(Data
pierwotnej publikacji: 28 czerwca 2010).
EKSKURS
TYDZIEŃ
Z ŻYCIA
STUDENTKI FILOLOGII KLASYCZNEJ. UAM 2004
Najciekawsze jest i tak to, co wymyka
się
modelowi powagi warsztatowej i precyzyjnej problematyzacji.
Inga
Iwasiów, „Gender dla średnio zaawansowanych”
„Poniedziałek
Budzę
się przy przeraźliwym wrzasku budzika i jeszcze bardziej przeraźliwym wrzasku
R., która właśnie znalazła w moim pokoju swoje notatki z romansu greckiego. No
dobra, zawinęłam jej te notatki wczoraj, gdy oglądała siódmy czy ósmy raz
ostatnie odcinki pierwszej serii »Queer as folk«, bez pytania, bo jak ogląda,
to armaty by nie usłyszała. Zapomniałam odłożyć an miejsce, ale czy to jest
powód, by tak drzeć mordę z samego rana?”
–
Czyżbym wyczuwała subtelną aluzję? – prychnęła Danka, opierając się o prawe
ramię Olgi, która w ekspresowym tempie pisała to, co jej dyktowała stojąca po
lewej stronie niedużego biurka Brygida.
–
Nie, skąd – odparła ta ostatnia, przysiadając na brzegu blatu. – Wcale się nie
drzesz na dzień dobry, że „aaa, moje notatki z komedii nowoattyckiej, aaa, tym
razem je wpakowałaś pomiędzy swoje gacie!”.
–
A ty wcale mi nie wynosisz cichcem notatek, a potem nie odkładasz ich na
miejsce i jak wychodzimy rano na zajęcia, muszę najpierw przetrząsnąć twój
pokój, żeby zabrać moje materiały.
–
Bo ja się uczę intensywnie, aż padam na pysk i nie mam kiedy odnieść notatek –
wyjaśniła wyniośle i przechyliła się, by widzieć ekran. – Olka, napisałaś „an
miejsce” zamiast „na miejsce”.
–
Myhym – mruknęła zagadnięta i poprawiła literówkę. – A dlaczego „R.”?
–
Bo „rimarius”1 – odpowiedziała Brygida i wszystkie trzy się
roześmiały.
–
To co dalej? – Olga oparła się wygodnie na krześle i wyłamała palce.
– Weź
tego laptopa na kolana i siądźmy na łóżku, dobra? – zaproponowała Danka. –
Kabla ci starczy, a tak to się czuję, jakbyśmy pisały podanie do dziekana.
Przeniosły
się tam, wszystkie trzy na boso, wraz z kilkoma paczkami chipsów, tonikiem i
wielką Milką z orzechami. Olga rozsiadła się wygodnie na środku swego łóżka, z
laptopem na skrzyżowanych po turecku nogach, a Brygida kącie, umieszczając
między sobą a stojącą przy boku łóżka szafą dużą poduszkę; Danka ściągnęła
złożoną wpół kołdrę z brzegu materaca na podłogę i wyciągnęła się na niej, tak
by widzieć obie dziewczyny. Przez chwilę panowała cisza, po czym Olga
powtórzyła wyczekująco:
–
No, to co dalej? Ja nie mam pomysłu na początek.
–
Ja mam boski koncept na koniec, ale go wam na końcu zdradzę – oświadczyła Danka
triumfalnie. – Bryśka, to był twój pomysł, więc może rusz tym tam czymś pod
kudłami i rusz nas jakoś w tym początku?
–
Pomysł był wspólny, nie? – mruknęła zagadnięta i oblizała kciuk oraz palec
wskazujący po chipsach. – I początek przecież jest.
–
A dalej? – spytała Olga i natychmiast dodała, krzywiąc się: – Jezu, tylko nie
pakuj teraz takich oblizanych łap do kolejnej paczki chipsów, które my też mamy
jeść.
–
Dajcie mi jedne duże paprykowe i będę przy nich trzymała moje oblizane łapy –
obiecała Brygida, a gdy Danka rzuciła w nią rozłożonymi przy kołdrze Lay’sami,
podjęła: – To trzeba jeszcze raz wypunktować, a potem po kolei iść punkt po
punkcie.
–
Jak przy pisaniu konspektu pracy na literaturę biblijną – jęknęła Olga. –
Konspekty są upierdliwe, w pisaniu zawsze wychodzi ci co innego.
–
Konspekty są fajne, przynajmniej udajesz, że wiesz, co masz napisać – odparła
Danka. – No, punktuj.
–
A więc... – zaczęła Brygida i wyciągnęła z paczki kolejne chipsy.
–
A więc nie zaczyna się zdania od „a więc” – mruknęła Olga z rozbawieniem.
–
Nie ograniczaj mojej inwencji twórczej – skarciła ją dziewczyna. – A więc
najpierw ogólny projekt: to ma być tekst o tygodniu z życia studentki filologii
klasycznej, konkretniej: parodia, mamy wykorzystać wszystkie schizy naszego
wydziału i naszego kierunku. Jeszcze konkretniej: bohaterka ma być średnią
wypadkową takich jak my...
–
Jaka matematyka... – wymruczała Danka w świeżo otwartą paczkę chipsów
cebulowych. – Średnia wypadkowa nas, czyli co, Olki awersja do konspektów, moja
niezaliczona wejściówka z analizy literackiej i twoja nieskończona „Literatura
rzymska” Cytowskiej i Szelest, którą czytasz od początku semestru i nadal nie
możesz skończyć, żeby mi dać przeczytać?
–
Wyniośle cię ignoruję, matematyczna profanacjo – poinformowała ją uprzejmie
Brygida. – Widać, że nie zdawałaś matmy na maturze.
–
A ty zdawałaś? – spytała Olga podejrzliwe, patrząc na nią jak na raroga.
–
No – potwierdziła i zjadła kolejne chipsy.
Olga
ostentacyjnie odsunęła się od niej na drugi koniec łóżka.
–
Piątkę dostałam – dorzuciła Brygida. – Zwolnili mnie z ustnej.
–
Wykasuj mój numer gadu z listy – poprosiła Olga. – Przerażasz mnie, myślałam,
że przebywam w towarzystwie normalnych humanistów na poziomie, którzy potrafią
tylko dodawać książki i odejmować pieniądze, a tu mi się do pokoju podstępnie
ładuje matura z matmy.
–
Jedno z zadań miałam z limesami – kontynuowała Brygida radośnie. – Zostawiłam
je sobie na koniec, na deser, bo uwielbiałam limesy.
–
A ja z tobą mieszkam drugi rok na stancji – szepnęła Danka ze zgrozą. – A ty
się na maturze puszczałaś z limesami i innymi jakimiś tam funkcjami.
Brygida
popukała się chipsem w czoło i spojrzała z naganą na zaśmiewającą się Olgę.
–
To piszemy?
–
Piszemy, piszemy – zgodziła się ta ostatnia, uspokajając się powoli. – Tylko co
piszemy, miałaś punktować i konkretyzować. Tylko już zostaw te średnie
wypadkowe w spokoju.
–
Dobra, dobra. – Machnęła ręką. – Więc umieszczamy ją na naszym roku, ale w
semestrze zimowym, który mamy radośnie zaliczony, a nie w letnim, który dopiero
daje nam po dupie. W poniedziałek ona, ta nasza bohaterka, przeżywa wielką nudę
na wykładzie z etyki, gdy profesor czyta wykład ze swojej wydanej prawie dwie
dekady temu książki, we wtorek kiśnie w dziekanacie i przechodzi to wszystko,
co my przechodzimy w dziekanacie, o ile nie wyślemy tam Olka, którego panie z dziekanatu
kochają gwałcić wzrokiem, w środę przychodzi półżywa na ósmą rano i co półtorej
godziny dowiaduje się, że kolejne zajęcia, na które czeka, zostają odwołane, w
czwartek w czasie konsultacji próbuje się dostać gdziekolwiek na te
konsultacje, ale to jej się nie udaje, jak zwykle mnie się nie udaje, w piątek
od pierwszych ćwiczeń robi ambitny plan tego, czego się nauczy, co przeczyta i
co nadgoni w weekend, jak to wstanie o siódmej rano, do wieczora będzie kuć, a
najpóźniej o dziewiątej pójdzie spać i porządnie się wyśpi, w sobotę śpi do
południa i przez cały dzień nic nie może zrobić, siedzi do nocy, śpi w
niedzielę do południa, dowiaduje się po południu, że koło z historiografii
rzymskiej jest jednak w ten poniedziałek, a nie w następny, więc decyduje się
przez noc kuć, ale zamiast tego zaczyna dla odprężenia oglądać „Queer as folk”,
z książką rozłożoną na kolanach dla spokoju sumienia, i tak jej mija tydzień.
–
Jakoś jak to omawiałyśmy dzisiaj przed monografem, wydawało się zabawniejsze –
stwierdziła Danka po chwili namysłu.
–
Bo natchnienie jest zawsze bardziej efektowne niż późniejsze dokładne
planowanie tekstu – zirytowała się Brygida. – Ja tu tylko streszczam zamysł,
przecież całość ma się składać z tego wszystkiego, co nas bawi, wnerwia albo
powoduje opad szczęki z wrażenia, nie?
Olga
pokiwała głową i przesunęła małym palcem lewej ręki po touchpadzie, by laptop
nie wszedł w tryb oszczędzania energii.
–
No to mamy początek – powiedziała, patrząc sceptycznie na pięć napisanych
linijek w Wordzie. – Przynajmniej początek początku. I co dalej?
–
Przeczytaj mi to jeszcze raz – poprosiła Brygida; gdy wysłuchała trzech zdań,
zastanowiła się chwilę, po czym zaczęła dyktować.
Po
kolejnym akapicie współpraca ruszyła dość sprawnie; dyktowały na zmianę, podsuwając
sobie nowe frazy, zdania, fragmenty, pomysły, zagryzając je chipsami oraz
czekoladą i zapijając tonikiem. Bohaterka wstała zatem, zjadła jakże pożywne
śniadanie w postaci wczorajszej suchej bułki, bo nie było komu zakupów zrobić,
zarzuciła na ramię jakże lekką wielką torbę, wypchaną książkami do oddania po
drodze w pięciu bibliotekach, i poszła na uczelnię, na zajęcia rozpoczynające
się o jakże przyjaznej dla studentki godzinie ósmej piętnaście rano.
–
O której to ósmej piętnaście rano ja śpię przez pierwsze pół zajęć, a przez
drugie pół się budzę – uzupełniła Danka z irytacją. – W zeszłym semestrze na
wykładzie z łacińskiej gramatyki opisowej przyśniła mi się raz jakaś wariacja
„Kręgu”, obudziłam się z takim głośnym „hyyy!”, że pół sali się na mnie obejrzało.
–
Ja kiedyś przydrzemałam na angielskim – mruknęła Olga, sięgając po małą paczkę
solonych chipsów. – Takie parominutowe kimanie, takie jest najgorsze, bo wtedy
mam najdurniejsze zwidy czy majaki, jak się potem z nich wybudzam, to nie wiem
w pierwszej chwili, gdzie jestem.
–
Dobra, dalej – pogoniła Brygida, poprawiając się na łóżku.
–
Przerwa – sprostowała Olga. – Ja też chcę zjeść trochę jakże zdrowych i jakże
przyjaznych dla mojej figury i cery chipsów, a nie mogę jednocześnie jeść i
pisać, bo laptopa uświnię.
–
Estetka – prychnęła Danka. – Daj, ja będę pisać.
–
Spadaj – padła odpowiedź zmieszana z szelestem otwieranej paczki. – Mojego
laptopa dotykam tylko ja, nikt inny.
–
Nawet Olek? – zainteresowała się Brygida, odstawiając kubek z całującymi się
żyrafami na podłogę.
–
Nawet – potwierdziła. – Olek ma do dotykania swojego laptopa i swojego
chłopaka, więc mu powinno wystarczyć.
–
Jak już się nażresz, to dopiszemy kawałek o jakże przyjaznych nam tramwajach i
autobusach, które się zawsze spóźniają, gdy my przychodzimy na przystanek
wcześniej i zawsze odjeżdżają wcześniej, gdy my gonimy na przystanek z
wywieszonym jęzorem – powiedziała Danka, przekręcając się na kołdrze z brzucha
na plecy i podkładając ręce pod głowę.
Dopisały;
Danka podyktowała przy tym bardzo naturalistyczny opis kierowcy autobusu,
zatrzaskującego wrednie drzwi tuż przed nosem wycieńczonej biegiem studentki,
oraz wiązankę zdecydowanie nieodpowiednich w ustach filologów słów skierowanych
pod adresem odjeżdżającego pojazdu.
–
Ale wykasuj te kurwy i pojeby – zażądała Brygida z niesmakiem, gdy Olga
wystukiwała uczuciową ekspresję autobusową. – To ma być parodia, a nie jakaś
kolejna tandeta w rodzaju „Wojny polsko-ruskiej”.
–
Nie kasuj! – zaprotestowała Danka stanowczo. – Jak mi autobus zwieje, bluzgam
jeszcze gorzej, a miało być realistycznie.
–
Kasuj – powtórzyła Brygida surowo. – Bluzgi nie są śmieszne.
–
To nie ma być śmieszne, to ma być moja literacka zemsta za te wszystkie razy,
gdy mi autobus zwiał.
–
Bryśka ma rację – stwierdziła Olga, przytrzymując „ctrl” i naciskając
kilkadziesiąt razy „backspace”. – Zostawiam tylko ten opis wściekłej ropuchy za
kierownicą, bo to jest zabawne.
–
Klasycystki porąbane – wymruczała Danka rozżalonym głosem, wpatrując się w
stojący obok butelki toniku kubek z dwoma pegazami. – Kurde, Olka, skąd masz
taki fajnie zboczony kubek? Ten ciemnozielony jednorożec posuwa tego
jasnozielonego, a to wszystko w tęczowej półkuli, mohery by powiedziały, że
masz kubek z propagandą homoseksualną.
–
Olek mi dał w prezencie na imieniny – odpowiedziała z uśmiechem. – To robione
na zamówienie przez jakąś kuzynkę jego chłopaka, nawet kolory pegazów są pode
mnie. Ja mu u niej załatwiłam kubek z autorskim rozwinięciem skrótu LPR.
–
Jakim? – zainteresowała się Brygida, sięgając po kawałek czekolady leżącej na
głębokim, pomarańczowym talerzu na prześcieradle między nimi.
–
„LPR: Lubię Porządnie Rżnąć” – wyrecytowała. – Powiedział, że do takiej partii
to nawet mógłby się zapisać, pod warunkiem, że dodałabym na końcu „K”:
„Konrada”.
–
Prostackie – jęknęła Brygida, wyraźnie z trudem starając się zachować powagę,
podczas gdy Danka głośno się zaśmiewała.
–
Lubię być czasem prostacka – odparła Olga z zadowoleniem. – Życie od razu robi
się ciekawsze.
–
O, wiem! – wykrzyknęła naraz radośnie Danka. – Zostaw już te chipsy i pisz, mam
genialny pomysł na opis tych pierwszych chwil w nowym tygodniu na uczelni.
Kilkanaście
minut później bohaterka została przeprowadzona przez pierwszy wykład, na którym
trochę spała, trochę jadła, trochę wyglądała przez okno, trochę esemesowała,
trochę przeglądała tłumaczenie na translatorium z Owidiusza i trochę chciała
siusiu, wszystko na tle monotonnego głosu starego profesora, który z zacięciem
godnym lepszej sprawy czytał trzeciemu rokowi filologii klasycznej, semestr
zimowy dwa tysiące cztery, któryś rozdział ze swojej książki, wydanej w roku
tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym i od lat stanowiącej podstawową
lekturę do zaliczenia przedmiotu. Ponieważ bohaterka zaopatrzyła się w ksero
tej książki już na początku października, a pod koniec października ją
przeczytała, darowała sobie słuchanie oczywistości i po wpisaniu się na listę
obecności zajęła się ciekawszymi sprawami, szczególnie tą nadchodzącą w
nieodpowiedniej chwili potrzebą fizjologiczną. Po wykładzie poszła do ubikacji,
co konkretnie oznaczało konieczność odwiedzenia trzech toalet: na parterze był
papier toaletowy, na pierwszym piętrze było mydło, a na drugim piętrze były
papierowe ręczniki do rąk. Aby przejrzeć się w lustrze i poprawić włosy, trzeba
było wrócić na sam dół do szatni.
–
Bo zaplecze socjalne to jest to, co tygryski lubią najbardziej – podsumowała
Brygida. – Olewać. Niech się tygrysice same męczą, jak im się higieny
zachciało.
–
Nie pamiętam, żeby u nas było aż tak tragicznie – mruknęła Olga.
–
Mam kumpelę na szczecińskim – wyjaśniła dziewczyna. – U nich jest tak
tragicznie, a miałyśmy się wczuwać w sytuację ogólną studentek filologii.
–
A wcześniej było, że mamy pisać o poznańskich klasycznych – wytknęła jej Danka,
klękając na kołdrze.
–
Ze szczególnym uwzględnieniem poznańskich klasycznych – wyjaśniła z godnością. –
Możemy trochę rozszerzyć koncepcję, nie?
–
Jak już ją wyprowadziłyśmy z kibla, to gdzie idzie? – Olga przeciągnęła się
mocno, wyciągając ręce przed siebie, po czym ponownie zgarbiła się nad
laptopem. – Ćwiczenia z Pindelkiem?
–
Tak! – ucieszyła się Danka, złożyła usta w ciup, machnęła dłonią tuż przy
policzku i powiedziała pretensjonalnym głosem: – „Bo ja państwu zaraz
wytłumaczę to trackie źrebię u Anakreonta, ach jej, tylko najpierw w szybie
zobaczę, czy mój fryz na wodę i cukier jest nadal taki seksi-pleksi jak pięć
minut temu”.
–
Dobrze, że zaliczenie jest pisemne – mruknęła Brygida. – Jakbym miała tę
analizę tekstów greckich zaliczać ustnie, tobym na wejściu polała ze śmiechu,
i dlatego od początku roku chodzę na wszystkie ćwiczenia, żeby nie musieć iść
do niego na konsultacje. Wyobrażacie sobie Pindelka w cztery oczy, jeden na
jeden?
–
Nie – powiedziała Danka zdecydowanie.
–
Nie i nie chcę – dorzuciła Olga. – Olek mnie w pierwszym czy drugim tygodniu
tych ćwiczeń dobił, bo ledwo Pindelek wszedł, Olek wymruczał mi w ucho: „Jeśli
tak obowiązkowo wygląda gej po magisterce, to zmieniam orientację i rzucam
studia”, potem całe półtorej godziny nie mogliśmy na siebie patrzeć, żeby ataku
głupawki nie dostać.
–
A ty wiesz, że w zasadzie popadamy w stereotypowe żarty i śmiechy z Pindelka,
dlatego że nie wpisuje on nam się w kulturowy wizerunek „normalnego” faceta? –
spytała po chwili poważnie Brygida.
–
Nie – jęknęła przeciągle Danka. – Daj się pośmiać, przestań to wszystko tak
strasznie analizować. Pindelek to świętość, nie wolno go ruszać tymi wszystkimi
queerami, genderami i innymi, ja chcę sobie spokojnie chichotać w ławce za
każdym razem, gdy on sprawdza w szybie swój kaczy kuper na łbie.
–
Cicho – fuknęła na nią Olga. – No wiem – przyznała, odwracając głowę ku
Brygidzie. – No wiem, wiem, i pewnie gdzieś publicznie bym zjechała ludzi za
obrażanie go i pogardzanie nim dlatego, że jest taki, jaki jest, ale co ja
poradzę, że ledwo wchodzi na zajęcia, muszę się kłuć paznokciem w kolano, żeby
się nie śmiać? Sama też się śmiejesz, widziałam ostatnio tę twoją minę, „panie,
spuść na mnie szesnaście ton z Monty Pythona, bo inaczej zaraz spadnę z krzesła
i będę się zwijać ze śmiechu na podłodze”.
–
Nie twierdzę, że jestem idealna – odparła Brygida spokojnie. – Ale czasami jest
mi głupio przed samą sobą.
–
Mnie też, ale nie umiem się z niego nie śmiać, nawet kiedy nie chcę.
–
Piszemy! – powiedziała Danka głośno i surowo. – Zajęcia z Pindelkiem, a jak wam
tak strasznie głupio, że go wyśmiewacie, to niech ona idzie na ćwiczenia z
Pepeszą, półtorej godziny słuchania karabinu maszynowego wyrzucającego z siebie
pięćset słów na minutę chyba można powyśmiewać bez wyrzutów sumienia?
Bohaterka
poszła zatem na ćwiczenia z Pepeszą, której wypowiedzi nagrywała na dyktafon,
aby później przesłuchać ich w domu w dziesięciokrotnie zwolnionym tempie; potem
przeżyła jeszcze parę perypetii i poniedziałek minął. Nastał wtorek, poszła do
dziekanatu; dziekanat przyjmował studentów od dziesiątej trzydzieści, więc od
ósmej formowała się kolejka; gdy pierwsza osoba weszła do pokoju trzysta siedem
o godzinie dziesiątej minut dwadzieścia dziewięć sekund pięćdziesiąt cztery,
cały korytarz usłyszał syk: „Otwieramy za sześć sekund!” i studenci, pełni
poczucia winy, odczekali na wszelki wypadek jeszcze dwie minuty, po czym
odczekali jeszcze pół godziny, bo akurat rozpoczęła się przerwa na kawę,
papierosa i uderzenie stojących najbliżej osób gwałtownie otwieranymi drzwiami
w nos.
Ale
jakoś się bohaterce udało dostać do dziekanatu i otrzymać zaświadczenie, że
studiuje.
„Środa
W
ostatniej chwili zdążyłam na wykład z łacińskiej gramatyki historycznej o ósmej
piętnaście. O ósmej siedemnaście pani z szatni powiedziała nam, że wykład jest odwołany.
Poszłam z R. na herbatę; R. może i drze się o notatki, ale to kochana
dziewczyna, do tego chciałam wyciągnąć od niej kolejne notatki.
O
dziesiątej poszłyśmy na ćwiczenia. Postaliśmy pod salą całą grupą jakiś
kwadrans, a potem ktoś zerknął na pustą wcześniej gablotę informacyjną: grecką
gramatykę opisową odwołano. Poszłyśmy na batoniki.
Za
kwadrans dwunasta całym rokiem czekaliśmy na monograf. Na gablocie przybyła
kartka z odwołaniem historii erotyki w starożytności. Poszłyśmy z R. na kawę.
O
wpół do drugiej cwaniacko poszliśmy grupą najpierw pod gablotę. Nabieramy
studenckiego rozumu: nowa kartka głosiła, że ćwiczeń z metryki starożytnej,
które właśnie miały być, jednak nie będzie. Poszłyśmy do toalety: parter,
pierwsze piętro, drugie piętro, to jednak trochę czasu zajmuje.
O
trzeciej uznaliśmy, że nie ma co czekać na trzecią piętnaście, bo i tych zajęć
na bank nie będzie, więc tym razem nie damy się wyrolować jak głupki i nie
będziemy czekać jak Penelopa na Odyseusza. Poszliśmy całym rokiem do domu,
część na piwo, a my z R. kupić coś na obiad.
O
czwartej zrobiła się afera, bo wykład z historii literatury łacińskiej w
okresie Cesarstwa jednak był, a dokładniej wykładowczyni była i się zezłościła,
że nas nie było i co my sobie wyobrażamy, i w ogóle wedle słów starościny roku,
która obdzwaniała wszystkich po kolei, profesor była podkurwiona na maksa.
Kolejne wykłady będą przedłużane, żeby nadrobić ten stracony.
Uznałyśmy
z R., że życie jest do dupy et cetera, więc możemy sobie kupić lody i piwo na
pociechę i puścić całą drugą serię »Queer as folk«. Co też zrobiłyśmy, żeby
mieć jakiś pożytek z tych studiów”.
–
Robimy ze studentek klasycznej leniwe, obżerające się, opijające, zwiewające z
zajęć i oglądające godzinami seriale przypały – stwierdziła Olga, kręcąc głową
po napisaniu ostatnich słów. – Tak to trochę nie teges.
–
To parodia, mamy prawo przerysowywać, przeginać i robić przypały – wymruczała
Brygida; leżała na brzuchu, opierając podbródek na udzie Olgi, i unosiła na
zmianę raz lewą, raz prawą stopę, uderzając nią lekko w materac. – Nie marudź i
nie wal tak w tę klawiaturę przy pisaniu, bo aż całe łóżko podskakuje.
–
Zawsze mocno stukam – odparła z roztargnieniem; na dolnym pasku właśnie pojawił
się migający na pomarańczowo pasek „Ewka Grydziel”.
–
Teraz czwartek – zaczęła Danka, ale Olga pokręciła głową.
–
Moment, mam gadu. – Kliknęła na pasek; przez chwilę czytała i odpisywała,
pomrukując aprobująco, po czym wyłączyła okienko, uniosła głowę i powiedziała z
zadowoleniem: – Ewka napisała, że Krypin jej w końcu odpisała, jutrzejszy
wykład z literatury greckiej w okresie Cesarstwa ostatecznie odwołany.
Danka
klasnęła kilkakrotnie w uniesione do góry ręce; leżała na kołdrze na plecach, z
ugiętymi w kolanach nogami, i jeszcze parę minut wcześniej współdyktowała,
wpatrując się w sufit niczym w miejsce natchnienia. Brygida ziewnęła,
zakrywając usta wierzchem prawej dłoni, i poprawiła się na łóżku.
–
Półtorej godziny wcześniej w domu – stwierdziła po chwili z zadowoleniem. –
Fajnie. Pisz: „Czwartek”.
Czwartek
bohaterka rozpoczęła pobudką o piątej, by o szóstej zająć sobie kolejkę na
konsultacje do strasznego doktora WC, postrachu całego wydziału. Doktor WC
przyjmował od jedenastej trzydzieści, a ponieważ wysyłał na konsultacje nie
jednostki, lecz całe grupy, z tygodnia na tydzień i z konsultacji na
konsultacje, co czwartek od samego rana przed jego gabinetem koczowały tłumy. O
szóstej przy drzwiach stało jakieś dwadzieścia osób, bohaterka uznała więc, że
jest niebywałą szczęściarą: pierwsza dziesiątka wyleci na dzień dobry, kolejna
piątka po dziesięciu minutach i dopiero po wstępnym pogromie doktor WC zacznie
pytać o artykuły i lektury, aby po kolejnych piętnastu osobach znów zacząć
wyrzucać za twarz. Bohaterka policzyła szybko ludzi w kolejce – wspaniale, jest
dwudziesta trzecia, zaliczenie konsultacji ma jak w banku, tylko musi wytrwać
psychicznie tę gehennę spotkania pierwszego stopnia z doktorem WC.
O
jedenastej trzydzieści, gdy przybył doktor WC, kolejka liczyła blisko setkę
osób. Uśmiech doktora, gdy obrzucał wyczekujących wzrokiem, przypominał uśmiech
kata ostrzącego topór.
Po
kilku godzinach bohaterka wyszła wycieńczona, ale triumfalna. Zaliczyła
konsultacje! Co prawda czuła się tak, jakby wykładowca ją opluł stwierdzeniem:
„Nooo... niech mi już pani zejdzie z oczu z tą swoją niewiedzą aż do egzaminu” –
ale zaliczyła!
Przepełniała
ją humanistyczna miłość do świata.
–
Jakbym się nazywała Wiesław Cerecki, tobym używała drugiego imienia, żeby nie
mieć inicjałów WC – skwitowała czwartkowe przeżycia bohaterki Danka.
–
Jakbyś jako doktor WC nie była aroganckim, złośliwym, parszywym i zadufanym w
sobie dupkiem, to nikt by nie zwrócił uwagi na to, jakie masz inicjały –
powiedziała Olga, przebiegając wzrokiem tekst, by wyłapać literówki. – A skoro
on taki jest, to człowiek w naturalnym odruchu wyszukuje i podłapuje jego
słabości czy jakieś elementy, które można obrócić przeciwko niemu, bo mu się to
należy. I doktor WC pozostanie doktorem WC, póki UAM będzie stał, a UAM będzie
stał po wieki wieków i po wieki wieków doktor WC pozostanie doktorem WC.
–
Amen – podsumowała Brygida, nalewając sobie toniku do kubka. – Pisz: „Piątek”. –
Odstawiła niemal pustą butelkę na podłogę, a kubek umieściła między
skrzyżowanymi po turecku nogami.
–
A ty mi łóżka nie zalej – upomniała ją Olga i rozpoczęła opisywanie piątego
dnia tygodnia.
W
piątku i weekendzie zawarły wszelkie znane z własnego i cudzego doświadczenia
wielkie ambicje, plany i zamiary dzielnego, wytrwałego i nadganiającego
wszystko uczenia się – oraz potężną, gorzką i zniechęcającą dawkę zawodu, gdy
te świetlane wizje rozpadały się pod wpływem szarej rzeczywistości, która
wymagała na przykład, aby człowiek się porządnie wyspał, nawet jeśli
„porządnie” oznaczało „do południa i dłużej”.
Gdy
ostatnie słowo zostało zapisane, Olga zrobiła zapasową kopię pliku i zarządziła
przerwę. Po jakimś kwadransie trzyosobowego krążenia na linii
pokój-łazienka-kuchnia-pokój nastąpił powrót na miejsca strategiczne i głośny
odczyt całego tekstu, po czym na dłuższy moment zapanowało milczenie.
–
W gruncie rzeczy – odezwała się wreszcie Brygida – jakoś teraz, jak to
zebrałyśmy do kupy, to wcale mnie ten tekst już nie śmieszy. Może poza
Pindelkiem, który się przewijał epizodycznie przez korytarze, ale to też mnie
dręczy prywatnie.
–
Mnie też nie śmieszy – zgodziła się Danka, bezskutecznie próbując usiąść na
kołdrze w pozycji kwiatu lotosu. – Miejscami jest cholernie gorzkie, miejscami
cholernie niesprawiedliwie, a miejscami po prostu dobijające, bo ja w weekend
naprawdę mam zamiar kuć na poprawę wejściówki z analizy, a ten weekend
bohaterki wcale mi nie dodaje sił i wsparcia.
–
Mnie też – przyznała Olga z niechęcią. – Jak sobie wyobrażę, że doktor WC się
habilituje i będzie nie do ruszenia do usranej śmierci, to szlag mnie trafia.
Aż mi żal samej siebie, chociaż już go mogę omijać z daleka, a biedna bohaterka
nie.
–
Można by ją tak w ogóle jakoś nazwać – zaproponowała Danka, siadając w końcu po
turecku. – Ciągle tylko „bohaterka”, to szowinistyczne, nawet doktor WC ma
jakieś miano, a ona taka bezimienna. Jak ją nazwiemy?
–
Jedermann – powiedziała Olga ponuro.
–
Jedermannka – poprawiła Brygida i roześmiały się, ale bez specjalnej wesołości.
–
I to tyle, jeśli chodzi o nasze pisarsko-parodystyczne zapędy – stwierdziła
wreszcie Olga, uderzając palcami w bok monitora. – Skasować to?
–
Nie, dlaczego – zaprotestowała Danka. – Zostaw, będzie ad perpetuam rei
memoriam2 dla nas i jako memento mori dla potencjalnych
kandydatek na klasyczną czy w ogóle na filologię. Czy w ogóle na studia.
–
Czy w ogóle do życia – wymruczała Brygida, poprawiając rajstopy na lewej łydce.
– Prześlij mi to mailem, dobra? Mimo wszystko te środowe odwoływania zajęć mi
się podobały.
–
Wrzuć mi na empetrójkę, to w domu zgramy na oba komputery. – Danka wstała,
jęknęła, rozmasowała sobie dłońmi nogi, po czym podeszła do biurka i zaczęła
szukać w leżącej na nim torbie swojego sprzętu.
–
Można by rozwinąć ten piątkowy wątek z Drysztyńskim – powiedziała nagle
Brygida, na co pozostałe wydały z siebie zgodny, głośny jęk protestu. – No co,
to jest ważne.
–
Nie chcę już do tego wracać – powiedziała Olga ze złością, zaciskając pięści. –
Naszarpaliśmy się w zeszłym roku, żeby ktoś wreszcie zwrócił uwagę, że jaśnie
pan doktor od filozofii starożytnej po prostu obraża studentki na swoich
wykładach, aż najbardziej toporni studenci są zażenowani i oburzeni, że rzuca
co chwila różne uwagi typu „kobiecy brak logiki”, „kobiecy mały rozumek”,
„kobiecy umysł tego, rzecz jasna, nie ogarnie”, ja całą noc przed rozmową z
dziekanem z nerwów nie spałam, Olek też, siedzieliśmy i ze sto razy
analizowaliśmy, co powiedzieć. Sama tam byłaś w tej wielkiej delegacji i
pamiętasz, jak ciężko było uprzytomnić władzy, że Drysztyński obraża nas tak,
że można go podać do sądu i zrobić awanturę, przecież dopiero jak wyciągnęliśmy
nagrania z ostatnich wykładów, coś się ruszyło, i ja nie zamierzam znowu o tym
myśleć, zwłaszcza że ten sukinsyn i tak łazi dalej po naszych korytarzach, bo
rzeczywiście, strasznie go ruszyło, że na reszcie wykładów i na egzaminie był
obecny dziekan – wyrzuciła z siebie gwałtownie. – Pamiętam, jak u niego
zdawałam, trzymał gębę na kłódkę, ale w oczach miał to swoje „kobiecy mały
rozumek”, jakbym mogła, tobym go kobiecym małym pazurkiem rozdarła na pół i
wypatroszyła żywcem. I nie, nie będę o tym pisać w parodii, jeśli kiedyś o tym
napiszę, to tak i w takim miejscu, żeby go zrównać z ziemią.
–
A ja jestem za Olką – dodała Danka, podchodząc do łóżka z empetrójką. – Masz,
zgraj mi.
–
Dobra, spokojnie. – Brygida uniosła ręce w obronnym geście. – Dobra, może to
rzeczywiście nie jest odpowiedni temat do tego tekstu.
–
Nie jest – potwierdziła Olga, podłączając empetrójkę do gniazdka USB. – A
wiecie, ja go jakoś na początku tego roku, jeszcze w październiku, spotkałam
gdzieś na korytarzu, jak stałam przy którejś tablicy i coś czytałam, on
podszedł, więc mu burknęłam „dzień dobry”, a ten na mnie tak spojrzał, jakby mu
się zdechły ślimak napatoczył pod nogi, i powiedział: „O, to jednak nadal pani
tu jest?”, aż mną zatrzęsło.
–
I co, coś mu powiedziałaś? – spytała Brygida, pochylając się ku niej.
–
W pierwszej chwili to chciałam powiedzieć: „Wal się, debilu”, ale etos
uczelniany nie pozwalał. – Roześmiały się, po czym Olga podjęła z wrednym
uśmiechem: – Ale powiedziałam mu: „Tak, panie doktorze, jestem ja i cały mój
rok, który uświadamia teraz każdej osobie z roczników poniżej, w jakich
sytuacjach pan dziekan przychodzi na nadzór cudzych wykładów i egzaminów, do
widzenia” i zmyłam się, zanim zdołał dojść do siebie, bo go wyraźnie przytkało.
Brygida
i Danka wybuchnęły śmiechem; Olga przegrała „Tydzień z życia studentki
filologii klasycznej. UAM 2004” na empetrójkę, odłączyła ją i podała
zaśmiewającej się dalej Dance.
–
Jesteś boska – stwierdziła ta ostatnia, chowając swoją własność do torby. –
Jezu, że ja nie widziałam jego miny, to będę cierpieć do końca życia.
–
Żałuj – zgodziła się Olga. – Za to jego „what the fuck, fuck, fuck?” na gębie
wybaczam losowi nawet to, że musiałam mieć z nim cały semestr wykład i egzamin.
W takich momentach człowiekowi aż chce się żyć.
–
Jak miałyśmy jeszcze z nim te wykłady, to sobie wyobrażałam, jak to po ich
zakończeniu i po egzaminie pójdę do niego i mu wygarnę w twarz to wszystko, co
o nim myślę – powiedziała Danka rozmarzonym głosem. – Na każdym wykładzie
układałam sobie orację, która zrównałaby go z ziemią.
–
Ale nie poszłaś. – W głosie Olgi wyrzut mieszał się ze zrozumieniem. – Szkoda,
ale też bym nie poszła, żeby sobie problemów nie narobić.
–
Ciotka mnie pocieszyła – odparła Danka. – Jak w któryś weekend wróciłam do domu
i do niej wpadłam, opowiedziałam jej wszystko i się wyżaliłam, że nawet nie
opłaca mi się zjechać w twarz Drysztyńskiego, bo tylko ja na tym stracę, a ona
mnie klepie po ramieniu i z taką pełną powagą mówi: „Dania, co ty się
przejmujesz takim złamasem, pamiętaj: chuj mu w plecy, bo w oko za wysoko, a w
dupę za przyjemnie, i idziesz przez życie dalej!”. Normalnie wyłam z zachwytu,
jak to usłyszałam, wyobraź sobie – zwróciła się do Olgi, która wybuchnęła
śmiechem – ciotka co prawda niewiele ode mnie starsza, jakieś siedem lat, ale
na co dzień pełna powaga, elegancja, kultura, taka starsza i ostro wzmocniona
Bryśka, i nagle mi z tym „chuj mu w plecy”. Uwierzyć nie mogłam, że ona w ogóle
zna takie słowo, a co dopiero go używa, w jej ustach to była czysta perwersja.
Brygida
tylko kręciła głową z uśmiechem, ale Olga zaśmiewała się głośno, obejmując
mocno laptopa, żeby się nie zsunął z jej kolan.
–
Muszę to zapamiętać – mruknęła wreszcie, opanowując się. – Jak mnie kiedyś
jakiś facet wnerwi, to mu tak powiem.
–
No dobra, to temat parodii zostaje zamknięty – odezwała się po chwili Brygida,
najwyraźniej mająca dosyć nowych smaczków językowych. – Trochę dupnie, ale
trudno, zresztą może jak to przeczytamy po obronie czy później, to jednak
będzie nas bawić. To co teraz? Mamy spadać czy jeszcze z nami wytrzymasz? Tylko
decyduj się szybko, bo wiesz, my do swojej stancji mamy koszmarnie daleką drogę
do przejścia, aż całe trzy bloki dalej.
–
Danka – powiedziała nagle Olga, przeciągając samogłoski, i popatrzyła na
dziewczynę ze zgrozą. – Ty sklerozo, miałaś jakiś „boski koncept na koniec” i
gdzie on jest? Mów, póki jeszcze jesteśmy na świeżo, to się jakoś dopisze.
Danka
przygryzła wargi i zmarszczyła brwi; po dłuższym namyśle powiedziała
przepraszająco:
–
Teraz to już nie pamiętam, uciekło mi... Ale to widocznie jednak nic takiego
ciekawego! – dodała obronnie, gdy Olga prychnęła z irytacją. – Tak jak się
kończy, jest dobrze, nie ma co zmieniać. I Bryśka ma rację, koniec tematu
parodii, poróbmy co innego. O, wiem, jak się przesuniecie, to też będę mogła
usiąść na łóżku.
–
I to ma być to „coś innego”? – spytała Brygida, patrząc na nią krytycznie.
–
Nie, to ma być preludium do „czegoś innego” – wyjaśniła cierpliwie. – Poczytamy
ci z Olą fajne kawałki fajnych tekstów. – Uśmiechnęła się przebiegle, usiadła
na zwolnionym kawałku materaca między nimi, oparła łokieć o ramię Olgi i
zarządziła: – Wejdź w ten folder, jak on w końcu jest, „O jaaa” czy „O jasna cholera”?
–
„O cholera” – odparła, spoglądając na nią porozumiewawczo, i odnalazła
odpowiedni folder. – Nastaw się psychicznie, Bryśka, bo to są naprawdę fajne
rzeczy, myśmy ostatnio przez gadu tak wyły ze śmiechu, jak sobie podrzucałyśmy
fragmenty, że Olek przez kwadrans stał w drzwiach mojego pokoju i tylko na mnie
patrzył, bo powiedział, że boi się podejść, bo ten mój atak może być zaraźliwy.
–
Ja jej przeczytam! – zawołała Danka, gdy Olga włączyła plik „Czytanie boli”. –
Będę się wczuwać, ty możesz komentować. – Usiadła wygodniej i wspólnie
rozpoczęły popis, doprowadzając słuchaczkę do ciągłych wybuchów śmiechu.
–
Nie – zaprotestowała dość szybko Brygida. – Ja już mam dość, przestań.
–
Ale odczuj to w pełni. – Danka przekręciła laptopa bardziej ku sobie.
–
Skup się całkowicie na tekście i naszych słowach, teraz nie istnieje nic
dookoła, żadna przestrzeń, rzeczywistość, otoczenie, absolutnie nic – pouczyła
Olga. – Tylko to, co czytamy i mówimy, zapomnij o wszelkim tle.
–
Czytam dalej – zapowiedziała Danka. – „Wsadziłem mu palec w dziurkę. Jęknął.
Potem wsadziłem drugi. Znów jęknął. Wsadziłem trzeci. Jęczał głośno”.
–
Zauważ, że bohater dominujący ma tylko trzy palce, bo czwartego i piątego już
nie wsadzał – zwróciła uwagę Olga. Brygida zakrztusiła się chipsami.
–
„Jego dziurka była tak ciasna, że się podnieciłem jeszcze mocniej”.
–
Ucz się, Bryśka, nowa wersja gry wstępnej: ładujesz partnerowi palce w dziurkę
w nosie lub w uchu, w zależności od indywidualnych preferencji. Ciekawa jestem,
jak twój chłopak na to zareaguje.
–
„Był tak dziewiczo ciasny, coś niesamowitego, chociaż robiliśmy to tyle razy”.
–
Tak mi się przypomniało, że Afrodyta co jakiś czas odnawiała swoje dziewictwo w
źródle, może to jakaś inspiracja mitologią?
–
„W końcu wyjąłem palce”.
–
Te trzy, jakbyś się pytała. Te tylko trzy.
–
Błagam, przestańcie.
–
Cicho, przeżywaj scenę erotyczną, bo uznamy, że jesteś oziębła.
–
„Ogłuszony podnieceniem, wsadziłem mu gwałtownie w dziurkę TO”.
–
„TO”. Niezidentyfikowany obiekt latający. W tę dziurkę w nosie lub uchu,
dobrze, ze jesteś pełnoletnia, bo my ci właściwie czytamy awangardową wersję de
Sade’a. Ej, nie pluj mi czekoladą na dywan!
–
Olka, zabiję cię, w tym kawałku był taki wielki orzech...
–
Nie wdepczcie mi tego w dywan, jak któraś z was wstanie, dobra?
–
Co tam wielki orzech, tu masz wielki seks! „Bladozłotobłękitnowłosy wił się
pode mną”.
–
Bladozłotobłę... To brzmi jak ćwiczenie u logopedy. Ja bym oblała.
–
„Jęczał jak oszalały, rzucał się w pościeli na wszystkie strony, podrygiwał i
zginał się w łuk”.
–
W końcu mnie oświeciło: to nie orgazm, to wścieklizna.
–
„Uderzył głową w ramę, aż zgrzytnęła, ręką w ścianę, aż huknęło, plecami w
materac, aż sprężyny pękły, nogami znów w materac, aż wszystko
zatrzeszczało...”
–
Zagadka: on uprawia z nim seks czy rozwala nim mieszkanie?
–
Ale zobacz, jaki chłopak wytrzymały, rozpieprzył łóżko, trzasnął łbem w kawał
drewna i nadal się zwija od orgazmu.
–
To nie orgazm, to agonalne drgawki.
–
Nie chcę dalej!
–
Chcesz, chcesz, my wiemy lepiej. „Robiliśmy to szybko, ostro, brutalnie, niemal
wbijałem go w ścianę”.
–
W końcu przebiłem się nim do mieszkania sąsiadki-staruszki i na moment zapadła
taka niezręczna cisza...
–
Patrz, Bryśka się popłakała ze śmiechu. A widzisz, że chcesz dalej?
–
Nie wycieraj sobie nosa moją poduszką! Jasne, że chce dalej. Ale ta ściana to
była nośna czy działowa?
–
Bo co?
–
Bo nośna grubsza, więc z chłopaczka by niewiele zostało.
–
Tyłek by z niego został, a to bohaterowi z trzema palcami wystarcza w
zupełności.
–
Nośna wychodzi zwykle na zewnątrz, więc jak się nim przebił, to jednak nie do
staruszki, a na ulicę, ludzie głowy pozadzierali i mieli Big Brothera.
–
Dajcie jakąś chusteczkę. Albo przestańcie.
–
Masz chusteczkę. „W końcu zalała nas obu fala orgazmu, a nasze zmieszane soki
miłości...”
–
„Soki miłości”, kocham to sformułowanie. Zawsze mi się przypomni przy śniadaniu
w weekend i Olek się obraża, że mi kakao jego roboty nie smakuje.
–
Ty masz za dobrze z tym gotującym ci Olkiem, „soki miłości równie potężną falą
zalały wspólnie pościel”.
–
Tak, bo tej spermy to litry były, hektolitry normalnie.
–
Może dużo pili tuż przed.
–
Jakby dużo pili, to toby były inne hektolitry... oj, Bryśka, przepraszam,
zapomniałam, że jesz.
–
Właśnie przestałam.
–
„I ogarnęło nas niezwykłe uczucie, zupełnie jakbyśmy odpływali”.
–
W tych sokach miłości, ku szczęśliwej krainie, gdzie mlekiem i miodem płynie...
coś tam.
–
„Resztkami sił odgarnąłem złotobladoniebieskowłosemu kosmyki od oczu”.
–
Autorka miesza się w zeznaniach, przed chwilą najpierw było „blado”, a dopiero
potem „złoto”.
–
Nie czepiaj się, wcześniej pięć razy przekręciła im obu imiona, to co to jest
kolejność w kolorze włosów.
–
Może tu o inne włosy chodziło?
–
„Od oczu”, Olka!
–
Dobra, ja tylko pytałam, czytaj dalej.
–
„Wyszłem z niego.”
–
I w tym momencie dziewucha ma u mnie przerąbane.
–
„Wpatrywałem się w jego niewinne, jasne oczy, wzburzone włosy i rozchylone usta
i nie mogłem uwierzyć, że znów zrobiliśmy TO”.
–
Znowu „TO”. Spodek latający skonstruowali.
–
Ale co on taki niedowiarek, ma sklerozę?
–
Sceptyk. Albo agnostyk.
–
Kiedy koniec?
–
Niestety już, ostatnie zdanie...
–
Dzięki bogu.
–
Nie udawaj, widzimy przecież, że mogłabyś tego słuchać godzinami. Uwaga,
ostatnie zdanie: „Ułożyłem się przy jego drobnym ciałku...”... ble, przez to
„drobne ciałko” wyobrażam sobie tego z niebieskimi włosami jako małego
tasiemca... „przy jego drobnym ciałku, objąłem go i mocno przytuliłem, był taki
ciepły, mokry, kochałem go ogromnie, wiedziałem, że już zawsze będziemy razem,
na zawsze, do końca, cały czas, ach, jak się cieszyłem, tuliłem go mocno i
długo, aż obaj zapadliśmy w zupełną ciemność i ciszę”.
–
Ale proustowską długością zdania pojechała na koniec...
–
Jest na sali tłumacz? Bo ja tego zdania nie ogarniam.
–
Ale ty tępa jesteś: przytulił tasiemca, tasiemiec był ciepły i mokry, jak to
robal, on go kochał, bo człowiek się przywiązuje do najgłupszych rzeczy, a
tasiemca, jak sam bohater wiedział, nie tak łatwo się pozbyć, więc dokonał
pozytywnej afirmacji negatywnej rzeczywistości, a potem niechcący tasiemca
zgniótł i umarł z tęsknoty.
–
Olka, rzuć może tę filologię i idź do polityki, tak wymyślasz, ze człowiek jest
zupełnie ogłupiały i nie wie, co powiedzieć.
–
Skończyłyście?
–
Tak, ale mamy tu jeszcze kilka innych takich tekstów, chcesz?
–
Nie – odparła Brygida dobitnie, wstała szybko z łóżka i wzdrygnęła się
gwałtownie. – Dawno się takich głupot nie nasłuchałam, właśnie mam traumę.
–
A my tak mamy na gadu regularnie – uświadomiła jej Danka, opierając się plecami
o ścianę. – I ty się dziwisz, że ja przed komputerem leżę plackiem na biurku i
tylko pokwikuję.
–
To wszystko jest w Internecie? – Brygida przysunęła sobie stojący przy biurku
obrotowy fotel na kółkach i usiadła twarzą do rozmówczyń.
–
Wszystko w Internecie – potwierdziła Olga. – Ale wiesz, w necie jest sporo
fajnych rzeczy, tylko że jeszcze więcej jest bubli, jak wszędzie, w
księgarniach masz to samo. Tylko w Internecie nie masz takiego filtra, jakim
jest druk, który zresztą też wcale nie jest takim idealnym filtrem.
–
Vide Mniszkówna – mruknęła Danka.
–
Vide „Płeć mózgu” – dodała Olga. – Ale my tak sobie przeglądamy net i co lepsze
kąski kopiujemy do Worda, żeby się potem pośmiać. Jakbyś zobaczyła niektóre
nasze rozmowy na gadu, mamy takie odpały, że ja się potem przez pół dnia czy
nocy śmieję.
–
Ona też – mruknęła Brygida, wskazując ręką na współlokatorkę. – Po tym
dzisiejszym rozumiem, dlaczego te wasze odpały są takimi porażającymi odpałami.
Danka
roześmiała się głośno; Olga wyłączyła laptopa i odstawiła na poduszkę, po czym
oparła się o ramię koleżanki i uśmiechnęła z rozbawieniem. Na kilka minut
zapadła cisza.
–
No dobra... – odezwała się wreszcie Brygida, która dotąd obracała się na
fotelu, na zmianę w prawo i w lewo. – Kurde, niedobrze mi już od tego kręcenia.
Tak wracając do dzisiejszego celu i wielkiego pomysłu dnia, to co nam w
zasadzie wynika z tej parodii, poza tym, że się nażarłyśmy chipsów i czekolady?
–
Banał, sztampa i zero sensu studiowania – odparła Olga, trąc prawe oko palcem. –
W sumie nic poza tym, że jak na każdych studiach, odwołują nam czasem bez
zapowiedzi zajęcia, jest paru debilnych wykładowców i trzeba się użerać w
dziekanacie. Właściwie to wyszedł nam taki tekst terapeutyczny, wyśmiałyśmy i
zjechałyśmy tych, którzy nas wnerwiali albo wnerwiają, i tyle.
–
Wielkiej powieści o uczelni ani nawet dobrej parodii to z tego nie będzie –
dorzuciła Danka. Olga splotła dłonie za głową i przeciągnęła się lekko.
–
Ja kiedyś napiszę wielką powieść o uczelni – oświadczyła, wpatrując się w drzwi
swojego pokoju. – Zobaczycie, wielką powieść o naszej uczelni i o nas.
–
Ze sobą w roli głównej – uzupełniła Danka złośliwie.
–
I z Olkiem – dodała Brygida ze śmiechem.
–
A tak – odparła zdecydowanie, opuszczając ręce. – Ze mną i z Olkiem, pewnie. Ja
będę prezentować Arystotelesowski logos, a Olek pathos.
–
A kto ethos? – Brygida sięgnęła po ostatni kawałek czekolady leżący w miseczce.
–
Ethos... – Olga zastanowiła się chwilę, po czym powiedziała triumfalnie – Ethos
to nasz promotor.
–
A do kogo wy chcecie iść? – spytała Danka.
–
Do Brewińcza. – Przesunęła laptopa trochę bardziej ku ścianie. – Ostatecznie i
nieodwołalnie do niego.
–
Kurde – wymruczała Danka, kładąc się na plecach i opierając głowę o udo Olgi. –
Ja też muszę się już zacząć na kogoś decydować, jest początek marca, a zapisy
pod koniec maja, więc wcale nie mam aż tyle czasu.
–
Mnie w tej parodii tylko jedno zastanawia – powiedziała naraz Olga, patrząc na
Brygidę. – Czy te bohaterki muszą w kółko oglądać to „Queer as folk” jak
nawiedzone?
–
Muszą – oświadczyła stanowczo zapytana. – Ja to oglądam jak nawiedzona, więc i
one mogą. W sumie o co ci chodzi, próbujesz pisać o gejach, a gejowskiego
serialu ani nie chcesz obejrzeć, ani nie dajesz obejrzeć bohaterkom?
–
Te kilka odcinków, które mi puszczałaś, cholernie mnie nudziło – odparła
obronnie. – W kółko albo idą do łóżka, albo kręcą się wokół łóżka, albo w tym
stylu.
–
Sceny są fajnie nakręcone – powiedziała Danka. – Ale fakt, to takie romansidło,
ale przecież o to w tym chodzi, nie?
–
Wolałabym, żeby tam się bardziej coś działo poza wątkami romansowymi – mruknęła
Olga.
–
Dzieje się – stwierdziła Brygida dobitnie. – Tylko trzeba obejrzeć trochę
więcej niż trzy odcinki na krzyż i bez przysypiania.
Olga
wydała z siebie na poły sceptyczny, na poły niechętny pomruk; Danka odchyliła
nieco głowę i zapytała ze śmiechem:
–
A ty pewnie byś chciała serial o filologach, którzy przeżywają wielkie historie
miłosne wraz z wielkimi historiami czytelniczymi i dobierają się do siebie w
otoczeniu rękopisów i starodruków?
–
Coś w ten deseń – przyznała z rozbawieniem.
–
Marudzisz – zirytowała się Brygida. – Ja z trudem, zadręczając kilka osób,
które patrzą już na mnie jak na wariatkę, ściągam te odcinki, chyba jedyny
normalny gejowski serial, jaki na razie powstał, a ta marudzi, że za dużo
łóżka, a za mało bibliotek. Teraz zaczęli emitować jakiś serial o lesbijkach,
też go ściągnę, ale słowo, jak ci go pokażę, a ty zaczniesz jęczeć, że za
często uprawiają seks, a za rzadko kupują książki, to ci coś rozwalę na łbie.
–
Uważaj, Olka, ty już dawniej podpadłaś, jak Bryśka puściła ci „Buffy”, a ty się
po pierwszym odcinku poryczałaś ze śmiechu u nas na podłodze – dodała Danka,
unosząc się na łokciu.
–
Bryśka, ty masz świra na punkcie seriali – powiedziała Olga, wzruszając
ramionami. – Powinnaś była iść na jakieś filmoznawstwo, a nie klasyczną.
–
To się łączy – odpowiedziała Brygida z triumfem. – Masz pojęcie, jak w różnych
serialach są wykorzystywane motywy antyczne? Czasem świadomie, czasem
nieświadomie, magisterki pewnie z tego nie napiszę, bo nikt nie będzie chciał
tego potraktować poważnie, ale doktorat bym mogła. I wtedy sobie pogadamy o
„świrze na punkcie seriali”.
–
Dobra, dobra, już nic nie mówię. – Olga uniosła ręce w obronnym geście. –
Powodzenia i zrób na tym habilitację, tylko nie każ mi tego oglądać.
–
„Buffy” jest fajna – oświadczyła Danka, kładąc się z powrotem. – Ty też masz
skrzywienie, jak widzisz cokolwiek ze słowem „wampir”, „demon” czy „duch” w
tytule albo opisie, dostajesz ataku głupawki i nie chcesz oglądać.
–
Nie trawię tego – mruknęła. – Ale dobra, zostawmy to już, oglądajcie, co
chcecie, a mnie dajcie nie oglądać, co chcę.
–
Konserwa – stwierdziła Brygida z uśmiechem. – Mam nadzieję, że w tej twojej
wielkiej, wymarzonej powieści akademickiej bohaterowie nie będą tylko w kółko
dyskutować o literaturze, filozofii, historii, uczelni i radach wydziału, ale
od czasu do czasu obejrzą też jakiś serial, bo inaczej sama wpadniesz w „za dużo”,
tylko odwrotne niż to, które ci w „Queer” przeszkadza.
–
Nie martw się, obejrzą – obiecała Olga z przebiegłym uśmiechem. – Zostaniesz
jedną z głównych bohaterek i cały czas będziesz ględzić o serialach, nawet
podczas rad. Mam taką wizję: rada wydziału zatwierdza nowego dziekana, a ty
tłumaczysz wszystkim, jak dziekana wybrałaby Buffy na spółkę z tym tam, który
posuwa tego blondyna.
–
A ja? Ja też chcę! – upomniała się Danka. – Mnie też musisz opisać, przecież to
ze mną komentujesz na gadu tę blogaskową grafomanię.
–
Też cię upchnę – obiecała uprzejmie. – Wszystkich upchnę, a Drysztyńskiemu tak
dupę obrobię, że może mnie potem pozywać do sądu, szmata.
–
I słusznie – zgodziła się Danka radośnie. – To pisz!
–
No przecież nie teraz – odpowiedziała Olga z rozbawieniem. – Za parę lat, jak
się mocniej powgryzam w uczelnię, na razie zbieram pomysły. A potem siądę i
napiszę.
–
O ile ci się nie odwidzi – dorzuciła Brygida, znów okręcając się na fotelu.
–
Nie zapeszaj – skarciła ją Danka i usiadła. – No, Olka, mała wprawka, daj nam
próbkę tej powieści, opisz nasze hic et nunc.
–
Poważnie? – zapytała Olga, śmiejąc się.
–
Poważnie, poważnie, popisz się – kusiła. Brygida okręciła się na fotelu jeszcze
raz, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, po czym dorzuciła kpiąco:
–
Popisz się, bo Danka chce od razu sprawdzić, czy ładnie ją opiszesz i przy
okazji poinstruuje cię, w jaki sposób powinnaś to robić, tak żeby jej się
podobało, a poza tym oczekuje peanów pod swoim adresem.
–
Spadaj – odparła Danka życzliwie i zwróciła się do Olgi: – No, opisuj, tylko
masz się postarać.
Olga
pokręciła z rozbawieniem głową, usiadła wygodniej, odgarnęła opadające na twarz
kosmyki włosów, rozejrzała się po pokoju, po czym zaczęła uroczystym głosem:
–
W pewne chłodne, marcowe, środowe popołudnie dwa tysiące piątego roku, w pewnym
czteropiętrowym poznańskim bloku, w pewnym mieszkaniu będącym od ponad pięciu
miesięcy nową stancją dwojga studentów trzeciego roku filologii klasycznej, w
jednym z dwóch pokoi składających się na tę stancję siedziała studentka-lokatorka
wraz ze swoimi dwiema przyjaciółkami-studentkami.
–
Ale zapętliłaś – roześmiała się cicho Danka i natychmiast ucichła, spiorunowana
wzrokiem przez Olgę.
–
Pokój był nieduży – podjęła ta ostatnia groźnym tonem – kwadratowy, o
jasnozielonych ścianach, ze sporym oknem między łóżkiem a regałem. Przy
drzwiach w brązowej okleinie wisiał czarny zegar w kształcie zwiniętego w
kłębek kota, znajdujące się obok łóżka okno było do połowy zasłonięte kremową
roletą, a po prawej stronie nad karniszem siedział wielki, tłusty, obrzydliwy
pająk, dopóki go wczoraj Olek bohatersko nie zatłukł i nie wyrzucił, bo już po
dwóch minutach miał dość mojego domagania się: „Mam w pokoju pająka, masz mi
zabić to ścierwo, no zabij, zabij, zabij, ja tego sukinsyna odkurzaczem nie
ruszę, bo jest ohydny, a facetów bogowie stworzyli po to, by było komu zabijać
pająki!”.
–
Błe – powiedziała Brygida, wzdrygając się gwałtownie. – Nienawidzę pająków.
Musisz iść w taki wstrętny naturalizm?
–
Już nie będę – obiecała. – Pokój zarzucony był książkami, kserami i notatkami,
które wypełniały dwa regały, trzy plastikowe skrzynki i zawalały połowę
wyłożonej ciemnoszarą wykładziną podłogi. Poza regałami w pokoju znajdowała się
spora szafa w brązowej okleinie; stała tuż przy łóżku, na którym w malowniczej
pozie spoczywała lokatorka, leniwym ruchem szczupłej, alabastrowej dłoni o
długich, eleganckich palcach odgarniająca sprzed inteligentnej, zamyślonej i
uduchowionej twarzy swoje jasnoblond włosy, w romantycznych splotach opadające
na smukłe, proste plecy...
–
Jaka megalomania... – szepnęła Danka z przerażeniem.
–
Miałaś się nie wydurniać – zaprotestowała Brygida, z trudem powstrzymując
śmiech. Olga westchnęła głęboko i roześmiała się.
–
Miałam nie iść w naturalizm, to poszłam w idealizm. Autoidealizm – poprawiła
się. – No dobra, zostawmy tylko lokatorkę na łóżku. Obok niej siedziała jedna z
przyjaciółek, niejaka Danuta, właścicielka dobrych notatek, która właśnie
prostacko drapała się przez czarne dżinsy po łydce, a jej pofarbowane na wiśnię
i wycieniowane do ramion włosy opadały na owalną twarz, w której błyszczały
wesoło piwne oczy, oraz na kołnierzyk rozpinanego bordowego sweterka, spod
którego widać było kremową bluzkę, ładnie harmonizującą z jasną cerą
dziewczyny.
–
Za mało – powiedziała Danka. – Dodaj, że schudłam trzy kilo.
–
Naprzeciwko nich siedziała Brygida, czyli ta, która podstępnie podbiera cudze
notatki i wciska je do swojej szuflady z bielizną. Odziana w sięgającą za
kolano sukienkę w granatową szkocką kratę, Brygida wylegiwała się na czarnym,
obrotowym fotelu na kółkach; jej niebieskie oczy zakrywała nieco przydługa
grzywka jasnobrązowych włosów, spiętych z tyłu głowy klamrą w kok, który
rozpadał się zawsze wtedy, gdy Brygida była przekonana, że już ostatecznie
opanowała własną fryzurę.
–
Bardzo zabawne – prychnęła Brygida i poprawiła dłonią włosy.
–
Podobało się? – spytała Olga radośnie.
–
Na początek ujdzie – mruknęła Danka, opierając się o jej ramię. – Tylko jak już
naprawdę będziesz to pisać, musisz mocniej podkreślić naszą inteligencję,
indywidualizm, urok osobisty, bijącą z twarzy kulturę i erudycję i inne takie,
które by się nam przydały.
–
Postaram się, słowo – zapewniła Olga.
–
Oby – odparła Brygida surowo.
–
Mam pomysł na opis Olka – odezwała się po chwili Danka. – Słuchajcie: świetnie
zbudowane sto osiemdziesiąt cztery centymetry męskiego ciała, przystojna twarz,
ciemna czupryna, silne, męskie ręce, szerokie bary, niski głos, wysoka
inteligencja, jeden z raptem czterech chłopaków na naszym roku,
najprzystojniejszy facet spośród tych wszystkich, którzy są obecnie na całej
filologii klasycznej – i, do ciężkiej cholery, gej! Oto jak się marnuje dobre
męskie mięso rzucone między dziesiątki studentek. O tym też możesz napisać.
–
Jak znam Olkę, zapomni o orientacji Olka i o wszelkich orientacjach innych
bohaterów, gdy tylko każe im pójść do biblioteki, gdzie odbędzie się wielka
orgia czytelnicza – roześmiała się Brygida. – Ola, ja ci z całego serca życzę
napisania wymarzonej książki, ale założę się, że to będzie wielki traktat o
maniakalnym czytaniu, kupowaniu i wypożyczaniu książek. Ale nie martw się, my i
tak to kupimy i poprosimy o autograf.
–
Doceniam to – powiedziała Olga z rozbawieniem. – Chcecie jeszcze coś do
jedzenia czy picia?
–
Nie... – Danka usiadła, przeciągnęła się i wstała. – Będziemy się już z Bryśką
zbierać, ona ma poczytać tę „Literaturę rzymską”, żebym ja ją wreszcie mogła
przeczytać, a ja muszę trochę pokuć do poprawki wejściówki, bo w weekend pewnie
nie będzie mi się chciało, jak poucza przykład bohaterki naszej parodii.
–
Zostańcie jeszcze – poprosiła Olga, ale Brygida pokręciła głową i też wstała.
–
Nie, Danka ma rację, wracamy. – Wzięła swoją ciemnopomarańczową torbę spod
biurka, zarzuciła ją na ramię, po czym podeszła do łóżka i spojrzała na Olgę. –
No wiesz – uśmiechnęła się porozumiewawczo – nasz obecny tydzień z życia
studentek filologii klasycznej, UAM dwa tysiące pięć, jeszcze się nie skończył.
Aha, i chyba właśnie wdeptałam ci ten kawałek czekolady z orzechem w dywan.
PRZYPISY:
1 rimarius (łac.) – szperacz, poszukiwacz
2 ad perpetuam rei memoriam (łac.) – na
wieczną rzeczy pamiątkę
fot.
Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz