(Data
pierwotnej publikacji: 27 maja 2010).
EKSKURS
KU STRONOM
Przez każdą
stronę książki biegnie cała sieć żyć,
żyć bohaterów, autorów,
czytelników;
pojedyncze żyłki tej sieci splatają się ze sobą
w sposób
niezmiernie finezyjny, artystyczny, urzekający.
I gdziekolwiek bym się nie obróciła,
jakaś żyłka mojej sieci biegnie właśnie tam –
ku książkom, ku stronom, ku
słowom.
María
Meg Tovip, „Ku stronom”
„Rozdział
pierwszy
Moja
biblioteka powstawała początkowo z dźwięków: rozpoczęły ją te bajki, baśnie,
mity, legendy i podania, które opowiadała mi babcia. Poszczególne słowa
unoszące się w powietrzu między mną, dwu-, trzy-, czterolatką a nią, siwą,
pomarszczoną, przygarbioną sześćdziesięciolatką, między moim łóżkiem z kratami
zabezpieczającymi przed wypadnięciem a jej dużym, okrągłym, niskim pufem
zszytym z kolorowych kawałków skórek, wypchanym jakąś miękką materią –
poszczególne słowa, krążące niewidzialnie w moim pokoju, rozjaśnianym tylko
słabym światłem nocnej lampki – poszczególne słowa budowały pierwsze regały z
wróżkami, półki z królewnami, stosy tomów z Czerwonym Kapturkiem i Mary
Poppins, stoły z porcelanowymi figurkami, które ożywały, gdy się odwróciłam,
lustra, zza których wyglądały bazyliszki, ciemne kąty, gdzie kryły się smoki,
dywany pełne małych ludzików pożyczających od ludzi ich przedmioty, tajemnicze
przestrzenie za meblami, gdzie chowały się pocieszne diabły, pozwalające się
zawsze przechytrzyć wiejskim dzieciom.
Pierwsze
książki, które otrzymywałam, łączyły swoją fizyczność – obrazkową fizyczność –
z wcześniejszymi dźwiękami; składały się bowiem głównie z ilustracji, do
których razem z mamą układałyśmy przeróżne historie. Historie te, inspirowane
po części opowieściami babci, po części wrażeniami, jakie wywoływały obrazki,
po części usłyszanymi i zobaczonymi w ciągu dnia rzeczami, nie miały w zasadzie
początku ani końca, nie miały też jednej stałej formy; były wiecznie in statu
nascendi, wielokrotnie przeformowywane, wielokrotnie powtarzane niby tak samo,
a za każdym razem inaczej, wielokrotnie opowiadane na wspak, po przekątnej i na
wskroś.
Pamiętam,
że główne role w moich opowieściach odgrywały dziewczynki takie jak ja, kobiety
takie jak mama i staruszki takie jak babcia. Babcia była tajemniczą dobrą
wróżką, życzliwą czarownicą lub łaskawą królową, która wyprawiała mnie na ważną
misję; ja byłam młodą wróżką, czarownicą lub leśną przywódczynią zwierząt i
magicznych stworzeń, wyruszającą, by wykonać powierzone sobie zadanie; mama
była czarodziejką pilnującą harmonii świata, dziedziczką królewskiego tronu lub
szlachetną kapłanką, porwaną i więzioną przez wrogów. Wyprawiona przez babcię,
wyruszałam w daleką podróż po nieznanych krainach, by oswobodzić mamę z rąk
wrogów.
Wrogowie?
Wrogowie byli podobni do nielubianych kuzynów i nielubianych wujów. Zawsze
mężczyźni, bo choć kochałam tatę i świetnie się z nim bawiłam klockami, to
jednak już wtedy musiałam podświadomie wyczuwać, że w dorosłym życiu ta właśnie
płeć będzie miała czelność sugerować mi konieczność zamienienia moich bibliotek
na garnki, moich książek na kosmetyki, moich własnych snów o fantastycznym
życiu na kulturowe sny o rycerzu na białym koniu, którego do końca życia
podziwiałabym bezgranicznie, zamiast zająć się podziwianiem swoich szans na spełnienie.
[...]”.
Wiktor
uśmiechnął się lekko; tak, po ostatniej poprawce ten fragment zdecydowanie
brzmiał dobrze. Długie zdania oryginału z początku trochę go niepokoiły – słowa
narastały z każdą linijką, tworząc wreszcie potężną piramidę czasowników, rzeczowników,
przymiotników, nastroszoną zaimkami, przyimkami, spójnikami, końcówkami
deklinacyjnymi i koniugacyjnymi, jeżącą się podmiotami i orzeczeniami,
straszącą kropkami, które bez przerwy się oddalały. A jednak, a jednak, a
jednak – opanował ten tekst. Zdołał uchwycić płynność, nastrojowość oraz
atmosferę angielszczyzny i przekuć ją na te same elementy w polszczyźnie. Umiał
zmusić wyrazy, by zmieniły język, nie zmieniając, nie tracąc i nie niszcząc
swojego smaku.
W
takich chwilach czuł się geniuszem.
Czysto
prywatnie bardzo lubił fragmenty dotyczące kobiecości, walki ze stereotypami,
przełamywania kulturowych klisz, które narzucano konkretnym grupom społecznym.
Kobiecość zawsze kojarzyła mu się pozytywnie – kobiecość, kobiety, to, co po
żeńskiej stronie; kobiety niosły w sobie godną podziwu siłę, zdecydowanie i
stanowczość. Każda z tych, z którymi był w jakiś sposób blisko – Magda, Anita,
kilkanaście koleżanek z lingwistyki i filologii rosyjskiej – ich imiona zatarły
mu się teraz w pamięci, choć twarze nadal umiałby rozpoznać – Dorota, Irina
Jurjewna, Olga, (nawet matka), każda z nich posiadała w sobie coś, czego może i
nie umiał określić, ale odczuwał doskonale i szczerze szanował. To, co
prezentowały sobą – inteligencję, kompetencję, odwagę w dążeniu do celów i w
walczeniu o swoje, umiejętność pokonywania przeszkód oraz zrównywania z ziemią
schematów – to wszystko budziło w nim sympatię (i zazdrość). Ogólnie rzecz
biorąc, kobiety były ciekawsze – może dlatego, że nie funkcjonowały w świecie w
ten banalny, męsko-heteroakceptowalny sposób „jestem i już”, że to „jestem”
musiały ciężko wywalczyć, a „i już” jeszcze ciężej? Ta walka o siebie łączyła –
choć on stanął w połowie drogi do celu; obecnie nie znajdował (raczej) sił ani
chęci, by walczyć dalej, co nie znaczy, że nie miał uznania dla cudzych starań.
Pewnie
dlatego żywił też taką sympatię do Tovip – niezależnie od książki o książkach,
polubił samą autorkę jako człowieka. Tovip w ślad za swoją matką wykładała na
Uniwersytecie Bristolskim; zajmowała się przede wszystkim współczesną angielską
literaturą kobiecą oraz współczesnym czytelnictwem, badała również sposoby
kreowania i przedstawiania postaci lesbijek w brytyjskiej oraz irlandzkiej
prozie końca dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. W tym ostatnim
przypadku Wiktor był jej wdzięczny za skupienie się niemal wyłącznie na
lesbijkach; czytanie o homoseksualistkach stawało się bliskie i zrozumiałe, bo
on, tak samo jak one, kierował się ku własnej płci; okazywało się też mniej
męczące, mniej dręczące i mniej inwazyjne, bo to kobiety, a nie mężczyźni, więc
siłą rzeczy nie było mowy o całkowitym utożsamieniu się z nimi i odbieraniu
tekstu jako „o mnie samym, o czytelniku”. Dzięki temu nie pojawiało się to
paskudne uczucie przyciśnięcia do muru, przymuszenia do niechcianych
konfrontacji, wymogu jakiejś weryfikacji ani zagrożenia potrzebą
przewartościowania swojego dotychczasowego sposobu życia.
Tak,
zdecydowanie lubił Tovip – nie przeszkadzały mu nawet pewne rysy snobizmu,
jakie wyłaniały się z „Ku stronom”; a może i przeciwnie, może ten snobizm
właśnie dodawał zarówno książce, jak też autorce swoistego uroku, bo był to
snobizm, jaki Wiktor rozumiał i cenił, dyskretny, sympatyczny i chwilami
zabawny snobizm humanistek oraz humanistów, którzy poruszali się po tych
wszystkich stronach.
Olga
miała w sobie rys takiego snobizmu.
I
Sebastian.
I
Maria.
I
Poldek.
I
Agnieszka.
I
nawet Michał, chociaż pewnie sam by się przed sobą do tego nie przyznał.
(I
Olek.)
„Rozdział
drugi
Biblioteczność
i cielesność
[...]
Zawsze
mi się wydawało, że biblioteka jest płci żeńskiej – później, gdy poznałam
łacinę, uznałam, że ten język sam wkłada mi do ręki argument, »bibliotheca,
-ae«, deklinacja pierwsza, genus femininum, z tym się nie można kłócić. Jednak
powód, dla którego już jako dziecko myślałam o bibliotece jako o kobiecie – o
wielkiej, wielopiętrowej, wielopółkowej, wieloksiążkowej kobiecie, która
zamiast bioder i piersi miała regały, zamiast burzą loków potrząsała burzą
kartek, a zamiast biżuterii nosiła na sobie okładki – powód, dla którego
widziałam w bibliotece kwintesencję kobiety i kobiecości, był inny: biblioteka
była naturalnym środowiskiem mamy.
Tata
prowadził firmę budowlaną; jak sam o sobie mówił, był miłośnikiem książek, a
mama była jego ukochaną książką. Mama natomiast była pisarką, tłumaczką,
wykładowczynią na uniwersytecie, wielką erudytką, która z pamięci potrafiła
cytować olbrzymie partie ulubionych powieści, opowiadań, wierszy. Tata pracował
poza domem – za pomocą cegieł, wapna, maszyn i pracowników wznosił potężne
budynki. Mama pracowała głównie w domu – za pomocą słów, długopisów, klawiatury
i innych autorów wznosiła potężne gmachy literatury. Tak myślałam o tym
wówczas, gdy byłam mała, i tak myślę o tym teraz, gdy jestem już bardzo, bardzo
dorosła i nie mam szansy powrócić do tamtych szczęśliwych godzin spędzanych w
maminej bibliotece.
Dlatego
zapewne większym niż u innych osób szokiem było dla mnie dowiedzenie się, że
kiedyś kobietom wiedzy zabraniano, a całkiem jeszcze niedawno – bo co to jest,
wiek temu lub kilkadziesiąt lat temu – podśmiewano się z kobiety w bibliotece –
w bibliotece, która przecież jest kobietą.
To
tak, pomyślałam w pierwszej chwili, jakby się śmiano z tego, że kobieta ma
ciało i narządy kobiety.
[...]”.
Ogromnie
lubił ten kawałek; w sposób, którego nie umiałby wytłumaczyć, którego nawet nie
umiał sam przed sobą ująć choćby w podstawowe słowa, odnajdywał tu prawo do
samego siebie, prawo do odczuwania, tak jak odczuwał, prawo do bycia takim
Wiktorem, jakim był. Prawo to sprawdzało się jednak tylko w układzie
jednoosobowym, tyle sobie wywalczył; zdecydowanie nie zdołałby tego wynieść
poza samego siebie i zastosować w życiu codziennym, wśród ludzi, z innymi. (Z
Olkiem.) Nie, nie potrafiłby. Nie umiałby.
Nie
chciałby?
Nie
(chciałby).
Zastanawiał
się przez chwilę nad zamienieniem „narządy kobiety” na „narządy kobiece”, ale
wreszcie zrezygnował. Pierwsza forma wydała mu się dobitniejsza, lepiej
oddawała sens tego zdania.
„Rozdział
trzeci
Uchwycenie
w zapisie
[...]
Trochę
się bałam tego pierwszego kontaktu ze słowem pisanym, nauki czytania i nauki
pisania; bałam się, że zatracę tę wspaniałą możliwość opowiadania wszystkiego
po swojemu i dowolnego zmieniania tworzonej wypowiadanymi słowami
rzeczywistości; bałam się, że historie ujęte w formę zapisu będą ubogą wersją
tego, co się opowiada – bo zostaną dane raz na zawsze, bez możliwości zmian, bo
przecież nie da się czytać liter inaczej, niż należy.
[...]”.
Wiktor
ściągnął brwi; to powtórzenie „bo” bardzo mu się nie podobało. „Bo zostaną”
zamienił na „zostaną bowiem”.
No,
teraz dobrze.
Czytał
dalej, aż doszedł do kolejnego fragmentu, który budził u niego sporą sympatię.
„I
wtedy, gdy już wszystkie istniejące w tym języku litery stanęły na tablicy obok
siebie, jedna przy drugiej, mała przy dużej – jak mamy z córkami, jak moja mama
ze mną – okazało się, że litery są czymś cudownym, swojskim, doskonale znanym z
codzienności. »A« i »a« to była mama i ja podczas eleganckiej kolacji; »F« i
»f« to mama i ja bardzo zmęczone po całym dniu chodzenia po mieście; »S« i »s«
to mama i ja, roześmiane, rozleniwione, bawiące się w niedzielne południe.
A
potem zobaczyłam, jak z tych liter składają się imiona i słowa, też doskonale
znane z domu, z codziennego życia, z opowiadań: »María«, »Christina«, »Steven«
i »Luisa«, »ja«, »mama«, »tata« i »babcia«, »dom«, »rodzina«, »książki« i
»biblioteka«.
»Biblioteka«.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam to bliskie mi słowo – zapisane. I to było
ogromnie miłe uczucie, zupełnie jakby się zobaczyło kogoś bardzo sobie
drogiego.
[...]”.
Autorka
lubiła rozpoczynać zdania od spójników, szczególnie od „i”/„a” oraz „ale”;
Wiktor z początku miał pewne wątpliwości, czy to pozostawić, bo wydawało mu się
trochę niestylistyczne – po polsku, po angielsku zupełnie nie wadziło – w końcu
jednak, mając w pamięci różne wcześniejsze tego typu wahania, postanowił nie
dotykać stylu. Starał się tłumaczyć w taki sposób, aby było widać autora – nie
tłumacza. Nie zacznie poprawiać czegoś, co wydaje się jak najbardziej odpowiadać
tekstowi; Tovip prowadziła przecież rodzaj gawędy o książkach, bibliotekach i
literaturze, „Ku stronom” powinno zachować klimat nieco sentymentalnej i bardzo
osobistej opowieści, jaką było „Towards the pages”.
Poza
tym – tak zupełnie na marginesie – wersja „Ku stronom”, na którą się wreszcie
zdecydował, z pewnością była o wiele, wiele lepsza niż „W kierunku stron”.
Krótsze, bardziej zwięzłe i wyrazistsze.
„Rozdział
czwarty
Sposoby
kolekcjonowania
[...]
Ludzie
kolekcjonują książki na różne sposoby – często wręcz barbarzyńskie. Moja ciotka
zgromadziła swój księgozbiór, pożyczając od znajomych, przyjaciół i rodziny
ciekawe pozycje – i nigdy ich nie oddając. Mama, która jeszcze przed moim
urodzeniem straciła w ten sposób kilka ulubionych powieści, podczas odwiedzin
ciotki zamykała na klucz swoją bibliotekę – do której na czas wizyty
przenoszono książki z reszty domu – i z zimną krwią powtarzała, że tak, właśnie
robimy remont / odmalowujemy pokoje / mamy plagę mrówek i wszędzie
rozpylamy paskudne środki owadobójcze.
Zastanawiałam
się zawsze, czy ciotka w to wierzyła. W każdym razie na nas już nie zdołała
powiększyć swej biblioteki.
Dziadek
ze strony taty pozyskał swój księgozbiór, wygrywając go od kolegi-hazardzisty w
pokera. Kolega miał naprawdę piękne książki, na które dziadek podobno długi
czas ostrzył sobie zęby – i oto kiedyś, gdy grali u znajomych w karty, kolega,
nałogowiec, ale gracz kiepski, przegrał wszystkie pieniądze, jakie miał. Inni
pokerzyści poszli się napić, w pokoju został tylko nałogowy pokerzysta i
pożądliwy bibliofil; pierwszy bardzo chciał znów zagrać, choć nie miał za co –
drugi zaś zaproponował nową stawkę. Ponoć hazardzista nie zastanawiał się nawet
przez pół minuty.
Ledwo
dziadek wygrał, wyciągnął towarzysza niemal za kark od znajomych i natychmiast
dopilnował przewiezienia wygranej do swojego domu. Był wielkim miłośnikiem
książek – tłumaczył mi kiedyś tata – i wszystkich mierzył własną miarką,
obawiał się więc, że tamten szybko się opamięta i zacznie protestować. Tamten
natomiast, gdy już wszystkie książki zostały przewiezione, zaproponował
dziadkowi kolejną partyjkę, tym razem ze stawką w postaci starego pianina,
skoro »tak pan lubisz starocie«.
[...]”.
Wiktor
uśmiechnął się i pokręcił głową; dobra opowieść rodzinna. On przywiózł do
Szczecina tylko książki ze studiów i to, co kupował za pieniądze z korepetycji
oraz za stypendium, plus kilka czy kilkanaście pozycji otrzymanych w prezencie
przy jakichś okazjach – cała reszta, która tworzyła obecnie dość sporą jak na
jego potrzeby i satysfakcjonującą bibliotekę, została zdobyta już tu, na
miejscu, w tym mieście, w którym miał zacząć wszystko od nowa i całkowicie po
swojemu.
Poprawił
pierwsze „tamten” na „przegrany”, ściszył pilotem Debussy’ego, po czym zdjął
okulary i zamknął oczy. Potrzebował chwili odpoczynku.
Ciekawe,
jaką zrobią okładkę. Angielski oryginał przedstawiał personifikację tej
Biblioteki-Kobiety, o której Tovip pisała na początku: istotę o ciele kobiety
połączonym z elementami książek. Rzeczywiście miała półki zamiast bioder i
pasma włosów przechodzące w kartki książek.
W
gruncie rzeczy najlepiej by było, gdyby wydawnictwo wykupiło prawa do tego
obrazu w stonowanych, głębokich kolorach, bo żadna inna okładka nie będzie tu
pasowała.
W
głośnikach rozległy się pierwsze akordy kolejnego utworu z odtwarzanej płyty;
Wiktor uśmiechnął się lekko – „Dźwięki i zapachy wirują w wieczornym powietrzu”
wydały mu się w tym momencie dosyć zabawną aluzją do tłumaczonej książki. O
tak, niewątpliwie podczas czytania Tovip można było odnieść wrażenie, że
dźwięki słów oraz zapachy kartek krążą dookoła czytelnika.
Miał
nadzieję, że zdołał to uchwycić w przekładzie.
Wstał
– rozprostowanie kości dobrze mu zrobi – zerknął jeszcze na monitor, zakładając
okulary, po czym podszedł do balkonu i otworzył drzwi. Uderzenie świeżego,
ciepłego powietrza w twarz przypomniało pewien fragment, jeden z tych, które
podczas tłumaczenia wbijały się w pamięć i pozostawały tam na długo, powracając
echem słów, smakiem treści, kształtem liter.
Jak
to było, „zapach kartek, zapach papieru...”? A tak.
„Zapach
papieru był tym, co wypełniało – nie tylko bibliotekę mamy, nie tylko mój
pokój, nie tylko biblioteki znajomych i biblioteki publiczne – ale tym, co
wypełniało całą moją głowę, moje zmysły, moje myśli. Zapach papieru powracał do
mnie w najprzeróżniejszych, najdziwniejszych i najbardziej niespodziewanych
momentach; był niczym ta Proustowska magdalenka, uruchamiająca całą epopeję
wspomnień, niczym wyblakłe zdjęcie, które ukazywało znane niegdyś miejsca,
niczym stare zapiski, przynoszące cień istotnych kiedyś spraw, niczym słaby
dźwięk melodii, przy jakiej przeżyło się coś niebanalnego. Zapach papieru...”
Przymknął
oczy, wciągając głęboko powietrze; poczuł woń kwiatów, które sąsiedzi z lewej
hodowali na swoim balkonie, chyba pelargonii i chryzantem. Z tego, co pamiętał
z kilku krótkich rozmów przy jakichś przypadkowych okazjach, oboje zajmowali
się tymi kwiatami zawodowo – ona pracowała na Akademii Rolniczej, on w jakiejś
firmie ogrodniczej. Nawet kiedyś zaproponowali Wiktorowi sprezentowanie „paru
pięknych okazów, pan ma taki smutny balkon, a zobaczy pan, jak one na balkonie
wspaniale się rozrastają i pachną”; podziękował, starając się zachować
uprzejmość, chociaż to było denerwujące, co kogo obchodzi, że on ma pusty
balkon? Którego to balkonu zresztą nie lubi. Kwiatów też nie lubi. Balkonu z
kwiatami w ogóle by nie ścierpiał.
Jeśli
już jakaś woń miała budzić jego sympatię, to była to woń książek, ten „zapach
papieru”. Zapach papieru...
„Zapach
papieru był kluczem, był klamką, był wrotami; zapach papieru otaczał niczym
kokon, w którym można było się zawsze odnaleźć; zapach papieru tkał pajęczynę,
w którą łowił kolejne przeczytane książki, kolejnych autorów, kolejne style – i
w zależności od nitki, którą się poruszyło, przynosił wraz z wonią kartek jakiś
tytuł, jakieś nazwisko, jakieś zestawienie słów”.
Pewne
fragmenty wpijały się w pamięć z tak niesamowitą siłą, że potrafiłby je
cytować, obudzony w środku nocy. Nie każda książka pozostawiała po sobie
podobny ślad – zdarzało się to jedynie w wypadku tych wyjątkowo dobrze
napisanych, wyjątkowo poruszających, wyjątkowo pasujących tematyką do sympatii
Wiktora. „Ku stronom” spełniała w gruncie rzeczy wszystkie trzy wymogi,
szczególnie jednak ostatni.
Książki
o książkach, o czytaniu i o gromadzeniu księgozbiorów wywoływały bezpieczny
zestaw emocji, w bezpieczny sposób i przy udziale bezpiecznego towarzystwa. Nie
musiał się obawiać nadmiernego zaangażowania, zbytniego zderzenia z drugą osobą
i poruszenia problematycznych odczuć.
Książki
stanowiły nieinwazyjne otoczenie. Może nawet nie tak; były inwazyjne, ale w
inny sposób niż ludzie i pozwalały bez większych kłopotów zachować bariery,
granice, nienaruszony teren.
(Nie
tak jak niektórzy aż nazbyt inwazyjni... ludzie.)
Pod
warunkiem, rzecz jasna, że nie dotyczyły tematów, które Wiktor odsuwał od
siebie na co dzień. Dlatego nie przeczytał ani jednej książki Juliana do końca
i dlatego nigdy by takiej książki nie przetłumaczył.
Przymknął
drzwi balkonu, pozwalając, by przez niewielką szparę dostawało się powietrze.
Powrót do biurka, na którym stał monitor, leżał plik kartek oraz stygła
niedopita herbata, był zawsze swoistym powrotem do bezpiecznej przystani, do
pewnego miejsca, do bliskiej rzeczywistości. Mógł się zaszyć we własnym kącie
pracy niczym autorka w bibliotece swojej matki.
Mógł
się zaszyć w literaturze, w językach, w tłumaczeniach – w tych trzech
aspektach, które były dla niego tak ważne, tak bliskie, tak niezbędne do
szczęścia. Literatura nadawała życiu smak, bez którego nie umiałby sobie
wyobrazić swojej codzienności, pozwalała przeżywać zastępczo, bez nadmiernie
czynnego udziału, wypełniała godziny, dni, miesiące w najlepszy sposób. Języki
umożliwiały zanurzenie się w słowach, w podobnych sensach zawartych w
odmiennych dźwiękach, w wielobarwności gramatyk, w korowodzie alfabetów,
akcentów i idiomów.
Tłumaczenia...
Tłumaczenia
stanowiły najdoskonalsze połączenie dwóch wcześniejszych sfer, literatury i
języków, języków i literatury, zespolonych więzami, pomiędzy które on jako
tłumacz wciskał się ze swoim poliglotyzmem; rozwiązywał te słowne węzły jednego
kodu i zaplątywał od nowa, już jako węzły drugiego, w sposób, o którym sam
decydował. Dzięki jego wysiłkom utwór mógł żyć na nowo, po raz drugi, trzeci,
czwarty – nadal ten sam, ale zupełnie inny, bo w każdym języku istniało się
inaczej, z całym obciążeniem gramatycznym, semantycznym, kulturowym,
społecznym, historycznym danego kręgu.
Uwielbiał
to poczucie kontroli nad tekstem, to zmaganie się ze zdaniami, to zanurzenie w
słowach, chwytanie sensu obcojęzycznego w żelazny uścisk przekładu ojczystego,
bezlitosne naginanie drapieżnego pyska gramatyki, ostateczne ujarzmianie
wszelkich gier językowych po obu stronach.
„Rozdział
piąty
Strony
książek i pory roku
[...]
Bo
każdy miesiąc, każda pora roku – miały swoje odpowiedniki w konkretnych
książkach, rozdziałach, fragmentach, i vice versa, każda książka miała swój
odpowiednik w jakimś miesiącu, porze roku, pogodzie, temperaturze. Jedną z
rzeczy, które mnie wówczas ogromnie bawiły, było dopasowywanie do siebie pór
roku i książek oraz ich mniejszych fragmentów: deszczu, słońca, wiatru,
miesiąca, temperatury – do tomu, rozdziału, sceny, aktu, strony.
Styczeń
był podobny do Goethego, luty do Hessego, marzec do Cheevera, kwiecień do
Nabokova, maj – do Austen; czerwiec przypominał Rabelais’go, lipiec – Balzaca,
a sierpień Maupassanta; wrzesień nieodmiennie kojarzył mi się z Thackerayem,
natomiast październik, zależnie od mojego nastroju – z Huxleyem, Woolf, Atwood
i Jamesem; z kolei listopad był niczym Lawrence, grudzień natomiast – zupełnie
jak Tołstoj.
Wiosna
to autorzy angielscy, lato – bardziej autorzy francuscy; jesień bywała jak
twórcy polscy i czescy, a czasami niczym serbscy i chorwaccy, zima przywodziła
na myśl pisarzy rosyjskich. Poza tym deszcze wiosenne kojarzyły mi się z
Proustem, jesienne – z Mannem, zimowe – z Kunderą i Hrabalem, a letnie – z
Sand; burza przypominała Dostojewskiego, łagodna mżawka – Dickensa, a długie,
monotonne, pluszczące ulewy – Stendhala, szczególnie »Pamiętnik egotysty«;
upały przywoływały wspomnienie »Obcego« Camusa, a także niektóre powieści Zoli;
z innymi utworami tego ostatniego kojarzyły mi się dni zimne, ponure i
pochmurne, wyziębiające i zasmucające człowieka na wskroś.
W
chłodne, letnie wieczory zaczytywałam się Willą Cather, bo to była doskonała
pogoda dla niej; w sobotnie i niedzielne zimowe poranki, gdy na dworze padał
śnieg i wszystko spowijała ciemność, zdejmowałam z półki Sterne’a, bo świetnie
się sprawdzał, gdy za oknem panował mróz, a ja leżałam w swoim łóżku, pod
ciepłą kołdrą, z kubkiem gorącego, parującego kakao na stoliku obok.
[...]”.
Przy
tłumaczeniu tego rozdziału Wiktor musiał siłą odsuwać od siebie własne
skojarzenia, do których wracał dopiero wieczorem, przy kolacji albo w łóżku.
Gdy się tak zastanowić, Tovip miała sporo racji – wielu autorów, wiele
konkretnych kręgów językowych, wiele poszczególnych powieści, a nawet
pojedynczych rozdziałów czy fragmentów przypominało jakąś porę roku, miesiąc
albo pogodę. Wiktorowi Lem kojarzył się z wczesną jesienią i wczesną wiosną
jednocześnie; coś na krawędzi końca, coś na krawędzi początku, w ciągłym
rozdarciu, którego nie sposób usunąć.
Trifonow,
jeden z najwspanialszych pisarzy rosyjskich, przypominał wrzesień, smutną
gorycz opadających liści, szarzejące powoli niebo, puste, samotne, porzucone
przez kasztany zielone, kolczaste łupiny; Turgieniew przeciwnie, był niczym
rozkwitająca wiosna, gdzieniegdzie tylko jeszcze niewolna od resztek burego
śniegu. Dostojewski to był sam śnieg, potężne, twarde, kanciaste zwały
utrudniające ruch, uderzające boleśnie w stopy, wyziębiające człowieka do
szpiku kości. Puszkin miał w sobie delikatność bardzo wczesnej wiosny, był
trochę jak pierwszy przebiśnieg, w ujmujący sposób odrzucający, a raczej
odsuwający na bok śnieżną warstwę i unoszący płatki ku słabemu jeszcze słońcu;
Czechow był czerwcowym, buńczucznym, rubasznym upałem, który niespodziewanie
chłostał boleśnie zimnym podmuchem wiatru. Obrazu dopełniał Gogol, pogranicze
lutego i marca, oraz Pasternak, swoisty listopad pełen pluchy.
Cała
literatura rosyjska kojarzyła się nieodparcie z wielkim, burym niedźwiedziem,
który na pierwszy rzut oka przerażał swoją posturą, ponurością i groźnym
wyrazem – a później ujmował ukrytą w tym wszystkim łagodnością, godnością,
chowanym niemal zazdrośnie pięknem. Takie wyobrażenie miało w sobie coś
niezmiernie uspokajającego – i Wiktor lubił wspominać dwa lata na filologii
rosyjskiej, które nie były tylko czasem pisania magisterki; wtedy bowiem, wraz
z oswajaniem pracy po rosyjsku, oswajany był też русский медведь1.
Zabawna
sprawa, literatura rosyjska kojarzyła mu się z niedźwiedziem, zanim jeszcze
dowiedział się, że w tym kraju było to zwierzę totemiczne, a od osiemnastego
wieku symbol – inna rzecz, że negatywny – Rosji w oczach Europy. Współcześnie
zresztą polityka zaanektowała niedźwiedzia na swoje potrzeby, więc gdyby nie
wieloletnie przyzwyczajenie, Wiktor pewnie czułby niechęć do łączenia tej
literatury z tym zwierzęciem.
Literatura
rosyjska i francuska stanowiły dwa przeciwne bieguny, dopełniające się i
pasujące do siebie w przedziwny sposób; w literaturze francuskiej tkwiła bowiem
niezwykła lekkość, finezja, wyrafinowanie, nawet wówczas, gdy miało się do
czynienia z rubasznym i dosadnym Rabelais’m, podobnym do upalnego dnia w środku
lata. Jego całkowitym przeciwieństwem był Laclos – doskonale wyważona
temperatura wiosny, która jeszcze miała w sobie coś z mrożącego lodu zimy, a
także już coś z roztapiającego żaru lata. Balzac kojarzył się bardziej z latem,
które co prawda nie spalało słońcem, ale zachwycało bujnym i słonecznym dniem,
a Zola – z pograniczem jesieni i zimy, z bezlitosnymi deszczami, które wymywały
wszelkie brudy z zakamarków ulic i ciskały je przechodniom pod nogi.
Może
dlatego, z powodu jakiejś wewnętrznej obawy, która pojawiała się zawsze podczas
czytania Zoli, Wiktor nie zdecydował się nigdy na romanistykę?
Mniej
męcząca była spokojna, zrównoważona nawet przy największym zaburzeniu równowagi
i pełna wewnętrznej harmonii literatura angielska: przypominający kwietniową
plątaninę pogody Hardy, majowy Fielding i jakby na pograniczu sierpnia oraz
września James, najbardziej angielski Amerykanin, jakiego można sobie
wyobrazić. Do tego jeszcze literatura niemiecka, z eleganckim, choć żywiołowym
chłodem: Hoffmanowskie burze gradowe, Heine niczym pioruny w oddali, Mann jak
łagodne, spokojne opady miękkiego śniegu. No i podobna niekiedy do najbardziej
skrajnych punktów każdej pory roku – literatura polska; wczesna zima, dopiero
niosąca groźbę drapieżnego mrozu, była niczym Reymont, a złota, ujmująca,
łagodna jesień, z delikatnymi opadami, lekkim wiatrem i w burzy kolorowych
liści – jak Kraszewski.
Ale
Tovip, rzecz jasna, opisała te wszystkie odczucia o wiele, wiele lepiej –
dogłębnie, emocjonalnie, plastycznie snuła myśl od książki do pory roku, od
miesiąca do rozdziału, od fragmentu do deszczu, od zdania do promieni słońca.
Opisywała to, tkając swoistą wszechpogodę wszechczytania, urzekającą mozaikę
zjawisk atmosferycznych i zjawisk pisarskich, ciepłą opowieść o tym, co za
szybą i o tym, co na kartce.
Opisywała
to w języku, który Wiktor niezmiernie lubił; angielski niósł w sobie pewien
kojący spokój oraz ujmującą płynność, zawierał coś, co z wierzchu wydawało się
banalne i przyziemne, w głębi jednak kryło fascynujący urok skomplikowanych
struktur. Brzmienie angielszczyzny kojarzyło mu się z regularnie uderzającymi o
brzeg falami morskimi, które z dostojnego i umiarkowanego tempa potrafiły naraz
przejść w gwałtowne, żywiołowe, nieokiełznane ciosy, by po chwili znów
zagarniać piach plaży delikatnym, powolnym objęciem. Nastrój, jaki odnajdywał w
angielskich frazach, zawsze – bez względu na treść, o ile nie było to tandetne
czytadło – pozwalał na wewnętrzne odprężenie, zatopienie się w kolejnych
wyrazach, zdaniach i akapitach, zapomnienie o wszystkim, co poza tekstem.
Wiktor
westchnął z rezygnacją – tego rozdziału nie da się przejść bez natłoku własnych
skojarzeń. Trudno, kolejna krótka przerwa, zresztą miał ochotę coś zjeść.
W
czasie pracy najwygodniejsze i najmniej czasochłonne były jogurty albo sałatki
warzywne, o ile coś zostawało z wcześniejszego posiłku; teraz akurat zawartość
lodówki okazała się mało zachęcająca, ten kawałek sera po lewej stronie półki
pod zamrażarką chyba powinien zostać wyrzucony, bo trochę nieciekawie wyglądało
to, co się znajdowało pod przezroczystą folią.
Muszę
się zebrać na te cholerne duże zakupy – pomyślał Wiktor z niechęcią, gdy
dziwnie miękkawy ser wylądował w śmietniku. – Albo znowu przepłacę, kupując
mniejsze, gorsze i droższe rzeczy w tym beznadziejnym sklepie naprzeciwko
przystanku.
Supermarkety
były blisko – Lidl, Biedronka, trochę dalej Netto i Real, a może Kaufland,
zawsze mu się myliły; wystarczyło tylko podjechać samochodem, wziąć koszyk i
wejść do środka – w te tłumy...
Na
samą myśl o tłumach ludzi dookoła Wiktorowi robiło się niedobrze. Jakby nie
dość ludzi trzeba znosić na co dzień, to jeszcze dobrowolnie się pchać w ten
tłok tylko po to, by kupić kilka rzeczy? Chyba jednak zostanie przy osiedlowej
tandecie.
Takiej
jak ten ser, przemknęło mu przez głowę. Kupiony dwa dni temu, a już dostał nóg.
Nie, musi się jednak przemęczyć w którymś z porządniejszych punktów. Jeżeli
pojedzie jutro z samego rana, to powinno pójść dość bezboleśnie, w końcu w
środę o ósmej czy dziewiątej nie ma zbyt wielu ludzi, nawet w środku lipca, a
może nawet szczególnie w środku lipca?
A
na razie zostanie przy tym truskawkowym jogurcie, pod warunkiem, że mimo
ważności do września tego roku nie zdążył on już sfermentować.
Usiadł
z powrotem przed komputerem i oderwał wieczko jogurtu.
Jogurt
nie sfermentował. Jak miło, któż by pomyślał.
„Rozdział
ósmy
Smaki,
zapachy i książki
Istnieje
jakiś niesamowity, nierozerwalny związek między smakiem, zapachem a książką,
między jedzeniem a czytaniem, między potrawami a słowami. Za każdym razem, gdy
czytałam, do pełni szczęścia potrzebowałam jakiegoś smakowitego kąska – za
każdym razem, gdy jadłam, pragnęłam czytać, by smak jedzenia nabrał głębi, by
przyjemność z gryzienia, picia i połykania była pełna, by zadowolenie żołądka
powiązało się z zadowoleniem umysłu.
[...]”.
Wiktor
mimowolnie uśmiechnął się kątem ust. Owszem, on też lubił czytać przy jedzeniu,
choć akurat jedzenie przy czytaniu nie było czymś niezbędnym – za to
potrzebował do książki herbaty; kawa to inna sprawa, kawa miała stawiać go na
nogi, ale nie dawała zbyt wiele satysfakcji przy czytaniu, więc pił ją szybko,
w kuchni, na stojąco, żeby tylko przegonić nadchodzącą senność czy ogarniające
znużenie. Herbata jednak, najlepiej mocna, czarna, najlepiej Lipton, parzona
długo, najlepiej bez cytryny – i bez cukru, słodzona wydawała się Wiktorowi
czymś obrzydliwym, tak samo kawa – herbata stanowiła fizyczną odmianę
odprężenia, doskonale łączącą się z odprężeniem psychicznym przy książce. Pił
więc kilka herbat z rzędu podczas czytania wieczorami i w innych wolnych
chwilach; pracę rozpoczynał oraz kończył z herbatą, natomiast w trakcie
tłumaczenia czy poprawiania znacznie ją ograniczał; nie zdołałby się w pełni
skupić na tekście i całkowicie weń wciągnąć, gdyby co chwila wstawał i szedł do
kuchni. Zresztą gdy już się zatopił w przekładzie, zapominał o tej zaparzonej i
stojącej na biurku herbacie, która stygła cierpliwie, niczym lojalna
towarzyszka; tylko chwilami, przy krótkim oderwaniu się od śledzonych słów,
Wiktor sięgał po szklankę i machinalnie upijał łyk letniego, chłodnego lub
zimnego już napoju, zupełnie nie czując jego gorzko-mdłego smaku.
„Uwielbiam
jeść czekoladę z orzechami i bakaliami podczas czytania dziewiętnastowiecznych
pisarzy angielskich; przy pizzy zawsze mam ochotę na kryminał lub powieść
grozy, a czytając Balzaca, muszę mieć w pobliżu trochę pleśniowego sera i pół
kieliszka czerwonego wina, inaczej przyjemność jest niepełna. Zupy to dobre
towarzystwo dla współczesnej poezji, natomiast siostry Brontë wymagają zakąski
w postaci wędzonych ryb. Przy »Dekameronie« Boccaccia zawsze opycham się
jabłecznikiem i sernikiem.
[...]
Zapach
świeżych owoców pobudzał u mnie pragnienie nie tylko tych owoców, ale i książki
– kiedyś »Dzieci z Bullerbyn« oraz »Pippi Langstrumpf«, później powieści Jane
Austen, dziś – kryminałów Marthy Grimes oraz Lilian Jackson Braun. Eleganckie
kryminały i świeże owoce łączy jakaś łagodność i niewinność, bez której życie
byłoby znacznie bardziej ponure, szare i smutne.
Moja
kuzynka namiętnie jadła brokuły podczas czytania Steinbecka; nie umiała
wyjaśnić, z czym to się wiązało, po prostu musiała mieć brokuły do Steinbecka,
a Steinbecka do brokułów, inaczej jedzenie i książki traciły część smaku. Moja
mama przy czytaniu swojej naukowej literatury pogryzała solone ciasteczka, a
przy czytanej dla odprężenia Jansson – piła gorącą czekoladę. Mówiła, że zapach
gorącej czekolady doskonale jej pasuje do klimatu Doliny Muminków. Babcia do
powtarzanych wielokrotnie powieści Dickensa przygotowywała sobie owocowe
sałatki, a przy Szekspirze lubiła się raczyć białym winem.
[...]
Doprawdy
– jedzenie i czytanie to swoiste rewersy tego samego zaspokajania głodu,
fizycznego i cielesnego, wypełniania ciała i umysłu, smakowania językiem i
oczami.
[...]”.
W
tym momencie Wiktor się poddał. Rozdział ósmy za każdym razem działał tak samo:
człowiek musiał zjeść coś porządnego, inaczej czytał i skręcał się z głodu.
Trudno, przerwa, zresztą i tak dochodzi już trzecia; w garnku na drugiej półce
od dołu w lodówce jest jeszcze zupa ogórkowa. Obiad, dopiero potem dalsze
sprawdzanie tego rozdziału, inaczej nie zdoła się skupić.
A
na deser, by wytrwać przy tym rozdziale, może wziąć drugi i ostatni jogurt,
śliwkowy. W ten sposób w lodówce nie pozostanie nic, nie licząc opakowania
ruskich pierogów na kolację, i jutro musi pojechać po te przeklęte zakupy,
jeśli ma zjeść śniadanie składające się z czegoś więcej niż herbata plus jedna
bułka, która się dziś uchowała ze śniadania i leży w tej chwili, żałośnie mała
i pojedyncza, w drewnianym, stojącym na szafce przy oknie chlebaku.
Może
powinienem zrobić jakąś listę – pomyślał, gdy zupa się grzała na kuchence. –
Żeby nie chodzić po tym cholernym sklepie w tę i z powrotem, zastanawiając się,
czego potrzebuję.
Problem
w tym, że robienie listy też było męczące i irytujące, mocno przy tym
wyprowadzało z równowagi; lepiej więc spisać ją na ostatnią chwilę, tuż przed
wyjściem do sklepu, wtedy męka będzie krótsza i wszystko się przecierpi za
jednym zamachem.
Wpatrywał
się ponuro w zawartość czarnego, aluminiowego garnka. Znów stracił kontrolę nad
swoim życiem, pozwalając, by te sprawy z zawartością lodówki wyglądały, tak jak
wyglądały; rany boskie, jak tego nienawidził, tego wymykania się własnego życia
z własnych rąk, tej utraty panowania nad sobą i swoim otoczeniem, tego
pozwalania, by sytuacja brała nad nim górę; nienawidził wtedy i tego, co
dookoła, i siebie samego, za tę słabość, utratę kontroli, jakieś dziwne,
obezwładniające uczucie niemocy i ugrzęźnięcia w czymś, czego nawet nie
potrafił zdefiniować.
Jakieś
pół godziny później, gdy już zjadł, pozmywał i wypił herbatę, stanął na chwilę
przy oknie w kuchni, opierając się dłońmi o wiszący pod parapetem zimny
kaloryfer. Chłód twardych żeberek pod palcami był niezwykle przyjemny, wręcz
zachwycający; od trzeciego czy czwartego lipca w Szczecinie panował potworny
upał, który zaledwie od wczoraj – dwunastego, czyli po ponadtygodniowym
ukropie, koszmar – zaczął trochę spadać, ale nadal można się było w południe
roztopić na dworze, więc należało cenić każdą chwilę, gdy organizm miał szansę
na odrobinę ochłody. Dopiero po kilku, a może kilkunastu minutach spoglądania
niewidzącym wzrokiem przez okno Wiktor zdołał odepchnąć od siebie nieprzyjemne
myśli i wziąć się znów do pracy.
Gdy
siadał przy komputerze, zawsze miał wrażenie, że wraca do bezpiecznego,
pewnego, spokojnego punktu. Moment przysuwania krzesła, sięgania po mysz,
włączania pliku, poprawiania książki, notatek lub choćby etui na okulary na
biurku – wszystko to stanowiło swoiste rytuały, które pozwalały zrzucić,
strzepnąć z siebie pyłki męczącej rzeczywistości i wejść w wyciszenie oraz
harmonię tłumaczenia, poprawiania, czytania.
„Rozdział
jedenasty
Bądź
przy mnie – wierna do ostatniej kartki
[...]
Książka
kojarzyła mi się zawsze z bezpieczeństwem, ciepłem, pewnością, stabilnością
jakiegoś mojego mikroświata, z bliskością nie do przecenienia i nie do
utracenia, z czymś tak oczywistym i naturalnym jak powietrze.
[...]
Wróciwszy
do domu, czuję, że powrót jest prawdziwy, pełny i prawomocny, gdy spojrzę na
swoje półki z książkami, uśmiechnę się do nich, dotknę ich. Tak, wtedy już
naprawdę jestem z powrotem w domu.
[...]”.
Tak,
zdecydowanie wśród własnych słowników – angielskich, niemieckich, rosyjskich,
francuskich, teraz jeszcze tych paru włoskich – wśród podręczników do gramatyk
oraz różnorodnej literatury fachowej czuł się bezpieczny, pewny i stabilny.
Dopóki nie wyrywano go przemocą z tego otoczenia w inny punkt, w którym poza
nim pojawiało się coś obcego, czego nie dawało się utrzymać pod kontrolą, co
nie chciało zachować dystansu, co uparcie przełamywało bariery, chociaż się
stawiało następne i następne – dopóty było dobrze, spokojnie, normalnie.
Dopóty,
dopóki ktoś nie podchodził zbyt blisko.
(Cholerny
Olek z tym swoim... wszystkim.)
Cholerny
sklep, do którego będzie musiał jutro pojechać.
„Nie,
nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy miałabym się gdzieś znaleźć zupełnie bez
książek, bez czegoś do czytania; nawet gdy wychodzę z przyjaciółmi albo na
zakupy, mam przy sobie jakiś cienki tomik – bo nigdy nie wiadomo, kiedy
człowiek zapragnie zatopić się w kartkach, kiedy będzie musiał się schronić
pomiędzy stronami, kiedy się znajdzie w sytuacji, którą zdoła wytrzymać tylko z
książką w ręku.
Ja
i książka – to taki naturalny związek”.
Czuł
sympatię do tych ostatnich zdań jedenastego rozdziału – nawet jeśli pierwsze z
nich można by z powodzeniem rozbić na dwa lub trzy mniejsze. Ale on tłumaczył,
a w tłumaczeniu chodziło o to, by zawrzeć jak najwięcej z przekładanego autora,
a jak najmniej z przekładającego translatora.
Zresztą
przy korekcie i tak będą próbowali mu pociąć te zdania, a on znów będzie się
musiał wdawać w długie i męczące dyskusje, by uchronić Tovip przed podporządkowaniem
monotonnym, płaskim, banalnym jednopodmiotowcom.
Nie
lubił się wykłócać; gdyby chodziło o coś innego, machnąłby ręką, ale chodziło o
jego tłumaczenie, jego pracę, jego współtworzenie literatury – a tu nikt nie
miał prawa się wtrącać w decyzje Wiktora. W końcu to on znał na wylot oryginał,
język, klimat, sens – i on je przekładał z angielskiego na polski – i tylko on
wiedział, jak jest dobrze.
„Epilog
Ostatnia
strona o stronach
[...]
Więc
zawsze będę taka, jaka byłam i jaka jestem – zatopiona w książkach, tkwiąca
pomiędzy kartkami, zwrócona ku stronom – i dobrze mi z tą myślą”.
Odetchnął
głęboko. Skończone. W takim razie zaraz to wydrukuje, zrobi sobie przerwę aż do
końca tygodnia, a w następny poniedziałek, po pięciu dniach odcięcia się od
tekstu, przeczyta go w całości po raz – któryś tam, bo już przestał liczyć – i
ostatni.
Był
zadowolony – chyba naprawdę wykonał kawał świetnej roboty.
Jaką
satysfakcję i poczucie artystycznego triumfu przyniesie zobaczenie za jakiś
czas wydanego egzemplarza ze stroną tytułową głoszącą:
„María
Meg Tovip
Ku
stronom
Tłumaczenie
Wiktor Arendt”.
PRZYPISY:
1 русский медведь (ros.) – rosyjski
niedźwiedź
fot.
Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz