(Data
pierwotnej publikacji: 19 kwietnia 2010).
EKSKURS
LEKCJA
POGLĄDOWA O TWORZENIU ŻYCIA.
WYDANIE BIBLIOPATYCZNE ULEPSZONE
Jako czytelnicy szpiegujemy biblioteki
przyjaciół, choćby tylko dla rozrywki.
Carlos
María Domínguez, „Dom z papieru”
Założyć
bibliotekę to jak stworzyć życie. Olga stworzyła swoje życie jedenastego
sierpnia dwa tysiące dziesiątego roku, gdy ostatni tom dziewiętnastowiecznej
polskiej edycji pism Cycerona stanął bezpiecznie za oszklonymi drzwiczkami,
które trzy dni wcześniej ojciec zainstalował na kilku wybranych półkach,
tworząc w sobie tylko wiadomy, przemyślny sposób nadzwyczaj przydatną gablotkę,
zaprojektowaną wcześniej przez mamę.
Cyceron
zatem stanął za szkłem, drzwiczki zostały zamknięte – i zaczęło się życie.
Dwunastego
sierpnia Olga obudziła się we własnym mieszkaniu, we własnej sypialni i we
własnym łóżku – wśród własnych ścian, półek i książek. Pierwszy dzień życia, a
raczej nowego życia.
Wstała,
w lekkiej koszuli nocnej i na boso przeszła szybko po wszystkich pokojach,
napawając się widokiem swego urzeczywistnionego marzenia; popatrzyła z
rozczuleniem na obraz namalowany przez Poldka w jej gabinecie – jakże blisko
była takiego stanu – po czym położyła dłonie na książkach zajmujących półkę na
wysokości jej ramion i przesunęła powoli po grzbietach woluminów.
Podniecające
uczucie – żadne ciało, żadna skóra, żadna bliskość nie mogły się z tym równać;
ocierające się o wierzch dłoni twarde i miękkie okładki, zaokrąglone,
naderwane, sztywne i kanciaste – co za wrażenie, co za przyciąganie, co za
zmysłowość!
Dotykanie
książek było fizyczne, intymne, namiętne. Dotykanie książek było kontaktem,
jakiego nic nie mogłoby zastąpić.
Olga
wiedziała o tym doskonale już od długiego czasu; dotykała swoich książek, gdy
było jej dobrze i źle, wesoło i smutno, pewnie i niepewnie. Dotykała ich, by
poczuć, jak bardzo są jej; dotykała ich, by czuły, jak bardzo je kocha;
dotykała ich, by odczuć ten zawrót głowy i podniecające muśnięcia okładek.
Często
wyjmowała którąś książkę, otwierała i przesuwała palcami po stronach – głębszy
kontakt.
Często
unosiła tom i wdychała zapach papieru – perfumy wywołujące zawrót głowy.
Często
przytulała policzek do okładki lub do kartki – czułość obustronna.
Kochała
swoje książki. Kochanie wymaga dotyku, więc je dotykała. Kochanie wymaga głosu,
więc do nich mówiła. Kochanie wymaga bliskości, więc starała się przebywać z
nimi jak najczęściej.
Będąc
u siebie, była jednocześnie wszędzie – właśnie dzięki nim – i mogła się schować
w „nigdzie” – właśnie dzięki nim – i mogła po prostu być – właśnie dzięki nim.
Stworzyła
swoje życie i tworzyła je dalej: książki przybywały nieustannie. To nie jest
proces, który można by i chciałoby się ot tak zatrzymać.
W
końcu – kto by pragnął hamować własne życie?
Założyć
bibliotekę to jak stworzyć życie, przeczytała w „Domu z papieru” Domíngueza, od
roku jej oficjalnej biblii bibliopatycznej. Pokój bez książek jest jak człowiek
bez duszy, twierdził Cyceron, jeden z jej ulubionych stylistów, retorów i
filozofów rzymskich. Nie może umysł począć niczego ani też na świat wydać, jeśli
wpierw się nie zanurzy w niezmierzonych głębiach literatury, uważał Petroniusz,
którego „Satyryki” czytała na studiach z zapartym tchem.
Ileż
było takich stwierdzeń, ileż ich znała na pamięć – po grecku, po łacinie, po
polsku – ileż mogłaby równie dobrze sama wymyślić; a cała rzecz sprowadzała się
do prostego stwierdzenia:
Gdyby
nie było książek, już dawno by umarła, jak napisała Müller w „Bo to jest w
miłości najstraszniejsze”. I znowu nie można się uwolnić od cytatu, który
lepiej niż ona sama pokazuje jej uczucia.
Po
prostu – bez książek byłaby pusta, gdyby miała wszystko, a nie miałaby książek,
byłaby jak cymbał brzmiący...
Na
wszystkich olimpijskich, to już zaczyna być jakiś obłęd, żeby się człowiek od
cytatów nie mógł uwolnić.
Krótko,
zwięźle i na temat, bez popadania więcej w jakikolwiek cytat: książki albo
śmierć.
Cholera,
znowu. Tym razem Rokita ją ubiegł.
Z
drugiej strony, może to i dobrze, że nie da się wyjść poza te cytaty, że –
gdziekolwiek by się nie obrócić – wszędzie jest cytat, parafraza, trawestacja,
nawiązanie, aluzja, intertekstualność? Dzięki temu człowiek się czuje zanurzony
w ten książkowo-czytelniczy świat.
Ale
jednak dobrze by było móc wypowiedzieć słowa „kocham książki” całkowicie od
siebie. Fraza „kocham książki”, rzecz jasna, od razu wywołuje skojarzenia z „I
love Lucy”, co dowodzi, że spaczenie cytatowe wychodzi z kręgu stricte
literackiego i ładuje się także w inne teksty kultury.
Banalnie
i z pewnością nieoryginalnie: książki to drugie życie (świadomość parafrazy
Kraszewskiego zostaje odsunięta na bok), a w jej wypadku to nawet pierwsze i
podstawowe życie; to powietrze, bez którego nie mogłaby egzystować; to siła,
która nią kieruje; to miłość, która nie ma końca, a im bardziej poligamiczna,
tym bardziej satysfakcjonująca.
Książki
to książki, czy tu trzeba cokolwiek dodawać?
Sierpniowy
wolny czwartek to przemiła sprawa, zwłaszcza gdy nie musi się wychodzić z domu
i roztapiać na środku ulicy; zamiast tego w bardzo skąpej bluzce i bardzo
skąpych spodenkach, na boso, z wiatrakami porozstawianymi w całym mieszkaniu,
ze związanymi w mały ogonek włosami, z niedużym wachlarzem w dłoni i ze
szklanką zimnego soku, cztery kostki lodu w pakiecie, siedzi się w kącie swego
ukochanego gabinetu, na chłodnych panelach, najlepiej czytając trzymaną na
kolanach albo położoną na podłodze książkę.
Człowiek
się rozleniwia w taki upał i nie jest w stanie zbyt wiele zrobić; ba, więcej –
przy tak koszmarnie wysokiej temperaturze robienie czegokolwiek zakrawa wręcz
na masochizm, a Olga zdecydowanie masochistką nie była. Darowała więc sobie
myślenie nad zgłoszeniem na konferencję, darowała sobie przygotowywanie
sylabusów na przyszły rok, darowała sobie wypad do bibliotek, by oddać książki.
A tam, najwyżej trochę więcej kary zapłaci, nie pierwszy, nie ostatni raz.
Jeszcze by tego brakowało, żeby w ten upał wychodziła z domu.
Warkot
wiatraków był cudownym dźwiękiem, przypominającym, że tu, w tym mieszkaniu,
klimatyzacja wytrwale pracuje. Olga co jakiś czas podchodziła do któregoś z
nich i pozwalała się wychładzać tak długo, aż robiło jej się zimno –
niesamowite uczucie, uderzenie mrozu w tym upale. Wielki wiatrak w gabinecie
był tego dnia najlepszym przyjacielem, który cierpliwie, życzliwie i
bezustannie ciął gorące powietrze swoimi trzema olbrzymimi niczym „Chrestomatia
staropolska” skrzydłami.
Problem
w tym, że gdy nadchodzi taki zupełnie wolny, zupełnie luźny i zupełnie leniwy
dzień, człowiek z nadmiaru możliwości nie ma pojęcia, co wybrać. Olga miała
ochotę obejrzeć jakąś operę na płycie – i miała ochotę posłuchać muzyki – i
miała ochotę obejrzeć któryś z odkładanych od dawna filmów – i miała ochotę,
olbrzymią, szaloną ochotę poczytać coś prywatnie. Osiołkowi w żłobie dano, więc
umierała z pragnienia obejrzenia / posłuchania / poczytania, stojąc na środku
przedpokoju i zastanawiając się, na co, do ciężkiej cholery, ma największą
chęć.
W
końcu udało jej się zdecydować na tyle, że ruszyła na poszukiwanie sobie książki.
Z
czytaniem robił się pewien problem: w miarę upływu czasu, rozwoju pracy
naukowej i narastania obowiązków coraz ciężej było znaleźć czas na czytanie
prywatne – czyli nie do doktoratu / na konferencje / na zajęcia / do artykułów,
nie literaturę fachową, ale literaturę piękną zupełnie spoza zakresu swojej
dziedziny. Ot, Balzaca choćby. Albo Hardy’ego. Albo Thackeraya. Albo te
wszystkie tomy, które Olga z obłędem w oczach kupowała, zachwycona myślą, że
będzie je mogła przeczytać – i to przeczytać jako własne – a które potem stały
na półkach i czekały na moment, gdy zdoła odłożyć wreszcie rzeczy uczelniane. I
czekały. I czekały.
A
gdy nadchodził moment, w którym można było zostawić pracę i całkowicie się
zrelaksować lekturą prywatną, bezinteresowną, niefachową – pojawiał się kolejny
problem. Olga była już tak przyzwyczajona do literatury fachowej, do czytania
naukowego, do książek do pracy – że miała trudności z przestawieniem się na
czytanie prywatne. Nie chodziło o to, że nie odczuwała przyjemności, przeciwnie
– ale coraz trudniej było jej się skupić na Cheeverze, gdy gdzieś na dnie głowy
tkwiła myśl: ile jest jeszcze tych zawodowych do przeczytania...
Zresztą
z odpoczywaniem też miała problemy. Może Olek miał rację, może popadała w jakąś
formę pracoholizmu...
Mądrala.
Mądrala, który Arystofanesa potrafi cytować całymi scenami. W oryginale. I kto
tu niby cierpi na zboczenie zawodowe.
Prawda
była taka, że aby w pełni odczuć wolny czas, potrzebowała najpierw – czasu. W
gruncie rzeczy dopiero od tego czwartku w połowie sierpnia mogła zacząć się
przyzwyczajać do myśli, że ma wakacje; pewnie gdzieś koło dwudziestego zdoła
się z tym oswoić, potem wreszcie rzeczywiście odpocznie, a potem, w okolicach
połowy września, wpadnie w stary, dobry rytm – inna rzecz, że z początku będzie
w tym rytmie działała ślamazarnie i leniwie, jeszcze przyzwyczajona do wakacji.
Te zrywy bywały męczące, niestety.
Przeszła
do gabinetu, wachlując się wachlarzem niewiele mniejszym od kartki A4. Znalazła
go jeszcze za studenckich czasów, w Poznaniu, gdzieś na Bema, i w gorące dni
używała wytrwale; niekiedy stawała przed lustrem i stroiła do siebie miny,
które w założeniu – bo aktorką byłaby beznadziejną – miały przypominać mimikę
wielkiej Balzakowskiej damy, zażywającej właśnie wypoczynku.
Dama,
dobre sobie. Dama w krótkim, bladozielonym topie na cienkich ramiączkach i
beżowych spodenkach, tak skąpych, że więcej ich nie było, niż było.
Ale
za to jaki przewiew!
A
wachlarz świetnie się sprawdzał – wspaniale chłodził twarz. Przydawał się też
podczas pracy – ileż razy przykładała nim po głowie albo po ramieniu Olkowi,
gdy ten w czasie ich wspólnej, wytężonej nauki przed egzaminami zaczynał
marudzić o wcześniejszą, niż ustalili, przerwę.
Problem
w tym, że wachlarz okazywał się bronią obosieczną: gdy sama zaczynała
strajkować przeciwko zbyt długiemu wkuwaniu, Olek zabierał „ten papierowy
nahaj” i się mścił. Przestał go dotykać dopiero wówczas, gdy uczący się z nimi
Konrad raz stwierdził, patrząc na swojego chłopaka krytycznie: „Olek, ale z tym
wachlarzem to tak pedalsko wyglądasz...”.
Popłakała
się wtedy ze śmiechu, Olek natomiast się obraził, na kochanka, rzecz jasna,
chociaż ona też podpadła. W każdym razie z tego, co pamięta i z tego, co potem
słyszała w nocy, mimo dość głośno grającego radia – Konrad musiał przepraszać
długo i intensywnie.
Od
tego czasu Olek z wachlarza przerzucił się na notatki – ileż razy oberwała
zwiniętymi w rulon zapiskami z wykładów! Dłużna, rzecz jasna, nie pozostawała,
chyba lubili się tak tłuc pomocami naukowymi, może dzięki temu przyswajali
więcej wiedzy.
Przeszła
się po mieszkaniu; wszechobecne półki dawały niezwykłe poczucie bezpieczeństwa –
jest miejsce na posiadane książki, jest miejsce na przyszłe książki. Spora
część półek była pusta – Olga musiała się jeszcze przyzwyczaić do tego widoku,
bo przez ostatnie trzy lata coś takiego jak wolna przestrzeń w zasadzie u niej
nie istniało. Mieszkanie z rodzicami miało wiele plusów, posiadało jednak i
minusy – jej pokój nie był zbyt duży, półki znajdowały się na każdej ścianie, w
zasadzie w ciągu pierwszego roku po powrocie z Poznania zostały wypełnione po
brzegi i kolejne dwa lata polegały głównie na przestawianiu, układaniu i
upychaniu wszystkiego, tak by nowe nabytki pomieściły się wśród wcześniejszych.
Rodzice też mieli swoje prawa – nie mogła się domagać, by wyrzucili z własnego
pokoju telewizor, by w przedpokoju zlikwidowali zrobioną przez ojca, a zajmującą
sporo przestrzeni garderobę, by usunęli z szaf ręczniki, bieliznę i buty, a w
ich miejsce poupychali kolejne tomy.
No
nie mogła. I to nie dlatego, że miałaby skrupuły wobec ręczników.
Własne
mieszkanie było zbawieniem – dla tych wszystkich tomów leżących dotąd jeden na
drugim, leżących na tych stojących, leżących w plastikowych skrzynkach na
podłodze, leżących na parapecie, leżących na głośnikach wieży, leżących... no
wszędzie, wszędzie, skąd nie spadały.
A
teraz – teraz miały do dyspozycji własne półki, na których stały, jak powinny,
prężąc dumnie swoje grzbiety przed oczami czytelnika. I wreszcie nie gnieździły
się w dwuszeregu, jeden rząd skryty za drugim, ani ich część nie musiała leżeć
na części stojącej. I ani słowa o plastikowych skrzynkach, upchniętych pod
biurkiem, pod parapetem i pod łóżkiem.
Olek,
wychodząc w zeszłą sobotę po wypakowaniu zawartości pozostałych kartonów oraz
po ustawieniu wszystkiego do końca, stwierdził na pożegnanie: „I tak niedługo
będziesz marudzić, że nie masz miejsca na nowe książki”.
Najgorsze,
że najprawdopodobniej miał rację.
Zatrzymała
się przed półką, na której stały triumfalnie słowniki do łaciny. Ten
najważniejszy – pięciotomowy „Słownik łacińsko-polski” Plezi, pięć wysokich,
grubych woluminów w ciemnozielonej oprawie, ze złotymi literami na czerwonych
paskach – i z erratą na końcu pierwszego i drugiego tomu, to dopiero rarytas,
teraz, gdy już się normalnie nie uświadczy czegoś takiego jak errata – stanowił
jedną z najcudowniejszych zdobyczy. Słownik ten, wydany po raz pierwszy w roku
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym, po raz drugi w tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym ósmym, a wznowiony po raz trzeci – i coś kazało podejrzewać,
że na długi czas ostatni – w dwa tysiące siódmym, znaleźli z Olkiem na początku
stycznia w poznańskim Empiku: dwa komplety, opakowane w folię, niecnie kuszące
dwójkę studentów filologii klasycznej.
–
Możemy do magisterki jeść same ziemniaki – stwierdziła wtedy Olga stanowczo. –
Wchodzi stypendium, kupujemy. Najwyżej wylecimy ze stancji.
Zachodzili
do tego Empiku przez kolejne sześć dni, umierając z niepokoju, że ktoś wykupi
ich własność. Na szczęście, wbrew ponurym prognozom Olgi, chętnych nie było –
pewnie częściowo przyczynił się do tego szatański pomysł Olka, by przestawić
słownik na inną półkę i pozakrywać go różnymi książkami. Tak czy inaczej,
siódmego dnia wkroczyli do sklepu w nastrojach przyszłych posiadaczy, a dwa
komplety Plezi grzecznie czekały za stertą podręczników do szwedzkiego i
rosyjskiego.
Wyszli
z Empiku w stanie upojenia. Olek niósł oba komplety – Olek zawsze wszystko
nosił, książki, torby, walizki, kiedyś stwierdził, że Olga zrobiła sobie z
niego prywatnego wielbłąda-tragarza, i coś w tym niewątpliwie było – Olek zatem
niósł oba komplety, a ona odliczała minuty do chwili, gdy już się znajdą na
stancji i będą mogli rozpakować swoją zdobycz.
–
Zrobiliśmy sobie genialny prezent za obronę magisterki – oświadczyła wieczorem,
kiedy zdołali się wstępnie nacieszyć Plezią oraz myślą, że już nigdy więcej nie
będą musieli pracować z egzemplarzami z biblioteki, które zawsze kiedyś trzeba
oddać.
–
Tak – mruknął Olek, spoglądając na nią z rozbawieniem. – To teraz jeszcze tylko
musimy tę magisterkę obronić.
Nie,
nie miała zamiaru w ramach wakacyjnego odpoczynku czytać Plezi. Po prostu
chciała sobie popatrzeć.
Po
drugiej stronie pokoju znajdowały się książki z tematyki feministycznej i
genderowej – w tym „Druga płeć” Simone de Beauvoir, którą Olga otrzymała od
Olka na dwudzieste pierwsze urodziny. Zdjęła ją z półki i otworzyła na stronie
tytułowej – wpisana tam dedykacja zawsze wywoływała uśmiech.
„Najlepszej
feministce wśród filologów klasycznych i najlepszemu filologowi klasycznemu
wśród feministek – a przede wszystkim najlepszej przyjaciółce.
Olek
17
IV 2004”.
Wśród
tych genderowych pozycji znajdował się też wydany jakieś półtora roku temu
doktorat Andrzeja. Musiała przyznać, że Andrzej miał świetny styl i wyjątkowo
przenikliwe spojrzenie – chociaż nawet w jego pracach nie brakowało nuty
typowej dlań złośliwości i uszczypliwości. Bardzo elegancko, bardzo
interesująco i bardzo jadowicie wytykał różnorodne błędy, potknięcia czy
przeoczenia swoich poprzedników.
Dobrze,
że nie zajmował się staropolem. Pewnie coś tak fundamentalnego jak „Literaturę
europejską i łacińskie średniowiecze” Curtiusa skwitowałby czymś wyjątkowo
wyprowadzającym z równowagi.
W
każdym razie ten doktorat Olga dostała od samego autora, gdy Andrzej z
początkowego stosunku „pogardzam, pokpiwam, pytam, co za idiota cię tu przyjął”
przeszedł do wersji „po swojemu i dziwacznie, ale nawet cię lubię”. Gest był
miły – a książka świetna, tu należało oddać Weredeckiemu honor.
Przeciągnęła
się z głębokim pomrukiem – ależ ten upał rozleniwiał człowieka – po czym
przeszła do sypialni. Uśmiechnęła się porozumiewawczo do Domíngueza – dom z
papieru, dom z woluminów, dom ze sterty tomiszczy – a następnie z sympatią
popatrzyła na szereg książek o książkach i o czytaniu. „Ex libris” Fadiman,
którego szukała w chyba dwudziestu księgarniach internetowych, zanim wreszcie
natrafiła na bodajże ostatni egzemplarz; „Biblioteka utraconych książek”
Pechmanna, prezent od Anety, która pewnego dnia, gdy Olga wpadła na moment do
Zakładu Literatury XIX wieku, wyciągnęła tę pozycję z torebki i powiedziała, że
miała w domu dwa egzemplarze, więc może Oldze jeden podarować, bo nienawidzi
oddawania książek w niepewne ręce; „Moja historia czytania” Manguela,
znaleziona w antykwariacie podczas ostatniego pobytu w Krakowie; „O bibliotece”
Eco, spadek po Michale.
No
tak, po Michale to sporo ludzi posiadało sporo książek. Skalnicki miał
dziwaczny zwyczaj urządzać sobie na początku marca wycieczkę po znajomych –
wycieczkę z wypchanym książkami plecakiem na ramieniu – wycieczkę, której celem
było porozdawać posiadane tytuły. Czasami też wpadał w ciągu roku z jakąś
pozycją do przekazania – jednak stałym i pewnym terminem jego „prezentów” był
marzec, moment jeszcze bardziej nienaruszalny niż kwietniowe wyprzedaże w
Książnicy Pomorskiej.
Eco
Michał przyniósł w marcu tego roku. Olgę w poniedziałkowe popołudnie od
poprawiania przypisów – zbliżał się właśnie termin odesłania artykułów
konferencyjnych do publikacji i należało drobiazgowo sprawdzić, czy wszystko
się zgadza z wymogami edytorskimi Torunia – oderwał dzwonek do drzwi; klnąc pod
nosem, na czym świat stoi i kto jej wydzwania, gdy ona sprawdza te cholerne
przypisy, a rodziców akurat nie ma i sama musi otworzyć drzwi, a Toruń swoje
wymagania edytorskie chyba na złość normalnym ludziom układał – zerknęła przez
wizjer i od razu humor jej się poprawił na widok rudej czupryny.
–
Książki? – zapytała radośnie, otwierając z rozmachem drzwi. Michał wybuchnął
śmiechem.
–
Widać, za co mnie lubisz – stwierdził, wchodząc do mieszkania. – Książki,
książki, twoi rodzice pewnie mnie uduszą.
–
Są na zakupach – odparła. – Zdążysz zwiać, zanim wrócą.
Gdy
Michał wygrzebywał ze swojego plecaka kolejne tomy, Olga przyglądała mu się z
sympatią. Był taki, jak zawsze – w glanach, ze zwichrzonymi wiatrem włosami, bo
nie uznawał noszenia czapek, a kurtka, którą akurat miał na sobie, nie
posiadała kaptura – z umieszczoną w jednej z kieszeni ciemnych bojówek
empetrójką i z kablem od słuchawek oplątanym wokół szyi.
Wyciągnął
trzy najnowsze kryminały, jedną powieść genderową, jedną powieść akademicką – a
na końcu Eco.
–
Wiedziałem, że na to się rzucisz w pierwszym rzędzie – powiedział, gdy Olga
porwała „O bibliotece” i zaczęła przeglądać. – To ja spadam, mam jeszcze parę
osób do obskoczenia, niech ci się półki nie zarwą.
No,
teraz z pewnością nic się nie zarwie, uznała, patrząc na swoją sypialnię z
zadowoleniem. Jeszcze jest miejsce na sporo nowych tytułów.
Pokręciła
głową, nadal niezdecydowana, i wróciła do swojego gabinetu. Obok prac z teorii
literatury stało trochę genderowej beletrystyki, w tym wszystkie trzy powieści
Julka oraz dwa zbiory opowiadań – jego i Michała. Michała zresztą trudno było
podpiąć pod kategorię „stricte gender”, tak samo jak pod „stricte queer”, tak
samo jak pod „stricte fantasy”. Chyba źle ustawiła ten tom, pomyślała, wędrując
po pokoju zgodnie z obrotami wielkiego wiatraka. Zdecydowanie źle. Po chwili
namysłu przestawiła „Grawoth i inne mity Tagoru” nieco dalej; „Ponowoczesność
jako źródło cierpień” Baumana, „Postmodernizm. Antologia przekładów” pod
redakcją Nycza oraz „Kondycja ponowoczesna: raport o stanie wiedzy” i
„Postmodernizm dla dzieci” Lyotarda stanowiły najlepsze towarzystwo, z którym
książka Michała powinna stać okładka w okładkę. Bez obrazy, Julek. Michał to po
prostu czysty postmodernizm, o ile w przypadku postmodernizmu można mówić o czymkolwiek
sensu stricto.
Dwie
pierwsze powieści Julka kupiła; trzecią oraz zbiór opowiadań dostała już w
prezencie od autora. Julek dużo pisał – miał napady słowotoku, który potem
kastrował z mordem w oku, tak przynajmniej twierdził Michał, najlepiej zorientowany
w Julkowym procesie tworzenia – i chętnie o tym mówił, gdy już miał wizję, gdy
nie miał wizji zresztą też, Julek w ogóle lubił słowo „pisarz” w odniesieniu do
siebie. Lubił mówić o tym, co napisał, co pisze, co zamierza napisać, czego nie
napisał, czego nie pisze, czego nie zamierza napisać, nawet takie rzeczy, jak
to, przy jakiej muzyce tworzy dany rozdział, uważał za znaczące i fascynujące
wszystkich dookoła.
Rzecz
jasna, książki Julka były podpisane przez autora – ostatnie dwie miały autograf
już w chwili wręczania, do wcześniejszych Julian sam się rzucił, gdy pierwszy
raz Olgę odwiedził, z pełnym kurtuazji i przekonania o swojej racji
stwierdzeniem: „Pewnie byś chciała, żeby je podpisać”. Nieładnie było
odpowiadać, że Olga na dobrą sprawę nie cierpi autografów – no, chyba że
dostałaby w ręce starodruk z podpisem jakiegoś szesnasto-, siedemnastowiecznego
humanisty, wtedy by się przed tym i ukłoniła, ale co jej z autografu Julka,
którego często widuje, który ją często irytuje i którego często ma ochotę
kopnąć w tę mniej artystyczną część ciała?
Ale
niech mu będzie, stwierdziła wtedy, podając chłopakowi długopis. Skoro to go ma
uszczęśliwić...
Uszczęśliwiło,
to było widać. Zabawna sprawa, jak bardzo Julian i Michał różnili się pod tym
względem: pierwszy był szalenie próżny, po wygłoszeniu zdania: „Czytałam twoją
książkę, świetna” można było z nim zrobić wszystko, a do takich określeń, jak:
„pisarz”, „pisarstwo”, „artysta”, „twórczość”, „dzieło” przykładał niebywałe
znaczenie; drugi zdawał się traktować swoje pisanie jak coś tak mocno z nim
związanego, że wręcz niewydzielnego, o czym nie da się mówić osobno ani tym
bardziej kategoriami tak lubianymi przez Julka; słowa „pisarz” w ogóle nie
używał i nie znosił używania w stosunku do siebie. Na rzucone kiedyś przez
Julka: „A może dasz pani autograf?” spojrzał najpierw na mówiącego, potem na
rozmówczynię, uśmiechnął się z wyraźnym zakłopotaniem i stwierdził, że nie ma
zwyczaju bazgrać przyzwoitym ludziom po ich książkach; później, o ile Olga
dobrze pamiętała z relacji Sebastiana, gdy zostali sami, Michał warknął: „Żebyś
więcej z takim kretyństwem nie wyskakiwał”, Julek odparował: „A ty jakiś głupi
i dziki jesteś”, Michał coś złośliwie skomentował o zarozumialstwie Juliana,
który wszystkim by wszędzie autografy składał, na co ten obrażonym tonem się
odciął – i w efekcie się pokłócili. Nie pierwszy, nie ostatni raz, skwitował
swą opowieść Sebastian, patrząc z rozbawieniem na stojącego gdzieś na uboczu
Michała, który właśnie się przez telefon z Julkiem godził.
A
obok powieści Julka stały opowiadania Dominika Morsztyna. Paskudne faux pas,
które Olga popełniła z czystą premedytacją – to kara za to, jak wstrętnie i
dziecinnie się podgryzali na sympozjum. Dwaj dorośli pisarze, dobre sobie – dwa
dzieciaki, każdy przekonany, że ten drugi kopiuje jego pomysły.
Nie,
w gabinecie nie znajdzie niczego na leniwe, sierpniowe wczesne popołudnie.
Przeszła do średniego pokoju.
Stojące
tam na jednej z półek „Dzieła wybrane” Kapuścińskiego, wydane przez Gazetę
Wyborczą, przypomniały Oldze Sebastiana oraz otrzymany od niego w ramach
gratulacji za obronę doktoratu prezent – „Ich” – którego dotąd nie miała siły
przeczytać. Nie, to nie tak, że nie interesowała jej tematyka i że nie
ucieszyła się ogromnie z książki, bo było wręcz przeciwnie – ale na coś
podobnego musiała mieć odpowiedni humor oraz nastawienie psychiczne, a na razie
czuła się zbyt zmęczona, za bardzo potrzebowała wewnętrznego luzu, by mierzyć
się z Torańską i dziejami komunizmu.
Kiedy
jednak już się zmierzy – musi, jako przeciwwagę, przeczytać „Nas”. Ze
zgłoszeniami po Torańską – do Sebastiana, rzecz jasna.
Sebastian
stanowił doskonałe źródło do pożyczania literatury dotyczącej historii –
obojętnie, z jakiego okresu, głównie europejskiej, choć zdradzał też spore
zainteresowanie orientem; poza historią można było wygrzebać w jego bibliotece
dużo ciekawych pozycji na temat religii – i polityki, którą Olga, przy pełnym
zrozumieniu Michała, omijała szerokim łukiem. Sieniecki kwitował to zwykle
pełnym nagany: „Apolityczny IPiK, też coś”, po czym wyjmował najnowszy numer
„Newsweeka”, „Polityki”, „Forum”, „Angory”, „Wyborczej” czy jeszcze innego
tytułu z rąk Michała, który właśnie pokazywał Oldze gazetę z komentarzem:
„Patrz, jaką on radioaktywną makulaturę gromadzi na tej półce”.
Uznawszy,
że zbiór przy oknie nie ma niczego na leniwy dzień, odwróciła się w stronę
drzwi. Na pierwszej półce z literaturą rosyjską stała najnowsza powieść
Aksjanowa; Olga otrzymała ją od Wiktora, podobnie jak Olek – no tak, tylko w
mniej deprymujących warunkach. Skrzywiła się nieco na wspomnienie
zeszłotygodniowej opowieści przyjaciela; zastanawiające, czy Wiktor zawsze tak
traktuje swoich potencjalnych facetów, czy to tylko z Olkiem w ten sposób
pogrywa...
W
gruncie rzeczy mało o Wiktorze wiedziała, choć i tak pewnie więcej, niż
przeważająca część jego znajomych (swoją drogą, ilu on tych znajomych w
zasadzie miał...). Wiktor naprawdę był jak ostryga, gros rozmów z nim polegało
na tym, że człowiek mówił, a on milczał, najwyżej pomrukiwał coś twierdząco lub
przecząco. Oldze to zwykle nie przeszkadzało – była gadułą, to prawda, lubiła
mówić, opowiadać, snuć jakąś myśl – ale zawsze nadchodzi taki moment, gdy ma
się już dość własnego głosu oraz własnego mówienia, gdy chciałoby się, by ta
druga strona też otworzyła usta, i to po coś więcej, niż tylko by wymruczeć:
„Aha / Yhym / Tak / Nie / Chyba / Może”. A to właśnie był stały repertuar
Wiktora.
Rany
boskie, co Olek widzi w takim mruku? Bo znała Olka zbyt dobrze, by zakładać, że
wystarczył mu widok zgrabnego tyłka. Zwłaszcza gdy nie miał z tego tyłka żadnej
konkretnej korzyści.
Odchodząc
jednak na moment od tych relacji-atrakcji, trzeba Wiktorowi przyznać, że bardzo
uprzejmie i zupełnie z własnej inicjatywy załatwiał jej tłumaczone przez siebie
książki, a gwoli ścisłości, ofiarowywał jeden z egzemplarzy, które sam
otrzymywał od wydawnictwa po wydaniu powieści. Przy wręczaniu nawet się
uśmiechał – coś niebywałego; Olga niekiedy miała ochotę zapytać, tak
najzupełniej niewinnie, czy Wiktor złożył jakiś uroczysty ślub, że nie będzie
się uśmiechał częściej niż raz na tydzień, czy po prostu boi się nadmiernego
wysuszenia szkliwa zębów – ale się powstrzymywała. Powstrzymywała się, bo choć
z boku mogło to wyglądać zabawnie czy dziwacznie, miała chwilami wrażenie, że z
Wiktorem jest coś nie tak i to w znacznie poważniejszym sensie niż ten, który
raz zaproponował Julian, stwierdzając, że „Wiktor pewnie jest kryptoemo i za
każdym razem, gdy mu się wymknie sympatyczniejszy czy weselszy wyraz twarzy,
przez trzy dni klęczy w kącie na tępych żyletkach”. Ale Julek był wtedy po
dwóch piwach, po kłótni ze swoim chłopakiem i po zebraniu z rodzicami, więc
miał niezbyt życzliwy wobec niektórych osób humor.
O,
a pod literaturą rosyjską stała angielska, a za nią amerykańska, w tym „Przezroczyste
przedmioty” Nabokova – od Poldka. Poldek miał świetny instynkt – potrafił
znaleźć takie wspaniałe drobiazgi niemalże mimochodem, jakby od niechcenia, ot,
akurat zobaczył coś, co mogłoby Olgę zainteresować, więc w ramach prezentu
imieninowego...
Poldek
w ogóle sporo ważnych dla kogoś rzeczy robił niejako mimochodem – jakby to był
zupełnie przypadkowy zbieg okoliczności, że może komuś pomóc albo coś załatwić,
że może podrzucić samochodem, pożyczyć parę groszy czy wytłumaczyć jakąś
kwestię. Ot, akurat tak się złożyło, że jest w stanie, nie ma o czym mówić,
fajnie się spotkać.
W
Poldku było niesamowicie dużo taktu i – szczególnie – delikatności; człowiek
nigdy nie miał wrażenia, że mu się narzuca, że robi mu kłopot czy go męczy. W
kontaktach z nim nie pojawiało się odczucie, że zaciąga się dług – nie wprost;
ta myśl, że jest się winnym wdzięczność czy coś więcej, uderzała człowieka
znacznie później, często w zupełnie odmiennych sytuacjach – i często nie w
odniesieniu do samego Poldka, ale do innych. Poldek mnie podrzucił, więc ja
podrzucę Julka, chociaż ta blond cholera znowu marudzi, że uczniowie to idioci,
a ich rodzice to jeszcze więksi idioci, a on sam to największy idiota, któremu
się pracy w szkole zachciało; Poldek mi przez trzy godziny cierpliwie tłumaczył
filozofię Wittgensteina, więc ja zacisnę zęby i po raz dwudziesty wyjaśnię tej
grupie studentów, na czym polega teoria trzech przekładów w renesansie, chociaż
to taki banał, że gimnazjalista powinien zrozumieć; Poldek przywiózł ze swojej
konferencji ksero bardzo przydatnych dla mnie „Inspiracji augustyńskich w
poezji polskiego baroku” Szczukowskiego, więc teraz, gdy siedzę przez trzy dni
w Warszawie, przejdę się do uniwersyteckiej biblioteki i skseruję Anecie tak
jej potrzebną pracę „O romantycznej syntezie sztuk” Starzyńskiego, chociaż to
oznacza postanie w dość długiej kolejce, ale Poldek też pewnie swoje odstał.
Było
w nim coś, co wymuszało, czy może raczej wydobywało z człowieka jakiś jego
lepszy element, chociaż na chwilę.
I
to nie było tylko jej, Olgi, odczucie, jak zdołała się przez te kilka miesięcy
znajomości z Poldkiem przekonać.
O,
album z wystawy Hanki. Więc to tu go tak bezsensownie położyła, na literaturze
amerykańskiej i tylną okładką do góry, a potem przez pół środy szukała, aż
wreszcie uznała, że widocznie został w domu. Dobrze, że się znalazł, obrazy
Hanki wyglądają genialnie nawet w zwykłej broszurze.
Przewertowała
szybko katalog wystawy „Wy-cieleśniona”. Słabo się znała na malarstwie,
szczególnie współczesnym, i miała z tego powodu ciche kompleksy – teraz, gdy
doktorat już za nią i ma chwilę oddechu, może się postara wreszcie trochę
podciągnąć z tej dziedziny – jednak bez względu na poziom orientacji nie sposób
było zaprzeczyć, że malarstwo Hanki miało w sobie coś przykuwającego uwagę. Był
jednak pewien warunek, który należało spełnić na wstępie, aby w ogóle zrozumieć
sens tych obrazów, a tym bardziej, aby je docenić – należało cenić myśl
feministyczną. Chociaż na dobrą sprawę chyba nawet osoby, które na słowo
„feminizm” głupio się uśmiechały, wynosiły z tych wystaw coś wartościowego –
chociażby jakiś minimalny wewnętrzny niepokój. Hanka niesamowicie pogrywała
wszystkimi schematami, kliszami, kalkami, stereotypami płciowymi, szczególnie
dotyczącymi kobiet – i robiła to z taką zawziętą siłą i bezlitosnym,
przenikliwym spojrzeniem, że człowiek, patrząc na jakiś jej obraz, miał
dreszcze.
Michał,
który sam o sobie mówił z dumą „jestem feministą”, stwierdził w lutym, że za
swój największy tegoroczny sukces uważa i namówienie Hanki do udziału w
sympozjum, i – przede wszystkim – skłonienie jej, by wypożyczyła po kilka
obrazów z paru swoich wystaw na czas obrad. Trzeba przyznać, że pomysł był
doskonały; ten potężny kolaż przedstawiający idealną kobietę, z której wychodzi
po bokach zakompleksiona, stereotypowa szara mysz, z której wystają kawałki
kobiet z kolejnych epok patriarchatu, z których gdzieś, na samym końcu i z
trudem dostrzegalnie, przebija ta matriarchalna bogini, o której pisał chyba
Graves – ten kolaż, który Olga przez całe sympozjum widziała na ścianie
naprzeciwko siebie, ogromnie oddziaływał na jej wyobraźnię i na to, co podczas
dyskusji mówiła, myślała, odczuwała.
Z
Hanką zresztą prywatnie rozmawiało się niezmiernie ciekawie, nawet gdy się
schodziło na codzienne drobiazgi. Z Hanką zresztą nawet się świetnie milczało.
Z Hanką zresztą nawet dobrze się nie spotykało, a tylko o niej myślało.
Olga
uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie Hanki – i zaniosła katalog do
gabinetu.
W
gabinecie – jakże kochała to słowo, w ciągu ostatniego tygodnia użyła go
średnio dziesięć razy na godzinę – w gabinecie przypomniała sobie, że skoro już
mowa o feminizmie i tych sprawach, to trzeba zadzwonić do Kryśki i zapytać, czy
wiadomo, na kiedy dokładnie Instytut Polonistyki i Kulturoznawstwa, a ściślej
Zakład Literatury XX Wieku, przewiduje tę konferencję o szczecińskim kobiecym
pisaniu. Krysia zresztą sama pewnie stanie się bohaterką któregoś z referatów,
i zupełnie zasłużenie. Olga posiadała dwa tomy jej poezji – w końcu trudno
odmówić sobie zakupu dobrej kobiecej poezji erotycznej, która nie tylko nie
operowałaby jakimiś skowronkami, kwiatuszkami, trawkami i chmurkami, ale
jeszcze pozwalałaby na pewne dwuznaczności płci adresata / adresatki, a poza
tym wyraziście, choć bez przekraczania granicy dobrego smaku, tworzyłaby
erotyczny nastrój. Kryśka zaraz po opublikowaniu pierwszego tomu znalazła się
pod obstrzałem podejrzliwych spojrzeń co poniektórych kolegów i koleżanek z
pracy; ta niesprecyzowana płeć odbiorcy i pisanie raz o ciele męskim, raz o
damskim, raz o czymś jakby pomiędzy, postawiło u paru osób pod znakiem
zapytania jej małżeństwo: bo może ona tak skrycie, bo może ona też tak
pomiędzy, bo może coś w jej związku nie tak...
–
Ludzie są żałośni – skwitowała Kryśka któregoś dnia, gdy piły wspólnie herbatę
u niej w domu i rozmowa zeszła na ten temat; sama zresztą najpierw
zrelacjonowała Oldze wszystkie plotki, jakie dotąd dotarły do zakładu
dwudziestolatki. – Ludzie są żałośni, zawsze sobie znajdą jakiś punkt, żeby się
przyczepić do człowieka. Albo nie umieją oddzielić autora od tekstu. Znaczy ja
wiem, że to coraz trudniej i wcale tak bardzo mnie od moich wierszy oddzielić
nie można, w porządku, ale żeby strasznie poważni filolodzy, z doktoratami,
habilitacjami i innymi takimi, nie umieli dostrzec gier językowych czy zabawy
konwencjami?
–
Jakbyś pisała „jego ręce są jak aksamit, a moje policzki różane niczym różowa
róża”, to by stwierdzili, że piszesz jak typowa kobieta, że to jest właśnie
kwintesencja literatury kobiecej i widać doskonale, że babskiego pisania nie
można traktować poważnie – odparła Olga z niesmakiem. – A jak piszesz o erotyce
erotycznie, bez kwiatków, słoneczek i bocianów, to coś jest z tobą nie tak.
–
Tak, powinnam pisać o seksie jak w „Bridget Jones” – roześmiała się Krysia. –
Ona znała tylko jedno określenie na seks: „bzykanie”. Tak między nami –
zaczęła, wychyliła się przez poręcz fotela i zerknęła w kierunku kuchni, gdzie
jej mąż właśnie miał kroić im ciasto, po czym pochyliła się ku Oldze i
dokończyła zniżonym głosem: – tak między nami, to ja mam bardzo dużo określeń,
przyzwoitych i nieprzyzwoitych, na nasz seks, ale w życiu by mi nie przyszło do
głowy stwierdzić, że ja się z moim mężem „bzykam”, to brzmi jak toaletowe
opowieści gimnazjalistek.
Wybuchnęły
śmiechem – a gdy Karol wszedł, zaczęły się śmiać do rozpuku. Pokręcił tylko
głową, oświadczył, że zdecydowanie nie chce wiedzieć, o co chodzi, postawił
paterę z ciastem na stole i zmył się do oglądanego w kuchni meczu siatkówki.
Obok
poezji Krysi stał zbiór opowiadań Agnieszki – tak jakoś do siebie pasowały pod
względem tematyki i nawet zakładu, bo obie autorki zajmowały się literaturą
dwudziestego wieku. Krysia jednak pisała z bardzo prywatnego punktu widzenia,
Agnieszka zdecydowanie bardziej wychodziła ku problemom i tematom ogólnym,
powszechnym czy publicznym. Była poza tym świetną dziennikarką, która nie
dawała się zbyć gazetom, politykom czy komukolwiek, kto wpadł w jej
dziennikarskie szpony, stwierdzeniem, że przecież mamy doskonałe
równouprawnienie, a debatowanie o takich rzeczach jak parytet, prawo do aborcji
czy seksizm jest wysoce niepoważne, bo przecież naprawdę istotne jest
zatwierdzenie w tym roku ustawy o tym, by wyrzucić z listy lektur tego
niemoralnego Gombrowicza, którego wprowadzili ci rozpustni liberałowie, aby w
przyszłym roku można było obiecywać wyborcom, że się przywróci na listę lektur
tego genialnego Gombrowicza, którego wyrzucili ci zacofani konserwatyści.
Agnieszka
nie dawała się zbyć. Agnieszka wyciągała z teczki jakiś papier i pytała słodko:
„A czy to przypadkiem nie pan, jak twierdzi ten dokument, najbardziej zawzięcie
krzyczał, że niemoralnego Gombrowicza trzeba wyrzucić / genialnego Gombrowicza
trzeba przywrócić? Oczywiście pytam pana o to, bo jestem wstrętną feministką”.
Na
książce Agnieszki leżały pożyczone od Marty „Podstawowe wiadomości z gramatyki
staro-cerkiewno-słowiańskiej na tle porównawczym” Bartuli. To, co prawda,
zupełnie nie dziedzina Olgi, ale ciekawie się czytało o tym języku i w ogóle o
rozwoju języków europejskich, a Marta miała bardzo ciekawe pozycje i chętnie je
pożyczała.
Poza
tym jako slawistka Marta zaświadczyła wartość Wiktora jako tłumacza. Zajmowała
się teorią przekładu i choćby z czystego obowiązku zawodowego porównywała oryginały
rosyjskich powieści z polskimi tłumaczeniami; przy jakiejś okazji powiedziała
Oldze, że ten Arendt, chociaż na sympozjum sprawiał wrażenie obrażonego na cały
świat nawet wtedy, gdy zdarzyło mu się raz opowiedzieć dowcip, zresztą grobowym
głosem i z kamienną twarzą, tak że człowiek krępował się roześmiać – ten Arendt
ma niesamowite wyczucie do wszelkich smaczków językowych, jakie można znaleźć w
twórczości Aksjanowa.
–
Nie chciałabym zostać z nim sam na sam w pomieszczeniu dłużej niż pięć minut,
żeby nie popaść w depresję – zakończyła Marta, mając na myśli Wiktora – ale za
tłumaczenia bym go ozłociła.
–
On miał ładny akcent – wtrąciła się wtedy Maryśka, która z kolei jako
romanistka miała własne skrzywienia, szczególnie zaś była wyczulona na wymowę francuskiego
„r”. Marta spojrzała na swoją dziewczynę z rozbawieniem, po czym zwróciła się
do Olgi:
–
Zauważyłaś pewnie, że Marycha, romanistyczny snob, trzymała się najchętniej z
tymi, którzy znali francuski? Ten Arendt, Szafrański, Skalnicki, to było towarzystwo
dla niej. La ellyta frąse – dodała złośliwie, na co Maryśka i Olga roześmiały
się głośno.
„Podręcznik...”
należałoby Marcie wkrótce oddać, pewnie będzie go potrzebowała na zajęcia.
A
skoro już zeszło na oddawanie książek, pomyślała Olga, przechodząc z powrotem
do sypialni, to trzeba wysłać Agacie SMS z pytaniem, kiedy mogłaby oddać siódmy
tom „Kota, który...” Braun, bo Marta z Maryśką marudziły ostatnio, że one też
by wreszcie chciały go przeczytać.
Spojrzała
z wielką sympatią na kilka półek zastawionych kryminałami. Może coś z tej
tematyki?...
Nie,
stwierdziła po paru minutach, gdy już przewertowała trochę Doyle’a, trochę
Christie, trochę Simenona, trochę Alexa, trochę Braun i trochę Grimes. To nie
jest dobra pogoda na morderstwa.
Agata
była świetną koleżanką, tylko miała zwyczaj przetrzymywać książki. No, nie ona
jedna, to prawda, ale żeby Agata oddała pożyczony tom, musiała dostać w ciągu
dnia z pięć przypomnień. Oldze zresztą trudno było mieć o to pretensje – po
pierwsze, sama niekiedy tak robiła, po drugie, Agata pracowała w kilku
miejscach na kawałku etatu i bywała tak skołowana, że sama niekiedy nie
wiedziała, gdzie ma w danym momencie jechać. Potrafiła w środku dnia zadzwonić
do swojego chłopaka i zażądać sprawdzenia na wielkiej rozpisce nad biurkiem, co
ma w planie za kwadrans, bo kalendarza-notatnika nie uzupełniła; Maciek, który
pracował w agencji reklamowej, przyzwyczajony już do tego typu sytuacji, woził
kopię tygodniowego rozkładu swojej dziewczyny w kieszeni i co pięć minut kontrolował
telefon.
–
Faceta trzeba sobie porządnie wychować – oświadczyła kiedyś Agata po takiej
„akcji Maciek-rozpiska”, przeprowadzonej przy Oldze. – Najpierw to były
śmichy-chichy, że kobiety są niezorganizowane, potem mu uświadomiłam, że jak
jedna jest niezorganizowana, to nie znaczy, że wszystkie na świecie, potem mu
uświadomiłam, że nie jestem niezorganizowana, tylko zarobiona jak jasna
cholera, potem go nauczyłam, że skoro ja mogę pamiętać, kiedy on ma iść do
dentysty, to on może pamiętać, kiedy ja mam oddać artykuł, zrobić korektę czy
pojechać na korepetycje, a potem to już sam wpadł na pomysł „kochanie, a może
ja będę nosił przy sobie twój rozkład, to łatwiej nam będzie razem wszystkiego
pilnować?”. I tak samo go przyzwyczajałam do tego, że zmywanie, gotowanie czy
sprzątanie to nie jest naturalna powinność każdej kobiety – dodała z triumfem. –
Jak jemu się nie chce robić obiadu czy zmywać po kolacji, to mnie się może nie
chcieć tak samo, a jak ja mogłam ugotować zupę, to i on może.
Agata
była uparta, a poza tym bardzo szanowała swoje liczne zajęcia, swoje pisarstwo
i samą siebie; można to było wywnioskować i z kontaktów z nią, i z jej powieści
– którą Olga też posiadała, nie tylko dlatego, że to trochę nieeleganckie,
mocno się z kimś kolegować i nie mieć jego książki, bo Agata naprawdę
interesująco pisała – i z jej felietonów, więc nie należało wątpić, że coś
takiego jak wepchnięcie w stereotypową rolę tej dziewczynie akurat nie grozi.
Maciek zresztą nie wyglądał wcale na wielce cierpiącego z powodu „wychowania do
życia w partnerstwie”, jak to określała Agata, przeciwnie – najwyraźniej dobrze
się odnajdywał w takim związku. Jedynym, o co się ciągle wykłócali, były
papierosy – bo Agata, to trzeba przyznać, kopciła ostro.
Olga
miała tylko nadzieję, że na czas parapetówki ta paląca część towarzystwa –
Agata, Andrzej, Julek, Poldek, jeszcze parę osób – zdoła się powstrzymać. Co
prawda przy układaniu książek zarówno Andrzej, jak i Julian nie marudzili o
możliwość zapalenia – widocznie już się przyzwyczaili do warczenia Olgi: „U
mnie się nie pali” – a Poldek w niepalącym towarzystwie nie miał problemu z
powstrzymaniem się przed sięgnięciem po paczkę. Jeżeli jednak Agata, ta
smoczyca wawelska, jak mówił o niej Maciek, wyciągnie pety, cała reszta
nałogowców też będzie się upominać o prawo do zadymiania Oldze mieszkania.
Na
szczęście jest wyjście awaryjne, pomyślała, odsuwając bladozielone story,
zasłaniające w sypialni okno połączone z drzwiami na balkon. Balkon był bardzo
mały i w zasadzie zupełnie bezużyteczny – ale zmieściłyby się na nim ze trzy
osoby, więc w razie czego można tam wypchnąć Agatę, Julka i Poldka, zamknąć za
nimi drzwi, a gdy już się wypalą, wymienić Julka na Andrzeja – bo akurat tych
dwóch lepiej nie zostawiać razem w jednym miejscu, szczególnie takim, z którego
można wypaść (albo zostać wypchniętym, ale może lepiej nie zagłębiać się tak
mocno w potencjalne zagrożenia...) – a Agatę i Poldka na choćby popalającą
niekiedy Maryśkę. I będzie spokój.
Ale
ja miałam sobie książkę znaleźć – napomniała się Olga, wracając do średniego
pokoju. – Książkę, bo dzień mija i w końcu wyjdzie na to, że cały czwartek
włóczyłam się bez celu i bez efektu po mieszkaniu.
Okazuje
się jednak, że za każdą książką kryje się człowiek – i nie chodzi tu o autora.
Z wieloma tytułami wiązały się wspomnienia, od których przywołania, przeżycia
na nowo i odczucia zupełnie tak jak kiedyś nie można się było uchylić. Na
szczęście w przeważającej mierze były to wspomnienia przyjemne.
Zabawne,
jak każda opowieść o książkach przemienia się w opowieść o ludziach.
Pewnie
poza opowieściami o niej najwięcej by tu było opowieści o Olku, pomyślała z
rozbawieniem, rozglądając się po pokoju; w końcu potężną część tych książek
zgromadziła w czasie pięcioletniego pobytu w Poznaniu, z nim pokój w pokój.
Wspólne wycieczki po antykwariatach, po księgarniach, po bibliotekach, a potem
powrót na stancję, gorąca herbata, coś słodkiego – i siedzenie do późna w nocy
nad zdobyczami, zachwycanie się nimi i podczytywanie kolejnych tomów,
wynajdywanie jeszcze odrobiny miejsca na półce lub na podłodze na najnowszą
pozycję – to były czasy.
No
i Olek gotował. I nie trzeba go było do tego specjalnie wychowywać.
Miał
zresztą do tych spraw bardzo ujmujący Olgę stosunek. Kiedyś któryś z ich
współlokatorów skwitował jego gotowanie jako „mało męskie zajęcie”, na co Olek
popukał się tylko wymownie w czoło, bo czasami, jak mówił, po prostu nie
chciało mu się komentować ludzkiej głupoty, i dorzucił złośliwie: „Czyli ty naszej
zupy nie jesz”. Gdy jednak zostali we dwójkę, Olek, dalej pilnujący makaronu,
odezwał się, spoglądając na Olgę, która, potwornie głodna, co chwila zerkała
pożądliwie na garnek z pomidorową:
–
Tata mi kiedyś powiedział, że naprawdę niemęskie jest zasłanianie się gadaniem,
że coś jest męskie lub niemęskie. Ja jestem męski – dodał z godnością – więc
gotowanie nie jest niemęskie, tylko przyjemne, jeśli się to lubi i umie. Ja
lubię i umiem, więc gotuję. Koniec filozofii. Wyjmuj talerze.
Olga
zatem była pełna uznania dla jego męskości – i dla jego zupy pomidorowej.
Talerze wyjęła błyskawicznie.
Przewędrowała
po mieszkaniu jeszcze parę razy, oglądając półki, książki, półki, książki,
półki i książki – wreszcie poszła do kuchni, znów nalała sobie do szklanki soku
pomarańczowego prosto z lodówki – wspaniały, lodowaty strumień przeszywający
gardło – po czym wróciła do sypialni. Pal diabli fakt, że w średnim pokoju
czekały całe dziesiątki nabytków do „wreszcie przeczytania po kupieniu” – dziś
będzie jednak powtórka z rozrywki.
Odstawiła
niedopity sok na nocny stolik, zdjęła z drugiej półki nad łóżkiem Domíngueza,
położyła się wygodnie na chłodnej kołdrze – z zamkniętymi oczami otworzyła
książkę na chybił trafił, dotknęła strony palcem i uniosła powieki, by
zobaczyć, jaką myśl dnia wylosowała.
Lubiła
się bawić w ten sposób, i z kimś, i sama, i z tą książką, i z każdą inną;
wielką zaletą Domíngueza było to, że myśl dnia była zawsze bibliopatyczną myślą
dnia.
Patrzyła
na słowa przez dłuższą chwilę, uśmiechając się coraz szerzej. No proszę. No
proszę.
No
proszę.
„Dom
z papieru”, strona czterdziesta czwarta: „Nie interesują mnie pierwsze wydania,
tylko posiadanie książki na wyciągnięcie ręki w możliwie najlepszych warunkach,
w przeciwnym razie ogarnia mnie niepokój”.
W
Oldze nie było już żadnego niepokoju.
fot.
Pexels
Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że to nie "Priamel", a właśnie "Lekcja poglądowa" jest wprowadzeniem właściwym postaci Musivum. Niesamowite. Jest coś czarującego (a przy tym fanatycznie bibliopatycznego) w postrzeganiu przez Olgę przyjaciół przez pryzmat książek, a także w jej postrzeganiu samej siebie w takim ujęciu: Olga w swoim papierowo-drukowanym żywiole.
OdpowiedzUsuńMiło było wrócić do tego fragmentu układanki, który - chociaż niewielki - pokazuje całkiem sporo z tego, jakimi ludźmi są poszczególni bohaterowie Musivum. Dziś to Olga ujęła mnie najmocniej swoją wewnętrzną harmonią i spełnieniem w odniesieniu do swoich najmilszych sercu książek.
Po ponownej, bardzo przyjemnej lekturze postaję z pytaniem: czy książki-towarzyszki są Oldze bliższe nawet od Olka-towarzysza?
Pierwszy komentarz i Twój komentarz, dwa dobra w jednym!
UsuńWygląda na to, że zakładana przeze mnie wymienność i dopowiedzeniowość tekstów się sprawdza, cieszę się :) Dla mnie z kolei najbardziej "wprowadzeniowym" do "Musivum" jest jeszcze inny tekst, który dopiero będę pisać - myślę, że w te wakacje. Ciekawa jestem, jak go odbierzesz.
Wspaniale wiedzieć, że ponowna lektura sprawiła Ci przyjemność. Co do pytania... trudno powiedzieć - chwilami bliższy jest Olek, chwilami bliższe są książki. Myślę, że to godni siebie konkurenci (tylko książki nie drażnią swoimi perypetiami uczuciowymi).