(Data
pierwotnej publikacji: 31 lipca 2010).
Znów
ekskurs i znów z okresu studenckiego, może nawet w pierwszej chwili trochę
wyrwany z większej historii – ale inny, duży tekst dopiero sprawdzam, ten
natomiast wywołuje we mnie zawsze pewne rozczulenie i uśmiech, a tego mi teraz
jakoś potrzeba. Poza tym szalenie przyjemnie się go pisało.
EKSKURS
TRZY
DNI, NOC I PORANEK
Miłość i zrośnięte z nią cierpienie
mają [...] moc różniczkowania przedmiotów.
Marcel
Proust, „W poszukiwaniu straconego czasu 3: Strona Guermantes”
Konrad
wie, że prośba o wybaczenie zdrady nie jest prośbą codzienną, taką, którą można
wyrazić na każdym miejscu i o każdej porze. Nie jest to rzecz, o którą mógłby
poprosić w sposób naturalny, przy użyciu tych wszystkich metod, do jakich
zwykle się odwoływał. Nie jest to prośba, którą dałoby się wesprzeć przytuleniem
się do Olka, objęciem go, przesunięciem palcami po jego twarzy albo wsunięciem
dłoni w jego czuprynę. Nie jest to prośba nadająca się do wymruczenia w łóżku,
w środku nocy, gdy przyspieszone oddechy ich obu powoli się uspokajają, gdy
Olek przygniata go całym sobą, gdy po mieszaninie dotyków, jęków i
obezwładniających orgazmów leniwie całuje jego szyję i ramiona. Nie jest to
prośba, którą można by wypowiedzieć głośno i zdecydowanie, z podtekstem „jeśli
naprawdę mnie kochasz”, tak jak to miało miejsce zawsze wtedy, gdy domagało się
od Olka śniadania do łóżka.
Co
więcej, prośba o wybaczenie zdrady nie jest czymś, o co Konrad dotąd prosił ani
o co Olek był proszony.
W
całej postawie Olka, siedzącego na swoim łóżku, z łokciami wspartymi na udach i
dłońmi splecionymi między kolanami, lekko zgarbionego, ze wzrokiem utkwionym w
podłodze, jest coś potwornie zrezygnowanego i – dopiero teraz Konrad zdaje
sobie z tego sprawę – i zawiedzionego. Ten zawód, który przecież dało się
dostrzec podczas tamtej rozmowy „ujawniającej” w połowie marca i który był w
Olku przez cały czas, gdy się później gdzieś na siebie natykali – ten zawód
staje się dla Konrada wyraźny, silny i – i bolesny – właśnie w tej chwili, gdy
kochanek – były kochanek – były kochanek? – były? W końcu dlatego tak tu
siedzi, żeby nie był „były” – gdy Olek wpatruje się uparcie w podłogę, w swoje
wsunięte w połowie pod łóżko kapcie czy we własne stopy w szarych skarpetkach.
W jego wzroku, w tych niemal czarnych oczach, które ze dwa razy rzuciły na
Konrada krótkie spojrzenie, było coś bardzo oddalonego – od Konrada, od tego
pokoju, od całej tej sytuacji. I teraz, gdy Konrad mówi dalej, gdy stara się
znaleźć właściwe słowa, dodać do nich odpowiednią intonację i umieścić w nich
te najważniejsze emocje, chwilami czuje pustkę czy zduszenie jeszcze
niewypowiedzianych myśli wspomnieniem tamtych spojrzeń.
Gdyby
się wściekł. Gdyby się zezłościł, gdyby krzyknął, gdyby go wyzwał. Gdyby go
odepchnął, uderzył, wypchnął z pokoju.
Gdyby
zrobił coś, na co można by zareagować podobnie, gdyby ta prośba przerodziła się
w starcie, Konradowi byłoby łatwiej. Ścierać się umiał, kłócić czy bić na słowa
też – ale przepraszanie, i to szczerze przepraszanie, połączone z tą prośbą, i
to szczerą prośbą – zmieniającą się chyba powoli w błaganie, i to szczere
błaganie – to było nie do wytrzymania.
Nie,
nie dlatego, że musiał przepraszać, prosić, błagać. Bo – nie musiał, chciał
tego, chciał ogromnie, chciał naprawdę. Bo – przepraszał, prosił i błagał z,
jak to koszmarnie banalnie powiadają powieści, z głębi serca. Bo – tak bardzo
chciałby w tej chwili móc cofnąć czas, wrócić do tamtego pokoju, odepchnąć od
siebie Marcina, nie przyciągać go, nie rozpinać mu spodni, nie dawać rozpiąć
swoich.
Bo,
jakkolwiek głupio i beznadziejnie to zabrzmi, gdyby mógł to zrobić jeszcze raz,
to właśnie by tego nie zrobił.
„Przepraszam.”
Przepraszał Olka przecież tyle razy – w zwykłych, codziennych sytuacjach, na
żarty, na poważnie, na zwyczajnie, dla świętego spokoju, dla rozluźnienia
sytuacji, dla zasady. A teraz słowo „przepraszam” rośnie mu w ustach niczym
coś, co najchętniej by się wypluło, choć trzeba to przełknąć.
To
„przepraszam” smakuje jak kawałek nieświeżego sera – dlatego że to on, Konrad,
je wypowiada. Jego „przepraszam” nie może być świeże czy apetyczne – jest
pewnie równie odpychające i ciężkostrawne jak cała ta sytuacja.
Ale
Konrad mówi dalej, a gdzieś w głębi głowy pojawia się paskudna myśl, że nadaje
jak katarynka, brzmi jak tandetna telenowela brazylijska, powtarza się jak
zacięta płyta. Musi być żałosny w tym momencie – musi być żałosny do samego
początku, od tego momentu sprzed jakiejś godziny – a może dwóch, bo chwilami ma
wrażenie, że czas pędzi jak szalony, a chwilami znów, że wlecze się jak żółw –
od tego momentu, gdy Olka otworzyła mu drzwi wejściowe, obrzuciła spojrzeniem
gorszym od splunięcia, chyba z trudem zdusiła w sobie jakąś paskudną uwagę i
burknęła: „Jest u siebie” takim tonem, jakby mówiła: „Spierdalaj”. Zresztą jej
wzrok mówił to samo. Wpuściła go jednak, za co był wdzięczny – w końcu mogła
zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, byłaby do tego zdolna – wpuściła, Konrad przez
moment miał nadzieję, że zajrzy do Olka i powie coś w rodzaju: „Konrad
przyszedł”, to by trochę ułatwiło sytuację, choć sam w sumie nie wiedział, jak;
Olka jednak poszła do siebie, a zamknięte drzwi jej pokoju mówiły wyraźnie, że
nie chce brać w niczym udziału.
Nigdy
wcześniej nie myślał, że będzie mu brakowało obecności Olki i że będzie marzył,
aby się wtrąciła; że będzie żałował nawet tego, że nie powiedziała mu niczego
ostrego, najlepiej przy Olku, bo Olek miał odruch łagodzenia starć między swoim
chłopakiem a swoją przyjaciółką – więc to by od razu trochę rozluźniło
atmosferę, zmusiło Olka do jakiegoś ruchu, postawiło Konrada w choć minimalnie
lepszej sytuacji.
Ale
Olka, jak to Olka, nigdy nie robiła tego, co by człowiekowi ułatwiło życie,
więc Konrad musiał sam zapukać do drzwi, na niczego niepodejrzewające „Wejdź”
otworzyć je – i wejść.
Olek
uniósł głowę znad czytanej książki – siedział na łóżku tak samo jak teraz, tyle
że z jakimś tomem na kolanach – uniósł głowę i w ciągu sekundy czy dwóch z jego
twarzy zniknął spokojny smutek. Konrad widział doskonale, choć trwało to tylko
moment, zaciśnięcie zębów, lekkie ściągnięcie brwi i napięcie mięśni pod
koszulą – do diabła, przecież znał Olka, znał każdy centymetr jego ciała i znał
jego sposoby reagowania w nerwowych chwilach – a potem Olek się rozluźnił, ale
to było rozluźnienie zrezygnowane, a nie przyjacielskie – odłożył książkę na
bok, splótł po swojemu ręce i wbił wzrok gdzieś w okolice klatki piersiowej
gościa.
„To
ja”, powiedział wtedy Konrad – najgłupsza rzecz, jaką mógł powiedzieć i jedyna,
jaka mu wówczas przyszła do głowy. „To ja”, rzeczywiście, dobre sobie – to ja,
czyli kto? Facet, który cię po chamsku zdradził? Gówniarz, któremu było z tobą
za dobrze, więc się puścił na boku, żeby dodać życiu trochę adrenaliny?
Bezmyślny głupek, który za późno uświadomił sobie, że rozrywkowe danie dupy
dawnemu chłopakowi przyniesie takie konsekwencje, że potem będzie się miało
ochotę walić durnym łbem w ścianę?
To
ja, pomyślał Konrad, gdy tylko wypowiedział te dwa słowa, ten, którego Olka
słusznie nazwała „popierdolonym blond fiutem”. Jak rzadko kiedy się z nią
zgadzał, tak teraz zgadzał się w pełni.
Suche
„Widzę” Olka zabrzmiało jak przyznanie racji, że Konrad powiedział coś
kretyńskiego. A potem zapadło milczenie, krótkie, ale potwornie męczące, więc
Konrad szybko zamknął za sobą drzwi, podszedł parę kroków, zawahał się – w
pierwszej chwili miał ochotę usiąść przy Olku, ale ten nieco się wyprostował i
znów lekko ściągnął brwi, jakby chciał zapytać, co głupie blond bydlę sobie
wyobraża, więc ostatecznie Konrad przysunął trochę brązowe, obrotowe krzesło na
kółkach i usiadł w przyzwoitej odległości – przynajmniej miał nadzieję, że jest
przyzwoita, ani za bliska, ani za daleka – naprzeciwko kochanka. Byłego
kochanka, cholera.
Gdy
zaczął wyjaśniać, po co przyszedł, z każdym słowem czuł się jak coraz większy
idiota. Dziwna sprawa, gdy się na to zdecydował, był zadowolony – zadowolony,
że wreszcie ogarnął i sprecyzował własne myśli, samego siebie; gdy tu szedł,
czuł się trochę zestresowany, ale prawdziwy stres uderzył po raz pierwszy, gdy
Olka otworzyła drzwi. A teraz – a teraz ogarnęła go mieszanina paniki, poczucia
własnego idiotyzmu i tej czarnej dziury, która pojawiała się na egzaminach, do
których był słabo przygotowany. Przekonanie, z którym wyruszał z domu –
przekonanie, że przeprosi porządnie i szczerze, a potem wszystko wróci do
normy, Olek da się szybko ułagodzić i już, dziś, z miejsca naprawią wszystko –
to przekonanie zaczęło się właśnie rozpadać na coraz mniejsze i coraz
żałośniejsze kawałeczki.
Powtarza
się, czuje to, słyszy to, wie to. Któryś raz z rzędu powtarza „przepraszam”,
całą litanię pod hasłem „chcę wrócić”, cały szereg synonimów do „zależy mi na
tobie” i cały zestaw fraz w stylu „zachowałem się jak sukinsyn”. Ma wrażenie,
że odklepuje wciąż od nowa i od nowa to samo, w różnych konfiguracjach, ale
obaj wiedzą, że to jest to samo i przez to każda kolejna powtórka jest coraz
mniej wiarygodna i coraz bardziej tandetna. A Olek dalej siedzi, trochę
przygarbiony, ze wzrokiem wbitym w podłogę, i nie odzywa się, nie patrzy, nie
wykonuje żadnego gestu.
Tylko
chwilami wyłamuje prawą dłonią wskazujący, środkowy i serdeczny palec lewej;
widząc ten typowy, nerwowy ruch, Konrad ma ochotę podejść do Olka, chwycić jego
ręce i uniemożliwić to wyłamywanie; jak za dawnych, normalnych, dobrych czasów
warknąć na niego: „Cholera, przestań” i usłyszeć trochę rozbawione, a trochę
posłuszne: „Już, przecież nic nie robię”.
Ale
nie podchodzi – nie może podejść, nie może przekroczyć pewnej bariery, i
fizycznej, i psychicznej, którą sam stworzył. Patrzy tylko z żalem na te dłonie
– na duże, silne, kształtne dłonie, które zawsze tak wspaniale dotykały, które
zawsze były blisko, a teraz są tak daleko, tak dalekie jak sam Olek.
Więc
mówi – dalej, od nowa, to samo, tak samo, własny głos wydaje się Konradowi
czymś obrzydliwie męczącym i drażniącym. Nie wie już chwilami, co i jak ma
mówić, więc coś powtarza, gdzieś przeskakuje, coś pomija, coś odwraca, w sumie
chyba robi z siebie coraz większego debila.
Najgorsze
jest to, że wraz z każdym kolejnym słowem jest coraz mocniej przekonany, że nie
powinien tu w ogóle przychodzić – i coraz bardziej marzy, żeby go Olek po
prostu wyprosił czy wyrzucił – i...
I
coraz bardziej mu wstyd. To koszmarnie dziwne i koszmarnie męczące, bo
Konradowi bardzo, bardzo rzadko jest wstyd, a już najrzadziej jest mu wstyd z
powodu tego, co zrobił. A teraz jest mu wstyd i jest pewien, że po powrocie do
domu długo nie będzie mógł spojrzeć w lustro.
W
końcu milknie. Jego słowa już dawno straciły sens, głębię, znaczenie – już
dawno stały się nudną, banalną i żałosną repetycją.
–
Przepraszam – mówi po chwili zmęczonym głosem; czuje się wykończony, zupełnie
jakby cały dzień chodził po mieście bez chwili wytchnienia. – Nie będę już dłużej...
chyba nie umiem tego powiedzieć tak, żeby miało sens i żeby nie brzmiało jak
pieprzenie głupiego gnojka, na jakiego wyszedłem. Nie będę... – Wstaje, przez
moment szuka odpowiedniego słowa, po czym wzrusza z irytacją ramionami. –
Niepotrzebnie przylazłem, na twoim miejscu pewnie z miejsca bym się wykopał z
mieszkania.
Olek
unosi głowę i wreszcie na dłużej zatrzymuje spojrzenie na twarzy mówiącego; ich
wzrok na parę sekund się spotyka i Konrad czuje, że się czerwieni, a nie
czerwienił się, cholera, od ładnych paru lat – więc szybko odwraca głowę w bok
i wsadza ręce w kieszenie dżinsów, tak jest bezpieczniej i trochę obronnie.
–
To cześć – dodaje i rusza do drzwi; to głupie pożegnanie w tej sytuacji, bardzo
głupie, ale żadne inne – nawet nie lepsze, tylko po prostu inne – nie
przychodzi mu do głowy. Kładzie rękę na klamce i w chwili gdy ta wydaje z
siebie lekki zgrzyt, czy raczej niskie piśnięcie, przy naciskaniu, rozlega się
głos Olka:
–
Konrad... wracaj.
Te
słowa są spokojne, ciche, jakby też zmęczone – ale są.
Są.
Ta myśl dociera do Konrada dopiero po kilku sekundach, gdy już się odwrócił i
wbił w Olka spojrzenie – najpewniej najgłupsze, jakie kiedykolwiek miał, ale
mniejsza z tym, bo te słowa są, bo z postawy Olka zniknęła wcześniejsza
rezygnacja i dystans, bo Olek powtarza po chwili, znów spokojnie, ale tym razem
głośniej i stanowczo:
–
Wracaj.
Więc
wraca, siada z powrotem na krześle, lecz Olek ruchem głowy wskazuje mu miejsce
obok siebie – więc się tam przenosi, siada na łóżku, ale niezbyt blisko, na odległość,
jaką wyznaczył sam Olek, przekładając książkę ze swojej prawej strony na lewą.
Konrad siedzi zatem w odległości wymierzanej przez ciemnoniebieską „Literaturę
europejską i łacińskie średniowiecze” Curtiusa, wpatrując się w Olka
wyczekująco – teraz dopiero widzi w pełni to zmęczenie na jego twarzy, coś
smutnego w linii ust i przygaszony wzrok, tak odmienny od codziennego,
normalnego, wesołego spojrzenia, tak różny od błyszczących oczu, które Konrad
pamięta z wielu momentów, gdy się kochali.
I
naraz Olek unosi lewą rękę i delikatnym ruchem odgarnia Konradowi włosy sprzed
oczu. Ten gest jest taki banalny – i taki czuły – i taki przełamujący
dotychczasowy dystans, że w pierwszej chwili Konrad ma ochotę mocno się do Olka
przytulić, mocno go pocałować – ale opanowuje tę chęć i ogranicza się jedynie
do położenia dłoni na tej ręce, która po odgarnięciu włosów wcale się nie
odsunęła. Zrobić coś gwałtowniejszego i intensywniejszego – to byłby błąd, bo
to jest Olek i o tym należy pamiętać; bo z Olkiem trzeba powoli i krok po
kroku, to nie jest typ, który w jednej chwili zapomni i zechce wrócić do
normalności. On jeszcze długo będzie pamiętał i przypominał sobie – i Konrad
już czuje, że nawet za kilka, a może i kilkanaście miesięcy, gdy będą leżeć
razem w łóżku, w środku nocy, mocno w siebie wtuleni, Olka znów najdzie jakieś
wspomnienie tamtego – i albo odsunie się trochę, albo trochę mocniej przytuli,
nic nie mówiąc, bo przecież już to mają za sobą i to już jest wybaczone – ale
nie zapomniane. Na tym polega problem, Konrad uświadamia to sobie w pełni
dopiero w tej chwili – na tym, że jakkolwiek Olek będzie umiał szczerze
wybaczyć, na zawsze i na dobre, tak nie będzie umiał zapomnieć. Na długo i na
pohybel spokojnemu sumieniu Konrada.
A
potem Olek zaczyna mówić. Głos ma spokojny, opanowany, ale daje się w nim
wychwycić i trochę bólu, i trochę ciepła – i Konrad, słuchając tych słów, słów
wyjaśniających, że to nie będzie łatwe, że nie da się wrócić do dawnego układu
tak z miejsca i chyba nawet nie ma co udawać, że się wróci, że w zasadzie teraz
muszą niejako zupełnie od początku, ale na równych prawach, bez żadnego
etykietowania „winny-niewinny”, że muszą być dla siebie bardziej wyrozumiali na
samym początku – Konrad ma przez moment ochotę przyłożyć Olkowi w głowę. Cały
Olek, cały cholerny Aleksander Kamieniecki, który ustawia całą sytuację tak,
żeby druga strona nie czuła się zbyt niekomfortowo.
–
Przestań pieprzyć – wyrywa się wreszcie Konradowi. – Ja spierdoliłem sprawę,
nie ty, więc przestań się zachowywać tak, jakbyś nie chciał mi zrobić
przykrości i jakbyśmy obaj byli winni po równo albo wcale.
Olek
milknie; wygląda trochę zabawnie, a trochę rozczulająco z tym wyrazem
zaskoczenia i niepewności, co teraz powiedzieć, na twarzy. Konrad ujmuje jego
rękę w obie dłonie, odsuwa od swojego policzka i kładzie na kołdrze, nie
odrywając wzroku od tych ciemnych oczu, w których maluje się wyraźne wahanie.
–
Spierdoliłem – powtarza zdecydowanie, chociaż to wcale nie jest przyjemne. –
Czuję się jak skończona szmata i pewnie jeszcze jakiś czas będę się tak czuł. –
Już Olka o to zadba, dodaje w duchu, ale zadba słusznie i nawet nie będzie
można mieć o to do niej pretensji. – Nie chciałem dzisiaj z miejsca szafować
tym słowem, żeby nie robić z siebie jeszcze większego debila, ale ja cię
kocham, przecież inaczej bym tu nie przychodził. Czekaj, nie przerywaj –
dodaje, widząc, że Olek zamierza coś powiedzieć, najpewniej coś, co miałoby
pozwolić Konradowi poczuć się lepiej. Ale Konrad nie chce poczuć się lepiej,
nie teraz i nie w taki sposób. – Wiem, że tak z miejsca nie wrócimy do tego, co
było, i wcale się tego nie spodziewam, więc nie musisz się ze mną cackać ani
przepraszać, że przez jakiś czas będziesz mnie traktował na dystans czy nie
będziesz miał na coś ochoty. Dla mnie naprawdę liczy się i wystarcza to, że w
ogóle chcesz, że mnie nie wyśmiałeś czy nie wybluzgałeś i nie wywaliłeś.
–
Przecież ja też cię kocham – odpowiada Olek po chwili, bardzo cicho, i Konrad
ma wrażenie, że te słowa sprawiają mówiącemu ból – zresztą wcale się temu nie
dziwi, chociaż wrażenie nie jest przyjemne. Zaciska palce na dłoni Olka – nie
ma ani czelności, ani tyle tupetu, by odpowiedzieć: „Wiem”, przecież przed
paroma minutami jeszcze nie wiedział. – Ale wina jest zawsze po obu stronach...
– zaczyna Olek.
–
Gówno prawda – przerywa Konrad ze złością. Gdyby to było dawniej, naprawdę by
go lekko trzepnął w głowę, pchnął na łóżko, usiadł mu na brzuchu, pochylił się
i wywarczał w twarz, żeby Olek przestał być takim rozumiejącym i biorącym na
siebie winę dupkiem, bo kiedyś gorzko tego pożałuje – ale ponieważ obecną
sytuację można by uznać za paskudne wypełnienie się tej groźby, Konrad
ogranicza się tylko do zezłoszczonego prychnięcia oraz uwagi: – Jak mi jeszcze
raz zaczniesz wmawiać, że za moje puszczenie się poza mną odpowiedzialność
ponosisz i ty, to pójdę do Olki z prośbą o wypionowanie sytuacji i ciebie.
Dopiero
po kilku sekundach do Konrada dociera, że Olek się roześmiał; roześmiał się i w
tym momencie wróciło w jego twarzy to coś, co zawsze tak ujmowało, ten wesoły,
nieco łobuzerski wyraz, lekki błysk oczu, coś ciepłego i życzliwego w uśmiechu.
–
Ola z pewnością chętnie by ci w tym pomogła – stwierdza wreszcie Olek, nadal
rozbawiony, nieco innym głosem, w którym jest więcej bliskości.
–
Z pewnością – odpowiada. – I jak rzadko kiedy, teraz w pełni bym się z nią
zgodził.
Siedzą
przez chwilę w milczeniu, patrząc na siebie; Konrad rozluźnia uścisk dłoni, ale
ich nie odsuwa. Wreszcie Olek wolną ręką przekłada książkę na bok, pod ścianę,
i przysuwa się.
–
Głuptasie – mówi cicho, bardzo cicho, z tą czułością, za którą Konrad potwornie
się stęsknił; obejmuje lekko jego ramiona i opiera podbródek o głowę Konrada,
gdy ten też się przysuwa i przytula. To wszystko odbywa się spokojnie,
łagodnie, w ciszy, bez żadnych gwałtownych ruchów i zbędnych słów – jakby
trochę nieśmiało czy niepewnie. Tak na początek, pierwszy gest ku normalności.
Konrad
przymyka oczy. Pod policzkiem czuje materiał koszuli Olka; gdy na moment
wstrzymuje oddech, słyszy bicie jego serca; a wciągając znów powietrze, czuje
zapach wody kolońskiej Olka, zapach, który przecież tak dobrze zna, zapach,
który wynosił na sobie po każdej wspólnej nocy. I jeszcze czuje dłoń na swoim
prawym ramieniu, palce przesuwające się chwilami lekko w takiej niewinnej
pieszczocie, która niczego nie sugeruje i nie stanowi wyjścia poza ten początek
od nowa.
I
jest dobrze. No, jeszcze nie tak dobrze, jak Konrad ma nadzieję, że będzie –
ale jest dobrze, jak na razie to nawet bardzo dobrze, a gdy Olek jeszcze
kładzie lewą rękę na jego głowie, Konrad uznaje, że jest wręcz wspaniale. Nie
zasłużył – wie o tym dobrze i wie, że Olka całkowicie by się z nim zgodziła –
ale zasłuży. Cholera, nie jest debilem, w każdym razie nie aż takim, nie
powtórzy drugi raz tego samego kretyńskiego kroku.
Jest
dobrze. Olek jest tak blisko, jak już nigdy miał nie być – więc jest dobrze.
Mają chęć, mają czas, mają szansę – jeszcze będzie dobrze.
I
dlatego Konrad wreszcie oddycha głęboko, z ulgą, rozluźnia się – dopiero teraz
czuje, jaki był dotąd spięty – i przytula trochę mocniej. Dłonie Olka
zapewniają, że można. I że jest dobrze.
***
Jest
wczesne popołudnie, ciepły koniec kwietnia, w mieszkaniu tylko oni dwaj, bo
Olka postanowiła zostać do wieczora w czytelni, jak wyjaśnił Olek, gdy Konrad
zdejmował w przedpokoju buty. Więc są tylko we dwóch, tylko oni, zupełnie sami,
siedzą naprzeciwko siebie w pokoju Olka, na podłodze, oddzieleni kilkoma
rozłożonymi książkami, jednym małym notatnikiem i trzema dużymi zeszytami w
miękkich okładkach. Takiego rozdzielenia, takiej granicy Konrad się nie boi –
już się nie boi, bo w końcu minął miesiąc i przedmiot położony między nimi nie
wydaje się teraz znakiem „Bardziej się nie zbliżaj”. Niektóre rzeczy, gesty i
spojrzenia straciły swój groźny wymiar, powoli wracają do normalności.
Do
normalności, powtarza Konrad w myślach i czuje smak tego zwrotu, gdy wyciąga
rękę, by przesunąć palcami po pochylonej nad słownikiem głowie Olka. Olek unosi
wzrok, uśmiecha się i wraca znów do szukania jakiegoś nieregularnego czasownika
łacińskiego. A może przysłowia. A może czegoś tam innego, Konrad nie wie, nie
rozróżnia, nie kojarzy, bo miał szczęście zapomnieć niemal całą łacinę zaraz po
egzaminie na pierwszym roku i wcale nie pragnie tego zmienić.
Wykładzina
w pokoju Olka jest jasnoszara, jednolita, niezbyt przyjemna w dotyku – ale
kochali się na niej tyle razy, że wydaje się wręcz swojskim punktem, drugim czy
trzecim po łóżku miejscem, w którym tak często byli ze sobą tak blisko. Olek
dalej wertuje słownik, w poszukiwaniu kolejnego słowa, tamto już znalazł i
założył odpowiednią stronę kawałkiem papieru oderwanego z ostatniej kartki
jednego z zeszytów. Wertuje, czyta, odrywa pasek na zakładkę i zaznacza, i tak
jeszcze parę razy, a Konrad siedzi naprzeciwko niego, na to wyciągnięcie ręki,
po turecku, tak samo jak Olek, i zamiast w podręcznik do gramatyki
kontrastywnej, z którego powinien wkuwać stopnie kongruencji i ekwiwalencji,
wpatruje się w Olka. Wpatruje się, przewierca go spojrzeniem, pożera wzrokiem.
Bo,
cholera, ma cholerną ochotę na seks.
Gdyby
to była tamta, dawna normalność, bezceremonialnie wyjąłby mu słownik z ręki,
pchnął na podłogę lub przyciągnął do siebie, ograniczając się do krótkiego:
„Gdzie masz prezerwatywy?”, może co najwyżej z dodatkiem: „Robimy przerwę”.
Gdyby to była tamta, dawna normalność, Olek pewnie już dużo wcześniej sam by
odłożył książkę i dobrał się do Konrada. Gdyby to była tamta, dawna
normalność...
Ale
to jest ta nowa normalność, normalność, która jest jeszcze niepełna i niepewna,
mimo wszystko niepewna, nadal podszyta pewnym obchodzeniem się dookoła i
ostrożnym manewrowaniem przy niektórych tematach, gestach, słowach. To jest ta
nowa normalność, w której są już znacznie bliżej siebie, ale nie do końca – i o
seksie nie tylko nie ma mowy, ale wręcz nie ma myśli, przynajmniej ze strony
Olka, przynajmniej on nie daje żadnego sygnału, że by chciał. To jest ta nowa
normalność, która ma plusy będące zarazem minusami: i tak Konrad na nowo,
zupełnie od podstaw, po raz pierwszy od dawna w pełni odczuwa i docenia ten
prosty, zwyczajny gest, jaki może już z pełnym spokojem i bez obaw wykonać – to
wyciągnięcie ręki, to przesunięcie dłonią po głowie, to przeczesanie palcami
włosów – a jednocześnie przy tym geście jeszcze wyraźniej docierają do niego
trwające nadal ograniczenia, świadomość, że poza ten gest oraz kilka podobnych
wyjść nie może, męcząca jasność granic, które nadal istnieją. Może go pogładzić
po głowie, ale nie może zobaczyć tej głowy pochylającej się nad własnymi udami.
Może położyć mu rękę na policzku, ale nie może zsunąć tej ręki do zamka
dżinsów. Może przeczesać mu palcami włosy, ale nie może tych palców zacisnąć na
jego karku i ramionach, zachęcając w ten sposób do przyspieszenia ruchów
bioder.
Może
przed nim siedzieć i na niego patrzeć, ale nie może się z nim kochać, choć ma
na to taką ochotę, że mógłby zjeść albo wykuć na blachę to przeklęte „An
introductory Polish-English contrastive grammar”, byleby tylko ta ochota mogła
się zrealizować.
W
końcu się decyduje; odkłada podręcznik na bok, zbliża się cicho na czworaka
przez stos makulatury i znienacka, gdy tamten siedzi zatopiony w swoich
notatkach – całuje mocno. Zanim Olek zdąży się odsunąć, Konrad kładzie rękę na
jego karku i przyciąga, przytrzymuje, całując z pasją – po czym unosi się nieco
i drugą ręką zaczyna rozpinać mu koszulę.
I
w tym momencie wszystko się rozwala, a „ta nowa normalność” zostaje zagoniona
do kąta, bo Olek jednak trochę się odsuwa i mówi, co prawda spokojnie i bez
pretensji, bez goryczy, kpiny czy urazy, ale jednak mówi, i jest w tym jakiś
zawoalowany smutek:
–
Nie gniewaj się, nie mam ochoty.
„Nie
mam ochoty” – to mówi facet, którego temperament w łóżku jest taki, że Konrad
zwykle się nie wysypia, a czasem i za bardzo wysiedzieć następnego dnia na
zajęciach nie może, facet, dla którego dwa albo trzy razy w ciągu jednej nocy
nie stanowią problemu, facet, który z reguły pierwszy zaczyna się dobierać do
Konrada, nim ten jeszcze dobrze nie wejdzie do mieszkania czy pokoju. To mówi
facet, który weekend spędzony w domu odbija sobie w poniedziałek z taką siłą,
że Konrad we wtorek najchętniej w ogóle by nie wstawał. To mówi facet, który
„nie ma ochoty” jedynie wtedy, gdy jest chory, zły albo ma naprawdę paskudny
humor.
Ale
teraz Olek nie jest chory.
No
właśnie.
„Nie
gniewaj się” – nie gniewaj się, nie gniewaj się, nie gniewaj się, powtarza
Konrad w myślach, dobre sobie, „nie gniewaj się, że nie mam ochoty na seks z
kimś, kto mnie zdradził, czyli z tobą, ale ty się nie gniewaj”, jakie to chore
odwrócenie sytuacji. Nie, nie chore, Olkowe właśnie. Nie, nie Olkowe, zwyczajne
– bo i co innego miał powiedzieć? To „nie gniewaj się” stanowi przecież
właściwie tylko złagodzenie drugiej części zdania, owego „nie mam ochoty”,
które samo w sobie mogło się wydać Olkowi za ostre, za brutalne, za bolesne.
Cały
Olek. Nie no, Konrad wiedział, że tak będzie, że ten klasyczny, łacińsko-grecki
baran będzie do swojej jak najbardziej pełnoprawnej niechęci, złości czy żalu
dołączał jakąś formę przeprosin, i to nie takie banalne, prostackie, łatwe do
obalenia „przepraszam”, tylko subtelniejszą wersję, której wręcz niezręcznie
zaprzeczyć.
–
Nie no, coś ty – odpowiada Konrad krótko, uśmiechając się blado, i wraca na
swoje miejsce, a stos notatek, książek, dwa kubki z niedopitą herbatą oraz
talerz z jeszcze kilkoma niezjedzonymi kanapkami z serem i sałatą wydają mu się
teraz potężną, nieprzebytą zaporą, murem, który został wzniesiony przeciwko
niemu i którego próba sforsowania właśnie poniosła klęskę na całej linii. W
ramach zemsty na losie i na tej cholernej barierze bierze z talerza jedną z
kanapek, wgryza się w nią mściwie, gdyby mógł, ugryzłby samego siebie sprzed
kilku tygodni, ugryzłby swoją cholerną głupotę i ugryzłby Olka – o cholera, jak
on by go ugryzł, i gdzie... – odsuwa od siebie szybko te marzenia – i miażdżąc
zębami chleb, ser i sałatę, miażdży w wyobraźni tę fortecę z przedmiotów. – Pij
herbatę, bo ci wystygnie – dorzuca po chwili, po czym oddaje się ponownie
miażdżeniu sytuacji.
Gdy
Olek sięga po swój kubek, ten z nową wersją skrótu LPR, co za perfidna ironia
losu, Konrad przeżuwa jednocześnie kanapkę, złość – na siebie, nie na niego,
naprawdę nie jest głupi i wcale się Olkowi nie dziwi – oraz ponurą myśl, która
właśnie się pojawiła: ochota na seks nie da mu dziś spokoju i zasponsoruje
zimny prysznic. Cholera.
W
innej – w tamtej, dawnej normalności – rozwiązanie byłoby proste i oczywiste,
przecież ma własną rękę – ale znów: to nie jest tamta, dawna normalność, to
jest ta nowa normalność i pewne rzeczy po prostu nie wchodzą w rachubę.
Masturbacja na przykład nie wchodzi w rachubę, bo to jest coś, co Olek odbiera
jako swoistą nielojalność w związku, a chociaż czego oczy nie widzą i tak
dalej, to jednak Konrad nie ma ochoty wprowadzać w ledwo zaczętą nową
normalność swojej nielojalności. Wie, czuje, podejrzewa, że głupio by się jutro
czuł, siedząc przed Olkiem ze wspomnieniem własnych rąk rozładowujących
napięcie – i po prostu tego nie chce, nie chce nawet sprawdzać, czy na pewno by
się głupio czuł. Możliwe, że to by umknęło, a może zepchnąłby to gdzieś na bok,
a może w ogóle okazałoby się nie mieć znaczenia, ale nie wie tego i nie
zamierza się dowiadywać.
To
brzmi śmiesznie, ale niech to będzie forma poświęcenia czy może kary, myśli,
wpatrując się w nieapetyczne resztki wystygłej herbaty na dnie swego kubka.
Poświęcenia, kary, ofiary czy czego tam, jak się było tak głupim, żeby dać się
zerżnąć na boku jakiemuś debilowi, chociaż się miało Olka, to sobie teraz
posiedzę pod tym zimnym prysznicem, kurwa.
Po
części spodziewał się przecież, że tak będzie przez dłuższy czas – że Olek
długo nie będzie miał ochoty na seks. Bo Olek wiąże seks tak mocno z miłością –
jak jakaś baba, jak stwierdził kiedyś Konrad, tylko na swoje nieszczęście
stwierdził to przy Olce, która go równo zjechała za
seksistowsko-stereotypowo-debilne gadanie – wiąże tak mocno, że zdrada rozwala
mu wszystko, nie tylko poziom zaufania czy czułości, ale też samego seksu i
podniecenia. Konrad stworzył raz teorię, wedle której Olek ma w głowie czy
gdzieś tam połączone ze sobą dwa kraniki, miłości i podniecenia właśnie, i jak
mu się zapcha zawór jednego, to i drugi kranik nawala; teoria ta była bardzo
rozbudowana i pełna jakichś technicznych szczegółów, pewnie w większości
bzdurnych, bo całość została stworzona po wspólnie wypitej butelce wina i po
ostrej nocy, poprzedzonej jeszcze dyskusją w większym gronie o relacji miłości
i seksu, więc Konrad gadał po części już siłą rozpędu, a po części dlatego, że
było mu szalenie dobrze i chciał to jakoś wyrazić, a kraniki były jedynym, co
mu wówczas zostało w głowie. Olek tylko wtedy pomrukiwał z rozbawieniem, a
potem zasnął, obejmując kochanka tak mocno, że ten nie miał nawet szansy
inaczej się ułożyć.
A
teraz najwyraźniej teoria z kranikami się sprawdza, myśli Konrad ponuro, bo
kranik z kurkiem „miłość” zatamowała zdrada, więc kranik z kurkiem
„podniecenie” też się nie daje odkręcić. Głupia ta teoria cholernie, ale w
wyjątkowo perfidny sposób zdaje się pasować do sytuacji.
W
sumie Konrad nie czuje pretensji – nie czuje przede wszystkim prawa do
odczuwania pretensji – ale za to czuje żal. Mimo wszystko Olek mógłby się
postarać zrobić jakiś ruch zbliżający ich jeszcze bardziej. Z drugiej strony, w
ciągu ostatniego miesiąca zrobił ich raczej sporo, nie można oczekiwać, że tak
od ręki zapomni o całej sprawie, o całym swoim żalu i rzuci się na Konrada jak
dawniej. Ale Konrad ma jednak żal – o to marnowanie wolnego w sumie – przecież
książki mogą poczekać – popołudnia, gdy mają pewność, że są w mieszkaniu sami,
o tę ochotę, którą musi w sobie zdusić, o tę tęsknotę za ciałem Olka, którą
musi odsunąć na bok. Ma żal, sam już nie wie, czy do siebie, czy do Olka, czy
do nich obu, czy tak ogólnie, do całego świata, który właśnie teraz dowodzi, że
jest do dupy. W każdym razie ma żal, ale stara się nad nim panować i nie
dopuścić go do swojego głosu, gdy pyta spokojnie, sięgając po kubek Olka:
–
Chcesz jeszcze herbatę?
Olek
chce; w jego tonie jest coś z tej czułości i bliskości, które Konrad chciałby
odnaleźć w jego ciele, w spojrzeniu wdzięczność – ciekawe, czy za propozycję
zrobienia kolejnej herbaty, czy za „brak gniewu”, czy za to i za to – a w
uśmiechu coś swojskiego, więc Konrad odpowiada uśmiechem, ma tylko nadzieję, że
nie kwaśnym, i mówi, że nie ma za co, po czym wychodzi z dwoma kubkami.
Jeszcze
w progu pokoju zerka przez ramię na Olka, który znów czyta notatki. Wygląda tak
spokojnie, tak normalnie i tak codziennie, że Konrad przygląda mu się przez
dłuższą chwilę – po czym idzie do kuchni, po drodze myśląc, że przecież mimo
wszystko jest dobrze, o wiele lepiej niż miesiąc temu, a za jakiś czas będzie
jeszcze lepiej.
I
gdy kilka minut później zalewa wrzątkiem dwie herbaty, ma znacznie lepszy
humor.
***
Koniec
maja w Poznaniu jest gorący, parny i duszny; największe szczęście to skąpe
ubranie, cień, zimny napój i możliwość niewychodzenia na miasto.
Z
siedzącej w pokoju Olki trójki na miasto wyszedł dziś tylko Konrad – przyjechał
z domu do nich na stancję. Wolny piątek został poświęcony ostremu kuciu do
sesji – a w wykonaniu lubującego się w zerówkach duetu Olka&Olek ostre
kucie do sesji jest naprawdę ostrym kuciem do sesji, bo Olka warczy i bierze za
pysk, gdy Olkowi i Konradowi się nie chce, a Olek warczy i bierze za pysk, gdy
Olce i Konradowi się nie chce. Tylko Konrad nie warczy i nie bierze za pysk –
to jemu z reguły najbardziej się nie chce, więc to on najprędzej i najczęściej
jęczy o przerwę. Ale tamci nie mają serca, są zaprogramowanymi na pochłanianie
materiału filologiami klasycznymi, których repertuar w czasie wkuwania
ogranicza się do: „Nie marudź, jeszcze pięć zagadnień”.
Leżąc
na brzuchu na podłodze – wykładzina w pokoju Olki jest ciemnoszara i trochę
miększa niż u Olka – Konrad zerka na wiszący nad biurkiem zegar w kształcie
kota. Trzydzieści osiem po siódmej. Naprawdę kuli przez dziewięć i pół godziny,
z przerwami na zjedzenie czegoś, wypicie, toaletę i chwilowe pogapienie się w
sufit?
Opiera
podbródek na rękach i spogląda na Olkę, ubraną w sukienkę ze sporym dekoltem,
jasnozieloną w ciemnozielone kwiaty, trochę spraną, sięgającą przed kolana i na
cienkich ramiączkach – Olka pewnie najchętniej owinęłaby się tylko morką
płachtą i Konrad wcale się temu nie dziwi; na Olkę, która siedzi przy swoim
łóżku, oparta o nie plecami, z nogami wyciągniętymi przed siebie, tylko lekko
ugiętymi, i leniwie chłodzi się sporym, żółto-zielonym wachlarzem; na Olkę,
szczupłą, z dwoma małymi pieprzykami na lewym ramieniu i z małym, czerwonym
śladem na prawym kolanie, z odchyloną głową, z bardzo jasnymi włosami
zaplecionymi w kilkanaście warkoczy sięgających do pasa, z miną wyrażającą
znękanie – ale nie zakuwaniem, tylko pogodą. Bo Olka jest niezniszczalnym
buldożerem i wysysa te biedne informacje z niewinnych książek niczym wampir. I
ma pretensje, gdy człowiek w środku wkuwania kładzie się na podłodze z głośnym,
bolesnym i jak najbardziej pełnoprawnym jękiem: „Ja już nie mogę, pieprzmy
to!”.
Po
chwili Konrad przenosi wzrok na Olka, siedzącego naprzeciwko nich i
opierającego się o grubą nogę biurka; na Olka, który ma na sobie tylko cienką
koszulę z krótkim rękawem, z trzema górnymi guzikami rozpiętymi, oraz szorty do
kolan – przy tej beżowej koszuli i jasnoniebieskich spodniach śniady odcień
skóry odcina się wyraźnie i wyjątkowo przyjemnie; na Olka, szczupłego,
barczystego, umięśnionego, bardziej jeszcze chłopaka niż mężczyznę, ale już z
jakimś męskim, pociągającym zarysem czegoś, czego Konrad nie umie zdefiniować,
w całym sobie. Konrad patrzy na Olka, na jego ciemną czuprynę, mocny, wyrazisty
rysunek ust, nosa i linii szczęki, na jego duże, silne dłonie, na doskonale
rysujące się pod koszulą mięśnie, na napięcie bicepsa, gdy Olek chwyta Olkę
lewą ręką za kostkę i ciągnie do siebie, tak że Olka osuwa się na podłogę,
zaśmiewając się jak szalona i na oślep kopiąc przyjaciela drugą stopą.
Konrad
nie wie, z czego się śmieją, nie docierają do niego od dłuższej chwili ich
słowa – ale to nieważne, ważne jest patrzenie na Olka i przypominanie sobie
jego ciała przez skrywający je materiał. Ważne jest bycie tu z nim – a nawet z
nimi, bo Olka, wbrew przewidywaniom Konrada, na sugestię, że chyba znów pouczą
się razem, powiedziała tylko Olkowi: „Jasne, ty zdecyduj, co Konrad ma
przynieść do żarcia”. Żadnych uwag, żadnych złośliwości, żadnej niechęci – a
przecież on wie, że ona od dość dawna go nie lubi, a od tej zdrady wręcz nie
cierpi. Ale nie robi żadnych aluzji, nie komentuje, nie okazuje antypatii – i
Konrad jest jej za to wdzięczny, ogromnie wdzięczny, bo ma wrażenie, że przy
takim podejściu Olki sam Olek jest nastawiony do tego ich „od nowa” lepiej. I
jedyne ostrzejsze słowa, jakie Konrad dziś od niej usłyszał, związane były z
jego marudzeniem podczas kucia; były to słowa typowe i powtarzające się zawsze
w czasie wspólnej nauki, słowa, dzięki którym, szczerze mówiąc, poczuł się na
powrót zaakceptowany i znów na swoim miejscu.
Olka
ponownie siada przy łóżku, odkłada wachlarz na bok i przeciąga się, wyciągając
ręce nad głowę, po czym gwałtownie je opuszcza i mówi zdecydowanie:
–
Skoro koniec kucia na dziś, to bierz prysznic, bo ja potem zamierzam wziąć długą,
chłodną kąpiel w mojej lawendowej soli i będę siedzieć w łazience naprawdę
długo.
–
Zawsze siedzisz długo – odpowiada Olek z rozbawieniem, wstaje i rozmasowuje
sobie lewą łydkę; od siedzenia po turecku przez parę godzin najwyraźniej
zdrętwiały mu nogi. Konrad przesuwa po nich wzrokiem, bo Olek ma ładne nogi,
smukłe, mocne – i ładne palce u stóp; Konrad ma wrażenie, że to może brzmieć
śmiesznie, więc nie mówi tego głośno, ale po prostu lubi jego stopy, chociaż
woli ręce – ręce, które pamięta doskonale na własnym ciele, przecież to wcale
nie było tak dawno.
Też
się podnosi; jego koszulka w romby o psychodelicznych kolorach, cienka i
przewiewna, jest niemal cała mokra, zresztą tamci również są zgrzani, bo mimo
otwartego okna i wiatraka na podłodze, w pokoju było cały dzień gorąco, dopiero
po szóstej zrobiło się trochę lepiej, czyli chłodniej. Przeklinając się – po
raz setny od wyjścia z domu – za pomysł założenia dżinsów, które może i sięgają
do połowy łydki, ale są koszmarnie męczące, podchodzi do drzwi. Olek jeszcze
ustala z Olką materiał na jutro – oni są naprawdę nienormalni, do sesji się
uczą, a nie kują, i jeszcze lubią egzaminy, są porąbani i Konrad czasami się
ich boi – a potem obiecuje szybko się uwinąć w łazience, bo Olka już śni na
jawie o swoich solach. Po chwili wychodzą – obaj na boso, tak samo jak Olka,
której pomalowane na wściekłą zieleń paznokcie u stóp błyszczą na pożegnanie,
gdy Konrad zamyka drzwi jej pokoju.
Kilka
minut później Konrad kręci się na obrotowym fotelu. Olek przed pójściem do
łazienki poprosił, żeby poczekał – na co Konrad zgodził się chętnie, bo nigdzie
nie chce mu się ruszać; inna sprawa, że poczekać tylko po to, by zobaczyć, jak
własny chłopak, z którym nie można iść do łóżka, wychodzi z łazienki, nie jest
szczególnie wesołą perspektywą, ale niech będzie. Okręca się ponownie, szybko,
kilka razy, aż zaczyna mu się kręcić w głowie, i stara się nie myśleć o dawnych
wspólnych prysznicach.
Olek
wkrótce wraca do pokoju; w czarnych bokserkach i czarnej koszulce bez rękawów,
z tą swoją karnacją – i lekko już opalony, temu to nigdy prażące słońce nie
szkodzi – wygląda tak, że Konrad najchętniej by z miejsca wyskoczył z własnego
ubrania. Zamiast tego jednak tylko przestaje się kręcić, wstaje i siada przy
Olku na łóżku; wyjmuje mu z rąk niebieski ręcznik i zaczyna wycierać jego mokrą
czuprynę, znacznie dłużej i dokładniej, niż to rzeczywiście potrzebne. To taka
namiastka pełnej bliskości, jak opieranie się o ramię Olka podczas kucia, jak
przesuwanie palcami po jego policzku, jak przytulanie go na powitanie i
pożegnanie.
–
Olka już wskoczyła do wanny? – pyta, kończąc wreszcie wycieranie, a
usłyszawszy: „Nie”, mówi: – Mogę też wziąć szybko prysznic, zanim wyjdę?
Zwariuję, jak taki ugotowany będę musiał wracać do domu.
–
Jasne – odpowiada Olek z uśmiechem. – Dam ci ręczniki.
„Dam
ci ręczniki”, bo po tamtej rozmowie w połowie marca, rozmowie, która była
zerwaniem, Konrad zabrał z ich stancji wszystkie swoje rzeczy, a choć wkrótce
zaczęło się odbudowywanie, nie miał jeszcze po co przynosić z powrotem pewnych
przedmiotów, jak choćby własnej piżamy, własnej szczoteczki do zębów – czy
własnych ręczników. I jakoś na razie Olkowi nie wydaje się ich brakować.
Z
tymi otrzymanymi ręcznikami Konrad idzie do łazienki – i po chwili staje pod
wspaniałym, niesamowitym, cudownym strumieniem chłodnej wody. Czuje, jak całe
ciało się rozluźnia, odpręża i rozleniwia pod tą mrożącą strugą, jak mięśnie
odżywają dzięki ślizgającym się po skórze lodowatym kroplom, jak przegrzany
organizm nabiera sił wskutek tego zimnego prysznica. Wreszcie zakręca kran –
niezbyt chętnie, tak jak niezbyt chętnie wyciera się ręcznikami, o wiele
przyjemniej byłoby jeszcze się pomoczyć, ale Olka czeka pewnie niecierpliwie na
wymarzoną kąpiel, a Konrad woli jej na razie nie podpadać.
Zamiast
swoich przepoconych ubrań, rozwieszonych teraz w pokoju na kaloryferze –
wyłączonym, na szczęście – zakłada tylko bieliznę i pożyczoną od Olka koszulę
jego piżamy, która sięga Konradowi przed kolano. Dwanaście centymetrów różnicy
wzrostu, nie wspominając o budowie, robi swoje.
Po
zastukaniu do Olki i powiedzeniu przez lekko uchylone drzwi, że łazienka już
wolna, Konrad wchodzi do pokoju Olka, energicznie wycierając głowę żółtym
ręcznikiem; to nie tyle potrzeba, ile chęć zajęcia się czymś, by nie wgapiać
się w tamtego zbyt natarczywie – i, no tak, i by pokryć pewne zakłopotanie tą
sytuacją, bo jest ona tak cholernie nieokreślona, że to aż męczy.
–
Włosy mi niedługo wyschną – mówi, stając przed kaloryferem. – Ciuchy też.
Zwariowałbym teraz z suszarką – dodaje; słuchać zamykanie drzwi od pokoju Olki,
a potem drzwi łazienki i pewnie zaraz zacznie się ta wielka, zimna kąpiel z
solą. Konrad ma nadzieję, że wytarł podłogę porządnie, bo mimo zasuwanych
drzwiczek z kabiny prysznicowej trochę się wylewa i dochodzi do wanny, a Olka
nienawidzi mokrej posadzki. – Posiedzę chwilę, pójdę, jak wszystko doschnie,
dobra? – Spogląda przez ramię na Olka, który siedzi nadal na łóżku, z trochę
dziwną miną, jakby coś rozważał czy na coś się decydował; ich spojrzenia się
krzyżują i Olek wreszcie wstaje, podchodzi powoli, patrząc teraz jednak nie w
oczy Konrada, a na jego czoło czy policzek – po czym staje za nim, obejmuje w
pasie, pochyla się, tak że podbródkiem dotyka jego ramienia – i mówi, wreszcie
mówi te słowa, na które trzeba było tyle czekać:
–
Nie... zostań.
I
jakby miał wrażenie, że nie powiedział tego wyraźnie – albo jakby nie poczuł
jeszcze w pełni smaku tego słowa – powtarza owo „zostań”, obejmując Konrada
mocniej – a potem odsuwa się powoli, wysuwa dłoń z zaciskających się na niej
palców i dodaje, że przyniesie z kuchni coś zimnego do picia. Gdy wychodzi,
Konrad rzuca się do swojej komórki, którą przed prysznicem wyjął wraz z kilkoma
dokumentami z tylnej kieszeni spodni i położył na biurku. Pisze SMS do matki –
kucie się przedłużyło, wszyscy są przegrzani, a poza tym zrobili sobie dłuższą
przerwę, a teraz planują nocny maraton dokuwania i jutro dalszy ciąg, więc
zostanie na noc, zjadł, pożyczą mu piżamę, wszystko OK, na razie wycisza
telefon i dobranoc, a na sesję będzie obryty jak encyklopedia. Wysyła wiadomość
i wyłącza dźwięk w komórce; w zasadzie wszystko, co napisał, jest prawdą, tylko
trochę przegrupował fakty i co nieco przemilczał, więc ma czyste sumienie.
Gdy
Olek wraca z dwiema szklankami soku z lodem, Konrad czeka na łóżku – i w sumie
jest zadowolony z tego napoju, bo mogą przez chwilę posiedzieć tak obok siebie
bez słowa, bez wyczekiwania, po prostu pijąc i przyzwyczajając się do nowej
starej sytuacji. Sok jest zresztą smaczny, cytrynowy, zimny, z trzema kostkami
lodu pobrzękującymi wesoło o szkło, i wszystko jest takie swojskie, naturalne i
na miejscu, oni dwaj na tym łóżku z niebieską pościelą w żółte liście, w tym
niedużym, kwadratowym pokoju o jasnoniebieskich ścianach, z dużym oknem po
prawej stronie i z wiszącym pod parapetem wiśniowym kaloryferem, z jasnoszarą
wykładziną, z dwoma regałami w brązowej okleinie, zapchanymi książkami od góry
do dołu, ze stosami książek, notatek i kser na podłodze, na biurku i wokół
dużej szafy, z której ta brązowa okleina trochę schodzi. Wszystko jest takie
przyjazne, gdy ze stojącej pod biurkiem wieży – a raczej z dwóch głośników,
jednego na szafie, a drugiego na wyższym regale – słychać spokojniejsze partie
Bee Geesów, z pokoju Olki zresztą też dobiega muzyka, chyba Queen, Olka nigdy
nie wyłącza swojego odtwarzacza, gdy jest w domu, nawet jeśli siedzi, jak
teraz, w łazience, zupełnie jakby potrzebowała świadomości, że coś u niej gra
albo jakby chciała wracać prosto w te znane dźwięki.
Wszystko
jest takie – takie normalne, Konrad stęsknił się za tą normalnością.
Wszystko
jest takie nareszcie pełne, gdy Olek odbiera mu pustą szklankę, wraz ze swoją
odstawia na bok, na wąski pasek podłogi między bokiem łóżka a szafą – i
wreszcie, nareszcie, w końcu przysuwa się bliżej, jedną ręką obejmuje jego
ramiona, drugą wsuwa we włosy – i całuje. W pierwszym momencie lekko, jakby
trochę niepewnie – ale już po chwili pocałunek staje się mocny, namiętny, tak
silny, że Konrad zaciska palce na przegubie oraz łokciu Olka i odsuwa się na
kilka sekund, by zaczerpnąć powietrza, zanim wróci w ten pocałunek, w ten smak,
w tę bliskość.
Ale
naprawdę Konrad zaczyna czuć, że to się rzeczywiście dzieje, gdy Olek lekko
popycha go na łóżko, całując dalej, gdy przesuwa palcami po jego udzie, biodrze
i boku, wsuwając dłoń pod własną koszulę od piżamy – i gdy drugą ręką gładzi
jego szyję, trochę łaskocząc, trochę drażniąc, a chwilami delikatnie drapiąc
paznokciami, w przyjemny i pobudzający sposób, wrażliwe miejsce za uchem.
Konrad
zaciska na moment dłonie na nagich ramionach Olka, po czym zsuwa je z klatki
piersiowej na brzuch, niecierpliwym gestem wsuwa pod koszulkę – tyle już się
naczekał, tyle już go materiał dzielił od ciała Olka, wystarczy, wystarczy – i
wreszcie może dotknąć palcami jego mięśni, świetnie wyćwiczonych codzienną
gimnastyką, może poczuć ciepło tej znanej sobie skóry, może paznokciami prawej
ręki przesunąć powoli, niezbyt delikatnie, po jego brzuchu, bo wie doskonale,
że Olek to lubi – i może usłyszeć wreszcie jego zadowolony pomruk, dowodzący,
że tak, on też się za tym stęsknił.
I
w końcu może zadać to pytanie, które stanowi wstęp do całości, a które lepiej
zadać na samym początku, bo potem trudno się będzie od siebie oderwać, trudno
będzie choć przez kilka sekund skupić uwagę na czym innym niż na ciele swoim i
kochanka:
–
Gdzie masz prezerwatywy?
I
przez krótką chwilę Konrada nachodzi przerażająca wizja: Olek odpowiada, że nie
ma. Po zerwaniu wyrzucił, chociaż teoretycznie nie ma powodu, by wyrzucał, ale
to jest Olek i nie byłoby wcale takie dziwne, gdyby wyrzucił, w każdym razie
nie ma ich i perspektywę wspaniałej nocy jasny szlag trafia, słowo honoru, jak
nie ma, to Konrad z miejsca idzie szukać całodobowej apteki...
–
Moment – odmrukuje Olek, przerywając te czarne myśli; wstaje, zabierając całe
ciepło, zapach i fizyczność, podchodzi do małej szafki nocnej, która znajduje
się za głową łóżka, szpera przez chwilę w szufladzie, po czym wyjmuje paczkę.
Konrad ją poznaje – to ta ostatnia, którą sam kupił przed całą historią,
nieskończona; ta sama, upewnia się o tym po zdrapanym z części opakowania
obrazku, zdrapanym przez niego, z powodu, którego już nie pamięta. To ta sama
paczka – i fakt, że to ta sama, wydaje się jakimś przypieczętowaniem
normalności, powrotu, „od nowa”. Ta sama, czekała, aż znów będzie im potrzebna.
Paczka
ląduje na poduszce, a Olek znów jest tak blisko, tak mocno, tak rzeczywiście –
z jedną dłonią na karku Konrada, a drugą na jego biodrze, jest od nowa.
Konrad
wreszcie trochę go odpycha i szybkim ruchem ściąga z siebie koszulę od piżamy,
po czym przyciąga Olka z powrotem i równie niecierpliwie zszarpuje jego
koszulkę. Dopiero teraz może sobie pozwolić na spokojniejsze gesty – na
przypominanie dłoniom, ustom i oczom jego skóry, jego mięśni, jego ciała, które
wreszcie znów się ma dla siebie.
Górne
światło w pokoju jest zapalone – jak zwykle, bo zawsze lubili się widzieć, bo
co najmniej połowa przyjemności to obserwowanie reakcji drugiego ciała, bo Olek
jest za atrakcyjny, by go sobie za każdym razem dokładnie nie obejrzeć. I
teraz, gdy leży już na łóżku, na plecach, w samych bokserkach, tak jak siedzący
mu na biodrach Konrad – bo przedłużanie pewnych rzeczy i jakaś minimalna
granica bliskości też działają podniecająco – teraz, gdy jest już tak zdecydowanie
odzyskany, można na krótki czas zwolnić, na chwilę się zatrzymać, przez moment
poświęcić więcej uwagi jakiemuś drobiazgowi. I Konrad robi to, gdy z
rozbawieniem i sympatią przygląda się kolorystycznemu kontrastowi jaśniejszej
oraz ciemniejszej skóry, jaką tworzą jego dłonie przesuwające się po klatce
piersiowej Olka. Dopiero po kilku czy kilkunastu sekundach pochyla się, by znów
poczuć smak drugiego ciała.
Ręce
Olka zaciskają się na jego ramionach mocno, zdecydowanie – Olek zawsze miał
żelazny uścisk, ma żelazny uścisk – i przyciągają – a potem, nim Konrad zdąży
się zorientować, Olek szybkim ruchem go przerzuca i po chwili to właśnie Konrad
leży na plecach, wgniatany w pościel, z dłońmi unieruchomionymi nad głową –
Olek potrafi przytrzymać oba jego przeguby jedną ręką, perfidne, silne bydlę –
bydlę, które całuje z taką pasją, że nie można złapać oddechu – bydlę, które
wreszcie puszcza przeguby, by zająć się zrywaniem bielizny.
Chwilami
pewne rzeczy docierają do Konrada wyraźniej, pojedynczo, nie jako całość, lecz
jako poszczególne elementy: dłonie Olka pieszczące jego brzuch i plecy, usta
całujące skórę, gorący, przyspieszony oddech, niemal parzący szyję, całe ciało
Olka tak blisko własnego, mieszające się ze sobą jęki i pomruki, ciemna
czupryna, na której Konrad zaciska palce, gdy wpija się znów w usta swojego
chłopaka, te błyszczące, czarne oczy, które Konrad widzi, gdy Olek się nad nim
pochyla, napięte mięśnie, które się czuje pod dłońmi, dreszcz, który się
wywołuje odpowiednim gestem, jęk, który się prowokuje, przesuwając dłońmi od
klatki piersiowej niżej i niżej, podniecone spojrzenie, na które się odpowiada
przebiegłym uśmiechem i nagłym zaciśnięciem palców na najwrażliwszym miejscu, i
w tym momencie ma się Olka w rękach, choć płaci się za to bólem, jaki sprawia
ten żelazny uścisk na ciele i paznokcie wbijające się w prawą łopatkę i lewe
biodro, ale warto, dla tego spojrzenia, dla tego jęku, dla tego odzyskania
władzy i posiadania warto.
A
potem te elementy znów zlewają się w jedną całość i Konrad po prostu czuje
Olka, przy sobie, na sobie – i wreszcie w sobie, czuje go całym ciałem, w jego
ruchach odnajduje historię ich związku, w pomrukach i jękach – jego, swoich,
ich obu – przypomnienie dawnej bliskości, a w szybkim, płytkim oddechu, który
wręcz pieści zagłębienie między szyją a ramieniem – zapewnienie pełnego powrotu
do normalności. I dopiero chwilę później, dużo, dużo później, dopiero w
kolejnej odsłonie świadomości odrębnego istnienia dwóch ciał Konrad uzmysławia
sobie, że Olek jak zawsze po swojemu go przygniata, nakrywa samym sobą,
obejmuje mocno i wtula się w niego – zupełnie jak rozkochany nastolatek, tak to
kiedyś skomentował Konrad, ale tylko w myślach, bo znał już Olka na tyle, by
wiedzieć, że pewne uwagi, teoretycznie zabawne, mogą go urazić, że kwestię
miłości – i wierności, do ciężkiej cholery, teraz już Konrad będzie miał to
wyryte w pamięci aż po kość ogonową – że kwestię miłości Olek traktuje
niezwykle poważnie i jeśli się ma na końcu języka uwagę w rodzaju: „Kleisz się
do mnie jak rozkochany i przeleciany na pierwszej randce nastoletni prawiczek”,
to lepiej się w ten język ugryźć i tę uwagę połknąć, bo Olek, przy całym swoim
dystansie do siebie, olbrzymim poczuciu humoru i zdolności do autoironii –
poczuje się urażony.
No
bo to Olek, i tyle. I takim go Konrad kocha; nawet jeżeli ostatnio dał dupy, w
przenośni i dosłownie, to naprawdę go kocha i wcale nie chce, by Olek był inny,
by się teraz tak mocno nie przytulał, by nie całował po szyi – na pewno
zostanie jakiś ślad, Konrad czuje, że jego ciału ogromnie już brakowało tych
śladów – by nie pomrukiwał z rozbawieniem, kiedy Konrad lekko ciągnie go za
włosy.
–
Sadysta – stwierdza Olek z szerokim uśmiechem, unosząc głowę.
–
Kiepsko udajesz, że ci się to nie podoba – odpowiada Konrad z pewną siebie miną
oraz triumfalnym głosem – i przez ułamek sekundy albo przez koszmarnie długą
chwilę czuje przerażający ścisk w gardle, bo chyba właśnie nieopatrznie
przegiął, bo to stwierdzenie, ta pewna siebie mina i ten pewny siebie ton, ten
powrót do dawnych form nastąpił tak odruchowo i bezrefleksyjnie, zupełnie jakby
ostatnich dwóch miesięcy wcale nie było, bo przez moment poczuł się za pewny
właśnie, zbyt bezpieczny, za bardzo w swoim prawie.
–
Kiepsko – zgadza się Olek ze spokojnym uśmiechem, z rozbawioną twarzą, ciepłym
tonem; zupełnie jakby nie dotarła do niego potencjalna bezczelność słów
Konrada, zupełnie jakby tamto stwierdzenie było jak najbardziej na miejscu,
zupełnie jakby między tymi słowami wypowiedzianymi jakieś dwa i pół miesiąca
temu i wypowiedzianymi dziś był co najwyżej zwykły, banalny i niewinny dzień
przerwy.
Zupełnie
jakby przyznawał, przywracał, potwierdzał prawo Konrada do mówienia takich
rzeczy, z taką miną, takim głosem. Zupełnie jakby wrócili do normalności.
Kolejnym
elementem powrotu do normalności jest kapeć Olka, który, celnie rzucony, trafia
w wyłącznik po prawej stronie drzwi i wyłącza górne światło. Bo żadnemu z nich
nie chce się z reguły wstawać, a Olek tym kapciem nigdy nie pudłuje.
Gładząc
prawą ręką ramię Olka, Konrad wyciąga lewą i przesuwa palcami po jego ustach,
po policzku i po szyi, powoli, delikatnie, czule, aż dociera do karku i wsuwa
dłoń we włosy, bo ma słabość do tej ciemnej czupryny i jednocześnie wie, że
Olek to lubi, już się przecież pochyla, z zadowolonym pomrukiem kładzie głowę
na ramieniu Konrada i obejmuje go mocno.
I
chociaż, jak na porządny kawał chłopa przystało, jest ciężki i wgniata Konrada
w pościel, i nawet jest trochę niewygodnie, to Konrad ani myśli się wiercić,
zrzucać go z siebie czy żądać zmiany ułożenia. Nie dziś, nie teraz, nie w tej
chwili – za bardzo mu tego brakowało, by miał marudzić. Ta niewygoda i ciężar
należą do wytęsknionej, utraconej i odzyskanej normalności, pełni, bliskości,
której Konrad nie zamierza już wypuścić z rąk. Olek wgniatający go po seksie w
pościel i wylegujący się na nim jak na najlepszej poduszce – to jest właśnie
ten Olek, do którego się wróciło, który pozwolił do siebie wrócić.
Włosy
Olka pachną pomarańczą – to przez Olkę, bo podczas zakupów to ona wybiera
szampony, a Olek jest pod tym względem bardzo potulny i niewybredny, więc co
Olka wsadzi do koszyka, tym Olek później umyje głowę – to dzięki Olce, bo ma
dobry gust i dobry nos, i wybrany przez nią ostatnio szampon z pomarańczy i
czegoś tam jeszcze pachnie naprawdę przyjemnie; Konrad wdycha ten zapach, gdy
całuje Olka w skroń, ale czuje też zapach samej skóry swojego chłopaka. Każdy
człowiek ma własny zapach, to fakt tak banalny, że aż wstyd go wypowiadać, więc
Konrad go nie wypowiada, ale jest go świadom i w odniesieniu do tego faktu
uzmysławia sobie wyraźnie zapach skóry Olka; zapach, którego nie umiałby
nazwać, określić czy opisać, ale który zna, pamięta, rozpoznaje; zapach, który
mu od początku odpowiadał, którego mu ostatnio brakowało i który teraz z taką
pewnością, zadowoleniem i ulgą odnajduje przy sobie; zapach, który zdaje się
obejmować Konrada, tak jak obejmują go ramiona Olka, mocno, pewnie, po męsku.
I
w tych ramionach, i w tym zapachu, i w tym cieple – i w tym rytmie spokojnego
oddechu i spokojnych uderzeń serca – tak się dobrze zasypia, że Konrad chciałby
jeszcze na moment zatrzymać się na granicy świadomości i zapadania w sen, by
się tym nasycić; ale nie jest w stanie, bo powieki stają się coraz cięższe i
próba ich uniesienia jest niemal bolesna, więc wreszcie się poddaje; jedna ręka
zsuwa się na kark Olka, druga ciężko spoczywa na jego plecach, oczy się
zamykają i Konrad przez kilka sekund czuje, że zasypia, wszystko się w nim
rozluźnia – i już...
***
Gdy
się budzi, w pokoju jest dość jasno, przez kremową roletę przebija się sporo
światła. Płyta Bee Geesów, ustawiona na ciągłe odtwarzanie, gra dalej, na
szczęście akurat „Lamplight”, bo „Sound Of Love” czy „Never Say Never Again”
byłoby doprawdy zbyt kiczowatym początkiem dnia. Olek jeszcze śpi – teraz leży
na brzuchu, z poduszką pod policzkiem, zwrócony przodem do Konrada, obejmując
go w pasie ręką. Ma spokojny, odprężony, wręcz zadowolony wyraz twarzy, a jego
długie, czarne rzęsy wyglądają uroczo. Konrad przesuwa palcami po policzku i
szyi swojego chłopaka, kilka razy w tę i z powrotem – aż Olek się budzi, tak
jak wcześniej budził się wiele razy pod wpływem tego czułego gestu.
Otwiera
oczy, uśmiecha się lekko i trochę unosi na łokciu, jeszcze zaspany – i to też
jest takie jak wcześniej, normalne i znane. Mruży oczy, jak zawsze rano, gdy
jest bez soczewek – musiał się obudzić w nocy i je zdjąć, to dobrze; mruży oczy
w taki zabawny sposób, próbując jak zwykle choć odrobinę wyostrzyć sobie obraz
i zza swoich minus siedmiu dioptrii wychwycić kontury, rysy, barwy. Konrad
przysuwa się i – nim Olek zdąży cokolwiek powiedzieć – całuje mocno, po czym
mruczy mu w usta, do ucha i w szyję te wszystkie słowa, frazy i zdania, które
mają sens, treść i smak tylko we dwóch, gdy nikt trzeci tego nie słyszy. Gdyby
miał kiedykolwiek napisać powieść z wątkiem miłosnym, przemyka Konradowi przez
głowę, nigdy by nie przytaczał miłosnych wyznań swoich bohaterów, bo te rzeczy
stają się miałkie, płytkie i banalne, gdy tylko je wyciągnąć z naturalnego
środowiska dwóch osób, których ściśle dotyczą.
Odsuwa
od siebie tę myśl – może i jest dobra, ale teraz nie ma znaczenia, znaczenie ma
jedynie Olek, który odpowiada podobnie, tylko że w jego tonie nie słychać
niemal ukrytej nuty przeprosin, jest za to coś kojącego i upewniającego,
utwierdzającego uczucie powrotu do normy.
To
uczucie powrotu jest zachwycające, kuszące i potrzebne – i dlatego gdy Konrad,
po ponownym przytuleniu się do Olka z zadowolonym pomrukiem, wyczuwa w jego
ciele chwilowe wahanie, trwające zaledwie sekundę czy dwie – udaje, że go nie
dostrzega. Wiedział, że tak będzie, wie, że to się jeszcze powtórzy – to
niewypowiedziane, niechciane, wcale nieszukane pytanie w rodzaju „było ci z nim
lepiej?” jeszcze między nimi zawiśnie albo raczej pojawi się na moment niczym
bariera, ale Konrad jest zdecydowany ją staranować, więc obejmuje Olka znacznie
mocniej – i miażdży barierę bliskością dwóch ciał. Dzisiejszą barierę,
jutrzejsza przed nim.
Wie,
że Olek nie pomyślał o tym specjalnie, że wręcz nie chciał o tym pomyśleć, ale
ta myśl czaiła się gdzieś w zakamarkach jego głowy, gotowa zaatakować wtedy,
gdy już teoretycznie będzie tak dobrze i normalnie. Wie, że to, niestety, dość
zrozumiałe. Wie, że sam się postarał o to, by ta myśl mogła się wślizgnąć
między nich.
Poranek
po pierwszej wspólnej nocy jest wyjątkowo zagrożony taką napaścią – więc Konrad
popycha Olka na plecy, siada mu na biodrach, całuje mocno w usta, po czym
zaczyna zsuwać się z pocałunkami od szyi wzdłuż klatki piersiowej i brzucha.
Zwiększenie bliskości będzie kopniakiem pożegnalnym dla głupich myśli – więc
Konrad wymierza ten kopniak z mściwą satysfakcją, a zaciskające się na jego
głowie ręce Olka, jęki wywołane ruchami języka, napięcie mięśni brzucha, który
Konrad jeszcze lekko drapie paznokciami – to wszystko stanowi kolejne dowody na
udane odparcie ataku.
I
gdy Konrad się podnosi, ocierając usta wierzchem dłoni, widzi przed sobą
rozbrojone porannym orgazmem ciało chłopaka, którego kocha, który go kocha – i
który uśmiecha się do niego, tak ciepło, tak czule, tak szczerze.
Tak
normalnie. Tak normalnie, dobrze i wreszcie.
Udało
się. To ostatnia myśl na ten temat, jaka przechodzi Konradowi przez głowę, bo
niemal w tej samej chwili Olek unosi się, przyciąga go do siebie – i tym razem
nie ma między nimi żadnej bariery, jest tylko kawałek kołdry, dopóki nie skopią
go na bok.
fot.
Pexels
Ech, co Ty mi robisz. Ja i historie o gejach, świat jeszcze nie widział, żebym czytała takie rzeczy xD Gdyby nie to, że nie potrafię zostawić czegoś, co już zaczęłam, to chyba bym nie doczytała, wiedząc, że tu same mężczyzny :DDD (przecinek, przecinek, wywaliłabym połowę, których właśnie użyłam, gdybym nie wiedziała, że to Ty będziesz to czytać... chyba je przedawkowałam :D)
OdpowiedzUsuńSpokojnie, poza facetami są tu też kobiety ;) A co ja Ci robię... no, krzywdy Ci przecież nie robię. Chyba. Przecinki super, wszystkie na miejscu, nic nie wywalaj :D I cieszę się, że czytasz.
UsuńJakie to było szalenie urocze, przeokropnie wręcz. :) Olkiem zainteresowałam się już po pobieżnym przeczytaniu Priamelu, przyciągnął mnie chyba najbardziej. Ola mniej, ale też jest bardzo fajną babką, w ogóle - lubię Twoje kobiety w opowiadaniach. Nie są narzucające się, nie są dziwnie ukryte, nie są tylko dodatkiem. Są, po prostu. Istnieją, koegzystują, żyją.
OdpowiedzUsuńTo już któryś Twój tekst, który czytam i naszła mnie taka myśl... dlaczego wybierasz tylko warstwę intelektualistów? Myślałaś może już nad zmianą środowiska w opowiadaniach?
Cieszę się :) Właśnie tak najczęściej widzę Olka - uroczego, przeokropnie wręcz uroczego... i ta przeokropność naprawdę bywa przeokropna, ma swoje wady. Do wad jeszcze będę wracać.
UsuńCieszy mnie też sympatia do damskiej części "Musivum" :) Ciągle pracuję nad tymi dziewczynami, sama zmagam się ciągle z tym dziwnym czymś, przez co niektórym autorkom (i autorom) męskie postacie pisze się "lepiej i łatwiej" niż damskie. W teorii mam to przerobione na wszystkie strony, w praktyce - wciąż to przerabiam.
Co do intelektualistów - lubię tę warstwę, tę grupę społeczną, to raz. Dwa - mam wobec niej cały czas bardzo mieszane uczucia i ciągle ciągnie mnie do robienia swoistej wiwisekcji tego środowiska, tym bardziej że to jest to środowisko, które ma często największe zapędy do przyczepiania sobie etykietek "wiem, wiedzący, lepiej obeznany, -znawca" etc., ma pewne powody i narzędzia do sięgania po takie etykietki - i przez te etykietki zatraca to, co szczególnie ważne u humanistów. Męczy mnie ta kwestia, co jakiś czas powraca, a jednocześnie uwielbiam uczelniane klimaty. I z nimi też mam potrzebę porachowania się.
Zmiana środowiska? Nie. Natomiast z pewnością pojawią się - już się pojawiają - osoby z innych środowisk, osoby o innym typie / kierunku wykształcenia. Jasne, humaniści nie obracają się wyłącznie wśród humanistów, intelektualiści to nie tylko humaniści, a zwykła inteligencja i mądrość życiowa nie wymagają dyplomu z kierunku humanistycznego. Choć niektórzy (nie będę wskazywać palcem) lubią tak myśleć ;)
Zapytałam tylko dlatego, bo jestem ciekawa, jakbyś poprowadziła takiego typowego "blokersa". I szczerze mówiąc, chciałabym przeczytać o tego typu bohaterze w Twoich opowiadaniach. :)
UsuńRozumiem :) (żeby nie było, nie odebrałam Twojego pytania jako czegoś negatywnego czy napastliwego). Zastanawiam się, jak taki "blokers" mógłby mi wyjść, ale nie wiem, czy podołałabym takiej postaci. Zobaczymy, przez "Musivum" przewiną się jeszcze różni ludzie, może tacy również :)
Usuń