(Data pierwotnej publikacji: 28 marca
2010).
PRIAMEL
Dialogowa natura świadomości,
dialogowy charakter ludzkiego życia.
Jedyną adekwatną formą językowej ekspresji
prawdziwego życia człowieka jest
niezwieńczony dialog.
Życie z istoty swej jest dialogowe.
Żyć – to uczestniczyć
w dialogu:
pytać, słuchać, ponosić odpowiedzialność, aprobować itp.
Przez całe
życie człowiek angażuje się w nie bez reszty:
ustami, oczami, rękoma, duszą i
duchem,
całym ciałem, wszystkimi czynami.
Całego siebie zawiera w słowie,
które
wtapia się następnie w dialogową tkaninę istnienia,
w powszechny sympozjon.
Michaił M.
Bachtin, „Estetyka twórczości słownej”
Olek przyszedł pierwszy. Olek zawsze
przychodził pierwszy – duchowe braterstwo w końcu do czegoś zobowiązuje.
To, że przyszedł pierwszy, było równie
naturalne, jak to, że zaraz po przyjściu zrobił sobie sam herbatę – w jednej z
dwóch wygrzebanych dotąd z kartonów szklanek – a potem rozpakował trochę
kuchennych rzeczy, porozstawiał szklanki i spodki na stole, wyjął ze swojej
teczki dodatkową paczkę herbaty, słoik kawy oraz kilkanaście opakowań jakichś
ciastek, wyszukał talerze, porozkładał to wszystko, nawet miał cytrynę i
cukier. Olga, oparta o parapet, przyglądała się przyjacielowi z mieszaniną
zaskoczenia i wdzięczności.
– Dziękuję – powiedziała, gdy
przygotowania zostały zakończone. – W ogóle o tym nie pomyślałam.
Uśmiechnął się wyrozumiale.
– Nihil novi – stwierdził. – Zupełnie
nie masz talentów do tego typu spraw.
– Za to ty masz za nas oboje –
odgryzła się.
– A ty jesteś złośliwa za nas oboje –
odparował. – Musisz ludzi czymś nakarmić, skoro chcesz nimi tyrać.
W zamyśleniu okręcała przez moment
kosmyk włosów wokół palca, nim zapytała:
– Myślisz, że wystarczy?
– No jasne – odparł. – Jeszcze ci na
jutro tych ciastek zostanie.
– Nie, ja nie o ciastkach. – Odgarnęła
włosy za uszy. – Pytam o mieszkanie. Myślisz, że wystarczy?
– Metraż na twoje książki? –
zrozumiał. – Szczerze? Nie.
Wybuchnęła śmiechem, ale szybko
spoważniała.
– Poważnie?
– Olka, dwieście-trzysta nowych
książek rocznie to twoje minimum. W tym tempie wykończysz pojemność tego
mieszkania przed habilitacją, uwierz. Zwłaszcza że już na starcie wchodzisz z
jakimiś dwoma tysiącami tomów, nie licząc kser – zakończył spokojnie. Olga
przygryzła usta.
– To na cholerę ja się
przeprowadzałam? – mruknęła wreszcie.
–Żeby nie zostać przywaloną tymi
tomami-tonami w swoim jednym pokoju – przypomniał. – Ola, jeżeli zrezygnujesz z
kuchni i łazienki, będziesz spała na podłodze, pracowała na suficie, a życie
uczuciowo-erotyczne prowadziła poza domem, to spokojnie wytrzymasz w tym
mieszkaniu do profesury belwederskiej.
Jego pełen powagi ton naukowca
objaśniającego oczywiste prawo natury doprowadził Olgę do żywiołowego wybuchu
śmiechu.
– Prawdziwy z ciebie przyjaciel –
powiedziała po chwili, nadal rozbawiona, i podeszła do stołu. – O, delicje z
wiśniami też przyniosłeś, kochany jesteś. – Sięgnęła po ciastko i rozejrzała
się po kuchni w poszukiwaniu swojej herbaty, gdzieś przed chwilą odstawionej.
– Nie pożryj wszystkiego – upomniał ją
Olek. – To dla gości, przepraszam, dla taniej siły roboczej.
– Sami się zaoferowali – zastrzegła
się. – No dobra – przyznała, widząc jego kpiącą minę – dobra, trochę niektórym
pomarudziłam, jaka to ja biedna i w ogóle, i przydałby mi się facet do
dźwigania książek na wyższe półki, ale koniec końców zaoferowali się sami, na
nikim niczego nie wymuszałam.
– Powinnaś się była wcześniej
zastanowić nad tym, kogo prosisz – mruknął Olek karcąco. – Wiesz, jaki zestaw
tu zgotowałaś? Trzy osoby, których nie mam potrzeby wymieniać z imienia, pożrą
się na progu, w układzie sił dwóch na jednego, który i tak będzie sobie dobrze
radził.
– Jednego umieści się w jednym pokoju,
a dwóch w drugim – odparła beztrosko, biorąc szklankę z blatu przy kuchence. –
A my się schowamy w trzecim. Jakoś to będzie, nie marudź. Lepiej sobie
kołnierzyk popraw – dodała złośliwie – żeby inna osoba, której też nie mam
potrzeby wymieniać z imienia, nie uznała, że jesteś mało elegancki.
– Spadaj – syknął, wygładzając
jednocześnie palcami materiał koszuli. Olga zachichotała i wzięła z talerzyka
kolejną delicję.
– Oleczku – powiedziała między
kolejnymi kęsami – jesteś bardzo przystojnym, bardzo seksownym, bardzo
inteligentnym, bardzo przyzwoitym, bardzo czułym, cholera, aż mnie zęby
zaczynają boleć od tego słodzenia ci, bardzo zabawnym, bardzo kulturalnym,
bardzo męskim, założę się, że dostanę próchnicy, bardzo taktownym, bardzo
godnym zaufania, bardzo wyrozumiałym i bardzo serdecznym facetem, a jeżeli
osoba, której oboje nie mamy potrzeby wymieniać z imienia, tego nie widzi albo
nie docenia, to niech się ta osoba pocałuje. Logiczne? Logiczne.
– Bardzo logiczne – powiedział
zgryźliwie, ale uśmiechnął się i wyraźnie poprawił mu się humor dzięki tej
porcji komplementów.
– No widzisz – podsumowała z
zadowoleniem. – A na poważnie, Olek, będzie dobrze, tylko spokojnie z tym
wszystkim. I nie traktuj każdego gestu czy spojrzenia, które nie są
dostatecznie entuzjastyczne, jak kopniaka.
– Wiesz, że to łatwo tak mówić? –
mruknął; ogrzewał właśnie dłonie – trudno powiedzieć, po co, skoro było tak
gorąco – trzymając je tuż przy szklance i wpatrywał się uparcie w blat stołu.
– Wiem – zgodziła się. – Ale co ja ci
na to poradzę? Mogę tylko mówić.
Uniósł wzrok i uśmiechnął się lekko.
– Nie wyżeraj już – skarcił ją po
chwili, gdy wyciągnęła rękę po trzecie ciastko. – Pomyśl o gościach, i to nie w
sensie: „żeby nie przyszli, zanim nie skończę wyjadać”.
– To będzie ostatnie – zapewniła
posłusznie, biorąc dwie delicje. Olek już tylko pokręcił głową i z
porozumiewawczym uśmiechem sięgnął po czekoladowego wafla.
Stanęła znów przy parapecie i dotknęła
ramieniem szyby – ciepła, niestety. W całym mieszkaniu było gorąco, ba, w całym
mieście było gorąco, uchylone okno nie przynosiło takiej ochłody, o jakiej
marzyła. Był szósty sierpnia, a co najmniej do dwudziestego temperatura miała
się utrzymywać w okolicach trzydziestu stopni; przy całym swym umiłowaniu
prawdziwego lata Oldze robiło się słabo na myśl, że czekają ją kolejne dni tego
koszmarnego upału. W to piątkowe wczesne popołudnie przywitałaby deszcz i
chłodny wiatr z radosnym okrzykiem.
Dzwonek do drzwi – krótki, mocny i
wwiercający się w uszy – przerwał wyjadanie słodyczy oraz refleksję nad
szczecińską pogodą. Olga otworzyła i pełnym szczerego zadowolenia głosem
powitała trzech gości – na kogo jak na kogo, ale na nich, jak wiedziała z doświadczenia,
zdecydowanie mogła liczyć. Przyglądała się im z sympatią, gdy zdejmowali buty –
Michał zresztą jednocześnie witał się z Olkiem i skarżył na irytujących
pasażerów, bo Julek marudził na tylnym siedzeniu, a Sebastian czepiał się
skrzyni biegów; Julian, kręcąc głową, wyjaśniał, że w maluchu człowiek się
czuje jak sardynka, Sebastian natomiast, pocałowawszy Olgę w policzek, mruknął,
by się w razie czego nie przejmowała Julkiem, bo ten znów nad czymś pracuje i
przez to jest humorzasty oraz czepialski, jak zawsze w podobnych wypadkach.
– Mamy coś na później – oświadczył w
tym momencie Julek, pokazując długi, szarozielony karton, kopnął byle jak
adidasy i szybko skierował się do kuchni. – Stawiam na lodówce i nie dotykać,
póki nie pozwolę!
– Nie mam kapci – uprzedziła Olga,
patrząc na trzy pary butów, które po chwili zostały równo ustawione pod ścianą
przez Sebastiana.
– Przeżyją bez – zapewnił ją Michał,
przeciągając się. – A ja i tak nie noszę kapci.
– Co Julek przytargał? – zapytał Olek,
podając rękę Sebastianowi.
– Tajemnica – uciął Julian, który
właśnie wrócił z kuchni. – Słyszałem wesołą nowinę, że podobno przychodzi pewna
osoba, której imienia nie wolno wymawiać, jeśli się nie chce zepsuć sobie dnia,
to prawda?
– Prawda – odparła spokojnie, nie zwracając
uwagi na śmiech pozostałych. – Andrzej przychodzi i to bardzo miłe z jego
strony, że daje się zaprząc do moich książek – zakończyła surowo, patrząc na
Julka i Michała ostrzegawczo. – Żadnych awantur, przynajmniej dopóki wszystkie
książki nie staną na swoich miejscach, jasne?
– My ci nie wystarczymy? – jęknął
Michał. – Po co jeszcze Pan Sznurówka? Założę się, że wyprowadzi z równowagi
albo mnie, albo Julka, albo nas obu, i ja przynajmniej nie zamierzam się z nim
szczypać.
– Lubisz za ostre przyprawy – zwrócił
się Sebastian do Olgi, po czym szturchnął przyjaciela w ramię. – Nie zaperzaj
się tak, bo rzeczywiście rozniesiecie we trzech mieszkanie.
– Ja jestem bezkonfliktowy –
odpowiedział mu Skalnicki z niewinną miną. – Dopóki mnie taki Andrzej nie
wkurwi.
– Poldek go usadzi – powiedział Julek
z nadzieją, gdy przeszli do kuchni, i usiadł na jednym z krzeseł przy stole;
Olga i Sebastian zajęli dwa pozostałe, Michał natomiast, rzuciwszy plecak pod
ścianę, przesunął część talerzy i przysiadł na brzegu stołu, opierając stopy o
krzesło Sienieckiego. – Nie wiem, jak on to robi, ale zawsze go usadza.
– Tym razem go nie usadzi, bo nie
przyjdzie – uświadomił mu Olek, nalewając do czajnika wodę mineralną z
pięciolitrowej butelki. – Kto co pije?
– Herbatę – powiedziała Olga
jednocześnie z Sebastianem.
– Ja też – zdecydował się Michał po
chwili.
– Jak Poldek nie przyjdzie usadzać
Andrzeja, to ja piję wódkę – mruknął Julek. – A na razie kawę. Dwie łyżki, ale
bez czubka, i łyżka cukru. Czemu nie przyjdzie?
– Jego matka się źle poczuła –
wyjaśniła, sięgając po ciastko. – Jedzcie, Olek tego nakupował i uraczył mnie
wywodem, zresztą całkiem słusznym, jaka to ze mnie marna gospodyni. Poldek chce
z nią posiedzieć, póki nie poczuje się lepiej, chyba to jakaś reakcja na leki.
– A co jej jest? – zapytał Sebastian.
– Coś ze stawami i kręgosłupem, tylko
tyle wiem, Poldek nie miał ochoty o tym mówić. – Spojrzała na Michała uważnie. –
Nie żebym cię podejrzewała o nadwagę, ale siedzisz tak, że ten stół w każdej
chwili może fiknąć.
– Sebastian zajął mi krzesło –
oświadczył tonem rozkapryszonego dziecka i lekko kopnął przyjaciela w udo.
– Zrób to jeszcze raz, a trzaśniesz
tyłkiem o podłogę – ostrzegł Sebastian, chwytając go za lewą kostkę. Mierzyli
się przez chwilę wzrokiem, po czym Michał nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. –
Poczekaj – powiedział Sieniecki mściwie. – Niedługo przyjdzie pewna osoba i od
razu stracisz humor.
– Ty też – odparował i spojrzał na
siedzącą przy drugim końcu stołu Olgę. – Oleńka, odłączymy dzwonek i będziemy
udawać, że nas nie ma, dopóki Sznurówka nie przestanie walić pięścią w drzwi i
sobie nie pójdzie, zgoda?
– Odpada – ucięła. – Andrzej jest mi
potrzebny.
– Boże – powiedział Julek z wyraźnym
przerażeniem, patrząc na nią niczym na upiora. – Ty się powinnaś leczyć z
takich potrzeb.
Olek ze śmiechu rozlał przy zalewaniu
herbat sporo wody; Michał przechylił się, nie zabierając nóg z krzesła, i z
uznaniem poklepał siedzącego koło Olgi chłopaka po ramieniu, Sebastian
natomiast chwycił przyjaciela za pasek spodni i przytrzymał, dzięki czemu obawa
Olgi co do fikających mebli nie stała się rzeczywistością.
– Jesteś jak małe dziecko – mruknął,
przyciągając Michała, który w pierwszej chwili szarpnął się z pełnym irytacji:
„No co?”. – No nic, po prostu łeb sobie rozwalisz – odparował. – I zgadnij, kto
się z tego ucieszy.
Michał natychmiast spochmurniał i
usiadł porządniej.
– Jeszcze czego – mruknął. – Nie dam
bydlakowi takiej satysfakcji.
– Dajcie spokój – poprosiła Olga z
rozbawieniem. – Co z herbatą? – zapytała, patrząc na Olka.
– Parzy się – odparł. – I wyciera –
dodał, przecierając blat kuchenny.
– A czy przychodzi jeszcze pewna
osoba, której nie muszę głośno wymieniać, by Olek i tak wiedział, kogo mam na
myśli? – spytał po chwili Michał przebiegle. Zagadnięty rzucił mu przez ramię
mało przyjazne spojrzenie, a Sebastian uderzył przyjaciela pięścią w łydkę.
– Zamknij się, jeśli chcesz dostać
herbatę – poradził Olek zimno, podając kawę Julkowi.
– I jeśli nie chcesz dostać herbatą –
dodała Olga konfidencjonalnym szeptem. Michał pokręcił z rozbawieniem głową,
ale nie ciągnął już tematu.
– Wy dalej jak stare małżeństwo –
skomentował Julek chwilę później, gdy Olga puściła Olka na krzesło, a sama
usiadła mu na kolanach. – Nic dziwnego, że Olkowi podryw wychodzi jak
Andrzejowi uprzejmość, każdy zakłada, że jesteście parą.
– Zajmij się własnymi problemami –
odmruknął zagadnięty, mieszając swoją herbatę.
– Zejdź z niego – poradził Sebastian,
ale to podziałało na chłopaka niczym płachta na byka.
– A wy niby lepsi? – prychnął, patrząc
krytycznie na Michała, który, uśmiechając się wrednie do Sebastiana, kopał na
zmianę nogę lub siedzenie krzesła, i na Sebastiana, który z kolei próbował
chwycić przyjaciela za stopę. – Też cholerne papużki...
– Julian – powiedział naraz Michał
spokojnie, nie podnosząc wzroku – weź się odwal, dobrze? To, że cię facet
rzucił, nie oznacza, że masz się wszystkich dookoła czepiać.
Na moment zapadła niezręczna cisza, po
czym Julek wycedził wściekle przez zęby:
– Dzięki za dyskrecję.
– Pieprzę dyskrecję, gdy ty się na
wszystkich wyżywasz – odparował gwałtownie, rzucając mu mało życzliwe
spojrzenie.
– Może Andrzejowi też od razu powiedz,
gdy tylko stanie na progu? – zaproponował z jadowitą słodyczą. – Co się
będziesz krępował, pojeździcie sobie po mnie wspólnie.
– Ja po tobie nie jeżdżę – warknął;
Sebastian pociągnął go lekko za nogawkę, więc Michał przygryzł na moment wargę,
po czym dodał łagodniej: – Ja się z tobą przyjaźnię, więc chyba zrozumiałe, że
nie lubię, gdy robisz z siebie dup... znaczy świrujesz – poprawił się szybko.
Julek przez chwilę wpatrywał się w jasnoniebieski obrus z naburmuszoną miną, po
czym wzruszył ramionami i mruknął przepraszająco:
– Mam zły humor.
– Widać, słychać i czuć – odparł. –
Chwilami tak nieco za bardzo.
– I kto to mówi – odciął się chłopak. –
Jak ty się wściekasz, słyszy to cały twój blok.
– I mój blok parę osiedli dalej –
dorzucił Sebastian filozoficznie, biorąc herbatę ze stołu.
– Ty, przyjaciel – syknął Michał, znów
kopiąc krzesło. – Ale ja – tu zwrócił się do Julka – jak już się tak wściekam,
to z poważnych powodów, a nie przez jakiegoś durnego faceta, który był tak
głupi, by się zabrać.
– Dobra, dobra. – Machnął ręką,
najwyraźniej mając już dość tego tematu. Olga, która dotąd przysłuchiwała się
wymianie zdań z rozbawionym uśmiechem, zapytała z zainteresowaniem:
– Na przykład z jakich poważnych
powodów?
– Na przykład nie może czegoś znaleźć
w tym swoim bajzlu – powiedział Sebastian, zanim zapytany zdążył otworzyć usta.
– Albo nie ma nic w lodówce, albo pisze recenzję książki, która mu się
diabelnie nie podoba, albo kazali mu napisać coś o polityce i musi przeczytać
„Gazetę Wyborczą”, żeby wiedzieć, kto teraz siedzi na jakim stołku, albo jakiś
przygłup z rządu znów wymyślił coś kretyńskiego i on się tym przejmuje, zamiast
pamiętać, że oni wymyślają głupoty po to, by zapchać czymś czas swojej
kadencji, a nie po to, by cokolwiek naprawdę uchwalać, albo chwilę wcześniej
dostał ode mnie SMS z przypomnieniem, że następnego dnia ma wizytę u dentysty,
albo usłyszał w radiu, że niedługo wprowadzą zakaz jeżdżenia maluchami i jego
samochód właśnie przeżywa traumę w garażu.
– Skończyłeś? – zapytał Michał zimno,
nie zwracając uwagi na śmiech pozostałych.
– W zasadzie nie – odpowiedział
uprzejmie, odstawiając herbatę i patrząc na przyjaciela z życzliwym uśmiechem. –
Mógłbym dorzucić jeszcze to czy owo...
– No, słucham – powiedział groźnie,
pochylając się ku niemu. – Słucham cię. Co masz jeszcze ciekawego do
powiedzenia o moim samochodzie?
– Spadniesz – zwrócił mu uwagę,
wyraźnie próbując powstrzymać śmiech. Michał zignorował ostrzeżenie, ale Olga
od razu chwyciła brzeg stołu obiema rękami.
– Złaź! – zażądała surowo. – Siądź
sobie na Sebastianie, krzesło możecie rozwalić, mam jeszcze dwa, ale stół jest
jeden i jest mi potrzebny.
– Nie zachęcaj go – powiedział Olek,
pomagając jej przytrzymać stół, który zaczął się niebezpiecznie unosić. – Michał,
zabieraj tyłek, stwarzasz zagrożenie.
– I to niby ja jestem upierdliwy –
mruknął Julek, gdy tamten wstał i oparł się o ścianę.
– Michała nie przebijesz – pocieszył
go Sebastian.
– Nie zaczynajcie od nowa – poprosiła
Olga. – Dajcie mi zebrać siły na te przepychanki, które się zaczną, gdy tylko
przyjdzie Andrzej.
– My cię właśnie przyzwyczajamy –
wyjaśnił Michał, po czym stanął za Sebastianem, pochylił się, oparł łokcie o
jego ramiona, a następnie ze złośliwą miną strzelił go palcem w nos. Sebastian
syknął, odwrócił się gwałtownie, schwycił prawą dłoń przyjaciela i spojrzał na
niego morderczo. W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi.
– Całe szczęście – mruknął Olek,
spychając Olgę z kolan. – Idziemy otworzyć, może do tego czasu albo się
uspokoją, albo pozabijają. Julek, pilnuj stołu, bo szkoda ciastek.
– A do czego ty Olce jesteś potrzebny
przy otwieraniu drzwi? – spytał Julian niewinnie, odchylając głowę w bok, by na
niego spojrzeć. – Czyżbyś wyczekiwał kogoś niecierpliwie?
Olek spiorunował go wzrokiem i
wyszedł; Olga przystanęła na moment w progu, chcąc przypomnieć Julkowi, by
trzymał język za zębami, ale zanim zdążyła to zrobić, Michał, próbujący się
wyrwać z żelaznego uścisku przyjaciela, poprosił ze śmiechem:
– Ola, powiedz mu, żeby się odwalił.
– Język mu zmiażdż, a nie przegub –
wtrącił się Julian.
– Czasami – powiedział Sebastian,
dalej mocno go trzymając – mam ochotę przełożyć cię przez kolano i sprać tak,
żebyś przez kilka dni nie mógł usiąść.
Michał znieruchomiał, po czym na jego
twarzy pojawił się kpiący, złośliwy uśmieszek.
– Doprawdy? – spytał uprzejmie. – A co
na to twój Rafałek?
– Pewnie chętnie by mi pomógł –
odparł, nie tracąc rezonu. – Przyniósłby kabel.
Michał wybuchnął śmiechem, Julek
parsknął w szklankę, Olga natomiast, podśmiewając się pod nosem, wyszła z
kuchni. W przedpokoju stali Olek i Wiktor: pierwszy coś opowiadał, żywo
gestykulując, drugi, z rękami w kieszeniach, odpowiadał monosylabami. Był to
jeden z tych momentów, gdy Olga czuła pewną niechęć do Wiktora – doprawdy,
mógłby się nie zachowywać jak mruk, mizantrop i zrzęda w jednym – i do Olka –
mógłby mieć więcej godności i nie skakać tak wokół faceta, który wysyła mu
wyraźny sygnał: „Spadaj” – i do siebie – mogła ich ze sobą nie poznawać. Szybko
się otrząsnęła z tych myśli i przywitała z Wiktorem.
Uścisnęła go lekko, na co odpowiedział
nieco niemrawym objęciem jej jednym ramieniem; był trochę sztywny, jak zawsze
zresztą, ale uśmiechnął się – choć blado – gdy go pocałowała w policzek. Nie
chodziło o jej płeć, jak już zdążyła się zorientować, ani o nią samą, Wiktor po
prostu był bardzo powściągliwy i na cudzą wylewność reagował z początku
niechęcią i wycofaniem, później – gdy już się przyzwyczaił, jak do niej –
jedynie trochę się spinał.
– Cieszę się, że przyszedłeś, dawno
cię nie widziałam – powiedziała z uśmiechem. – Ale pewnie od czegoś cię
oderwałam? – zapytała domyślnie. – Jesteśmy w kuchni, jeszcze nie ma Andrzeja.
– A będzie? – Skrzywił się lekko. –
Szkoda, psuje nastrój, zanim jeszcze otworzy usta.
– Do tego nie będzie Poldka, więc nie
będzie komu go usadzać – dorzucił Olek, na co Wiktor tylko odmruknął: „Yhym”.
– Przeżyjemy – ucięła Olga. – Co teraz
tłumaczysz?
– Thriller o porywanych dzieciach i
duchach – odparł bez entuzjazmu. – Tandetne jak na mój gust, ale w USA to był bestseller
i dobrze płacą, więc potem będę mógł spokojnie wrócić do czegoś ciekawszego.
– Mówiłeś ostatnio o Jamesie –
przypomniał mu Olek. Wiktor wzruszył ramionami.
– Ile osób czyta dzisiaj Jamesa? –
mruknął, poprawiając okulary. – Jamesa owszem, tłumaczę, ale na razie raczej
hobbystycznie niż poważnie, wydawnictwo się chwilowo wycofało z pomysłu wydania
jego nietłumaczonych dotąd powieści.
– Czyli na razie żadnych szans na
więcej Jamesa po polsku? – spytała Olga zawiedzionym tonem.
– Sfinansuj wydanie mało opłacalnych i
niskonakładowych powieści, które nie znajdą nabywców i wrócą do kolportera, a
dostaniesz Jamesa nawet w błyszczącej, twardej okładce i z kolorowymi
ilustracjami – odpowiedział Wiktor, zawsze wpadający w wisielczy humor, gdy
rozmowa schodziła na politykę wydawnictwa, dla którego pracował. – Powiedzieli
mi na zebraniu, że jak chcę sobie tłumaczyć Jamesa dobroczynnie, to proszę
bardzo, ale i tak to oni mają prawa do tego tłumaczenia, ale i tak tego nie
wydadzą, przynajmniej na razie, więc mam nie zawracać głowy i tłumaczyć
thriller. Powiedz, na co z Jamesa masz ochotę, to ci poszukam oryginałów.
– Zrobię ci listę – odparła. – Olek
dorzuci jeszcze swoje trzy grosze i będzie cała półka. Zresztą to nie chodzi o
oryginalne teksty, są dostępne na przykład na stronie Gutenberga, ale liczyłam,
że w końcu ruszą dalsze tłumaczenia Jamesa.
– Bardziej nieopłacalne niż James są
tylko nasze grecko-łacińskie teksty – mruknął Olek. – Za dużo dobrego byś
chciała.
– A ja bym chciał kawę – stwierdził
Wiktor. – Są jakieś szanse czy od razu zaganiasz do ustawiania książek?
– Zrobię ci – powiedział Olek i
poszedł do kuchni, odprowadzony nieco karcącym spojrzeniem przyjaciółki.
– Nie będę mógł zbyt długo zostać –
odezwał się Wiktor po krótkim milczeniu. – Koło czwartej muszę wyjść, obiecałem
jeszcze sprawdzić koleżance jej CV po francusku.
– Nie ma sprawy – odparła z uśmiechem.
– Jestem wdzięczna za każdą pomoc i w każdej formie.
– Ładnie tu. – Rozejrzał się po
przedpokoju. – I tu już też masz przygotowane miejsce, przewidująco. –
Uśmiechnął się lekko, patrząc na ciągnące się wzdłuż obu ścian drewniane półki.
– Ile pokoi, trzy?
– Trzy – potwierdziła, rezygnując z
wygłoszenia cisnącej jej się jeszcze przed chwilą na usta uwagi na temat
stosunków na linii Wiktor-Olek. Koniec końców obaj są dorośli, niech sobie sami
rozwiązują te relacje. – Półki są już wszędzie, na razie będę się cieszyć
myślą, że jest jeszcze tyle przestrzeni dla książek, a potem to wszystko
pozapycham i będę rozpaczać, że już nie ma przestrzeni dla książek.
Kilka minut później w kuchni toczyła
się dość leniwa wymiana zdań; Olek z Sebastianem raczyli się smaczkami z rad
instytutu i wydziału, pierwszy w oparciu o trzyletnie doświadczenie swoje i
Olgi z filologii polskiej, drugi – siedmioletnie z historii, w tym trzy lata
bezpośredniego udziału jako doktor. Julek wtrącał co jakiś czas historie ze
szkoły – czy to z własnych lekcji francuskiego, czy z lekcji koleżanek i kolegów
po fachu, czy z rad pedagogicznych, czy z zebrań z rodzicami, którzy potrafili
niekiedy wprawić człowieka w większe osłupienie niż najbardziej pomysłowi
uczniowie; Michał z kolei, głównie komentujący zachowania znanych sobie
wykładowców z wydziału humanistycznego oraz filologicznego, chwilami dorzucał
uwagi związane z redakcjami gazet, dla których pisał. Olga, oparta o framugę
drzwi, wodziła wzrokiem od półek do przyjaciół i z powrotem, bardziej
pochłonięta planowaniem układania książek niż słuchaniem rozmowy; zauważyła
jednak, że Michał rozsiadł się na parapecie – więc nic nie fiknie, chyba że
Skalnicki wyleci razem z oknem, co przy jego zdolnościach i gwałtownej
gestykulacji jest szalenie prawdopodobne – Sebastian dalej siedział na wybranym
wcześniej krześle, Olek na swoim, Julek opierał się o – niedziałającą jeszcze,
niestety – lodówkę, Wiktor natomiast zajął trzecie krzesło i najwyraźniej nie
czuł się za dobrze między próbującym go wciągnąć do rozmowy Olkiem i wpadającym
mu w słowo Sebastianem, który chyba nieźle się bawił, obserwując tych dwóch.
Dopiero po dłuższej chwili Olga
uświadomiła sobie, że zgromadzony „zestaw”, jak to określił Olek, rzeczywiście
nie był za szczęśliwy – dla Wiktora. To była akurat ta część towarzystwa, za
którą mniej przepadał – albo raczej przy której czuł się mniej swobodnie i
wskutek tego jeszcze bardziej zamykał się niczym ostryga. Sebastian był dla
niego za złośliwy, Julek za gadatliwy, Olek za mocno nim zajęty, a Michał – no
cóż, Michała było zdecydowanie za dużo, za intensywnie i za żywiołowo. Z tego,
co dotąd udało się Oldze zaobserwować, wynikało, że Wiktor, owszem, ogólnie
lubił Michała – ale z daleka. Czupryna Skalnickiego zgadzała się z jego
charakterem – i Wiktor najwidoczniej obchodził się z Michałem jak z ogniem:
doceniał, szanował, ale na odległość, żeby się nie poparzyć.
Żeby się nie poparzyć – to chyba
doskonale oddaje jego podejście do ludzi, pomyślała nagle i, uderzona tym
porównaniem, spojrzała uważnie na kolegę. Jeszcze bardziej pożałowała, że
Poldek nie mógł przyjść – z nim akurat Wiktor dogadywał się dobrze i bez
problemu. Z Olkiem też by mógł, gdyby Olkowi tak nie zależało – Wiktor
najwyraźniej jeszcze bardziej niż żywiołowego Michała trzyma na dystans ludzi,
którym na nim zależy.
Olej go choć raz, pomyślała pod
adresem swego duchowego brata. Olej go, bądź miły, ale jakbyś miał go w nosie,
traktuj go na równi z Julkiem czy Sebastianem, do cholery ciężkiej, przestań
mieć tak kretyńsko wypisane na twarzy „Zakochałem się w tobie”. Zaraz tam
podejdę i zdzielę cię czymś w łeb, słowo...
Morderczy zamiar został udaremniony
przez kolejny dzwonek do drzwi, na który Julek zareagował przeciągłym:
– Nieee... A liczyłem, że mu książki w
domu na łeb spadną i będzie po kłopocie.
– Postarajcie się nie zabić –
odmruknęła Olga i poszła otworzyć.
Andrzej czasami umiał być miły – miała
nadzieję, że dziś akurat będzie miał taki dzień. Trwała w tej nadziei, kiedy
Andrzej po wejściu do mieszkania, zdjęciu butów i postawieniu teczki pod
wieszakiem przywitał się uprzejmie, wygłosił kilka
miłych słów pod adresem półek w przedpokoju – doskonały pomysł, świetnie
wykorzystany metraż – ale nadzieja się ulotniła, gdy z kuchni wyjrzał Michał.
– O, Andrzejek – powiedział ten
ostatni tak uprzejmym tonem, że Olga natychmiast zaczęła się zastanawiać, czy
właśnie nie dosypał czegoś do szklanki przeznaczonej dla nowego gościa.
– O, Skalnicki – odpowiedział Andrzej,
unosząc brew. – Niech zgadnę, gdzieś tam jest pewnie i nasz blond grafoman?
– „Nasz”? – powtórzył Michał, po czym
zwrócił się w stronę kuchni i krzyknął ze zgrozą w głosie: – Julek, chowaj się,
Andrzej chyba właśnie zaczął cię lubić!
– Olu – Andrzej spojrzał na nią ze
współczuciem – ja i Olek z pewnością wystarczylibyśmy do twoich książek, po co
sprowadzasz sobie na głowę...
– Ani słowa – przerwała z irytacją. –
Wytrzymajcie przez parę godzin w jednym mieszkaniu, to naprawdę nie jest taki
wyczyn.
– Polemizowałbym – stwierdził Michał i
schował się w kuchni.
– Masz dziwny sposób dobierania sobie
znajomych – skomentował Weredecki.
– Błagam – jęknęła i zakryła sobie
dłońmi uszy. – Chcę mieć jak najszybciej książki na półkach, bo do szału
doprowadza mnie to, że nie mogę się do niczego spokojnie dostać bez rozwalania
kartonów, jak skończymy, możesz komentować do woli, ale teraz wykaż się
odrobiną człowieczeństwa i po prostu pomóż, bez prowokowania awantur. Dobrze? –
spojrzała na niego wyczekująco, opuszczając ręce. – Trochę humanitaryzmu,
dosłownie na parę godzin, a później skaczcie sobie do oczu. Zrób to dla mnie.
Andrzej, wyraźnie rozbawiony,
uśmiechnął się lekko.
– Niech ci będzie – zgodził się. –
Wyjątkowo mogę się poświęcić, ale później to sobie odbiję.
– Później to i potop – prychnęła Olga.
– Bylebym miała książki na półkach, bo nie mogę tu mieszkać.
W kuchni panował spokój – na mrukliwe
„dobry” Andrzeja odpowiedziało mu równie mrukliwe „cześć” reszty; najwyraźniej
Olek namówił Julka do zachowania spokoju, a Sebastian okiełznał Michała –
pewnie dlatego stał teraz obok niego przy parapecie, gotów w każdej chwili poskramiać
ostry język przyjaciela. Jedynie Wiktor nie wymagał pilnowania i w tym momencie
Olga błogosławiła jego ostrygowaty charakter – przynajmniej tu nie będzie
scysji. Raczej.
– Jest już po pierwszej – powiedziała,
zerkając na zawieszony nad lodówką zegar w kształcie siedzącego kota. – Nie ma
co się tak kisić, chłopaki, idziemy układać. Mam szczegółowy plan... –
Wyciągnęła z kieszeni trzy złożone w kilkoro kartki formatu A3 i rozłożyła, ale
zdążyła tylko rzucić okiem na notatki, nim Julek wyrwał jej papiery z rąk.
– Rany boskie – jęknął, przekładając
kartki. – Pomijając już to, że piszesz tak, jakbyś próbowała rozpisać długopis,
to chyba oszalałaś. Ty masz te półki szczegółowo podzielone wedle pokojów i
ścian?
– Wedle dziedzin, języków i autorów –
poprawił Olek. – Razem to układaliśmy.
– Nie zdołaliśmy wymyślić sposobu na
ułożenie książek, tak by były i w porządku chronologicznym, i w porządku
alfabetycznym, i w porządku tematycznym, i w porządku gatunkowym, i w porządku
ich wydania, i w porządku ich nabycia – poskarżyła się. – Kombinowaliśmy
różnie, ale w końcu trzeba było się ograniczyć tylko do połowy wytycznych.
– Układanie książek z Olką to gehenna –
stwierdził Olek, zabierając Julkowi kartki. – Czekałem tylko, kiedy jeszcze jej
się zachce kolejności wedle kolorów okładek, ale jakoś na to nie wpadła.
– Tylko pozazdrościć problemów
egzystencjalnych – prychnął Julek, patrząc na nią z niedowierzaniem. – To teraz
będzie trzeba z tymi rozpiskami ganiać od kartonu do kartonu i wyszukiwać
odpowiednie tytuły?
– Widać, że mnie nie doceniasz –
odparła z godnością. – Spis robiliśmy jeszcze przed pakowaniem książek, każda
kartka obejmuje jeden pokój, a kartony są dostosowane do półek. Teraz tylko
trzeba rozpakować odpowiednie kartony na odpowiednie półki i koniec.
Julian pokręcił głową z wyraźną
dezaprobatą.
– Założę się, że jest w tym jakiś
haczyk – mruknął; Michał właśnie wyjął kartki z rąk Olka i oglądał je z nieco
dziwnym wyrazem twarzy, a Sebastian zaglądał mu przez ramię.
– Kto rysował te oznaczenia półek? –
spytał naraz Skalnicki.
– Ja – powiedział Olek. – A co?
– A bo lewo i prawo masz zaznaczone na
odwrót – odparł, patrząc na niego z rozbawieniem. Olek wzruszył ramionami.
– Co za różnica – stwierdził.
– Olek się do stron nie przywiązuje –
roześmiała się Olga. – Jak gdzieś razem jedziemy i on prowadzi, to na polecenie
„Skręć w prawo” skręca w to prawo, które mu akurat podpasuje.
– Strony to kwestia czysto umowna –
powiedział obronnie.
– Dobrze, dobrze. – Poklepała go po
ramieniu. – Najważniejsze, że jakoś ogarnęliśmy te półki. Trzeba się będzie
chyba rozdzielić na pokoje... – zaczęła.
– Aż tak się boisz, że się pożremy? –
zapytał Andrzej kpiąco.
– Powiedzmy, że dbam o dobrą atmosferę
przy pracy – odparowała. – Ty pójdziesz ze mną.
Michał wybuchnął śmiechem, Andrzej
natomiast, nie tracąc rezonu, spojrzał na niego z politowaniem, po czym zwrócił
się do Olgi:
– Rozumiem, że dbasz o stan moich
nerwów, więc dziękuję.
Olga ugryzła się w język. Nie powie
mu, że poświęci stan swoich nerwów dla dobra nerwów pozostałych, nie powie mu
tego... przynajmniej dopóki książki nie staną na swoich miejscach.
– Michał z Sebastianem pójdą do
średniego pokoju, my do najmniejszego, a Olek z Julkiem i Wiktorem do
największego – wyjaśniła układ sił. Podchwyciła nieco zawiedziony wyraz twarzy
przyjaciela, ale nie miała wyrzutów sumienia z powodu dorzucenia mu Juliana.
Olek sam na sam z Wiktorem zajmowałby się wszystkim, tylko nie układaniem
książek, a umieszczony w innym pokoju, chodziłby pod byle pretekstem do tego, w
którym byłby Wiktor – Julek miał zatem stanowić swoiste zabezpieczenie,
gwarantujące, że wszyscy zajmą się tym, czym zająć się powinni. – Kartony są
odpowiednio pooznaczane, więc będzie łatwo.
– Kartony są odpowiednio pooznaczane,
więc nie będzie łatwo – poprawił Olek. – Tu właśnie kryje się haczyk, który
słusznie podejrzewałeś – zwrócił się do Juliana, który już stał w progu kuchni.
– To znaczy?
– Zobaczysz – uśmiechnął się
złowieszczo. – Zobaczysz.
– Robisz mnie w konia – uznał tamten
po chwili namysłu i wyszedł.
– Ładny bufet – powiedział Andrzej,
patrząc na stół. – Niech zgadnę... znając marne zdolności Olgi do podobnych
rzeczy, podejrzewam, że to z ciebie jest taka dobra kuchta. – Spojrzał na Olka
z kpiną.
– W twoich ustach to brzmi prawie jak
komplement – odparował Olek, niezbity z tropu.
– Nie pochlebiaj sobie, to nie był
komplement.
– Całe szczęście – stwierdził – bo już
sam twój, dzięki wszystkim bogom olimpijskim, jedyny i zdecydowanie
niepowtarzalny urok osobisty sprawia, że człowiekowi miękną kolana, komplement
to by było dla mnie zdecydowanie za dużo szczęścia.
Otóż to, Olek, bądź właśnie taki,
pomyślała Olga. Bądź właśnie taki, jaki jesteś zwykle, zabawny, inteligentny, w
razie potrzeby trochę złośliwy i kpiący, niedający się zbić z pantałyku,
odcinający się w żartobliwy, ale i wyznaczający granice sposób. Bądź właśnie
takim, a nie rozkochaną, przymilną ciapą, która traci cały swój męski urok, w
momencie gdy na horyzoncie pojawia się Wiktor. Nie wiem, czemu jego obecność
tak negatywnie wpływa na twój proces myślowy, ale zacznij nad tym wreszcie
panować, do ciężkiej cholery, bo ci dziś wieczorem krzywdę zrobię, gdy
zostaniemy sami.
– Obiecałem Oli być dla was
wyrozumiały, więc wyjątkowo pozwolę ci mieć ostatnie słowo – odezwał się
Andrzej, nie rezygnując z kpiącego tonu. Olek poklepał go przyjacielsko po
ramieniu.
– Grunt to żywić właściwe złudzenia –
powiedział życzliwie. – To my idziemy do swojego pokoju.
Andrzej już zamierzał coś powiedzieć,
gdy do kuchni wparował Julek – najwyraźniej nie w humorze.
– Olga – powiedział wzburzonym głosem –
ty naprawdę jesteś kopnięta. I ty też – dorzucił w stronę Olka – skoro to
widziałeś i jej nie wybiłeś z głowy.
– O co chodzi? – zainteresował się
Sebastian, który dotąd wraz z Michałem obserwował z wyraźnym zaciekawieniem
rozwój dyskusji na linii Olek-Andrzej.
– O to – wycedził Julek – że te pokopane
filologi klasyczne pooznaczały sobie kartony w swój klasyczny, pokopany sposób.
Jakieś frazy po łacinie, po grecku, bo dopatrzyłem się w tych bazgrołach alfy,
bety i omegi, i jeszcze po jakiemuś, co wygląda jak poskręcane robaki, to chyba
arabski.
– Hebrajski – poprawiła go Olga z
niesmakiem. – Różnica jest wyraźna.
– Wyraźna to mi się właśnie pokazała
różnica między normalnym filologiem a filologiem klasycznym – zirytował się. –
Powiedz mi, dziewczyno, ilu z tu obecnych zna niby hebrajski, co?
– Ja – odpowiedziała Olga tonem
mówiącym, że to oczywiste.
– I ja – dodał Olek.
– I ja. – Michał uśmiechnął się z
satysfakcją, gdy spoczęło na nim nieco zaskoczone spojrzenie Wiktora, zdumione
Julka i niedowierzające Andrzeja.
– Alfabet i jeden psalm – mruknął Sebastian,
patrząc w sufit.
– Alfabet, koniugacje jeszcze jakoś
pamiętam, i cały długi psalm – uściślił. – Umiem czytać, pisać i wyrecytować
jeden psalm, to i tak trzysta procent tego, co po hebrajsku umiesz ty albo
Julek.
– Ja znam grekę – przypomniał Sebastian.
– Alfabet. I kilka sentencji. Łacinę znam bardzo dobrze, z tego, co pamiętam,
Wiktor też z nią nieźle stoi, Michał po łacinie jakoś się porusza, więc
widzisz, Julek, nie jest tak źle, to wy, neofilolodzy, zaniżacie poziom.
– Bądź łaskaw nie stawiać mnie z nim w
jednym szeregu – mruknął Andrzej.
– Popieram, to niehumanitarne względem
Julka – zgodził się Michał.
– Starczy – ucięła Olga, widząc, że
zanosi się na kolejną wymianę mało sympatycznych uwag. – Julek, nie marudź,
masz pod ręką Olka, on ci powie, który karton kiedy i gdzie rozpakować.
Po rozdzieleniu kartek z planami
zabrali się żywo do pracy, choć Julek na początku parę razy wpadł do
najmniejszego pokoju z pretensjami. Najpierw, rozdrażniony, zapytał, dlaczego
kartony ze słownikami muszą mieć opis z „Exegi monumentum”, które go
prześladowało przez cały pierwszy rok studiów; następnie, wyraźnie zirytowany,
zajrzał ponownie i zażądał wyjaśnienia, dlaczego kartony z literaturą antyczną
muszą być zabazgrane jakimś wierszem po grecku, dlaczego ten wiersz musi być
taki długi i dlaczego Olek musi mu koniecznie recytować ten wiersz nad głową,
wybijając metrum na jego ramieniu; wreszcie wparował jak burza, niemal tratując
Andrzeja, i wściekłym tonem oświadczył, że jeśli jeszcze raz usłyszy po
hebrajsku psalm sto czwarty, którym Olga sobie opisała kartony z „literaturą
fachową”, to pan magister-prawie-doktor Aleksander Kamieniecki dostanie którymś
z tych kartonów w łeb, i to jest informacja nie tylko od niego, Julka, ale i od
Wiktora, który też ma dosyć tego pieprzniętego filologa klasycznego, którego
muszą znosić na przestrzeni tych kilkunastu metrów kwadratowych.
– Może ty tam idź – zakończył Julian,
patrząc na rozmówczynię morderczo. – Zamkniemy za wami drzwi i możecie wtedy we
dwójkę deklamować sobie nawet całą „Iliadę”, „Eneidę”, Biblię czy co tam
chcecie, w oryginale i wszystkich dostępnych przekładach, tylko niech ja już
nie muszę tego wysłuchiwać!
– Julek! – dobiegł ich głos
rozbawionego Olka. – Wracaj, już nie będę, słowo! No chodź – powtórzył, wchodząc
do małego pokoju. – Przepraszam, zapomniałem, jaką masz traumę po dwóch
poprawkach z łaciny.
– Spadaj – syknął chłopak. –
Ostrzegam, jeszcze raz usłyszę to hebrajskie szeleszczenie, a oberwiesz którymś
ze słowników.
– A ja cię ostrzegam – powiedziała Olga
groźnie – że jeśli spróbujesz użyć do czegoś takiego którejkolwiek z moich
książek, szczególnie któregoś ze słowników, szczególnie ze słowników łaciny, to
ja ci zrobię krzywdę.
Julian spojrzał na nią tak, jakby się
zastanawiał, czy ma do czynienia z osobą niespełna rozumu, potem w podobny
sposób spojrzał na Olka, po czym przeniósł wzrok na Andrzeja i – najwyraźniej
wybierając mniejsze zło – wyszedł z Olkiem z pokoju.
– Nie komentuj – poprosiła Olga,
widząc, że Andrzej otwiera usta. – Układaj ładnie książki, możemy pogadać o
czymś przyjemnym, tylko nie komentuj, wystarczy, że Julek marudzi za trzech.
– Trzeba było się lepiej zastanowić
nad tym, kogo zapraszasz – odciął się Andrzej, ale – chwała mu za to, pomyślała
Olga z ulgą – na tej uwadze poprzestał.
Przez jakiś czas praca szła wartko i
sprawnie, bez przeszkód. Andrzej w cztery oczy potrafił być naprawdę wspaniałym
rozmówcą, interesującym, dowcipnym, nawet sympatycznym. Olga czasami miała
wrażenie, że jego wredny charakter uaktywniał się tylko w dwóch przypadkach:
albo wtedy, gdy wokół było więcej ludzi – to chyba była reakcja: „Tyle was? To
ja wam pokażę, kto tu ma ostatnie słowo!” – albo wtedy, gdy w towarzystwie znajdowały
się osoby, których Andrzej po prostu nie trawił – vide Julek i Michał, sama już
nie wiedziała, który go bardziej denerwował. Kiedy jednak byli sam na sam,
tylko ona i on, mogli zatopić się w dyskusji tak mocno, że zupełnie się
wyłączali na świat zewnętrzny. Tak było i teraz; dopiero w pewnej chwili Olga
jakby się otrząsnęła, chwyciła prawą rękę Andrzeja, spojrzała na jego zegarek i
powiedziała ze zgrozą:
– Rany boskie, dochodzi trzecia, my
tak gadamy od prawie dwóch godzin, a nawet jednego kartonu do końca nie
rozpakowaliśmy!
– To ty zaczęłaś – przypomniał jej z
uśmiechem. – Gdybyś nie wypytywała mnie o tę konferencję genderową i gdybyśmy
potem nie przeskoczyli z gender studies na powieści Szafrańskiego, a z powieści
Szafrańskiego na Derridę, chociaż to profanacja dla Derridy, by go łączyć z
Szafrańskim, to rozpakowalibyśmy więcej kartonów.
– Zastanawiam się – mruknęła ponuro,
ignorując kolejną złośliwość pod adresem Juliana – jak to wygląda w pozostałych
pokojach. Układaj dalej, zaraz wrócę.
Mądrość życiowa uczy – jak Olga
zdołała się zorientować w ciągu kilku lat przebywania w swoim środowisku – że
humanistów, którzy mają coś zrobić, nie zostawia się z książkami bez
niehumanistycznego nadzoru. Sama była tego najlepszym dowodem – ona, Andrzej i
ich niemal dwugodzinna rozmowa, sprowokowana książką „Grzeczne dziewczynki idą
do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą” Ute Ehrhardt. Kolejne potwierdzenie
tej tezy znalazła w średnim pokoju: Sebastian siedział na podłodze, wsparty
plecami o dwa zamknięte kartony, i czytał „Imperium” Kapuścińskiego, a Michał,
opierający się o ramię przyjaciela, zatonął w „Książkach zakazanych” Paszylka.
Trzy stojące na środku pokoju pudła były puste, dwie półki zapełnione, poza tym
jednak nic nie zostało zrobione.
– Nie za dobrze wam? – zapytała z
mimowolnym rozbawieniem. – Przecież masz własnego Kapuścińskiego – dodała, gdy
obaj podnieśli głowy i spojrzeli na nią.
– Mam – przyznał Sebastian – ale
zawsze, jak dorwę „Imperium”, nie mogę się oderwać.
– Pożyczysz? – wtrącił się Michał,
unosząc duży, ciemnofioletowy tom.
– Pożyczę – zgodziła się. – W ogóle
ona nie powinna być tutaj, tylko w małym pokoju, założę się, że to Olek pomylił
kartony przy pakowaniu. Jak przeczytasz, to może ty mi wyjaśnisz, czemu wśród
tych zakazanych książek nie ma „Pani Bovary”, ani w rozdziale o przyczynach
społecznych, ani obyczajowych, ani żadnych innych.
– Nie ma? – zdziwił się i szybko
sprawdził spis treści. – Rzeczywiście nie ma... – mruknął, kartując książkę.
– Ruszcie się – pogoniła ich Olga. –
Więcej macie do wypakowania niż wypakowaliście.
W największym pokoju sytuacja
przedstawiała się niewiele lepiej: jakieś pięć czy sześć opróżnionych kartonów
stało przy drzwiach, reszta, nadal zaklejona, zajmowała połowę podłogi, a „siła
robocza” najwyraźniej miała przerwę. Olek siedział na jednym z pudeł, z „Odami
zwycięskimi” Pindara w lewej dłoni i, gestykulując żywo prawą, opowiadał
pozostałym o liryce greckiej. Julek, leżąc na brzuchu i podpierając podbródek
na skrzyżowanych rękach, słuchał z wyrazem rezygnacji na twarzy – pewnie uznał,
że lepsze to niż wcześniejsza łacińsko-grecko-hebrajska mieszanka. Wiktor z
kolei...
Wiktor z kolei, jak stwierdziła Olga z
pewnym zaskoczeniem, słuchał uważnie. Siedział na innym kartonie, w sporej
odległości od Olka, ale słuchał wywodu o Pindarze z wyraźnym zainteresowaniem.
Zaskakujące było nie tyle samo zainteresowanie, co spojrzenie słuchacza, Wiktor
bowiem patrzył na Olka w zupełnie inny niż wcześniej sposób. Nie można nawet
powiedzieć, że patrzył – on się wpatrywał, nie odrywał od mówiącego wzroku,
słuchał z widocznym napięciem. Był to jeden z tych nielicznych momentów, gdy
Oldze przechodziło przez myśl, że Olek nie stracił dla Wiktora głowy tak
zupełnie bezpodstawnie; to spojrzenie, ten wyraz twarzy, tę pełną uznania i szacunku
uwagę, jakie można było teraz dostrzec, podchwyciła parokrotnie już wcześniej:
na tamtym sympozjum, gdy oni się poznali, na jakimś spotkaniu u Olka, po jej
obronie, podczas wyjścia do teatru większą grupą. Gdy Olek mówił – gdy
zapominał o tym swoim „Ach, zakochałem się w tobie na zabój” i był sobą, był
takim, jakim Olga go naprawdę kochała i rozpoznawała: szalenie kompetentnym,
świetnie obeznanym w literaturze greckiej magistrem filologii klasycznej, o
krok już tylko od doktoratu, człowiekiem, który potrafił całą noc przegadać o
Arystofanesie i wcale nie wyczerpał wszystkich wątków, rozmówcą, którego
chciało się słuchać i słuchać bez końca, urodzonym i utalentowanym gawędziarzem
– gdy Olek był właśnie taki, Wiktor zdawał się gubić gdzieś swoją skorupę i –
dopiero teraz ta myśl uderzyła Olgę – i dawał mu się zafascynować. Tak, Wiktor
był najwyraźniej zafascynowany tym, co Olek mówił i chyba tym, jak Olek mówił –
a Olek, ta cholerna pierdoła, zamiast to zauważyć i grać w tym kierunku,
odstawiał na co dzień jakąś przeklętą donkiszoterię. Ba, żeby donkiszoterię –
zachowywał się momentami jak Albin ze „Ślubów panieńskich” i jeżeli Olga
kiedyś, jeszcze w liceum, doskonale rozumiała reakcje Klary, to teraz, gdy
bezpośrednio patrzyła na to „albinowanie” z boku, sama się w Klarę zamieniała.
– Chłopaki – odezwała się wreszcie,
odrobinę wbrew sobie – cieszę się, że tak się wam dobrze słucha wykładu Olka,
ale ruszcie się trochę do układania książek, co?
– Jezu, no wreszcie – jęknął Julek,
siadając i przeciągając się z głośnym westchnieniem. – W końcu ktoś mu
przerwał, ja już tyle razy mu mówiłem, że to nie uniwerek, ale Wiktor na mnie w
kółko powarkiwał – dodał złośliwie. Wiktor wzruszył ramionami, znów z miną
obrażonej ostrygi.
– Jak ci przeszkadzało, mogłeś wyjść –
mruknął, poprawił okulary i wstał. – Ale Ola ma rację, ja się biorę za tę
półkę.
Olek spojrzał na Olgę wzrokiem
skrzywdzonej niewinności, na co odpłaciła czymś, co miało stanowić ostrzeżenie:
„Nie zrób z siebie teraz debila”, ale chyba nieszczególnie jej wyszło, Olek
bowiem po chwili podszedł do Wiktora, znów w wersji „Ach, jak się zakochałem” i
wszystko wróciło do normy.
Ostryga, głupek i profanator –
podsumowała ich z irytacją w myślach i wyszła z pokoju; „profanator” odnosiło
się do Julka, który patrzył na kartony oznaczone hebrajskimi frazami z takim
wyrazem twarzy, jakby ktoś mu ukradł pomysł na powieść. – Wiktor ma temperament
zdechłej ryby, Olek sentymentalnego kochanka i chyba go dziś przerobię na
kolejną półkę, a Julian mógłby mieć trochę szacunku dla języków klasycznych.
Humor jej się poprawił, gdy wróciła do
najmniejszego pokoju: Andrzej zdążył już wypakować kilka kartonów i ustawić
książki na wyższych półkach, czyli tam, gdzie sięgnąć można było, jeśli się
liczyło powyżej metra osiemdziesięciu. Sto siedemdziesiąt jeden centymetrów
filologa klasycznego, jakie przedstawiała sobą Olga, zdecydowanie nie miało na
to szans.
Jakiś czas później – prawie połowa
półek została zapełniona, puste kartony stanowiły liczną grupę – do pokoju
zajrzał Michał.
– Robimy fajrant – oświadczył wesoło i
odgarnął włosy sprzed oczu. – No, nieźle – mruknął, patrząc na poustawiane
książki. – W porównaniu z wami jesteśmy w lesie, ale wy macie mniejszy
metraż... Zbieramy z Sebastianem zamówienia – dodał. – Herbata, kawa, cytryna,
cukier... arszenik? – zaproponował uprzejmie, zwracając się do Andrzeja.
– Jeżeli alternatywa brzmi: herbata z
tobą lub z arszenikiem, oczywiście, że wybieram arszenik – odparł Andrzej równie
kurtuazyjnie.
– Podejrzewam, że twoi studenci
wybraliby podobnie, gdyby alternatywa brzmiała: konsultacje u ciebie lub
arszenik – stwierdził.
– Ty wybrałeś poprawkę – odparował
Weredecki z tak wrednym uśmiechem, że Olga postanowiła szybko przerwać tę wymianę
zdań, tym bardziej że irytacja na twarzy Michała kazała się spodziewać
ostrzejszego starcia.
– Obiecaliście mi! – przypomniała im
stanowczo. – Miał być spokój na czas rozpakowywania, kiedy indziej się
pożrecie. No, pokażcie, że jesteście mężczyznami i umiecie dotrzymać słowa –
dorzuciła, bo miny obu zdradzały chęć na gwałtowniejszą wymianę słów.
– No, Skalnicki? – spytał Andrzej
protekcjonalnym tonem. – Jesteś mężczyzną czy moje wątpliwości pod tym względem
są uzasadnione?
Michał w pierwszej chwili wyraźnie
miał ochotę jakoś się odgryźć – ale naraz rozluźnił się, roześmiał i pokręcił
głową.
– Cały Andrzejek – powiedział
pobłażliwie. – Miej sobie to ostatnie słowo, skoro tak ci to potrzebne do
szczęścia. To co, dwie herbaty? – bardziej stwierdził, niż zapytał, i wyszedł,
zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć.
Ku ogromnej uldze Olgi Andrzej
ograniczył się tylko do zgryźliwego: „Przynajmniej do robienia herbat się
nadaje”, którego nikt poza nią nie usłyszał. Była już trochę zmęczona, głodna i
właśnie zaczęła się obawiać tego, co może przynieść dłuższe przebywanie razem w
jednym pokoju wrednego Andrzeja, wybuchowego Michała i obrażalskiego Julka,
plus nieszczypiący się z przeciwnikiem Sebastian, który zawsze bronił Michała
przed najazdami innych, choć sam dogadywał mu radośnie – obaj sobie dogadywali,
tak gwoli ścisłości, chyba droczenie się ze sobą stanowiło dla nich dowód
przyjaźni – plus ostryga i wielbiciel ostrygi, jak się Olek nie weźmie w garść,
to zacznie go nazywać w ten sposób, plus ona sama, marząca przecież tylko o
tym, by wszystkie książki stanęły już na swoich półkach.
Będzie się działo. Cholera,
rzeczywiście zestaw do pomocy dobrała tak na chybił trafił, że pewnie ją trafi,
szlag.
Poczuła się lepiej, gdy zobaczyła
średni pokój: jedna trzecia półek została zapełniona książkami zgodnie z
wytycznymi z kartki, puste pudła, włożone jedne w drugie, stały równo pod
parapetem, obok, w dwuszeregu, kartony pełne – robota Sebastiana, widać to
gołym okiem, radosną twórczość Michała można było podziwiać obok, w postaci
walających się na podłodze poszarpanych kawałków brązowej taśmy klejącej.
Biedny Sebastian, pewnie bałagan, jaki tu musiał poprzednio panować,
doprowadzał go do apopleksji.
Jedno z większych pudeł – na szczęście
pustych, zapewne wiedzieli, że zamordowałaby ich za stawianie herbaty na jej
książkach – odwrócone do góry dnem, zmieniło się na chwilę w prowizoryczny
stolik, na którym umieszczono ciastka i szklanki. Spodków nie było, widać
słusznie uznano, że zajęłyby za dużo miejsca.
Pokój był pomalowany na zielono – na
ciemną, butelkową zieleń, do której Olga miała ogromną słabość – co w połączeniu
z wykonanymi z ciemnego drewna półkami tworzyło piękne połączenie. Przyglądała
się przez moment w zamyśleniu ustawionym książkom – wielobarwne szeregi
grzbietów o różnej szerokości, wysokości i z elementami zdradzającymi wiek
wzbudzały nieodmiennie przypływ czułości. Były cudowne, były wspaniałe, były
jej, jej własne, nikt inny nie miał do nich prawa; były szczęśliwe – o,
zdecydowanie! – właśnie tu, z nią, bezpieczne i upragnione...
– Olka, nie módl się do swoich półek. –
Rozbawiony głos Michała wyrwał ją z zamyślenia. – Masz taką minę, jakbyś zaraz
miała klęknąć i zmówić pacierz mola książkowego, zlituj się i siadaj, bo ci
herbata wystygnie.
– Profanator bez księgozbioru –
mruknęła z uśmiechem, gdy ten wychodził z pokoju, po czym usiadła obok Olka,
który właśnie wygodnie wyciągnął nogi i oparł się o puste jeszcze półki za
sobą.
Przynajmniej raz nie gania za nim z
wywieszonym jęzorem – pomyślała nieżyczliwe pod adresem przyjaciela i Wiktora,
który siedział po drugiej stronie pokoju, wraz z Julkiem masującym sobie ramię.
– Masz za duże, za ciężkie i za liczne
książki – oświadczył ten ostatni, napotykając wzrok Olgi. – Poza tym masz
upierdliwego Olka, który uważał, że wyjaśnianie mi, czym się różni trochej od
jambu i anapestu, będzie takie strasznie zabawne.
– Nie rozróżniasz stóp – roześmiał się
Olek, sięgając po stojącą między nim a Olgą szklankę z herbatą. – Chciałem ci
pomóc w pozbyciu się tej hańbiącej cechy i dla lepszego zademonstrowania
wybijałem ci te stopy.
– Na moich plecach? – warknął Julian.
– Były pod ręką – wypalił Olek,
najwyraźniej zanim zdążył się zastanowić, co mówi.
Uuu, Oleczku... – pomyślała Olga, z
trudem panując nad swoją twarzą. – To masz przechlapane. Powiedzieć mierzącemu
metr sześćdziesiąt dziewięć Julkowi coś, co sugeruje: „ale ty niski jesteś”, to
jak oblać się miodem i wbiec z wrzaskiem między pszczoły czy osy, czy
szerszenie, w każdym razie między coś, co ma żądła i chętnie ich używa. Wyrazy
współczucia, requiem aeternam et requiescas in pace, infelix amice1.
– Słucham? – zapytał Julek podejrzanie
spokojnie. W tym momencie należało dziękować wszelkim bóstwom olimpijskim, że
Sebastian z Michałem urzędowali znów w kuchni, Andrzej poszedł do toalety, a
Wiktor najwyraźniej się wyłączył. – Możesz powtórzyć?
Olga dałaby głowę, że Olek na gwałt
próbuje teraz znaleźć jakieś niewinne wyjaśnienie swoich słów.
– No a gdzie miałem wybijać, na twojej
głowie? – zaryzykował.
– Chcesz powiedzieć, że też byś bez
problemu dosięgnął? – wywarczał Julek.
Kłopot z Julianem polegał na tym, że
był szalenie drażliwy na punkcie trzech kwestii: swoich – z reguły nieudanych –
związków, swojego pisarstwa i swojego wzrostu. O ile Olek był bardzo taktowny w
sprawach sercowych, z racji bycia naukowcem parającym się jedynie pisaniem
fachowym nie stanowił żadnego zagrożenia w postaci konkurencji twórczej, a jako
filolog klasyczny i staropolanin miał zawsze możliwość bronić się
stwierdzeniem: „Ja się nie znam na współczesnej powieści”, gdy
genderowo-queerowo-postmodernistyczne zabiegi literackie Juliana wydawały mu się
nie do przełknięcia, o tyle w kwestii wzrostu mógł działać na nerwy samym swoim
istnieniem. Prawda była bolesna: Julek miał metr sześćdziesiąt dziewięć, Olek –
metr osiemdziesiąt cztery. Piętnaście centymetrów nie do ukrycia.
– Chce powiedzieć, że do twojej głowy
nie musiałby się tak schylać, jak do twoich pleców – rozległ się w drzwiach
głos Michała, który właśnie wszedł do pokoju i, trzymając w rękach dwie kawy,
patrzył na chłopaka z lekkim uśmiechem. – No już, Julek, nie wariuj, Olek nie
miał niczego złego na myśli, a ty zaraz szukasz dziury w całym. Masz swoją
tchibo, pij i się nie ciskaj – podał mu jedną ze szklanek – bo zaraz przylezie
Andrzej, podłapie, o co poszło, i ten to dopiero pojedzie po twoim wzroście i
po całej reszcie – ostrzegł. Julian zamordował go szybko wzrokiem – wyglądał w
takich momentach jak obrażony na cały świat licealista, któremu gęsta
jasnoblond czupryna i niebieskie oczy uparcie przeszkadzały w upodobnieniu się
do bazyliszka – ale, najwyraźniej przekonany argumentem związanym z Andrzejem,
wziął kawę i zawzięcie zamieszał ją łyżeczką.
Olek spojrzał na Michała z
wdzięcznością, ten zaś, uśmiechając się porozumiewawczo, usiadł na kilku
ustawionych koło siebie kartonach i postawił na parapecie drugą kawę obok
znajdującej się już tam szklanki z herbatą. Olga westchnęła głęboko, przysunęła
się do kartonu-stolika i sięgnęła po swojego earl greya z dużym kawałkiem
cytryny bez skórki.
– Idzie wolniej, niż zakładałam –
wymruczała, znów sadowiąc się wygodnie przy półkach. Z przedpokoju rozległ się
przeciągły dzwonek telefonu, na który nałożyło się ciche skrzypnięcie drzwi od
łazienki i szybkie kroki, a potem przyciszony głos Andrzeja.
– Równanie „humanista plus książka”
nigdy ci nie da wyniku „szybkie działanie”, jeśli nie chodzi o czytanie – odparł
Olek z rozbawieniem.
– Ziemia do Wiktora! – powiedział
Michał głośno, a gdy zawołany uniósł głowę, Skalnicki wyjaśnił, wskazując głową
na stolik: – Herbata ci stygnie, nie mówiąc już o tym, że czujemy się przez
ciebie ignorowani.
– Szczególnie jeden z nas czuje się
przez ciebie ignorowany – dorzucił Julian jadowicie, patrząc na Olka;
najwyraźniej nie mógł sobie odmówić małej zemsty.
– Pilnuj swojego nosa – odburknął
Olek, posyłając mu znad szklanki spojrzenie, które – w przeciwieństwie do tego,
jakim Julek wcześniej obdarzył Skalnickiego – rzeczywiście mogło wyglądać
groźnie.
– Która moja? – spytał Wiktor
spokojnie, nie reagując na ich wymianę zdań.
– Obojętnie – odparł Michał i spojrzał
na wchodzącego do pokoju Sebastiana. – Te dwie są takie same, nie?
– Nie – powiedział Sieniecki,
lawirując między stolikiem i wyciągniętymi nogami filologów klasycznych. – Ta
dla Andrzeja zawiera arszenik, strychninę i środki przeczyszczające, bo w końcu
nie mogłeś się przy robieniu herbaty zdecydować, czym najlepiej byłoby go
uraczyć. Wiktor, na twoim miejscu kazałbym najpierw Andrzejowi spróbować obu,
bo Michał mógł z rozpędu sypać dodatki jak leci.
– Zaryzykuję – stwierdził Wiktor,
uśmiechając się słabo, wstał, wziął szklankę i usiadł z powrotem, starannie
unikając wzroku Olka.
– Zgadnijcie, czemu Sebastian tyle
siedział w tej kuchni – odezwał się Michał, gdy tamten usiadł obok, i podał mu
kawę. – Zmywał jak szalony.
– Cholera, Sebastian – jęknęła Olga,
patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. – Nie mów, że zmyłeś mi tę cholerną
patelnię, na której Olek mi przedwczoraj smażył naleśniki, a potem nikomu nie
chciało się jej umyć.
– Zmyłem, przepraszam – roześmiał się.
– Działała mi na nerwy.
– Dzięki – powiedziała, kręcąc głową. –
Chyba powinno mi być teraz głupio, ale szczerze mówiąc, tylko się cieszę, że
sama nie będę musiała zmywać tego diabelstwa ani podchodami zmuszać do tego
Olka.
– To ja też dziękuję – dorzucił Olek
szybko. – Nie masz pojęcia, ile już razy wrobiła mnie w zmywanie za siebie.
– Nie ma za co – odparł z rozbawieniem
Sieniecki.
– U mnie też znalazłoby się coś do
umycia – powiedział Julek podstępnie. – Wpadniesz jutro na kawę?
– Zapomnij – uciął. – W tym tygodniu
wyrobiłem już limit zmywania cudzych garów – dodał, patrząc wymownie na
Michała, który uśmiechnął się wrednie.
– Sebastian przychodzi do mnie po to,
żeby poprawić sobie humor – wyjaśnił, widząc zainteresowane spojrzenia
pozostałych. – U niego zawsze jest idealny porządek, u mnie idealny bajzel,
więc przychodzi do mnie, patrzy dookoła i myśli dumnie: „A u mnie nie ma
takiego syfu!”, po czym ten mój syf zaczyna mu działać na nerwy i wszystko mi
sprząta. Jest po prostu ofiarą własnej pedanterii – zakończył pełnym
współczucia głosem, patrząc na przyjaciela wyrozumiale, jak na niegroźnego
wariata.
– Jestem ofiarą tego, że przyjaźnię
się z facetem, dla którego nie ma różnicy, czy wielka sterta papierów leży na
stole, na podłodze, na łóżku, na środku przedpokoju, czy wszędzie po trochu –
poprawił Sieniecki zgryźliwie.
– Jesteś ofiarą tego, że dla ciebie to
jest różnica – upomniał go łagodnie Michał.
– Jesteś ofiarą tego, że źle dobierasz
przyjaciół – wtrącił się Andrzej, stając w progu.
– Nie, ofiarą złego doboru znajomych
to jesteśmy my, z winy Oli – odparował Michał.
– Nie no, błagam! – krzyknęła Olga,
unosząc gwałtownie dłonie. – Proszę was, nie mam dziś sił na wasze
antyuprzejmości, to już się robi męczące.
– Weź pod uwagę, że to nie Michał
zaczął – zaznaczył Sebastian.
– To fascynujące, obserwować, jak za
każdym razem zawzięcie go bronisz – odezwał się Andrzej, uśmiechając się
wyjątkowo paskudnie; wziął ostatnią szklankę i usiadł niedaleko drzwi,
naprzeciwko adwersarzy.
– Nie bądź taki mister Spock, bo
obserwowanie ciebie wcale już takie fascynujące nie jest – odciął się
Sebastian. Po minie Michała widać było, że też ma coś do powiedzenia, a i
Julian najwyraźniej czekał, by dorzucić swoje trzy grosze, więc Olga z irytacją
uderzyła pięścią w podłogę.
– Ma być spokój – zażądała stanowczo. –
Jak macie taką ochotę skakać sobie do oczu, to załatwcie to po męsku, idźcie do
kuchni, dajcie sobie wzajemnie w mordę i dopiero wtedy wróćcie.
– O ile zostanie z was coś zdatnego do
wracania – mruknął Olek i upił kolejny łyk herbaty.
– Co ty na tę propozycję, Andrzejku? –
podjął Skalnicki z rozbawieniem. Andrzej prychnął i spojrzał na niego, ujmując
szklankę w obie dłonie.
– Sugerujesz, że zniżyłbym się do
takiego poziomu? – zapytał wzgardliwie.
– Cholera cię wie – odparł Michał,
wyraźnie wprawiony w dobry humor. – Masz taki wydziwniony ten swój poziom, że
nigdy nie wiadomo, czy człowiek do niego wpadnie i połamie obie nogi, czy
wyrżnie o niego łbem.
Sebastian roześmiał się, Olek z
Julkiem też, Wiktor jedynie słabo się uśmiechnął – w tym momencie Olga świetnie
go rozumiała.
– Przes... – zaczęła, ale Weredecki
wpadł jej w słowo:
– Zapewniam cię, że nawet na
szczudłach nie miałbyś szans choćby otrzeć się o mój poziom.
– Aua – powiedział Michał zranionym
głosem. – To mnie zabolało. Zupełnie jak ciebie moje uwagi.
– Więc cierpicie obaj w milczeniu –
wtrąciła się Olga groźnie. – Naprawdę dzisiaj nie mam nerwów wysłuchiwać tego
waszego ping-ponga słownego, zmieńmy temat, póki jeszcze się da. Olek, wymyśl
coś – poprosiła, patrząc na niego z nadzieją. Olek oderwał wzrok od Wiktora –
tylko zamordować za to gapienie się jak napalona nastolatka w liceum – i
spojrzał na nią z niepewną miną.
– Nie mam za bardzo pomysłu – mruknął
przepraszająco.
– Ja mam – powiedział Julian. Olga
odwróciła ku niemu głowę, pełna obaw, ale Julian zaproponował spokojnie: –
Powiedz może, jak sobie to mieszkanie rozplanowałaś, bo skoro wszędzie masz
książki, to nie wiem, gdzie zamierzasz spać, chyba w wannie.
– Dopóty, dopóki nie wyrzuci wanny, by
zmieścić w łazience kolejne książki – stwierdził Olek; miał wzrok wbity w
podłogę, nie zdawał więc sobie sprawy z tego, że swoim komentarzem wywołał na
wargach Wiktora lekki uśmiech – pewnie to i lepiej, przynajmniej nie będzie
dorabiał sobie do tego dających zbyt dużo nadziei interpretacji, uznała Olga,
przyglądając się Wiktorowi z pewnym żalem.
No zdecydowałbyś się, człowieku –
pomyślała zniecierpliwiona – i albo w ogóle unikał Olka i pozwolił mu o sobie
zapomnieć, albo dałbyś mu się w końcu porządnie poderwać i nie musiałabym
walczyć z ochotą przyłożenia mu w ten rozkochany w tobie łeb. O Wenus
litościwa, daj Olkowi przelecieć Wiktora i niech to się wszystko wreszcie
unormuje, bo przerobię własnego najlepszego przyjaciela na stos zakładek do
książek. I nie obrażaj się za formę modlitwy, Olek zakochany jest nie do
wytrzymania, sama pewnie dobrze wiesz.
– Ola? – Poczuła dłoń Olka na ramieniu
i to ją przywróciło do rzeczywistości. – Jesteś zmęczona?
– Jestem – przyznała. – Mam dosyć
przeprowadzek, dosyć pakowania i rozpakowywania, prowizorki i chwilowości,
męczy mnie już to jeżdżenie od domu rodziców tutaj i z powrotem, urządzanie i
tak dalej, i marzę o chwili, gdy wszystko stanie na swoim miejscu i będę mogła
normalnie usiąść do pracy, mając wszystkie książki w zasięgu wzroku.
– Dobrze, dobrze – powiedział Michał,
machając ręką. – Zakopujemy z Andrzejem topór wojenny na dziś i grzecznie
poukładamy ci resztę książek, żebyś była szczęśliwa. Prawda, Andrzejku? –
zapytał uprzejmie, patrząc na niego wyczekująco.
– Skoro tak twierdzisz – odparł
Andrzej spokojnie.
Olga byłaby gotowa założyć się o
własny słownik do hebrajskiego, że Michał, przyglądający się rozmówcy jeszcze
przez moment, zduszał właśnie w sobie uwagę w rodzaju: „potrafisz być kochany i
słodki, to urocze, nawet jeżeli już mnie zdążyło zemdlić”; możliwe zresztą, że
było to coś gorszego, ale liczy się fakt, że zachował to dla siebie i nie
prowokował dalszej pyskówki. Usadowiła się wygodniej, opierając ramieniem o
Olka.
– Musiałam podzielić pokoje wedle
książek – zaczęła. – Największy pokój to będzie mój gabinet, słyszycie, jak to
pięknie brzmi? „Gabinet, gabinet naukowy”... – Rozmarzyła się na moment, po
czym warknęła: – Julek, nie stukaj się w głowę, bo ja cię stuknę. Mój gabinet,
tak... więc tam jest cała literatura fachowa: słowniki wszelkiego rodzaju,
literatura naukowa, literatura piękna z antyku i od średniowiecza do baroku,
teoria literatury, do tego osobna półka na różne stare wydania, które wymagają
specjalnej troski...
– To ta, którą na kartce oznaczyłaś
trupią czaszką? – przerwał Julek z zainteresowaniem i pochylił się do przodu po
kilka ciastek.
– To ja – wtrącił Olek. – Jak sobie
wyobraziłem, co Olka zrobi komuś, kto ruszy jej dziewiętnastowieczne
tłumaczenia Cycerona, to najpierw chciałem narysować żelazną dziewicę i
hiszpańskie buty, ale trupia czaszka łatwiej się zmieściła.
– Bardzo zabawne – burknęła Olga,
patrząc krytycznie na śmiejących się przyjaciół. – Pierwszy byś się rzucił do
skręcania karku osobie, która by zagięła kartkę w twoim Arystofanesie.
– A tam, do skręcania karku. – Machnął
ręką. – Łeb bym po prostu na miejscu urwał i po sprawie.
– Więc gdzie te nietykalne książki? –
zapytał Michał przebiegle.
– Daleko – odparła dobitnie. – Jeszcze
u moich rodziców, przywiozę je, gdy wszystko będzie na swoim miejscu, przecież
nie będą mi się kisić w pudle. I sama je porozstawiam – zastrzegła się.
– I będziesz je otwierała raz na rok,
w rocznicę kupienia – zakończył Skalnicki; opierał łokcie na szeroko
rozstawionych nogach, a w dłoniach trzymał szklankę z na pół wypitą herbatą i
lekko nią kołysał. Olga spojrzała na niego z namysłem.
– Świetny pomysł – stwierdziła. – Mogę
robić jubileusze.
Michał roześmiał się i pokręcił głową.
– A co będzie tutaj? – odezwał się
Wiktor. – Tam pewnie wstawisz jakieś biurko i komputer?
– Biurko, krzesło, komputer z całą
resztą sprzętu i wieżę – potwierdziła. – A tu będzie literatura piękna, której
nie potrzebuję tak bardzo jak starożytnej. Cały Zola, cały Balzac, Proust, w
ogóle cała osiemnasto-, dziewiętnasto- i dwudziestowieczna literatura
francuska, rosyjska, angielska, niemiecka, kolekcje beletrystyki z Wyborczej,
psychologia i filozofia, bo tam się nie zmieszczą, poza tym postawię tu jakiś
stolik i parę krzeseł, żeby mieć gdzie sadzać gości...
– Albo książki, jak ci półek zabraknie
– dorzucił Olek.
– Po co się w ogóle cackać, puść tu
szeregi regałów oddzielonych od siebie tylko na tyle, żebyś zdołała się
przecisnąć – dorzucił Michał.
– Pomyślę o tym za jakiś czas –
odparła uprzejmie. – A w najmniejszym jest sypialnia.
– Czyli też książki – podsumował Olek,
co wywołało uśmiech nawet u Wiktora i Andrzeja, którzy dotąd siedzieli w
milczeniu – pierwszy wyraźnie zdystansowany do reszty, drugi – z
nieprzeniknioną miną. Pewnie w duchu wszystkich krytykował.
– Książki i łóżko – poprawiła. –
Radio, szafka na ubranie, bo szafa na szczęście się zmieści w przedpokoju,
radio, a nie, radio już wymieniałam, stolik nocny, jak będzie mnie na niego
stać, bo widziałam w jakimś meblowym prześliczny, literatura najlżejszego
kalibru, taka na odprężenie: kryminały, książki dla dzieci z całym
„Mikołajkiem” na czele oraz to, co się już nie zmieści w pozostałych dwóch
pokojach.
– I gdzieś wśród tego wszystkiego
Olga, niewidoczna spod sterty tomiszczy – zakończył Olek wesoło.
– Ty się tak z niej nie śmiej –
mruknął Michał. – U ciebie to wygląda tak samo. Sebastianowi zresztą też
niewiele do was brakuje.
– Bo mieć własną bibliotekę to jedno z
największych marzeń każdego humanisty – wyjaśnił zdecydowanie.
– Prawie każdego – poprawił go
Sebastian, patrząc na Skalnickiego, ten zaś podchwycił:
– No właśnie, prawie każdego. Nie moje
– podkreślił.
– Nie? – Wiktor uniósł głowę i
spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Michał jest dziwny – oświadczyła
Olga konspiracyjnym szeptem. – Humanista, który nie gromadzi księgozbioru i
jeszcze rozdaje po ludziach swoje książki, jak mu się jakieś trafią.
– Po prostu humanista-anarchista –
skwitował Olek. – Szargasz dobre imię bibliopatów.
– Ja po prostu nie cierpię nadmiaru
rzeczy – jęknął. – Myślisz, że dlaczego jeżdżę maluchem?
– Bo masz świra – mruknął Sebastian.
– Bo lubisz robić przyjaciołom obciach
– stwierdził Julek.
– Bo jesteś dziwakiem? – zasugerowała
Olga.
– Bo nie masz za grosz gustu – odezwał
się Andrzej ze złośliwym uśmiechem.
– Bo lubisz mieć kolana pod brodą i
kierownicę pod zębami – powiedział Olek.
– Nadal jeździsz tym maluchem? –
zdumiał się Wiktor szczerze.
Michał powiódł wzrokiem po
towarzystwie, najwyraźniej zszokowany.
– Nie, do cholery! – zirytował się. –
Bo nie cierpię tych trybików wtłaczających człowieka w symbole prestiżu
społecznego, nie cierpię pogoni za przedmiotami, nie cierpię kontroli, jaką nad
człowiekiem sprawuje myśl „muszę mieć jeszcze więcej, i jeszcze, i jeszcze”!
– Michał, spokojnie. – Sebastian
położył mu rękę na ramieniu. – Nikt cię nie zmusza do kupienia mercedesa. Tylko
żartowaliśmy.
– Po prostu nie cierpię nadmiaru, jak
mam za dużo rzeczy w domu, to zaczynam się dusić – powiedział już spokojniej. –
Dlatego co jakiś czas oddaję wam książki, które mi się nazbierały, dlatego nie
zmieniam samochodu, bo póki ten jeździ, to znaczy, że jest dobry i nie ma
powodu zawracać sobie głowy kupowaniem innego, dlatego nie gromadzę książek ani
żadnych innych rzeczy. Jasne? – zapytał zmęczonym głosem.
– Jasne, jasne – przytaknęła Olga. –
Ja ci nie każę niczego gromadzić, tylko nie umiem sobie wyobrazić takiego życia
z zaledwie kilkoma książkami na stałe.
– Albo z maluchem – dorzucił Julek.
– Rozumiem, że chcesz wracać do domu
na piechotę? – spytał Michał uprzejmie.
– No nie obrażaj się tak – roześmiał
się chłopak. – Z dwojga złego wolę wracać maluchem niż z buta, nie bądź taki
drażliwy.
– A to wy we trójkę przyjechaliście? –
zainteresował się Olek. – Jakoś nie zaskoczyłem wcześniej.
– Co innego zajmowało twoją uwagę –
odparł Julek wrednie.
– Julek, jedz ciastka i nie ględź tyle
– zmitygował go Sebastian, zdejmując dłoń z ramienia Michała. – We trójkę –
zwrócił się do Olka – choć tak szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak ten
kaszlak zdołał nas dowieźć.
– Rozumiem, że wracasz na piechotę z
Julkiem? – warknął Skalnicki.
– Ależ skąd – odparł łagodnie. –
Wracamy razem, będziesz potrzebował pomocy przy pchaniu, gdy w tym pudełku od
zapałek wreszcie puszczą śrubki.
– Ile on ma lat? – zainteresowała się
Olga.
– Wystarczająco – odparł Michał,
patrząc na nią ponuro. – Jeździ, skręca, hamuje i przechodzi przegląd, więc się
nadaje do użytku, koniec dyskusji.
– W życiu bym do czegoś takiego nie
wsiadł – mruknął Andrzej znad herbaty.
– Racja, w życiu byś nie wsiadł do
mojego samochodu, i to nie tylko z własnej woli – zgodził się Skalnicki.
– Cicho – upomniała Olga. –
Uprzejmości kiedy indziej.
– Wracając do tematu – podjął szybko
Olek – to my ci jesteśmy oczywiście bardzo wdzięczni, że co jakiś czas dostarczasz
nam książki, tylko, jak mówiła Olga, w głowach nam się to nie mieści. To jak
żyć bez powietrza.
– O właśnie – zgodziła się. Michał
uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Dla mnie jak bez powietrza, to gdy
jestem przywalony przedmiotami – powiedział. – Jeśli chodzi o książki, to mam
biblioteki i czytelnie, i to mi wystarcza.
– I cudze księgozbiory – uzupełnił
Sebastian.
– I cudze księgozbiory – zgodził się z
zadowoleniem. – Dlatego jestem jak najbardziej za tym, żebyście fanatycznie
gromadzili książki i mi je pożyczali.
– Co do ciebie, to przynajmniej
wiadomo, że oddasz – mruknęła Olga.
– A ktoś ci nie oddał? – spytał
Sebastian współczująco.
– Taka jedna znajoma krowa z
podstawówki. – Skrzywiła się. – Pożyczyłam jej w połowie liceum, jak raz do
mnie przyszła, „Zabójstwo Rogera Ackroyda” Christie i nigdy więcej go nie
zobaczyłam. Jej jakoś też nie mogłam spotkać, tylko kiedyś jakiejś mojej
koleżance powiedziała, gdy tamta poruszyła temat książki, którą podobno ma mi
oddać, że „och, ta książka chyba gdzieś leży w śmieciach czy pies ją pogryzł”,
myślałam wtedy, że mnie szlag trafi na miejscu.
– I nic nie zrobiłaś? – zapytał
Andrzej z niedowierzaniem.
– Mówiąc szczerze, nie miałam ochoty
oglądać jej na oczy – wyjaśniła. – Znalazłam parę lat później tego „Ackroyda” w
antykwariacie, więc znów go mam, ale nadal skacze mi ciśnienie na samo
wspomnienie tej idiotki. A jeszcze sama jej tę książkę wpychałam w ręce, bo tak
mi się podobała i chciałam koniecznie nawrócić nieczytającą znajomą na
czytanie... – Westchnęła głęboko i dodała: – Teraz mam awersję do pożyczania,
chyba że naprawdę komuś ufam.
– Ja też – zgodził się Olek. –
Najbardziej mnie denerwuje, gdy ktoś traktuje książkę inaczej niż ja, na
przykład zamiast włożyć zakładkę, kładzie tom do góry grzbietem albo zagina
rogi.
– Za zaginanie rogów w moich książkach
obciąłbym ręce – mruknął Wiktor, zerkając na Olka, który – los cię wyraźnie nie
lubi, bracie, pomyślała Olga współczująco – właśnie brał ciastka dla siebie i
dla niej i spojrzał na mówiącego o kilka sekund za późno, gdy tamten znów wbił
wzrok w szklankę z resztką herbaty.
– Zaginanie rogów bym przeżył –
powiedział Sebastian i dopił kawę. – Ale raz mi kumpel porobił w książce
notatki długopisem, rzadko się na kogoś tak wydzierałem jak wtedy na niego.
– Długopisem? – powtórzyła Olga ze
zgrozą. – Cholera, zabiłabym. Rozszarpałabym na kawałeczki.
– Wykastrowałbym – dorzucił Olek.
– Przebiłbym ścianę jego łbem –
mruknął Andrzej i odstawił szklankę na podłogę. – Ale widziałem lepszy numer,
jeszcze na pierwszym roku studiów. Mieliśmy wykłady z filozofii, przyszedł czas
kolokwium zaliczeniowego, w zasadzie wystarczały do tego same notatki, bo
kobieta świetnie prowadziła, ale dobrze się doczytywało jeszcze coś z
Tatarkiewicza, a Tatarkiewicza wtedy właśnie wznowiono, takie samo trzytomowe
wydanie w granatowej miękkiej okładce, jakie ty masz – dodał, zwracając się do
Olgi. – Przed kołem poszliśmy w parę osób na frytki do VIP-a, siadamy, jedna
panna wyciąga pierwszy tom Tatarkiewicza, mnie i koleżance miny się wydłużają z
zazdrości, panna otwiera książkę... a tam strona po stronie duże partie tekstu
pozamazywane kolorowymi flamastrami, bo „ona sobie podkreślała ważne
informacje”.
– Żartujesz – powiedział Sebastian ze
zgrozą.
– Nie – odparł Andrzej dobitnie. –
Wyobraź to sobie: jedna strona Tatarkiewicza różowo-zielona, druga
niebiesko-czerwona, trzecia pomarańczowo-żółta i tak w kółko. Powiedziałem jej,
że jest pieprznięta i powinni jej zabrać z domu wszelkie książki, a ta zaczęła
się upierać, że to doskonały sposób na zapamiętywanie.
– Za to powinno się lądować w sądzie –
stwierdził Olek.
– I dlatego ja nie pożyczam książek –
zakończył Weredecki. Olga popatrzyła na niego z zaskoczeniem.
– A to twoja „Anty-teoria literatury”
Burzyńskiej sama do mnie przywędrowała?
– No nie, Ola. – Uśmiechnął się lekko.
– Uściślijmy: nie pożyczam, chyba że wyjątkowo i nielicznym osobom. Co do
ciebie nie mam wątpliwości, tym bardziej że ja mam twojego Tacyta i oboje wiemy
dobrze, że jak Burzyńska do mnie nie wróci, to Tacyt nie wróci do ciebie, a jak
Tacytowi się stanie krzywda, to stanie się i Burzyńskiej.
– Logiczne – stwierdziła Olga z
rozbawieniem. – Chociaż brzmi trochę groźnie.
– Musi – odparł z zadowoleniem.
– A studentom pożyczasz? – zainteresował
się Sebastian. Michał prychnął, ale nie skomentował pytania.
– Jeszcze czego – odparł Andrzej,
najwyraźniej urażony podobnym podejrzeniem. – Mają biblioteki, czytelnie i
stypendia na potrzebne książki.
– Stypendia, które są tak niskie, że
nawet śmiać się głupio – mruknął Julek.
– A to już nie moja sprawa – uciął. –
Studentom książek nie pożyczam i koniec.
– My pożyczamy – przyznała się Olga,
wskazując ruchem głowy na przyjaciela. – Niektórym.
– Bardzo niektórym – uściślił Olek. –
I najpierw roztaczamy przed nimi obraz średniowiecznych tortur, jakim ich
poddamy, jeśli książce zrobi się choćby najmniejsze zagięcie na ostatniej
stronie.
– Pożyczamy trochę paru osobom z
filologii polskiej i śródziemnomorskiej – dodała. – W zeszłym roku miałam w
grupie z polonistyki dziewczynę, która uwielbiała staropole, więc chętnie jej
podrzuciłam parę rzeczy.
– Ta mocno zbudowana, ruda? – zapytał
Olek. – Ta w okularach, która na egzaminie miała pytanie o „Dworzanina
polskiego"?
– Właśnie ta – potwierdziła.
– Ładnie go omówiła.
– No ba – powiedziała dumnie. – A kto
jej pożyczył pracę o „Dworzaninie” ze „Studiów Staropolskich”? Ona zresztą już
wtedy mi zapowiedziała, że licencjat chce pisać u mnie, a po obronie... – Upiła
odrobinę herbaty i usiadła po turecku. – Po obronie podeszła do mnie z kwiatami
i powiedziała, że gratuluje z całego serca mnie, bo się tak dobrze obroniłam, i
sobie, bo skoro jestem doktorem, to będzie mogła za rok przyjść do mnie na
seminarium.
– Wie, czego chce – mruknął Olek z
uznaniem.
Sebastian przyglądał mu się przez
chwilę, jakby chciał o coś zapytać, ale najwyraźniej zrezygnował; odstawił
trzymaną dotąd w lewej ręce pustą szklankę na parapet, po czym odwrócił się do
Michała plecami i oparł o jego ramię.
– A tobie nie za wygodnie? – prychnął
Skalnicki.
– Jeśli nie będziesz się wiercił, to
będzie w sam raz – odparł i zamknął oczy.
– Chyba zaraz wstanę – mruknął Michał
z rozbawieniem.
– Moja siostra zagina rogi w
książkach, gdy chce zaznaczyć sobie jakiś cytat – odezwał się Julek z lekkim
skrzywieniem. – Parę razy się o to pożarliśmy, bo ja wkładam małe karteczki
między kartki, więc się czepiała, że przeze mnie z książek wysypują się sterty
papierów, a ja się złościłem, że po jej czytaniu nie ma jednej niepogiętej
strony.
– Zaginam te z biblioteki – przyznał
się Wiktor z miną winowajcy. – Teraz już rzadziej, bo się pilnuję, ale jak nie
mam nic pod ręką do zaznaczenia czegoś, to po prostu zaginam.
– Mały rożek? – zapytał Julek
podejrzliwie.
– Nie – wymruczał. – Zaginam kartkę
tak, by rogiem dotykała cytatu.
– Po tobie się czegoś takiego nie
spodziewałem – oświadczył Julian z niesmakiem. – Dobra, przyznawać się, kto
jeszcze tak zagina, żebym wiedział, komu książki do ręki nie dawać. Olga? –
spytał po chwili z niedowierzaniem, gdy ta uniosła nieśmiało dłoń.
– Czasami – powiedziała obronnie. –
Maleńkie rożki. W książkach z biblioteki. Swoich nie ruszam, a z pożyczonymi od
konkretnych osób obchodzę się co najmniej równie ostrożnie jak z własnymi.
– Co dowodzi, że biblioteki dają
uczucie anonimowości i przez to pozwalają na większe bestialstwo – spointował
Olek. – I niestety wiem to z własnego doświadczenia, też czasem robiłem rogi,
znaczy rożki – poprawił szybko, bo tym razem Julkowi udało się przybrać
morderczy wyraz twarzy.
– Pożyczyłem ci moją Sand – wywarczał
ten ostatni. – Jak mi ją oddasz, przejrzę uważnie każdą kartkę i jak gdzieś
zobaczę choćby cień zagięcia rogu, to słowo honoru, że zrobię ci z twojej
biblioteki jesień średniowiecza.
– Niczego jej nie zagiąłem – zapewnił.
– Zobaczymy – uciął Julek.
– Co masz Sand? – zainteresowała się
Olga.
– „Mówiący dąb” – odparł, dalej
przewiercając Olka wzrokiem. – Dorwałem w Książnicy na wyprzedaży... wiem, że w
okładce jest dziura wypalona papierosem, ale kartki były w dobrym stanie, więc
ostrzegam, że nie dam się wykpić, jak zobaczę rogi, zabiję.
– Niczego jej nie zagiąłem, nie
zaginam i nie zagnę – powiedział uroczyście.
– Jak Olek skończy, mogę pożyczyć? –
Olga złożyła ręce w geście prośby. – Też nie zagnę, słowo.
– Yhym – mruknął Julek. – Ale ma
wrócić niepogięta.
– Julian, przecież jedziemy na jednym
wózku – uspokoił go Olek. – Też byśmy szału dostali, jakby nam ktoś pogiął
książki, uwierz. Ja już się w ogóle wyleczyłem z zaznaczania przez zaginanie.
– Ja nie – wymruczała Olga do
szklanki.
– Do zaznaczania najlepszy jest miękki
ołówek – mruknął Sebastian, nie otwierając oczu. – HB, nie za ostro
zatemperowany. I dobra gumka, bo niektóre są takie, że nie tylko nie zetrą
ołówka i nie tylko go rozmażą, ale jeszcze pozostawiają po sobie jakieś
kolorowe smugi.
– Albo przecierają papier – uzupełnił
Andrzej. – Raz taką miałem, prawie mi zrobiła dziurę w „Teoriach badań
literackich”, bo to pulpowy papier.
– To wznowienie? – upewniła się Olga. –
No rzeczywiście taki trochę pulpowy.
– Kreślenia ołówkiem po książce też
nie cierpię – oświadczył Julian stanowczo. – Przejrzałem sobie podczas
rozpakowywania parę twoich książek, kobieto, ty je wszystkie zabazgrałaś
ołówkiem na wszelkie możliwe strony!
– Julek prawie dostał zawału, gdy
obejrzał „Brutusa jako dzieło krytycznoliterackie” – wtrącił Olek, patrząc na
Olgę z rozbawieniem. – Fakt, że na prawie każdej stronie Olka ma tam coś
popodkreślane, ujęte w klamrę, oznaczone krzyżykiem, wykrzyknikiem albo jednym
i drugim i jeszcze opisane plus często strzałka przez pół strony do innego oznaczenia.
– Ja tak czytam – powiedziała
obronnie. – Literaturę piękną podkreślam trochę, ale naukową mam pozakreślaną
do granic, to prawda i ja tak właśnie czytam i pracuję.
– Ja też – uspokoił ją Olek. – Ja cię
rozumiem, to Julian toczył pianę z ust.
– Ja też cię rozumiem. – Sebastian
otworzył oczy i zwrócił głowę w jej stronę. – Też tak czytam.
– Niestety – stwierdził Michał. – Jak
pożyczam od niego książki, muszę się przebić do właściwego tekstu przez masę
jego podkreśleń, przypisów i oznaczeń. Z wami zresztą jest tak samo, ja
rozumiem, że to jest wasz sposób pracy z książką, ale, cholera, czasem tych
waszych notatek jest na stronie więcej niż tekstu drukowanego!
– Michał, ale my piszemy tylko po
swoich książkach – odparła Olga wesoło. – Ja miałam lepszą sytuację. Pożyczyłam
naszemu promotorowi książkę o pamięci autobiograficznej; już ją przeczytałam,
popodkreślałam, pożyczyłam mu, on mi ja niebawem oddał, ja otwieram książkę...
a tam między moimi podkreśleniami i dopiskami – podkreślenia i dopiski profesora!
– Chyba żartujesz? – zapytał Julek ze
zgrozą. – Wiesz co... to już przegięcie.
– Też tak na początku pomyślałam –
zgodziła się. – Poczułam się nawet tak jakoś zraniona, wiesz, jakby mi ktoś coś
zbezcześcił, i miałam żal do profesora. A potem tak przejrzałam tę książkę raz
i drugi, poczytałam te jego dopiski... i nagle zaczęło mi to pasować.
– Co pasować? – Julek wpatrywał się w
nią podejrzliwie. Olga odgarnęła obiema dłońmi włosy za uszy i uśmiechnęła się
szeroko.
– Te cudze podkreślenia – wyjaśniła, podnosząc
z podłogi odstawioną tam przed chwilą szklankę z resztką letniej już herbaty. –
Mówię, na początku odebrałam te zaznaczenia profesora jako jakąś napaść na moje
posiadanie mojej książki, jakieś jej nadużycie, a potem... – Oparła się
wygodnie o ramię Olka, który rzucił jej tylko rozbawione spojrzenie. – A potem,
gdy się temu zaczęłam przyglądać, okazało się, że ja podkreśliłam jedne rzeczy,
profesor inne, ja zwróciłam uwagę na to, on na tamto, ja jeden fragment uznałam
za ważny, on inny – i to, co on podkreślił, też okazywało się ważne czy choćby
ciekawe, warte podkreślenia właśnie. Poczułam się tak, jakbym z nim rozmawiała
o tej książce, jakbyśmy dyskutowali kolejne podkreślone przez nas fragmenty. Z
tego wspólnego kreślenia po książce wyszedł niewerbalny dialog, rozumiesz? I
wtedy pomyślałam, że to jest świetny sposób prowadzenia rozmowy o książce,
takie zaznaczanie w niej jeden czytelnik po drugim ważnych dla siebie
fragmentów, a potem oglądanie, co zaznaczyli inni. Jednym słowem, zrobiła się z
tego zabawa we współczytanie – zakończyła radośnie. Julian pokręcił gwałtownie
głową.
– Jednym słowem – dorzucił Olek,
obejmując Olgę ramieniem i przyciągając do siebie – Ola znalazła sobie dobre
usprawiedliwienie powodu, dla którego nie musiała z gumką w ręku wertować całej
książki i zmazywać ołówka profesora.
– Bardzo zabawne – prychnęła,
opierając głowę na jego klatce piersiowej. – To naprawdę świetny sposób
czytania – dodała, patrząc na Julka, z którego twarzy można było wyczytać
zdecydowany sprzeciw.
– Co nie znaczy – uzupełnił Olek – że
warto w ten sposób czytać czy, jak chce Olka, „współczytać” jej „Jerozolimę
wyzwoloną” w oryginale i z końcówki dziewiętnastego wieku. Kto w ten sposób
będzie się bawił czytaniem, straci głowę, ręce, nogi i inne przydatne końcówki.
– Są pewne granice – oświadczyła z
godnością. – Nawet ja po niej nie piszę.
– W moim przypadku są tylko granice –
mruknął Julek. – Moich książek się nie maże, nie gniecie, nie zagina, nie
rozkłada grzbietem do góry, co najwyżej wkłada się kartki między strony.
– I właśnie dlatego nie gromadzę
książek – powiedział Michał wesoło. – Nie upodabniam się do szalonych
książkopatów.
– To się fachowo nazywa bibliopatią –
mruknął Sebastian, nadal wygodnie półleżąc. – Ola, skąd to było? Bo pamiętam,
że właśnie od ciebie pierwszy raz usłyszałem to określenie.
– Chyba z „Klubu Dumas”... prawda? –
Odchyliła lekko głowę i spojrzała pytająco na Olka, który przez chwilę się
zastanawiał.
– Chyba tak – zgodził się wreszcie i
sięgnął po stojącą przy jego prawym kolanie szklankę, w której była już resztka
herbaty. – Bo z „Klubu Dantego” pamiętam głównie te robaki...
– Przestań! – syknęła. – Czytałam ten
fragment przy jedzeniu i na jakiś tydzień straciłam do tej książki serce.
– Nie czytałem ani jednej, ani drugiej
– mruknął Julek.
– „Dante” był ciekawy, póki nie doszło
do rozwiązania zagadki – powiedział Michał z niezadowoleniem. – Rozwiązanie
wszystko popsuło, było zupełnie bez smaku. – Spojrzał na Sebastiana i pociągnął
go lekko za włosy, na co ten syknął i się poderwał.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał z
irytacją.
– Chcę iść do łazienki, a ty się tak na
mnie rozłożyłeś – odparł Skalnicki, uśmiechając się. – Musiałem się jakoś spod
ciebie wydostać – dodał, wstając.
– „Dante” przypominał „Kod” Browna –
stwierdził Andrzej z niesmakiem.
– No, nie przesadzaj – rzucił Michał,
obchodząc ostrożnie stół. – Różnica jest spora, i w stylu, i w treści, i w
kreacji bohaterów, wyłącznie na plus Pearla. On przynajmniej nie wymyślał
teorii spiskowych, w które potem uwierzyli niemal wszyscy Amerykanie.
– Uwierzyli w najazd Marsjan w tysiąc
dziewięćset trzydziestym ósmym – prychnął – więc i uwierzyli w wielki spisek
katolicki w dwa tysiące trzecim.
Michał przystanął w progu.
– To straszne – powiedział, patrząc na
Andrzeja z komicznie ponurą miną – ale bodajże po raz drugi w życiu muszę się z
tobą zgodzić.
– Najszczersze kondolencje – odparł
ten ze złośliwym uśmiechem. – A kiedy był pierwszy?
– Gdy zaprosiliście Ziemkiewicza na
spotkanie ze studentami – mruknął. – To też straszne, ale i wtedy się zgadzałem
z tym, co mu powiedziałeś.
– No widzisz. – Andrzej przeniósł
wzrok na trzymaną w dłoni szklankę z wypitą herbatą. – Może jeszcze będą z
ciebie ludzie.
– Jeśli tacy jak ty – odparł Michał
sucho i tym razem słuchać było, że nie żartuje – to wolałbym własnoręcznie
urwać sobie łeb.
Andrzej prychnął tylko i wzruszył
ramionami, gdy tamten wychodził; Sebastian uśmiechnął się, odprowadzając
przyjaciela wzrokiem, spojrzał na Olgę i uniósł lekko brwi, jakby chciał
powiedzieć: „Widzisz, jacy są grzeczni?”. Olga odpowiedziała sceptycznym
uśmiechem – „Tak, tylko ciekawe, na jak długo”.
Westchnęła głęboko i oparła się
wygodniej o Olka. Własny duchowy brat to dobra rzecz, można go traktować jak
podręczną przytulankę.
– Odstawisz? – poprosiła, podając mu
pustą szklankę. – Bo jak znam swoje szczęście, jeśli postawię ją obok siebie,
to wstając, nadepnę na nią.
Odstawił, przyciągnął ją mocniej i
oparł podbródek o jej głowę. Nie musiała go widzieć, by wiedzieć, gdzie patrzył
– na Wiktora. Nie musiała się nad tym zastanawiać, wystarczyło podchwycić
spojrzenie tego ostatniego – szybkie, rzucone na Olka jakby ukradkiem, a potem
od razu zniwelowane niechętnym wyrazem twarzy. Nie musiała nawet tego dostrzec,
znała przecież Olka dobrze – jak się zakochał, pożerał wzrokiem niczym
wygłodzone zwierzę.
Jedyne, co musiała, to opanować chęć
uderzenia przyjaciela łokciem między żebra.
Ziewnęła lekko, zasłaniając usta lewym
nadgarstkiem, a potem splotła obie dłonie na kolanie Olka i rozejrzała się po
pokoju.
Jej sposób zwracania uwagi na
otoczenie był dość kiepski, z upływem lat na uczelni coraz gorszy: słabo
zapamiętywała twarze, marnie rejestrowała wygląd pomieszczeń, często nie
dostrzegała sprzętów; wzrok dokonywał czegoś, co określała jako „selekcję
filologiczną”: pomijał, wycinał, odsiewał wszystko, co nie było książkami lub
się bezpośrednio z książkami nie łączyło. Może dlatego w wypadku twarzy lepiej
i szybciej zapamiętywała innych wykładowców niż studentów? Chociaż bardziej
prawdopodobne, że wynikało to z przewagi liczebnej tych drugich nad pierwszymi.
Niekiedy jednak skupiała to swoje
postrzeganie na ludziach lub na przedmiotach. Na ludziach było zdecydowanie
ciekawiej – balzakowska fizjonomika okazywała się trafna i prawdziwa tak
często, że choćby już z tego powodu warto było patrzeć na innych. Duch urabia
byt, a byt urabia twarz, ciało, mimikę, gesty, sposób chodzenia, sposób bycia w
swoim ciele. Cielesność i duchowość, tego się nie da rozdzielić, od dawna w to
nie wierzyła.
Twarz przytulającego ją Olka znała od
ośmiu lat, na pamięć, równie dobrze jak własną. Znała świetnie jego
ciemnobrązowe, w odpowiednim świetle wręcz czarne oczy i ich oprawę: mocno
zarysowane czarne brwi i dość długie jak na mężczyznę rzęsy, ładne, pełne usta,
prosty nos oraz cerę o nieco śniadym odcieniu. Doskonale umiała wyłowić w
tłumie jego ciemnobrązową, gęstą czuprynę; przy wzroście Olka wyłowienie go z
tłumu nie było zresztą trudne. Wysoki, szczupły, świetnie zbudowany i dość
muskularny, stanowił niezmiernie przyjemny dla oka obiekt estetyczny, na którym
nieliczne z zasady, a mocno sfeminizowane roczniki filologii klasycznej
zawieszały parę lat temu chętnie oko, choćby dla chwilowego nacieszenia wzroku.
Obecnie pewnie w wolnych chwilach wzdychała do niego po cichu część studentek
polonistyki – a on, jak ostatnia oferma, wzdychał do ostrygowatego Wiktora.
Nie, żeby nie było do czego wzdychać –
przyznała, rzucając okiem na tego ostatniego. Wiktor był przystojny, to prawda;
oczy miał naprawdę ładne, jasnozielone, chyba tylko o pół tonu ciemniejsze od
jej własnych; sympatycznie to się komponowało z ciemnoblond włosami i jasną
cerą, ale usta, jak dla Olgi, miał trochę za wąskie – zawsze jej się zdawało,
że mężczyźni o takich ustach są dość zimni. Mniejsza jednak z jej wrażeniami,
tu decydowało wrażenie Olka – a tego nie odstraszał ani z zasady zdystansowany
i niechętny zbyt bliskim znajomościom wyraz twarzy Wiktora, ani mało
zachęcające spojrzenia, jakie znad okularów o delikatnych, ciemnych oprawkach
obejmujących górną połowę cienkich, kwadratowych szkieł z łagodnie
zaokrąglonymi kątami, padały zwykle na trasie tłumacz-filolog. Swoją drogą,
chociaż byli rówieśnikami, to Wiktor często sprawiał wrażenie starszego –
trudno zdecydowanie orzec, czy wyłącznie z powodu własnego ponuractwa, czy z
powodu zgrzytu, jaki następował, gdy jego introwertyzm, powściągliwość,
olbrzymi dystans do ludzi i jakaś niechęć do nawiązywania bliższych kontaktów
zderzały się z otwartością, życzliwością, ciepłem i dużym poczuciem humoru Olka.
Tak czy inaczej, blondyni, ciemni czy
jaśni, są upierdliwi – stwierdziła Olga, przenosząc wzrok na Julka. No, tu
akurat fizjonomika Balzaka brała w łeb na całej linii. Julek, niewysoki,
szczupły i dość drobnej budowy, z blond czupryną, której odcień kojarzył się
nieodparcie z żółtą kredką, jaką w zerówce malowało się słońce – choć Andrzej,
jak to Andrzej, stwierdził kiedyś, gdy przypadkiem o tym wspomniała, że raczej
z serowymi chipsami i właśnie dlatego nie może na takie chipsy patrzeć –
czupryną, której kosmyki opadały na duże, błękitne oczy pod jasnymi brwiami,
ten Julek, o delikatnych rysach twarzy, ładnie wykrojonych ustach i niedużych
dłoniach – ten Julek z wyglądu przypominał przecież aniołka, ucieleśnienie
stereotypowej blond niewinności i łagodności.
I kto by uwierzył, widząc go po raz
pierwszy, że to taka nerwowa, obrażalska, złośliwa i choleryczna wścieklizna?
Która do tego chodzi w glanach, z łańcuchem przy spodniach, dobre sobie,
metalowiec metr sześćdziesiąt dziewięć, w koszulach z zazwyczaj dość
interesującymi napisami – ulubioną Olgi była czarna bawełniana z wielkim
nadrukiem: „Gdy dorosnę, chcę być Ojcem Dyrektorem”, co za szkoda, że na
Manhattanie nie mieli jej rozmiaru – i słucha namiętnie ostrego rocka i metalu?
A przy tym wszystkim ma diabelnie sentymentalną naturę, która – mimo
najlepszych starań – zawsze w końcu wychodzi na jaw w jego tekstach.
Całe szczęście, że teraz przyszedł bez
łańcucha – pomyślała, rzucając okiem na jego ciemnoniebieskie dżinsy, pełna
troski o swoje panele, które ojciec kładł w niemal całym mieszkaniu przez
prawie tydzień. Szara koszulka z rękawem przed łokieć głosiła tym razem: „Życie
jest długie, szare i do dupy, a potem umrzesz” – znak, że Julian miał raczej
marny humor, tym bardziej że napis na plecach, o ile Olga dobrze pamiętała,
stwierdzał: „A wtedy będzie na odwrót: do dupy, szaro i długo”. Siedzący obok
Wiktor odcinał się swoim ubiorem od stylu preferowanego przez Julka: co prawda
też miał na sobie dżinsy, jasne, ale nieprzetarte, a do tego kremową koszulę z
guzikami, z długimi rękawami i zapiętymi mankietami – pojęcia nie miała, jak on
tak wytrzymuje w ten upał. W każdym razie ta dwójka stanowiła zabawny kontrast:
dwa przeciwne odcienie, dwa różne typy urody, dwa odmienne charaktery – bo
Julian, przy całej swojej chimeryczności, był ekstrawertyczny – o, niekiedy
zdecydowanie za ekstrawertyczny! – i bezpośredni, co objawiało się przede
wszystkim w ten sposób, że gdy był zły, bezpośrednio wyżywał się na wszystkim i
wszystkich. Należało mu jednak przyznać, że gdy miał dobry humor, był naprawdę
świetnym kompanem. Wiktor natomiast zdawał się wszystko w sobie dusić; jego
posunięty niemal do nieuprzejmości introwertyzm potrafił działać na nerwy.
Człowiek, po którym nie widać ani złości, ani radości, jest na dalszą metę
piekielnie męczący – i Olga zastanawiała się niekiedy, dlaczego właściwie
Wiktor się z nią zaprzyjaźnił i mimo zdecydowanej odmienności ich charakterów
dość intensywnie podtrzymywał kontakt – w sposób małomówny, ostrygowaty i
koszmarnie powściągliwy, ale jednak okazywał jej zawsze swoją życzliwość. Jak
choćby przy tej przeprowadzce – gdy wspomniała, że szuka wyrobników do
ustawiania książek, wymruczał znad sterty papierów, którą porządkował: „Jeżeli
jestem ci do czegokolwiek potrzebny, to mów”. Nie brzmiało to ani zachęcająco,
ani uprzejmie, ani nie zdradzało ochoty do pomocy – ale po jakimś drobiazgu w
jego spojrzeniu, w tonie, po bardzo słabym uśmiechu rozumiała, że należy to
odczytać jako wyraźną i przyjazną deklarację.
To przecież ważne i wartościowe,
pomyślała, nawet jeśli tak odmienne od tego, do czego była przyzwyczajona; tak
odmienne od impulsywnego: „No jasne, zgłupiałaś, że w ogóle pytasz?” Julka czy
od Olka, któremu wcale nie trzeba było nic mówić, bo przecież to jasne,
oczywiste i naturalne, że jeśli Olga się przeprowadza, to Olek jej w tym
pomaga.
Wiedziona nagłym impulsem, odchyliła
znów głowę i pocałowała Olka delikatnie; z racji sposobu, w jaki się o niego
opierała, mogła jedynie musnąć ustami linię jego szczęki, ale Olkowi to
wystarczyło: objął ją trochę mocniej, poklepał po ramieniu i pocałował we
włosy.
Oboje byli tak przyzwyczajeni do tych
drobnych czułości, do bliskości przekraczającej typową bliskość przyjaźni
damsko-męskiej i stojącej na krawędzi bliskości związkowej, że zupełnie nie
brali pod uwagę reakcji innych. Może więc Julek miał rację, przemknęło jej
przez głowę, może różne kwiatki w związkach Olka brały się stąd, że jego
chłopacy nigdy nie byli do końca pewni, jakie go w zasadzie relacje z nią
łączą?
Ale to była jednak nadinterpretacja
rozdrażnionej blond cholery, zdecydowanie, nikt nie może tak myśleć na poważnie
– uznała po chwili i chyba wywołała wilka z lasu, bo Julian wyprostował właśnie
ugięte dotąd w kolanach nogi, pochylił się nieco do przodu i powiedział
zjadliwie:
– Wiesz, Olek, gdybym był złośliwy, to
bym powiedział, że twoja orientacja seksualna jest co najmniej w połowie
błędna, skoro tak się z Olką do siebie kleicie.
– Wiesz, Julian, gdybym ja był
złośliwy – odparował Olek – to też bym ci parę rzeczy powiedział, i zacząłbym
od tego, na czym skończyliśmy przy rozmowie o wybijaniu metrum – dodał, a Olga
bez podnoszenia głowy mogła sobie doskonale wyobrazić jego nieco drwiący
uśmiech – ale ponieważ złośliwy nie jestem w najmniejszym stopniu, powiem
tylko, żebyś się odczepił.
Julian skrzywił się jedynie na aluzję
do swojego wzrostu i z obrażoną miną zasłonił się pustą już szklanką, miarkując
dopijanie resztek. Bez względu na to, jak się starał, gdy robił minę obrażoną,
złą lub morderczą, efekt był z reguły taki sam: wyglądał jak uroczy,
naburmuszony nastolatek.
Olga nie przyglądała mu się zbyt
długo, by nie prowokować kolejnego czepiania się; przeniosła wzrok na swoje
stare, przetarte, sprane, trochę rozciągnięte i postrzępione dżinsy, których
niegdyś jasnoniebieski kolor stał się z upływem czasu szarawy, poprawiła
materiał na lewej nodze i zerknęła na Wiktora. Jak on może, pomyślała ponownie
ze zdumieniem, wytrzymać w długim rękawie? Sama miała na sobie luźną bluzkę z
krótkim rękawem oraz dość sporym dekoltem, choć może w przypadku jej niedużego
biustu taki dekolt nie był zbyt dobrym rozwiązaniem – i na myśl, że miałaby
założyć coś mniej przewiewnego, robiło jej się gorąco. Z lekkim
zniecierpliwieniem wyciągnęła kolejną tego dnia nitkę z dołu bluzki – ta
nieszczęsna, bladoniebieska szmacianka też już była wiekowa i się strzępiła,
ale stanowiła doskonałe rozwiązanie i na gorące dni, i na czas jakiejś pracy
fizycznej, poza tym Olga nie lubiła wyrzucać ubrań, w których się dobrze czuła,
nawet jeśli te ubrania dawno przestały się porządnie prezentować. Na chodzenie
po domu ten ciuch był przecież w sam raz.
Oboje z Olkiem mieli podobne
preferencje dotyczące ubrań: na uczelni marynarka, spodnie od garnituru, w jej
przypadku zamiennie ze spódnicą lub sukienką, w domu – luźne spodnie z
materiału lub dżinsy; te, które miał teraz na sobie, były równie sprane i
stare, jak jej własne; jasnozielona koszula z krótkim rękawem – te rękawy
zaczynały być chyba obsesją, ale to wina Wiktora – ładnie podkreślała karnację
Olka, zwłaszcza że zdążył się on już trochę opalić, gdy na pół rozebrany
przekopywał rodzicom w połowie lipca cały ogródek. Szczęściarz, nie musiał z
powodu bardzo jasnej skóry chronić się przed słońcem pod groźbą spalenia się na
czerwono i cierpienia z powodu oparzeń. Nie wszyscy mają takiego farta,
pomyślała współczująco pod swoim adresem.
– Chce ktoś herbatę? – Głos Michała,
który właśnie stanął w drzwiach, wyrwał ją z roztkliwiania się nad swą
nieznoszącą słońca karnacją. – Kurde, wyszedłem na chwilę i już taka grobowa
cisza? Niezły komplement.
– To nie komplement, to odpoczynek od
twojego gadulstwa – mruknął Andrzej.
– Rozumiem, że ty herbaty nie chcesz –
odparował.
– Dobrze rozumiesz – powiedział
Weredecki, uśmiechając się kpiąco.
– Ola? – spytał Olek, na co ona
pokręciła tylko lekko głową. – My dziękujemy – zwrócił się do Michała, który
spojrzał wyczekująco na dwójkę siedzącą naprzeciwko.
– Ja też dziękuję – odpowiedział na to
nieme pytanie Wiktor, Julek natomiast podał Skalnickiemu swoją szklankę i
zażądał stanowczo:
– A ja chcę kawę.
– No co ty, Julek – skrzywił się
Michał. – Znowu, tak jedna po drugiej?
– Tak – powiedział chłopak twardo. –
Znowu, tak jedna po drugiej, i te łyżki mają być porządne.
– Julian, zawału dostaniesz – zaczął.
– Chryste, Michał, zrób mu tę kawę i
niech będzie spokój – odezwał się naraz Sebastian; od kilku minut leżał
wygodnie na złączonych kartonach, z rękami pod głową i z zamkniętymi oczami, i
Olga przez moment była pewna, że zasnął. – A mnie herbatę.
– Dobra – burknął Michał, podchodząc i
biorąc jego oraz swoją szklankę z parapetu. – Ale jak dostanie zapaści czy
czegoś, ty go będziesz reanimował, mądralo.
Sebastian tylko mruknął na znak zgody,
a Skalnicki wyszedł z pokoju, raczej niezbyt zadowolony.
– Jesteś zmęczony? – spytała Olga,
gładząc obejmującą ją w pasie rękę Olka.
– Trochę – przyznał Sieniecki, nie
poruszając się. – Siedziałem przez ostatnie parę dni nad korektą artykułu tak
do trzeciej, czwartej nad ranem, potem spałem do czternastej czy piętnastej i pory
dnia zupełnie mi się poprzestawiały, jeszcze nie wróciłem do normy.
– Cholera, a ja cię wykorzystuję –
mruknęła z poczuciem winy.
– Daj spokój – roześmiał się i
spojrzał w jej kierunku. – To dobra gimnastyka na rozbudzenie, poza tym miałem
wczoraj motywację, by położyć się przed północą, zamiast siedzieć z książką do
czwartej.
– Heroiczna decyzja – stwierdził Olek
z rozbawieniem. – Ja bym chyba został przy książce.
– Mówiąc szczerze, zamierzałem –
odparł Sebastian, poprawiając się lekko na kartonach i znów zamykając oczy –
ale najzwyczajniej w świecie na niej zasnąłem.
Olek i Olga wybuchnęli śmiechem,
Wiktor roześmiał się cicho, Julian nadal z marnym efektem trwał w postawie
obrażonego. Andrzej uśmiechnął się kątem ust; zabawne, pomyślała naraz Olga, jakby
olśniona tą myślą, Poldek Poldkiem, ale Andrzej nie zaczepia też zbyt ostro
Sebastiana, już chyba parę razy się na nim sparzył.
Spojrzała na wyciągniętego na
kartonach Sienieckiego. W jego pociągłej, smagłej twarzy, widocznej teraz z
profilu – miał ostro zarysowany podbródek, to mu dodawało stanowczego wyrazu –
było coś, co kazało myśleć o stabilności, pewności, rzetelności. Może to tak
przywiązało do niego Michała – to, że Sebastian przypomina pod pewnymi
względami skałę, w pozytywnym sensie, powinien chyba raczej mieć na imię Piotr,
to, że gdy coś obieca, to zrobi to, choćby miał stanąć na głowie, a jak się
przyjaźni, to na dobre, na złe i na amen?
Biedny tylko ten, kto podpadnie jego
przyjacielowi, pomyślała z rozbawieniem, przypominając sobie jakieś starcie na
linii Michał-Andrzej-Sebastian, którego była świadkiem. Póki była to tylko mało
uprzejma wymiana docinków między dwoma pierwszymi, wynik był równy – ale potem
coś Sebastiana rozsierdziło – Andrzej trochę przegiął – i Sieniecki się
przyłączył. A jak się przyłączył, Michał się wyłączył, patrząc na przyjaciela
szeroko otwartymi oczami i z nieco rozchylonymi z zaskoczenia ustami, Andrzej
zaś po niezbyt długim czasie stracił rezon i tylko machinalnie odbijał
piłeczkę, po czym dyplomatycznie zwinął żagle.
Najwidoczniej cała trójka – Michał,
Andrzej i ona – nie spodziewali się, że Sieniecki potrafi tak atakować, gdy się
zezłości.
Przy tej śniadej cerze, czarnych
włosach i czarnych brwiach ciemnozielone oczy Sebastiana wyraźnie się
odznaczały; przypomniała sobie opis Poirota u Christie: ciemnozielone oczy,
błyszczące jak u kota – tak, skojarzenie było całkiem na miejscu. Chociaż,
rzecz jasna, poza tym szczegółem Sebastian, mierzący metr osiemdziesiąt pięć,
postawny, szczupły i szeroki w barach jak Olek, nie miał już niczego z Poirotem
wspólnego.
Na pierwszy rzut oka są nawet trochę
podobni – pomyślała, przenosząc wzrok z jednego końca pokoju na drugi, z
Sebastiana na Andrzeja. Obaj wysocy, Andrzej jest raptem o centymetr wyższy,
obaj dobrze zbudowani, obaj o pociągłych twarzach i obaj bruneci, tyle że
Andrzej ma jasną cerę i jakiś czas temu zapuścił trochę włosy, co się
zdecydowanie Oldze nie podobało – nie lubiła u mężczyzn dłuższych włosów, ale
musiała przyznać, że akurat jemu te proste, niemal sięgające ramion czarne
pasma pasowały. Sebastian jednak przy całej swojej stanowczości i pewnej
surowości, której nie umiała wyraźniej uchwycić i określić, miał w sobie coś z
gruntu życzliwego, przychylnego i pogodnego, Andrzej natomiast, choć rok od
niego młodszy, przez swoje napuszenie wydawał się chwilami starszy, zarówno
wiekiem, jak tytułem; był wyniosły, chłodny, niekiedy wręcz antypatyczny – z
pewnością całkowicie świadomie i rozmyślnie – i chętnie dawał odczuć swoją
wyższość. Tego zdecydowanie w nim nie lubiła, choć Weredecki potrafił być też
świetnym rozmówcą – może nie przemiłym, bo to słowo średnio do niego pasowało,
ale za to interesującym i przyciągającym. Jeżeli chciał, rzecz jasna, a chciał
raczej nieczęsto.
Miał przy tym nieco irytujący Olgę
zwyczaj mówienia o ludziach i do ludzi, których wyjątkowo nie lubił – po
nazwisku. Robił to tak uparcie i wytrwale, jakby te osoby nie miały imienia – w
jego ustach Michał i Julek byli zawsze Skalnickim i Szafrańskim, nigdy nie
słyszała, by zwracał się do nich lub wypowiadał o nich inaczej. Co gorsza, jego
zawzięcie niekiedy pozostawiało po sobie ślad – i Olga w którymś momencie
przyłapała się na tym, że o Michale zdarza jej się pomyśleć przy użyciu
nazwiska. Przy Julku to akurat nie działało – Julek zbyt mocno kojarzył jej się
z licealistą i koszulkami z niekonwencjonalnymi napisami, by mogła go określać
w tak poważny sposób; za to, chyba w ramach rewanżu czy jakiegoś przeniesienia –
po nazwisko sięgała przy Sebastianie. To pewnie w związku z Michałem – gdzie
Michał, tam Sebastian, więc gdzie Skalnicki, tam Sieniecki.
Przy Wiktorze jakoś nie było o tym
mowy – zwłaszcza że nie była nigdy do końca pewna, czy w nazwisku „Arendt”
wymawia się wyraźnie „dt”, czy pozwala na ubezdźwięcznienie, z tego, co
zauważyła, każdy, z Wiktorem włącznie, miał własną wersję.
O Olku nie umiałaby myśleć przy użyciu
nazwiska. Był jej duchowym bratem i jedną z najbliższych osób na świecie – i
miałaby o nim, o nim, z którym zdarzało jej się sypiać w jednym łóżku, któremu
się zwierzała i który jej się zwierzał, który przez prawie pięć lat cierpliwie
jej gotował na stancjach i z którym łączyło ją tak wiele, że mogłaby napisać o
tym książkę, a przynajmniej spore opowiadanie – miałaby go określać mianem
„Kamieniecki”? Chyba by ją Tartar pochłonął... Gdyby z kolei usłyszała kiedyś z
jego ust skierowane do niej „Limaniecka” – po prostu by się obraziła. Lub
przyłożyłaby mu w zęby. Lub jedno i drugie.
A wszystko to, te nazwiskowe
perturbacje, to wina Andrzeja, o którym, na mocy jakiegoś odruchu warunkowego
czy nazewniczej nemezis – myślała chwilami per „Weredecki”.
Musiała jednak przyznać, że jako
przyjaciel – gdy już się przyzwyczaił do kogoś, tak jak w ciągu pierwszych
dwóch lat ich znajomości przyzwyczaił się do niej, a potem chyba nawet
przywiązał – jako przyjaciel Andrzej był lojalny i godny zaufania. Gorzej, gdy
się go miało za przeciwnika – Michał i Julek wiedzieli najlepiej, jak cięty,
złośliwy i niestosujący taryfy ulgowej potrafił być jego język. Inna rzecz, że
oni też nie przebierali w słowach – ale to była już reakcja obronna.
No dobrze, może nie taka zawsze
obronna. Julian sam prowokował pyskówki, gdy miał zły dzień, a Michał lubił
słownego ping-ponga, choć w jego normalnym wydaniu był to ping-pong
przyjacielski, dopiero z Andrzejem zamieniał się w mordercze serwy.
Weredecki przeglądał właśnie „Książki
zakazane”, zostawione przez Michała na jednej z niższych, jeszcze pustych półek
przy drzwiach. Musiał poczuć, że jest obserwowany, bo w pewnej chwili uniósł
wzrok i, napotykając spojrzenie Olgi, uśmiechnął się lekko, po czym wrócił do
wertowania stron. Jasnoniebieskie oczy i wąskie usta nadawały zwykle jego
twarzy nieco drapieżny i trochę bezlitosny wyraz, rzadko wyglądał po prostu
sympatycznie – przed chwilą jednak mu się to udało. Pewnie nie byłby
zachwycony, gdyby o tym wiedział, pomyślała z rozbawieniem i lekko uścisnęła
dłoń Olka. Jak to dobrze, że ten akurat jest prosty, jasny i równy w swoim
cieple, życzliwości i przyjaźni.
Andrzejowi to tylko krawatu brakuje,
uznała po chwili, patrząc na jego elegancką granatową koszulę – chwała bogom, z
rękawem do łokcia, jakby zobaczyła jeszcze jednego z długim rękawem, chyba
musiałaby założyć kostium kąpielowy – i czarne spodnie z materiału z wyraźnie
zaprasowanym kantem. Elegant zakichany, prychnęła w duchu, zawsze wygląda jak
spod żelazka. W porządku, na uczelni taki ubiór był jak najbardziej na miejscu,
przy oficjalnych okolicznościach towarzyskich też, ale na litość boską, bez
przesady, przyszedł tu przecież na zwykłe spotkanie z mniej lub bardziej zaprzyjaźnioną
grupą ludzi i przede wszystkim do roboty przy mniej lub bardziej zakurzonych
książkach, są wakacje, upał koszmarny, wszyscy na urlopach, luz, blues i
marmolada, jak mawiała jej polonistka z liceum, nawet Sebastian, rozmiłowany w
garniturach i wedle określenia Michała bardziej formalny w stroju, niż
przewiduje konstytucja, wylegiwał się na tych kartonach w szarych spodniach z
jakiegoś lekkiego materiału i w beżowej koszuli, odpiętej pod szyją – a tu
Andrzej wyskakuje tak, jakby za chwilę miał stanąć za katedrą i przeprowadzić
wykład pod okiem prorektora do spraw nauki.
Michał wszedł do pokoju, podał Julkowi
kawę z ponurym komentarzem: „Twoja cholerna kofeina”, po czym znów wyszedł; po
chwili wrócił z dwiema szklankami herbaty i, postawiwszy je na parapecie,
popatrzył na Sebastiana.
– Nie za dobrze ci? – prychnął. – Suń
się, nie mam gdzie usiąść.
– Podłogi jest dużo – odparł
Sieniecki, nie poruszając się.
– I zaraz możesz na niej wylądować –
uzupełnił Michał. – No posuń się, bo sam cię posunę.
Sebastian otworzył oczy i spojrzał na
niego z zainteresowaniem.
– Michasiu, czy ty się czasem
zastanawiasz nad tym, jak brzmi to, co właśnie zamierzasz palnąć? – zapytał z
zaciekawieniem. Julek roześmiał się nad szklanką z kawą, Olek we włosy Olgi,
ona zaś pokręciła z rozbawieniem głową; Wiktor, jak zdążyła zauważyć,
uśmiechnął się pod nosem, na twarzy Andrzeja natomiast dostrzegła coś na
kształt politowania zmieszanego z drwiną. Skalnicki przygryzł dolną wargę i
zacisnął pięści, najwyraźniej starając się zapanować nad uśmiechem.
– Zrób mi miejsce – zażądał po chwili
spokojnie. Sieniecki rzucił mu pełne kpiny spojrzenie, po czym usiadł, a gdy
tylko Michał zajął zwolnioną część kartonu, Sebastian przesunął się trochę i
ponownie położył, tym razem opierając głowę o udo przyjaciela.
– Bądź łaskaw się nie wiercić –
powiedział, zanim ten zdążył zareagować, i splótł ręce na brzuchu.
– Czy ja jestem twoją poduszką? –
prychnął Michał, sięgając za siebie. – Poza tym wstawaj, herbatę ci zrobiłem.
– Dobry chłopiec – wymruczał Sieniecki
aprobująco. Skalnicki zamarł ze swoją szklanką w wyciągniętej ręce i
spiorunował go wzrokiem.
– W tej chwili naprawdę niewiele cię
dzieli od tego, bym ci wylał tę herbatę na twarz – syknął ostrzegawczo.
Sebastian otworzył oczy, roześmiał się cicho, usiadł i popatrzył na przyjaciela
z rozbawieniem.
– To był komplement połączony z
podziękowaniem, ty niedomyślny rudzielcu – powiedział ciepło i potargał mu
lekko włosy, po czym wziął drugą szklankę z parapetu. Upił łyk, nadal
przyglądając się z uśmiechem Michałowi, który tylko wzruszył ramionami i
odwrócił się do niego bokiem.
Julek przeniósł spojrzenie z nich na
Olgę i Olka, po czym wzniósł oczy do sufitu, jakby chciał powiedzieć: „Za jakie
grzechy?...”. No tak, pomyślała Olga dość współczująco, gdy Julkowi sypie się
związek, to zdecydowanie go drażni cudza bliskość, nawet jeśli nie związkowa, a
przyjacielska.
Zresztą... Zerknęła znów na tamtych
dwóch: Sebastian z powrotem ułożył się wygodnie, traktując nogę Michała jako
dobre oparcie dla głowy i, trzymając w obu dłoniach pustą w jednej trzeciej
szklankę, przymknął oczy; Skalnicki z kolei, patrząc w zamyśleniu na podłogę,
pił wolno swoją herbatę.
Nie, uznała, oni po prostu tak mają, w
taki między innymi sposób okazują sobie przyjaźń – podobnie jak ona z Olkiem. Z
boku to może wyglądać trochę dwuznacznie, sama przecież zdążyła już zauważyć,
jak niektórzy reagują na jej relację – ale to po prostu szczera, głęboka
przyjaźń. Ile Michał się zna z Sebastianem? Też przecież parę ładnych lat...
Zasłoniła twarz dłońmi, by stłumić
ziewnięcie. Trochę już za długo tak siedzą, a książki czekają i czekają – ale
na razie nie chciało jej się jeszcze wstawać. Jasnozielona roleta na oknie była
niemal całkowicie opuszczona, w pokoju panował przyjemny półcień, Olga była
rozleniwiona tym wakacyjnym upałem – po koszmarnych śniegach i mrozach między
styczniem a marcem lato okazało się równie koszmarne, tylko w drugą stronę,
chwilami naprawdę miała wrażenie, że się roztopi na ulicy – i najwyraźniej nie
tylko jej się nie spieszyło do wstawania. Andrzej dalej markował czytanie
książki, Julek wpatrywał się uparcie w sufit – jeśli znajdzie tam natchnienie
do nowego tekstu, Olga zażąda połowy praw autorskich, w końcu to jej sufit –
Wiktor znów bawił się z Olkiem w irytującą wymianę spojrzeń, Sebastian zalegał
w najlepsze na kartonach, chwilami tylko unosząc się lekko, by upić herbatę, a
Michał nie odrywał wzroku od podłogi – kolejny, który znalazł sobie muzę wśród
płaszczyzn pokoju.
Musiała przyznać, że miała słabość do
tej jego gęstej, sprawiającej zwykle wrażenie nieco potarganej, ciemnorudej
czupryny. Lubiła też jego twarz, owalną, o bardzo jasnej cerze i bez śladu
piegów, oczy – szare, wwiercające się w rozmówcę, tak jakby chciały przedrzeć
się do samego jądra myśli, uważne, inteligentne, oraz uśmiech – szeroki, często
łobuzerski, wywołujący sympatię.
Nawet te jego trzy kolczyki w lewym
uchu pasowały; Olga co prawda nie lubiła u mężczyzn tego typu ozdób, ale w
przypadku Michała wydawały się one równie naturalne, jak jego zgniłozielone
bojówki, glany – które, chwała wszelkim bóstwom opiekuńczym, na czas tych
koszmarnych upałów i on, i Julek zamienili na jakieś lekkie buty; jak Michał
stwierdził raz melancholijnie, nikt jeszcze nie wymyślił glanów w wersji
letniej, na przykład połączonych z elementami tenisówek, sandałów czy czegoś
równie przewiewnego i biedni glanowcy podczas upałów albo fundują swoim nogom
ostrą saunę, albo muszą zakładać coś, co trudno nazwać przyzwoitymi butami –
oraz jasnobrązowa koszula, też rozpięta pod szyją.
Krótki rękaw, rzecz jasna. Rany
boskie, Wiktor, jak ty możesz się nie ugotować na miękko, na twardo czy na
amen?
– Michał, ile masz wzrostu? – zapytała
naraz. Skalnicki, wyrwany ze swoich myśli, spojrzał na nią ze zdziwieniem znad
pitej herbaty, ściągnął lekko ciemnobrązowe brwi i powiedział podejrzliwym
tonem:
– Metr siedemdziesiąt osiem, bo co?
– A ty? – przeniosła wzrok na Wiktora,
nie zważając na cichy śmiech Olka.
– Sto osiemdziesiąt, o co ci chodzi? –
odparł Wiktor, również zdumiony.
– W porządku. – Uśmiechnęła się i
machnęła ręką uspokajająco. – Już mi wszystko gra.
– O nie, Oleńko – oświadczył Michał
stanowczo. – Teraz mnie coś nie gra. Po co pytasz i czemu tylko nas?
– Bo ich wzrost znam – odparła
spokojnie. Skalnicki przez moment patrzył na nią wyczekująco.
– I? – spytał wreszcie. – Czekam na
rozwinięcie wątku.
– Olga ma małe problemy z rozmiarami –
wtrącił się Olek i jęknął, gdy szturchnęła go łokciem w żebro. – No co, taka
prawda. Nie umie ocenić na oko wysokości, wielkości, odległości, niczego, co
się w jakikolwiek sposób rozciąga w przestrzeni.
– Olek za to nie odróżnia stron, jak
już zauważyliście – odparowała.
– To wy się pięknie dobraliście –
mruknął Sebastian, patrząc na nich z rozbawieniem. – Dobrze wiedzieć, nie można
się na was nigdy zdawać podczas wycieczek.
– No nie za bardzo – przyznała. – Na
początku studiów nasze wspólne wycieczki po Poznaniu kończyły się pytaniem o
drogę wszystkich napotkanych przechodniów, taksówkarzy i policjantów.
Olek roześmiał się na to wspomnienie.
– No dobra, ale co ma do tego mój wzrost?
– przypomniał Michał.
– Takie małe zboczenie – mruknęła
przepraszająco. – Źle mi się o kimś myśli, gdy nie wiem, ile ma lat, ile ma
wzrostu i jaki ma kolor oczu. Rozumiesz, muszę mieć pełny obraz.
– Musisz zajmować w jej wyobraźni
konkretną liczbę centymetrów – uzupełnił Olek, na wszelki wypadek przytrzymując
jej prawy łokieć, by znów nim nie dostać. – Ola nie chce być drugim Prokrustem.
– Lubię mieć konkretne wyobrażenie –
syknęła.
– Numer buta też chcesz? –
zaproponował Michał życzliwie.
– No jasne, słucham – odparła pełnym
godności tonem.
– Czterdzieści trzy – powiedział
uprzejmie.
– Czterdzieści pięć – dorzucił
Sebastian, wyraźnie ubawiony.
– Tak samo. – Olek poklepał ją po
ramieniu.
– Czterdzieści sześć – mruknął
Andrzej, patrząc na nią z lekkim uśmiechem.
– Czterdzieści cztery. – Wiktor po raz
chyba drugi tego popołudnia uśmiechnął się naprawdę.
Zapadła cisza i wszyscy spojrzeli na
Julka, który, wyraźnie spięty, uparcie wpatrywał się w sufit.
– No, Julian, twoja kolei – powiedział
Sebastian, unosząc się na łokciu. – Czekamy.
Julek rzucił mu mało przyjazne
spojrzenie, po czym przeniósł wzrok na Olgę i powiedział zimno:
– Trzydzieści osiem.
– No co ty? – zdumiała się i wypaliła,
zanim zdążyła się ugryźć w język: – Ja tak samo.
Naprawdę nie zamierzała sprowokować
tak żywiołowego wybuchu śmiechu – ani chłopaków, ani własnego, choć akurat jej
atak wesołości był bardziej winą Olka, który przyciągnął ją do siebie mocniej i
wymruczał do ucha:
– Tylko już nie wypytuj o inne
wymiary...
Julian z obrażoną miną przeczekał
ogólną wesołość, a gdy śmiech już ucichł, naburmuszył się jeszcze bardziej.
Olga chciała powiedzieć coś, co mogłoby go udobruchać, ale podchwyciła
spojrzenie Michała, który pokręcił ostrzegawczo głową, i zrezygnowała.
– Tak mi przyszło do głowy odnośnie
tego braku „Pani Bovary” – odezwał się Skalnicki, wskazując lekkim ruchem dłoni
na trzymaną przez Andrzeja książkę – że koniec końców przecież jej nie
zakazano, Flaubert wygrał proces.
– Możliwe – zgodziła się, wdzięczna mu
za zmianę tematu – ale mimo wszystko mi jej brakuje, nawet jeśli nie została
zakazana, była tym zagrożona.
– W sumie tak. – Odgarnął włosy sprzed
oczu. – Ale w końcu tytuł wyraźnie narzucił zakres książek: tylko te, które
zostały oficjalnie zakazane.
– Ale to już jest tylko bardzo cienka
granica, zakazane a bliskie zakazania... – zaczęła.
– Cholera, przestańcie – jęknął Julek.
– Już mi przeszło, nie musicie zagadywać atmosfery.
– Całe szczęście, bo wątek się
wyczerpywał – roześmiał się Michał.
– Olga, jak ty bardzo lubisz zielony? –
spytał naraz Wiktor.
– No... bardzo bardzo – odparła z
uśmiechem. – Bo?
– Bo wszystkie pokoje masz pomalowane
na zielono – powiedział z rozbawieniem.
– Ten i największy są na butelkową
zieleń – poprawiła. – Pamiętasz nazwę na puszce? – Spojrzała na Olka, który
pokręcił głową.
– Zieleń szmaragdowej nocy –
przypomniał sobie Michał i roześmiał się. – Wyjątkowo głupio.
– Wyjątkowo ciężko się zmywała –
mruknął Sebastian, który ponownie rozciągnął się na kartonach i na Michale.
– Skąd? – spytał Julek.
– Ze mnie – wyjaśnił. – Z pozostałych
też.
– Cholernie ciężko – zgodził się
Michał i dopił herbatę.
– Czyli do malowania mieszkania też
znalazłaś sobie wyrobników. – Andrzej popatrzył na Olgę z wyraźnym uznaniem.
– Sami się zaproponowali – odparła
obronnie. – Nie róbcie ze mnie takiej hetery wykorzystującej niewinnych ludzi,
Kostek z Sewerynem sami zaproponowali, że przewiozą i poprzenoszą mi kartony, a
ci dwaj – wskazała ruchem głowy Skalnickiego i Sienieckiego – z Olkiem i Poldkiem
zaproponowali pomoc przy malowaniu.
– I oczywiście twoje niewinne uwagi
„Ach, ileż mam potwornej roboty z tą przeprowadzką” nie miały tu żadnego wpływu
– roześmiał się Julek. – Ani trochę, prawda?
– Cicho – wtrącił się Olek. – Akurat
Kostka i Seweryna to ja zwerbowałem, a Poldek sam powiedział, że chętnie
pomacha pędzlem.
– O właśnie! – Michał uniósł
gwałtownie głowę i popatrzył na Julka oraz Wiktora. – Wyście tego nie
widzieli... ty też – dorzucił nadzwyczaj uprzejmie w kierunku Andrzeja – a
Poldek namalował portret Oli!
– Serio? Gdzie? – Julian rozejrzał się
szybko po pokoju.
– Nie tu, w największym – powiedział
Sebastian, siadając i odstawiając niedopitą herbatę na parapet.
– Nie widziałem.
– Jest na razie zasłonięty, razem z
całym modułem – wyjaśniła. Julek zmarszczył brwi, więc dodała: – No modułem,
biurko, półki nad, półki pod, to, co mi ojciec skonstruował na całą ścianę.
– To, na czym jest zawieszona ta
wielka płachta materiału, którą na wejściu chciałeś od razu ściągnąć – dorzucił
Olek.
– A po co ta płachta? – zdziwił się
Andrzej.
– Chciałam zrobić wielkie odsłonięcie
dopiero podczas parapetówki – powiedziała z uśmiechem. – Między blatem a
pierwszymi półkami jest trochę miejsca i Poldkowi udało się tam zmieścić ten
„portret”.
– Pokaż im teraz – poprosił Michał. –
To jest w ogóle dzieło powstałe przy współpracy, bo to ja poddałem pomysł, żeby
namalować Olkę wśród jej książek, a Poldek namalował...
– A ile go najpierw Michał namawiał –
mruknął Sebastian. – Chyba ze trzy godziny za nim chodził i marudził.
– Poldek jest strasznie zasadniczy –
stwierdził Olek z rozbawieniem – i cały czas się bronił, że on po ścianach
mazał nie będzie.
– I co? – spytał Julek, siadając po
turecku.
– No wiesz – powiedział Michał dumnie –
ma się tę siłę przekonywania. Użyłem ostatecznych argumentów.
– Dał się wysłać po piwa – uzupełnił
Sebastian złośliwie, na co Michał rzucił mu urażone spojrzenie. – To były te
jego ostateczne argumenty.
– Poldek się zgodził za piwo? –
prychnął Julian.
– Poldek się zgodził po piwie – odparł
Skalnicki, podkreślając przyimek. – Konkretnie po czterech. Siedzieliśmy,
dyskutowaliśmy o fenomenologii i sceptykach, Poldek miał ochotę na tego
heinekena, więc dostał jednego, drugiego, trzeciego, czwartego...
– Żeby nie było, wszyscy piliśmy –
wtrącił Sieniecki. – My z Poldkiem piwo, Olek z Olką wino, a Michał wlał w
siebie cztery litry soku grejpfrutowego. Michał zresztą, sierota skończona, po
piwo musiał iść dwukrotnie, bo za pierwszym razem przyniósł trzy półlitrowe
puszki i był święcie przekonany, że to nam na cały wieczór wystarczy.
– To twoja wina – zwrócił mu uwagę
Olek. – Nie posyła się po piwo abstynenta.
– Abstynent nieuważnie mnie słuchał –
odparł. – W każdym razie po trzecim piwie miałem ochotę pomalować Olce sufit na
różowo.
– Olek przyniósł diabelnie mocne wino –
mruknęła – więc byłam bliska zgodzenia się na to, ale na szczęście nie mieliśmy
różowej farby.
– Poldek po trzecim piwie zaczynał
mięknąć – podjął Michał – więc wcisnąłem mu czwarte, a po czwartym piwie Poldek
da się namówić do wszystkiego, więc przeforsowałem pomysł sportretowania Olki. –
Wstał, przeciągnął się i ruszył do drzwi. – No chodźcie, to trzeba zobaczyć na
własne oczy!
Olga westchnęła i podniosła się powoli
– nie za bardzo jej się chciało, ale portret rzeczywiście był wart ruszenia się
z podłogi. Przez moment tylko przemknęła jej przez głowę myśl – a raczej
zdziwienie, dlaczego, gdy Michał stwierdził, że po czwartym piwie Poldek da się
namówić do wszystkiego, Andrzej spojrzał na mówiącego tak ponuro, z jakąś
niechęcią – ale zanim zdążyła się głębiej nad tym zastanowić, była już w
największym pokoju, gdzie Michał właśnie ostrożnie zsuwał z modułu materiał.
– Uwaga... – powiedział i pociągnął
mocniej. – I proszę!
Gdy zasłona spadła, goście wpatrywali
się w malowidło przez kilkanaście sekund, po czym rozległ się zgodny wybuch
śmiechu Wiktora, Andrzeja i Juliana.
– No bardzo jesteś podobna –
stwierdził ten ostatni, gdy już się trochę opanował. – Wypisz, wymaluj ty.
– Poldek trochę przerobił moją ideę –
wyjaśnił Michał, zwijając materiał. – Powiedział, że słabo mu wychodzą
portrety, zwłaszcza gdy jest wstawiony, a poza tym trzeba wydobyć z Olki jej
esencję, a jej esencja to książki, więc namalował tę górę tomiszczy i dodał
objaśnienie.
Olga przyglądała się obrazowi
wielkiej, kolorowej sterty tomów z olbrzymią sympatią. Nad namalowanymi
książkami znajdowała się strzałka z informacją: „Gdzieś tam pod spodem jest
Olga”, pod obrazem zaś podpis twórców: „Poldek i Michał”, przy czym o ile
Poldek podpisał się zwyczajnie, o tyle Skalnicki upamiętnił swoje imię z
rozmachem, zajmując prawie tyle miejsca, ile sam malunek.
– Wydobył esencję. – Olek objął ją
ramieniem. – Któregoś dnia będę cię musiał spod takiej sterty wygrzebać.
– Albo vice versa – odcięła się. – W
każdym razie to jest śliczne, zawsze chciałam mieć obraz z książkami.
Gdy wracali do średniego pokoju,
Wiktor ujął ją delikatnie za łokieć.
– Przepraszam cię, Ola – powiedział –
ale ja się już muszę zbierać, jest po czwartej.
– Jasne – odparła i uśmiechnęła się do
niego. – Dzięki za pomoc...
– Niewielką – stwierdził, najwyraźniej
niezbyt zadowolony. – Przykro mi.
– Daj spokój, najważniejsze, że
wpadłeś – zapewniła; nie chciała, by myślał, że jego obecność przydaje się
jedynie wtedy, gdy potrzeba jakiejś pomocy. – Dawno nie było okazji, ty byłeś
zarobiony, a ja w amoku przeprowadzki. Przyjdziesz na parapetówę, prawda?
Wiktor uśmiechnął się lekko.
– Jeżeli tylko nic mi nie wyskoczy, to
przyjdę – obiecał.
– Termin jeszcze będziemy ustalać –
powiedziała, spoglądając w kierunku pokoju. – Żeby wszystkim pasował, choć to i
tak utopia... Chłopaki, Wiktor wychodzi! – krzyknęła. Podejrzewała, że marzy mu
się wyjście po angielsku, ale mowy nie ma, zwłaszcza że Olek by się na nią
obraził za brak sygnału.
Ze strony Andrzeja, który wyjrzał na
moment, padło tylko: „Cześć”, Sebastian z Michałem pożegnali się w sposób
zdecydowanie bardziej uprzejmy, po czym też wrócili do pokoju, ciągnąc za sobą
Julka, który po pełnym uczucia: „To na razie” najwyraźniej chciał asystować
przy pożegnaniu Wiktora z Olkiem.
Olga uścisnęła Wiktora – znajdowała
jakąś dziwną przyjemność w przełamywaniu tej bariery, jaką starał się
utrzymywać i psychicznie, i fizycznie między sobą a ludźmi; co prawda już się
przyzwyczaił do jej wylewności i nie spinał się tak bardzo nerwowo, jakby w
obawie, że zamierza mu wbić szpilkę w tyłek, ze swojej strony jednak ograniczył
się tylko do poklepania jej po ramieniu.
Mina Olka kazała podejrzewać, że też
by się chętnie pożegnał w stylu Olgi – ale na szczęście do tego stopnia jeszcze
rozumu nie stracił i jedynie uścisnął Wiktorowi rękę. Po czym, rzecz jasna,
zamiast sobie pójść i udawać niezainteresowanego, zapytał, czy Wiktor jest
samochodem, bo ostatnio miał przecież popsuty.
– Jeszcze jest w naprawie – odmruknął
zagadnięty, zakładając buty.
– Wracasz na piechotę?
Kopnę cię – obiecała mu Olga w duchu. –
Pożyczę glany Michała i kopnę cię z całej siły, przestań koło niego skakać,
skoro masz wyraźny sygnał: „Spadaj”. Zapomnij o tych dziwacznych spojrzeniach w
ciągu ostatnich paru godzin, ten facet sam nie wie, czego chce, a ty tylko
robisz sobie głupią nadzieję.
– Biorę taksówkę. – Ta odpowiedź
zdecydowanie nie zachęcała do kontynuowania rozmowy, ale Olek, jak już zdążyła
zauważyć Olga, świetnie się umiał sam zachęcić.
– Mogę cię podwieźć – zaproponował z
uśmiechem. – Odwiozę cię i wrócę do Oli, to zajmie chwilę.
Wiktor, który właśnie skończył wiązać
sznurowadła, wyprostował się, poprawił okulary, popychając je wskazującym oraz
środkowym palcem prawej ręki mocniej ku nasadzie nosa, i spojrzał na rozmówcę
wyjątkowo nieprzyjaźnie.
– Wiesz, Aleksander – wycedził – ja
naprawdę nie mam dziesięciu lat i nie trzeba mnie odwozić i odprowadzać jak
dziecka, sam sobie umiem zadzwonić po taksówkę. Do widzenia, Olu – rzucił przez
ramię i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Dobrze ci tak! – pomyślała Olga ze
złością, ale widząc minę przyjaciela, zrezygnowała z powiedzenia tego głośno.
Olek i tak wyglądał na dość nieszczęśliwego; z rękami w kieszeniach, z
przygryzioną lekko dolną wargą, spoglądał na drzwi tak, jakby chciał je kopnąć.
Olga podeszła i objęła go ramieniem;
uwagi zostawi na później, Olek jak na razie dostał już porządnie po nosie.
Pomijając nawet całą mało przyjemną odpowiedź, jaką usłyszał na swoją
propozycję, musiał się poczuć urażony tym nieszczęsnym: „Aleksander”.
Bo Olek, jak każdy normalny człowiek,
też miał swoje słabostki i drażliwe punkty. Nie lubił – ba, nie cierpiał – ba,
nienawidził, gdy zwracano się do niego pełnym imieniem, pod tym względem
świetnie się rozumiał z Poldkiem, który kiedyś, na samym początku znajomości,
oświadczył Oldze: „Nazwij mnie choć raz Leopoldem, a daję ci słowo, że więcej
się do ciebie nie odezwę”. Jeżeli chciało się Olka wyprowadzić z równowagi, to
najlepszym sposobem było powiedzenie do niego: „Aleksandrze”, od razu mu
ciśnienie podskakiwało. Wiktor doskonale o tym wiedział – i już chyba trzeci
czy czwarty raz wykorzystywał tę wiedzę, a dla Olka własne pełne imię naprawdę
było jak policzek; Olga, choć znała i rozumiała powód, uważała to za
zdecydowaną przesadę.
– Chodź – odezwała się wreszcie,
odsuwając na bok cisnące się na usta: „Wiktor ma głupie odpały” zamiennie z:
„Robisz z siebie bałwana”. – Zaparzę ci herbatę, a ty popilnuj duetu
Michał-Julek, żeby się z Andrzejem wśród moich książek nie zamordowali.
Uśmiechnął się słabo – to już był
jakiś plus. Olga w progu pokoju posłała Julianowi wyjątkowo groźne spojrzenie,
tak że blond cholerze, jak niekiedy o nim myślała, wyraźnie odechciało się
komentowania, i poszła do kuchni. Jasna zieleń tego pomieszczenia – naprawdę
lubiła zielony – działała uspokajająco, więc po nastawieniu czajnika i
przepłukaniu wziętych z pokoju szklanek – na herbatę miało ochotę więcej osób –
trochę się odprężyła.
– Pomóc ci? – usłyszała za plecami;
odwróciła się i uśmiechnęła do stojącego w drzwiach kuchni Michała.
– Nie trzeba – odparła, sięgając po
pudełko z herbatą. – Julian trzyma język za zębami?
– Trzyma, trzyma – mruknął z
rozbawieniem. – Zamordowałaś go wzrokiem, to się nie odzywa. Wiktor był średnio
miły? – spytał domyślnie; podszedł do blatu, wziął leżącą na nim ścierkę i
zaczął wycierać szklanki, zanim Olga wrzuciła do nich saszetki.
– Wiktor mi czasami działa na nerwy –
przyznała cicho. – A Olek jeszcze bardziej... cholerny poławiacz ostryg –
dodała impulsywnie.
– Jaki poławiacz ostryg? – Michał
popatrzył na nią z zaskoczeniem.
– Pamiętasz tę operę Bizeta
„Poławiacze pereł”? – Pokiwał głową, więc podjęła: – Wiktor nie jest jak perła,
tylko jak ostryga, a Olek jest cholernym poławiaczem ostryg, a konkretnie
jednej ostrygi, która nie daje mu się złowić, tylko dziabie go w palce i
ucieka.
Michał roześmiał się na to
objaśnienie, Olga natomiast pozostała poważna.
– Taka prawda – stwierdziła ponuro. –
Kocham Olka, ale mam ochotę przyłożyć mu na odlew, gdy zachowuje się tak jak
teraz, jak przeklęty Albin ze „Ślubów panieńskich” Fredry.
– No nie, przesadzasz – oświadczył
Michał zdecydowanie.
– Przesadzam? – powtórzyła. Czajnik
zaczął gwizdać, więc wyłączyła gaz i zalała pierwszą herbatę.
– Przesadzasz – potwierdził Skalnicki
po krótkiej chwili namysłu. – Olek go podrywa, a raczej powinienem powiedzieć:
adoruje, to prawda, trochę za nim biega, ale to jest urocze.
– Urocze? – Spojrzała na niego z
niedowierzaniem, przerywając zalewanie trzeciej herbaty. – Chciałbyś być tak
podrywany?
– No nie – roześmiał się.
– No widzisz.
– Ale ja to ja – wyjaśnił. – Ja mam
inną wizję związku niż Olek, inną wizję podrywania i inną wizję ludzi do
podrywania.
– A Olek ma świra – uzupełniła z
irytacją.
– Naprawdę przesadzasz – upierał się
Michał. – Nie jest aż tak namolny i oszalały, jak to wynika z twoich słów,
serio.
Olga nalała wrzątek do ostatniej
szklanki i odstawiła czajnik. Przesunęła palcami po jasnobrązowym drewnie blatu
kuchennego, po czym zerknęła na Michała.
– Może – mruknęła bez przekonania. –
Mam nadzieję, że przesadzam. Może rzeczywiście... Może po prostu jestem już
wyczulona – dodała po chwili. – Widziałam wszystkie jego związki, od pierwszego
do ostatniego, i wszystkie numery, jakie mu robiono, i wszystkich facetów, w
których on się angażował, a którzy nie umieli tego docenić, i po prostu uważam,
że Wiktor nie jest dla niego odpowiednim materiałem na chłopaka, przy całej
mojej sympatii do Wiktora widzę, że to nie jest człowiek, który umie być
ciepły, uczuciowy czy... cholera, no nie wiem, w stylu Olka po prostu –
zakończyła zmęczonym głosem. Michał nie odrywał do niej spojrzenia, jak zwykle
uważnego i trochę przewiercającego rozmówcę.
– Wiesz, Ola... – powiedział po
dłuższej chwili, uśmiechając się lekko – ja i tak uważam, że najlepszym
materiałem na chłopaka dla Olka jesteś ty.
Olga wybuchnęła śmiechem; cały Michał,
od razu człowiekowi humor wraca.
– Ja płci nie zmienię – oświadczyła, wyjmując
mu ścierkę z rąk i zawieszając ją na drzwiczkach piekarnika. – A Olek nie jest
w stanie przekierować się na bi, więc nie ma o czym mówić.
– Fajnie jest być facetem – zapewnił. –
Mogłabyś się poświecić dla przyjaciela.
– Jedynym możliwym rozwiązaniem byłoby
skombinowanie biseksualisty, który wytrzymałby i ze mną, i z Olkiem – odparła
wesoło. – Ale Olek jest za konserwatywny na jakiekolwiek trójkąty, więc znów
cała koncepcja bierze w łeb.
– No to trzeba mu spić Wiktora i
podrzucić do łóżka – zdecydował Michał, sięgając po nóż i cytrynę na spodku.
– Powodzenia – roześmiała się i wyjęła
pierwszą saszetkę. – Jak znam Olka, siedziałby przy nim i przez całą noc
pożerał wzrokiem, a potem Wiktor by się obudził, skacowany, zły i obrażony na
cały świat, nazwałby Olka Aleksandrem i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Michał spojrzał na nią i pokręcił
głową.
– Obaj są niereformowalni – mruknął z
rezygnacją.
– To akurat już wiem. – Wyjęła
pozostałe saszetki, wrzuciła pokrojone plastry cytryny do szklanki swojej oraz
Olka, posłodziła herbatę Julkowi i podała ją wraz z ostatnią szklanką
Skalnickiemu. – Twoja i Julka, ja wezmę te dwie. Sebastian na pewno nic nie
chce?
– Sebastian chce spać i coraz gorzej
to ukrywa – powiedział z rozbawieniem. – Odpuść nam jeszcze chwilę, jak się
zdrzemnie z kwadrans, to odżyje. Tylko musi wreszcie zasnąć, bo na razie z
całych sił stara się nad tym zapanować.
– Nie przywieźliśmy jeszcze mojego
łóżka, więc nawet nie mam go gdzie położyć – stwierdziła z niezadowoleniem, ale
rozmówca parsknął śmiechem, słysząc to.
– Już ja widzę, jakby się położył. –
Wziął obie szklanki i ostrożnie ruszył z nimi do drzwi. – Jeszcze nie
zauważyłaś, że Sebastian nie lubi się przyznawać, że nie ma już sił?
Rzeczywiście, pomyślała Olga, coś w
tym jest. Zresztą nie on jeden, Andrzej miał tak samo. I... no dobrze, ona
niekiedy też – ale tylko niekiedy, tylko w związku ze sprawami uczelni.
No dobrze, to może nie tak znowu
niekiedy.
W pokoju panował spokój – Andrzej
wyraźnie się wciągnął w „Zakazane książki”, Julian przerzucał „Dzień dobry,
monsieur Zola”, Olek, zamyślony, wpatrywał się w panele, a Sebastian dalej
wylegiwał się na kartonach. Michał podał Julkowi herbatę, podszedł do
przyjaciela, przyjrzał mu się – po czym ostrożnie postawił swoją szklankę na
podłodze i usiadł koło pudeł.
– Zasnął? – szepnęła Olga, siadając
obok Olka; znad postawionych przed chwilą między nimi szklanek unosiła się
gorąca para. Michał tylko pokiwał głową i przyłożył palec do ust.
– Kto zasnął? – zapytał Julek głośno,
podnosząc głowę znad książki.
– Cicho – syknął Skalnicki wściekle;
Julian spojrzał na niego, na Sebastiana, następnie na sufit, jakby naprawdę
prosił o zmiłowanie, i wrócił do Lanoux.
Siedzieli tak przez jakieś dwadzieścia
minut; Olek objął Olgę jak poprzednio – najwyraźniej potrzebował takiej
bliskości na pocieszenie, więc położyła dłoń na jego ręce i posłała pod adresem
Wiktora niezbyt koleżeńską wiązankę. Wreszcie Sebastian przeciągnął się z
cichym pomrukiem, otworzył oczy, powiódł nieco jeszcze nieprzytomnym
spojrzeniem po zebranych – po czym usiadł, rozmasował sobie kark i zupełnie
wypoczętym głosem zwrócił się do dopijającego herbatę Michała:
– Dlaczego mnie nie obudziłeś?
– A to ty zasnąłeś? – spytał ten z
ogromnym zdziwieniem, patrząc na przyjaciela z niewinną miną. Sebastian opuścił
rękę, z trudem powstrzymał uśmiech i zwrócił się do Olgi:
– Bierzemy się do pracy?
Miała ochotę wybuchnąć śmiechem.
Zupełnie jakby dopiero co nie ucinał sobie drzemki na kartonach, półprzytomny z
niewyspania. Michał miał rację.
– Za chwilę, na razie nic mi się nie
chce – odparła. Sieniecki przeczesał prawą dłonią włosy, po czym zerknął na
przyjaciela i lewą ręką pociągnął go za kosmyk nad uchem.
– Co? – zirytował się Michał, patrząc
na niego groźnie.
– Już ty dobrze wiesz, co – odmruknął
z rozbawieniem. Skalnicki uśmiechnął się lekko, wzruszył ramionami i wypił
resztę herbaty.
– Wy i te wasze czułości – prychnął
Julian. – Jak się Olka z Olkiem nie obściskują, to wy się musicie...
– Julek, dziób na kłódkę – przerwał mu
Sebastian. – Chyba mogę trochę poszarpać własnego najlepszego przyjaciela.
– Ciebie też możemy poszarpać, jak
masz ochotę – dorzucił Michał życzliwie, ale Julek nie wydawał się
zainteresowany tą propozycją. Skalnicki przyglądał mu się przez moment, po czym
poprosił spokojnie: – Julian, opowiedz coś o swoim nowym tekście, Olek z
Sebastianem jeszcze nic nie wiedzą.
– Oczywiście nic nie wiedzą –
prychnął. – Nic nie wie Olek, któremu wszystko mówi Olga, która wie, i nic nie
wie Sebastian, któremu wszystko mówisz ty, który wiesz.
– Co ja niby wiem? – zaprotestowała.
– No przecież byłem u ciebie w czerwcu
z moich pomysłem – przypomniał.
– Z jakim pomysłem? – zirytowała się. –
Władowałeś mi się do gabinetu w czasie zaliczenia z modułu, sterroryzowałeś
połowę moich studentek, żeby cię przepuściły i zażądałeś fachowych objaśnień do
czegoś, czego mi nawet średnio dokładnie nie wyjaśniłeś, tyle wiem.
– Wyjaśniłbym, jakbyś mi dała
dokończyć mówić – odparł urażonym tonem. – Skoro mnie z miejsca wyrzuciłaś, to
jak miałem cokolwiek objaśniać?
– Julek, zasada numer jeden –
powiedziała surowo. – W czasie sesji student ma zawsze pierwszeństwo.
– Szkoda, że nie każdy tę zasadę
stosuje – mruknął Michał, patrząc krytycznie na Andrzeja.
– Ola ma za miękkie serce – powiedział
ten, odpłacając pełnym kpiny spojrzeniem. – Moja zasada numer jeden mówi: to ja
mam zawsze pierwszeństwo.
– A numer dwa: student to śmieć –
uzupełni Skalnicki z irytacją.
– Zależy, jaki student. – Głos
Andrzeja był jadowity, a uśmiech pełen pogardy. Michał spojrzał na niego z
wyraźnym obrzydzeniem i już otwierał usta – Oldze stanął przed oczami obraz
krwawej jatki, jaką za kilka minut będzie miała w swoim średnim pokoju, biedne
zielone ściany, a książki się poplamią! – ale w tym momencie Sebastian, który
tylko rzucił okiem na adwersarzy, położył Skalnickiemu rękę na ramieniu i mocno
ją zacisnął; Michał zerknął na Sienieckiego, przygryzł usta i z miną wyraźnie
dającą do zrozumienia, że miałby jeszcze wiele do powiedzenia, wbił wzrok w
ścianę gdzieś nad głową Juliana. Andrzejowi nie dane było jednak cieszyć się
zwycięstwem, bo Sebastian rzucił twardo w przestrzeń:
– Jak się zapomina o godności
studenta, to samemu jest się na tym poziomie, na który chce się go zepchnąć.
– Doprawdy? – spytał Weredecki,
unosząc brwi z pełnym uprzejmego rozbawienia niedowierzaniem.
– Daj spokój, Andrzej – powiedział
Sieniecki, wyraźnie zniecierpliwiony. – Nie wiem, jakie miałeś wzorce, ale na
ile znam wydział filologiczny, nikt tam dotąd nie uczył skurwysyństwa względem
studentów, więc to musi być twoja radosna twórczość.
Michał spojrzał na przyjaciela – w
jego wzroku nie było rozbawienia zastosowanym określeniem ani zachwytu nad
docinkiem, tylko coś w rodzaju pełnego szacunku uznania – nie za formę,
pomyślała Olga, tylko za treść. Albo raczej za głębszy sens, który ta treść
zawierała – bo Sebastian miał w sobie i w swoim podejściu do studentów coś, co
Poldek kiedyś tak ładnie określił „uczciwą surowością i surową uczciwością”.
– Może i moja – zgodził się Andrzej,
wciąż z kpiącym uśmiechem. – Ja nie mam zwyczaju się cackać, ja wymagam.
Skalnicki roześmiał się naraz i
poklepał Sebastiana po zaciśniętej na swoim ramieniu dłoni.
– Andrzejek jak zwykle wie najlepiej –
powiedział, opierając się wygodniej o ścianę. – Więc niech sobie wie, a Julek
opowie nam o tekście.
– Niech mi najpierw wyjaśni, czego ode
mnie chciał, gdy ja studentów odpytywałam – wtrąciła Olga szybko, tak by
Andrzej nie miał możliwości ciągnąć tamtej dyskusji. Weredecki spojrzał na nią
z politowaniem, jakby zamierzał zapytać: „Naprawdę chcesz tego grafomaństwa w
wersji audio?” – ale, i dzięki mu za to, pomyślała z ulgą, nie odezwał się.
– Pamiętasz, jak ględziliście z Olkiem
o Horacym... – zaczął Julek, na co Olek przerwał mu obrażonym tonem:
– My o Horacym nie ględzimy, my o
Horacym rozprawiamy.
Julian popatrzył na niego jak na
niegroźnego wariata i podjął ugodowym tonem:
– Dobrze, rozprawiacie, więc
pamiętasz, jak z Olkiem rozprawialiście o Horacym, zanudzając przy tym
normalnych ludzi na śmierć, gdy byliśmy w maju w teatrze, i wtedy użyłaś
takiego określenia, które mi umknęło, ale którego sens pamiętam, i ostatnio
zaczęło mi się wokół niego coś formować, i przyszedłem wtedy poprosić, żebyś mi
to określenie powtórzyła, i ty oczywiście nie dałaś mi dojść do słowa i
wykopałaś z gabinetu...
– I to brzmi jak relacja Nel w
zakończeniu „W pustyni i w puszczy” – wpadła mu w słowo zachwycona Olga. – „I
nas porwali, i wieźli na wielbłądach, i, i, i”, no czysty polisyndeton!
– Zdaje mi się, czy właśnie mnie
obraziłaś? – zapytał Julek podejrzliwie.
– Zależy, jaki masz stosunek do
Sienkiewicza – roześmiał się Olek i wzburzył Oldze włosy. – Ale Ola po prostu
umieściła cię w systemie retoryki klasycznej, żebyś jej się lepiej komponował,
nie denerwuj się, to nic złego.
– Załóżmy – mruknął z taką miną, jakby
spodziewał się najgorszego. – W każdym razie mogłabyś mi wreszcie powiedzieć,
jak to się u Horacego nazywa?
– Ale co jak się u Horacego nazywa? –
spytała, odpychając dłoń Olka i poprawiając fryzurę. – U Horacego dużo rzeczy
się nazywa, przecież ja nie wiem, co masz na myśli.
– O rany – jęknął, wyraźnie
zniecierpliwiony. – Mówiłaś wtedy, że jest jakiś taki tekst otwierający
wszystko, to na „p” było...
– Prolog – powiedział Andrzej, patrząc
na niego z niesmakiem.
– Nie prolog! – odparował z mocą. – Co
ty do cholery myślisz, że słowo „prolog” to dla mnie taki trudny do
zapamiętania termin, którego bez czyjejś pomocy bym nie znał?
– Naprawdę chcesz wiedzieć, co na ten
temat myślę? – spytał Weredecki takim tonem, że Olga na miejscu Julka
obraziłaby się na amen – Julian jednak tylko machnął ręką i wrócił do dręczenia
filologów klasycznych swoimi pisarskimi problemami.
– To było na „p” – powtórzył uparcie –
i mówiłaś, że to jest tekst otwierający cykl, jakieś takie, ze wstępnym zarysem
idei, Horacy tak otwierał „Ody”...
– Julian, priamel – powiedziała
znużonym głosem.
– Nie rób takiej miny „ach, przecież
jakie to oczywiste” – syknął. – Priamel, dobra... zapiszesz mi potem jeszcze,
bo brzmi cholernie dziwacznie.
– Pierwsze słyszę – stwierdził
Skalnicki i spojrzał na nią pytająco.
– Michał – spytała podstępnie – to jak
tyś czytał Kochanowskiego na filologii?
– O, przepraszam cię bardzo –
roześmiał się. – Na ćwiczeniach ze staropola doszedłem do poetów nowołacińskich
i wtedy się pożegnałem.
– Chyba że tak – mruknęła.
– A co ma do tego Kochanowski?
– Przecież czerpał z Horacego –
odparła, przytulając się wygodnie do Olka; była już trochę zmęczona i nie
chciało jej się wdawać w dokładne objaśnienia o teorii trzech przekładów w
renesansie, Horacym u Kochanowskiego i całej reszcie.
– Więc co to jest dokładnie? –
zainteresował się Sebastian. – Bo wyjaśnienie Julka jest takie trochę...
– Chaotyczne do sześcianu – uzupełnił
Michał wesoło. – Więc co to jest?
– Dobre pytanie – mruknęła. – Kiedyś
wertowałam książki, by znaleźć etymologię i okazało się, że ze znalezieniem
samego terminu jest kiepsko. W zwykłych słownikach nie ma; w słowniku terminów
literackich ani literatury staropolskiej też nie; w słownikach łaciny też nie,
w „Małej encyklopedii kultury antycznej” też nie, w pracach o retoryce też nie.
U Curtiusa jest priamel, ale jako uszeregowanie przykładów z konkludującym
podsumowaniem2. Wreszcie znalazłam u Race’a pełną historię tego
pojęcia... – Usiadła wygodniej i podjęła z zapałem: – Priamel pierwotnie
oznaczał gatunek poetycki uprawiany w Niemczech między dwunastym a szesnastym
wiekiem, był to wiersz składający się z pozornie niezwiązanych ze sobą, a nawet
paradoksalnych stwierdzeń, które w ostatnim wersie zostają jakoś ze sobą
przemyślnie powiązane, i tu czołowym przykładem jest norymberski
piętnastowieczny poeta Hans Rosenplüt albo Rosenblut. Jako stałe pojęcie w
studiach klasycznych priamel został wprowadzony do terminologii literackiej
dopiero w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym przez Franza Dornseiffa,
niemieckiego filologa, zresztą idącego za przykładem Curtiusa, a samo słowo to
zgermanizowana forma od łacińskiego „praeambulum”, czyli „przesłanka”, zresztą
czasownik brzmi „praeambulo”, czyli „iść przodem”3...
– Ola, myśmy nie prosili o wykład –
jęknął Julian z rozpaczą. – Oni chcieli prostego wyjaśnienia, co to jest
„priamel”, a ja chciałem samego słowa, ty już masz zboczenie zawodowe. A poza
tym teraz to już mi wszystko pomieszałaś i za cholerę nie wiem, dlaczego mi to
wcześniej pasowało.
– Bo ja ci to wyjaśniałam za Cytowską –
odparła łagodnie.
– Olka, proszę cię, bez nazwisk, bez
terminów i bez cytatów, po ludzku – zażądał. Olga westchnęła głęboko.
– Jest taki tom o Kochanowskim, „Jan
Kochanowski i epoka renesansu” – zaczęła powoli, jakby mówiła do małego
dziecka.
– W porządku, jest – zgodził się
Julian.
– I tam jest taki artykuł Marii
Cytowskiej, „Horacy w twórczości Jana Kochanowskiego” – kontynuowała.
– Dobrze – syknął niecierpliwie. – Do
rzeczy.
– I tam – podjęła Olga już normalnym
głosem – Cytowska pisze, że Horacy rozpoczyna swoje ody od manifestu swojej
odrębności i poetyckiej misji, czyli od ody „Maecenas atavis”, i to właśnie
jest priamel, czyli utwór otwierający zbiór4.
– Prolog też otwiera – wtrącił
Sebastian – więc jaka różnica?
– Prolog tylko sygnalizuje – mruknął
Andrzej. – Zarysowuje tło, akcję, symbolikę, wprowadza w okoliczności
poprzedzające właściwą fabułę.
– A priamel, idąc za Cytowską, to
tekst, który niejako ideowo otwiera całość, i to całość nie w sensie jednego
zwartego utworu, ale cyklu, w którym te utwory są różne – zakończyła Olga triumfalnie.
– Do tego prolog to z zasady coś w miarę krótkiego, jak Andrzej powiedział,
tylko zasygnalizowanie, a priamel to wyłożenie tego, co stanowi podstawę myśli
całego cyklu, a ponadto tekst sam w sobie samodzielny i względnie niezależny od
pozostałych elementów, chociaż jakoś z nimi połączony, na przykład tą główną
ideą.
– I właśnie o to mi chodziło –
oświadczył Julek, uderzając pięścią w podłogę. – Założę się, że można to było
powiedzieć jeszcze krócej i konkretniej, ale niech już będzie, w każdym razie
tego właśnie potrzebowałem. Dzięki – dodał uprzejmie.
– Proszę – odparła rozbawiona. – To
teraz powiedz, po co ci to właściwie.
Rzucił szybko okiem na Andrzeja i
wzruszył ramionami.
– Chodzi mi coś po głowie, na razie to
bardziej luźne myśli.
– Nie krępuj się mną – powiedział
Weredecki, zamykając „Zakazane książki”. – Nie skrytykuję cię przed
opublikowaniem tych „luźnych myśli”, właśnie wychodzę. – Wstał i zwrócił się do
Olgi, unosząc lekko tom: – Mogę pożyczyć?
– Michał był pierwszy – odparła. – Już
ją zaklepał.
Andrzej spojrzał na Skalnickiego tak,
jakby się zastanawiał, po co analfabecie książka.
– Daj mi znać, gdy już ją skończy i ci
odda – poprosił, odkładając Paszylka na pustą półkę.
– Ja tu jestem. – Michał przeciągnął
samogłoski w taki sposób, jakby mówił do małego dziecka i dodał normalnie,
patrząc na Weredeckiego z pewnym rozbawieniem: – Uprzejmiej byłoby się
poświęcić i powiedzieć do mnie: jak przeczytasz, daj znać albo przypomnij
Oldze, żeby sama dała mi znać. To nie takie trudne i nie sprofanowałbyś swej
wspaniałej osoby.
– Skoro sam to proponujesz, to proszę
bardzo – odparł Andrzej, uśmiechając się złośliwie.
– Proponuję ci minimum wzajemnego
poszanowania – powiedział, najwyraźniej rozdrażniony. – Ale jeśli wolisz
zeszmacanie ludzi, nie ma sprawy, tylko się potem nie dziw, że cię ci ludzie z
zasady unikają.
– Tych akurat ludzi ja też z zasady
unikam – przypomniał nadzwyczaj uprzejmie. Michał przez moment nie odrywał od
niego wzroku.
– Czasami mi cię po prostu żal –
powiedział wreszcie bardzo spokojnie.
– No popatrz. – Uśmiechnął się kpiąco.
– Mnie siebie też, gdy przebywam w towarzystwie co poniektórych osób.
Jeżeli oczekiwał jakiejś reakcji, to
się zawiódł – Michał milczał i tylko dalej przewiercał go tym swoim upartym
spojrzeniem, od którego niekiedy nawet Olga się peszyła. Weredeckiemu też chyba
w końcu zaczęło ono ciążyć, bo po chwili rzucił tylko ogólne: „No to żegnam” i
wyszedł z pokoju.
Poszła za nim, mimo że Julek szepnął
konspiracyjnie: „Siedź, olewamy go”, i oparła się o ścianę przy wejściowych
drzwiach, patrząc, jak Andrzej zawiązuje buty.
– Dziękuję za pomoc – powiedziała, gdy
się wyprostował.
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnął się,
rozejrzał i podniósł z kąta swoją aktówkę; jak zdążyła zauważyć od początku ich
znajomości, lubił wszędzie nosić ze sobą jakąś teczkę, chyba dodawał sobie tym
znaczenia. – Szkoda tylko, że nie umiałaś lepiej dobrać towarzystwa.
– Szkoda, że ty się czasem nie umiesz
ugryźć w język – odparowała, trochę już zirytowana. – Zszedłbyś czasem z tego
cokołu „jestem taki najlepszy” na ziemię, od razu by ci nos wrócił na właściwe
miejsce z tych wyżyn, na które go zadzierasz.
Gdyby Michał to powiedział – ba, gdyby
powiedział jedną trzecią tego – Andrzej by się nieprzyjemnie odciął, wyniośle
okazał swoją pogardę lub jedno i drugie. Ale Andrzej, przy całym swoim
zarozumialstwie, miał też pewne słabości – Olga nie rozumiała ani ich natury,
ani ich sensu, wiedziała jedynie, że sama do tych słabości należy. Weredecki ją
lubił i wszelkie jej uwagi, nawet ostrzejsze, kwitował albo rozbawionym
uśmiechem, albo, w najgorszym razie, przyjacielskim docinkiem. Teraz akurat
wybrał coś pośredniego: roześmiał się i zapewnił, że
jeśli będzie potrzebowała jego zejścia z wyżyn, by jeszcze coś poustawiać na
najwyższych półkach, to nie ma sprawy.
Wolałabym chwilami, żeby ludzie byli
monolitami – pomyślała ze zmęczeniem, gdy za Andrzejem zamknęły się drzwi.
Niezamierzony rym trochę poprawił jej humor. – Żeby byli zawsze tacy sami –
kontynuowała, idąc do łazienki – tak by można było z góry przewidzieć, jak
zareagują, czego się po nich spodziewać et cetera. Żeby te wszystkie relacje
nie były takie zamieszane i zależne od masy kontekstów, żeby było wiadomo:
Andrzej jest zarozumiałym bydlakiem i koniec, a nie: Andrzej jest zarozumiałym
bydlakiem, który potrafi być lojalnym przyjacielem, interesującym rozmówcą i
dżentelmenem, świetnym teoretykiem literatury oraz życzliwym kolegą po fachu,
po instytucie i obecnie już też po stopniu naukowym, który zawsze pożyczy mi
książkę, a gdy ma odpowiedni nastrój, to i bywa dowcipny w tak zwyczajny,
sympatyczny sposób. Byłoby łatwiej.
Byłoby łatwiej – powtórzyła po kilku
minutach, stając znów w progu pokoju i wracając do porzuconego na moment wątku –
ale to by było koszmarne – żadnych niespodzianek, żadnej głębi w człowieku,
każdy jak płaska wycinanka z jednobarwnego papieru. Muszę być naprawdę
zmęczona, skoro przychodzą mi do głowy takie okropne pomysły.
Choćby ci czterej – uśmiechnęła się
lekko do siebie, patrząc na swoich gości – przecież bez tych mieszanek
charakterologicznych, jakie w sobie noszą, byliby nie do wytrzymania. Julian, o
którym nie umiała myśleć inaczej niż „chłopak”, choć był od niej młodszy raptem
o dwa lata, którego sentymentalne nastawienie do związków przyprawiało o ból
zęba, którego sposób bycia kłócił się wręcz nie do uwierzenia z wyglądem, a
chimeryczność z sympatią, jaką potrafił wzbudzać, którego pomysły literackie
naprawdę poruszały i którego choleryczny, nerwowy, obrażalski i wściekliznowaty
charakter potrafił wyprowadzić z równowagi niemal wszystkich, chyba najwięcej
cierpliwości miał do niego Michał – Michał, którego, zdawałoby się,
niewyczerpane poczucie humoru zostawało czasem przerwane tym upartym,
przewiercającym człowieka spojrzeniem, pełnym powagi i napięcia, na którego
błaznowanie nakładało się zamyślenie tak głębokie, że chwilami zupełnie się
wyłączał na świat zewnętrzny, a postawa „nie pozwolę się niczemu i nikomu
ograniczyć” zderzała się z olbrzymim przywiązaniem do Sebastiana, dla którego
Skalnicki był w stanie nawet ugryźć się w język, choćby skręcało go z chęci
powiedzenia czegoś – i Sebastian, u którego pewna surowość względem samego
siebie łączyła się z wielką wyrozumiałością wobec innych, którego poczucie
odpowiedzialności sięgało, jak twierdził Michał, do Madagaskaru i z powrotem, a
mieszało się z nieco złośliwym poczuciem humoru i zamiłowaniem do dogadywania
najbliższemu przyjacielowi, którego umiejętność poszanowania cudzych granic nie
przeszkadzała temu, by rozstawiać Skalnickiego po kątach, gdy Sebastian uznawał
to za potrzebne, a zaangażowanie w pracę było na równie wysokim poziomie, jak w
przyjaźń – i Olek, z jednej strony potwornie irytujący tym, jak mocno wsiąkał w
swoje związki i jak zawzięcie się trzymał jakiegoś uczucia, jak mocno i na
zabój się zakochiwał, z drugiej strony genialny przyjaciel, z którym można było
robić wszystko, wszędzie i zawsze, ujmujący swoją troskliwością i wsparciem, na
które można było zawsze liczyć, i urzekający jako rozmówca, i rozbrajający
poczuciem humoru, i charyzmatyczny, wzbudzający szacunek swą wiedzą wykładowca.
No i ona. Tu akurat sprawa była
banalnie prosta: spokojny, zwyczajny filolog, którego największą bolączkę
stanowił wieczny brak miejsca na nowe książki. No, może niekiedy miała też
niewielkie napady pracoholizmu.
– Bardzo was lubię – powiedziała naraz
impulsywnie; opierała się o framugę drzwi i od dłuższej chwili wodziła w
zamyśleniu wzrokiem od jednego do drugiego, czując coraz silniejszą potrzebę
wypowiedzenia tych słów.
– My ciebie też, ale i tak nie
wybaczymy ci tego zarozumiałego dupka – odparł Julian uprzejmie.
– Marudzicie – mruknęła z rozbawieniem.
– Nie odpuścimy ci tak łatwo –
stwierdził Michał, gdy usiadła przy Olku. – Bądź łaskawa wytłumaczyć nam się ze
zgromadzonego zestawu, dobrze? To znaczy Olka rozumiem, bo gdzie Olka, tam
Olek, a gdzie Olek, tam Olka, jak się kiedyś rozłączycie, dostanę zawału,
siebie też rozumiem, bo beze mnie nie ma prawdziwej zabawy...
– Chociaż udawaj skromnego – przerwał
mu Sebastian złośliwie. Skalnicki spojrzał na niego z pełnym wyrozumiałości
uśmiechem.
– Sebastiana też rozumiem, boby się
biedak beze mnie zanudził – podjął; prychnięcie Sienieckiego wcale go nie
zraziło. – Rozumiem też Julka, bo trzeba z niego powyciągać co nieco o nowej
książce, a poza tym poprawić mu humor...
– Wiktora też rozumiem – wtrącił się
Julian, posyłając Olkowi uśmiech, za który warto by go udusić. – Mogłeś sobie
chociaż popatrzeć, to jak lizanie ciastka przez szybę.
Zabiję cię, ty jasnowłosa gnido –
pomyślała Olga rozdrażniona. – Poczekaj, będziesz chciał ode mnie jeszcze
czegoś w związku z Horacym...
– Przynajmniej byłbym w stanie dosięgnąć
tej szyby bez wspinania się na palce – odparował Olek, nim zdążyła cokolwiek
wymyślić. Sebastian wybuchnął śmiechem, Michał też i bezskutecznie próbował to
ukryć, chowając twarz w rękach, a Julian wbił w Olka spojrzenie na poły
obrażone, na poły niedowierzające.
Niespodzianka, pomyślała Olga ze
złośliwą satysfakcją. Ktoś tu się jeszcze nie zorientował, że gdy Wiktor znika,
Olkowi powraca charakter i nie da się po nim bezkarnie jeździć.
– Dobrze ci tak i się odczep –
powiedziała, widząc, że Julian zamierza się wreszcie odezwać. – Temat Wiktora
zostaje na dziś zamknięty i ktokolwiek z nim wyskoczy, pożałuje.
– Pojeździmy po Andrzeju – wtrącił
szybko Michał. – Olka, do jasnej cholery, dlaczego Andrzej?!
– Lubię go. – Wzruszyła ramionami. –
Mimo wszystko – dodała po krótkim namyśle.
– Powinnaś znaleźć dobrego lekarza, to
jeszcze może być uleczalne – stwierdził, patrząc na nią sceptycznie. – Gdybym
cię nie znał, to musiałbym pomyśleć, że jesteś taka jak on, skoro go lubisz.
– On potrafi być sympatyczny –
powiedziała znużonym głosem. – Gdy chce.
– Problem w tym, że rzadko kiedy chce –
dorzucił Olek. – Ale wiesz, Michał, on rzeczywiście miewa takie momenty, takie
zachowania, że człowiekowi szczęka opada: to naprawdę Andrzej, naprawdę potrafi
być taki... – zastanawiał się przez moment nad odpowiednim słowem – taki
ludzki? Rzadko, bo rzadko, ale jednak się zdarza.
– Uwierzę, jak zobaczę – mruknął. –
Chociaż pewnie jak zobaczę, to i tak nie uwierzę.
– W cztery oczy jest sympatyczniejszy –
dodała Olga.
– Z mojego doświadczenia wynika co
innego – odparł z kwaśnym uśmiechem. – Dobra, mniejsza z Andrzejem,
najważniejsze, że już sobie poszedł, ale dziewczyno, ty tu sobie urządziłaś
gejowski walny zjazd, liczysz na jakąś inspirację? – spytał z wyraźnym
rozbawieniem.
Olga się skrzywiła. Nie lubiła, gdy
się wspominało o jej drobnych próbach pisania czegoś nienaukowego, to było
zdecydowanie krępujące – nie ze względu na tematykę, ale na samo pisanie, które
stanowiło głównie niewinną rozrywkę między obowiązkami na uczelni, w zasadzie
nic więcej.
Poza tym... jeżeli nawet miała jakieś
drobne plany, jakieś zamysły i jakieś projekty, to co w tym złego? I dlaczego
nie miałaby sobie zgromadzić „materiału poglądowego”? Olek jakoś przez te osiem
lat przyjaźni był w stanie wytrwale znosić jej „potrzebuję natchnienia, więc
masz pecha”, oni też mogą. I to jej sprawa, jakie ma myśli, gdy na nich patrzy.
I z jakiego powodu miałaby się tłumaczyć i ryzykować, że staną się
przezorniejsi i nie dadzą się więcej tak wykorzystać?
– Miałam zadzwonić do mojego byłego i
powiedzieć: „Cześć, co prawda pogoniłam cię niemal widłami, ale może byś wpadł,
bo potrzebuję wysokiego faceta do ustawiania książek”? – zapytała wesoło, mając
nadzieję, że zdoła skierować rozmowę w inną stronę. – Czy może do mojej byłej,
żeby przyjechała z Poznania na zapełnianie mi półek?
– Czemu widłami? – zainteresował się
Michał, odstawiając dopiero co pitą herbatę. – Takie ostre starcie?
– Powiedział mi, że robienie doktoratu
to fanaberie – odparła z uśmiechem, który, jak podejrzewała, pasowałby do kata
tuż przed wykonaniem egzekucji. – W ogóle zaczął mi się wymądrzać na temat
mojej pracy naukowej i wyskoczył z jakimiś głupotami w stylu „prawdziwe
powinności kobiety”, więc sięgnęłam po widły.
– Powinien się cieszyć, że na widłach
się skończyło – dorzucił Olek. – Widziałem parę razy Olkę w wersji „wkurwienie
feministyczne i antyhomofobiczne”, to naprawdę straszny widok.
– Więc chyba jasne, że w życiu bym po
niego nie zadzwoniła – zakończyła wesoło.
– Więc zadzwoniłaś po Olka –
podsumował Sebastian, patrząc na nich rozbawionym wzrokiem.
– Po Olka nie trzeba było dzwonić,
Olek sam przyszedł – poprawił Olek, obejmując ją ramieniem.
– Poza tym – dodała już poważnie –
potrzebuję mieszanego towarzystwa, i dla jednej, i dla drugiej części mojej
orientacji, i co ja niby poradzę na to, że duża część moich bliższych znajomych
jest albo homo, albo bi? W towarzystwie stricte hetero czuję się niekiedy jakby
w połowie ucięta, bo gdy mówię „mój były chłopak”, to wszystko jest dobrze, ale
jak mi się wyrwie „moja była dziewczyna”, to już się czasami pojawiają dziwne
spojrzenia. Oczywiście to nie jest reguła – podkreśliła zdecydowanie – nie przy
wszystkich tak mam i czasami bywa wręcz odwrotnie, bo osoba heteroseksualna
przyjmuje mój biseksualizm krótkim „w porządku, twoja sprawa”, a homoseksualna
krzywi się na tę heteryczną część mnie. Ale jednak często dla homoseksualistów
jakoś nie jest problemem fakt, że poza dziewczynami pociągają mnie chłopacy,
dla heteroseksualistów natomiast bywa problemem to, że poza chłopakami
pociągają mnie też dziewczyny. A mnie już naprawdę denerwuje lawirowanie między
zaimkami, końcówkami czasowników i tym podobnymi – zakończyła z narastającą
irytacją. – Jeśli mam wybierać konkretnych facetów do towarzystwa, to wolę was
niż część kolegów „niebranżowych”, bo jeśli przy was się obejrzę na ulicy za
jakąś dziewczyną, to nie będziecie na mnie patrzeć, jakby mi druga głowa wyrosła.
– Za to uznamy cię za konkurencję, gdy
się obejrzysz za facetami, za którymi i my się obejrzymy – mruknął Michał z
rozbawieniem.
– To ty się oglądasz na ulicy za
dziewczynami? – zdziwił się Julek. – Myślałem, że tylko za wystawami księgarni.
– Częściej pewnie za tymi ostatnimi –
przyznała, opierając się wygodniej o Olka.
– Coś w tym jest – mruknął Sebastian. –
W tym wybieraniu towarzystwa, nie w oglądaniu się za wystawami – dodał,
zerkając na nich. – Ale, z drugiej strony, czasami gdy przebywałem w takim
towarzystwie czysto „branżowym”, czułem się jak kawał mięsa, które samo się
próbuje wystawić na licytacji.
Michał wybuchnął gwałtownym śmiechem i
przez kilka minut nie mógł się opanować.
– To przeze mnie – powiedział
wreszcie, gdy już się uspokoił.
– Czemu? – zdziwił się Olek.
– Bo niestety Michał siedzi w tym
„branżowym” towarzystwie – wyjaśnił Sebastian ze złośliwym uśmiechem.
– Nie siedzę w żadnym towarzystwie –
poprawił Skalnicki z lekkim niezadowoleniem – ale jak przez kilka lat brałem
udział w różnych rzeczach przygotowywanych przez Lambdę, KPH i w Manifach, to
kogo miałem tam spotykać, stado konserwatywnych heteryków?
– Tak czy inaczej, to przez ciebie –
oświadczył stanowczo.
– Ale co konkretnie? – zapytała Olga,
coraz bardziej zaciekawiona.
– Konkretnie przeze mnie Sebastian ma
uraz do „branży” – wyjaśnił Michał z szerokim uśmiechem. – Ze dwa razy go na
coś zaciągnąłem, parę razy podrzucał mnie na zebrania albo po mnie przyjeżdżał,
pooglądał sobie towarzystwo i się zraził.
– Dziwisz mi się? – mruknął ponuro.
– Mówiąc szczerze, nie – przyznał,
spoglądając na niego z łagodnym uśmiechem. – Widzicie, Sebastian miał pecha –
dodał, zwracając się do pozostałych. – Poznałem w tej Lambdzie sporo osób,
między innymi takiego Jarka, ogólnie sympatycznego chłopaka, tylko trochę... –
zastanowił się – jakby to ująć...
– Ciotę do sześcianu – podpowiedział
Sebastian uprzejmie. Olga wybuchnęła śmiechem, a Michał pokręcił z rezygnacją
głową.
– Niestety, to chyba najlepsze
określenie – zgodził się, zerkając na przyjaciela. – Chłopak był naprawdę
sympatyczny, fajnie się z nim gadało, studiował germanistykę, jak zeszliśmy na
Heinego, to przez pół dnia go wałkowaliśmy, zamiast przygotowywać plakat i
wszystko byłoby w porządku, tylko że Jarek lubił ubierać się i zachowywać w
taki dosyć stereotypowy sposób, nie wiem, czy po prostu miał taką potrzebę, czy
mu się wydawało, że w takim wydaniu jest bardziej atrakcyjny, nie wnikam w
cudze ciuchy i gesty.
– Tak atrakcyjny, że można było zawału
estetycznego dostać – mruknął Sieniecki.
– Sebastian miał po prostu pecha –
powtórzył Michał, widząc pytające spojrzenie Olgi. Siedział pod ścianą, z jedną
nogą wyciągniętą wygodnie, a drugą ugiętą w kolanie, łokieć prawej ręki opierał
o karton, lewą zaś gestykulował, jak zwykle dość żywo. – Przyjechał raz po
mnie, wszedł do sali, w tle leciało „Nas nie dogoniat” Tatu, więc pewnie od
razu się zjeżył, ale mniejsza z tym, w każdym razie ja siedzę z Jarkiem i
kleimy czy wypisujemy coś, i nagle Jarek patrzy gdzieś za mnie, a oczy robią mu
się coraz większe i błyszczące, więc się odwracam, w wyobraźni już widzę albo
skinów z pałami w rękach, albo naszą koleżankę z łbami skinów wokół siebie,
patrzę – a to tylko Sebastian... – Czteroosobowy wybuch śmiechu przerwał tę
opowieść, po chwili jednak Michał podjął: – Sebastian stoi w drzwiach i się
rozgląda, i oczywiście od razu widzę, co myśli: „Ale bałagan!” – Zerknął na
przyjaciela, który roześmiał się cicho i pokręcił głową. – Macham mu ręką, więc
podchodzi, w tym momencie Jarek mnie chwyta za rękaw i pyta: „To twój
chłopak?”, a jak tylko usłyszał, że nie, od razu mu się gęba rozciągnęła w
takim uśmiechu, że aż mi się zrobiło głupio przed Sebastianem. I niestety ledwo
Sebastian podszedł i się przywitał, Jarek przystąpił do podboju.
– Tak – powiedział Sieniecki z
niesmakiem. – Ledwo podszedłem, prawie wskoczyło na mnie coś niedużego,
chudawego, z postawionymi na żel i pofarbowanymi włosami, w jakiejś obcisłej
bluzce, bo trudno to nazwać koszulą, w obcisłych dżinsach, z kolczykiem w
podbródku...
– W nosie – poprawił Michał z
uśmiechem.
– Obojętnie – skwitował – równie
dobrze mógłby go mieć w tyłku.
– Miał – powiedział Skalnicki z
zadumą. – Nie konkretnie w tyłku, ale w tych okolicach.
Sebastian spojrzał na Michała
podejrzliwie.
– Skąd wiesz?
– Pochwalił mi się – odparł, patrząc
na niego z rozbawieniem. – Chyba nie myślisz, że sam sprawdzałem?
– No właśnie miałem za dobre zdanie o
twoim dobrym smaku, żeby mi to pasowało – mruknął, na co Skalnicki roześmiał
się i pokręcił głową.
– Dzięki.
– Proszę. – Sebastian oparł się
plecami o parapet i kontynuował: – Mniejsza już, gdzie konkretnie miał na gębie
ten kolczyk, grunt, że mu to błyszczało jak na choince, poza tym miał na rękach
jakieś łańcuszki czy coś w ten deseń, a do tego wszystkiego mówił w taki
pretensjonalny sposób i miał taką gestykulację, że po pierwszych dwóch minutach
miałem ochotę strzelić go pięścią na uciszenie.
– Sebastian trochę przesadza – wtrącił
Michał, przenosząc wzrok z ubawionych Olgi i Olka na równie ubawionego Juliana.
– W gruncie rzeczy chłopak nie był aż tak strasznie stereotypowy, poza tym
chciał za wszelką cenę zrobić wrażenie i się stresował, więc wyszło mu
wyjątkowo kretyńsko, aż mi się go żal zrobiło.
– Musiał się akurat do mnie
przyczepić? – mruknął Sieniecki z niezadowoleniem.
– Co mu się dziwisz – roześmiał się. –
Zobaczył dobrze zbudowanego faceta, metr osiemdziesiąt pięć porządnych mięśni,
do tego Sebastian był oczywiście w garniturze, bo jakżeby inaczej na uczelni, a
przyjechał prosto z Krakowskiej, krawat lekko poluzowany, marynarka rozpięta,
Jarkowi od razu zaczęły się roić fantazje o tym, co mógłby z takim doktorem
historii porobić między wykładami.
– Możesz przestać? – warknął
Sebastian. – Chciałbym zjeść w domu normalną kolację, bez ataku mdłości na
wspomnienie tych twoich wymysłów.
– Ja niczego nie wymyślam – odparł
Michał, patrząc na niego ze złośliwym uśmiechem. – Ja tam spokojnie siedziałem
i przyklejałem więcej kawałków papieru do siebie niż do arkusza, bo klej był
beznadziejny, a Jarek, to było następnego dnia, głośno się zastanawiał nad
zawartością twoich spodni i korzyściami, jakie mógłby z tej zawartości czerpać
w zależności od pozycji, jaką preferujesz.
Olga otarła wierzchem prawej dłoni
wywołane śmiechem łzy, Olek zaśmiewał się w najlepsze, a Julian, któremu się
udało opanować jako pierwszemu, z cichym jękiem rozprostował skrzyżowane dotąd
nogi i powoli wstał. Sebastian spojrzał na Michała morderczo i uderzył go
pięścią w ramię.
– No co? – Skalnicki wybuchnął
śmiechem, rozcierając uderzone miejsce. – Przecież to nie moja wina.
– I jak to się skończyło? – spytała
Olga, ubawiona wyrazem twarzy Sienieckiego.
– Przyczepił się do mnie jak rzep –
oświadczył ten z niesmakiem.
– No niestety – przyznał Michał. –
Jarek sobie postanowił, że dokona podboju, chociaż mu dla dobra Sebastiana
kładłem w głowę, że nie, nie jesteś w jego typie, nie, nie dam ci jego
telefonu, nie, nie załatwię podwójnej randki, nie, nie będę go na ciebie
nakręcał, nie, nie wyciągnę go do branżowego klubu.
– Trzeba mu było powiedzieć, że kogoś
ma – wtrącił Olek.
– Powiedziałem – odparł. – Usłyszałem
na to, że przecież nie ma związków idealnych i zawsze można coś zmienić.
– I co? – Olga bawiła się coraz
lepiej.
– I w końcu nastąpił frontalny atak –
powiedział Sebastian z dziwnym uśmiechem.
– Sebastian był wyjątkowo wredny –
oświadczył Skalnicki, też się uśmiechając. – Jarek tak lawirował i lawirował,
wreszcie, jak Sebastian za którymś razem znów po mnie przyjechał, Jarek
zaproponował wprost randkę.
– Randkę? – prychnął Sieniecki. –
Przepraszam cię bardzo, jak dla mnie to było dość wyraźne: „Gdzie możemy wyjść,
żebyś mnie przeleciał?”.
– To była jego definicja randki –
roześmiał się i spojrzał na słuchaczy. – A teraz sobie wyobraźcie tę scenę:
takiego chłopaka, jakiego wam opisał Sebastian, i samego Sebastiana, wyższego
od Jarka o dobre półtorej głowy, w tym garniturze, z aktówką w dłoni, krawat i
te sprawy, grobowa mina, Jarek wyszedł z tą swoją propozycją, na co Sebastian
otaksował go wzrokiem od stóp do głów z taką miną, jakby w coś wdepnął, po czym
oświadczył lodowato, kładąc nacisk na ostatnie słowo: „Jestem gejem, umawiam
się z mężczyznami”.
Olga przez łzy, które znów zasłoniły
jej trochę widok, zauważyła, że zaśmiewający się do rozpuku Julian wychodzi z
pokoju; Olek natomiast, opanowawszy się po dłuższej chwili, powiedział z
rozbawieniem:
– Zabrzmiałeś w tym momencie niemal
jak Andrzej.
– Mówiąc szczerze, miałem taki zamiar –
odparł Sieniecki. – Chociaż podejrzewam, że gdyby Andrzej był na moim miejscu,
byłby bardziej bezpośredni, pewnie rzuciłby coś w stylu: „Mówiłaś do mnie,
dziewczynko?”. Nawet mnie to kusiło, ale nie chciałem przeginać. Grunt, że
odpuścił.
– Na całej linii – dorzucił Michał. –
Do mnie też przestał się odzywać.
– Jak później wpadałem po Michała, po
prostu dzwoniłem z samochodu, żeby już schodził – dodał Sebastian.
– Zrobił ze mnie taką call girl –
roześmiał się Skalnicki. – To musiało pięknie z boku wyglądać, Sebastian
dzwoni, ja od razu grzecznie lecę do jego samochodu.
– Trzeba było zmienić malucha na coś,
co jeździ, a nie wypluwa śrubki po drodze – przygryzł mu Sieniecki – to nie
miałbyś wtedy takich problemów ze skrzynią biegów i nie potrzebowałbyś szofera
z własnym środkiem lokomocji.
– Od mojego malucha się odczep –
syknął, po czym dodał z uśmiechem: – A jako szofer świetnie się sprawdzasz,
więc nie marudź.
– Jako szofer, sprzątacz, kucharz,
sekretarka pilnująca terminów twoich wizyt u dentysty i terminu ważności twojej
książeczki zdrowia, pielęgniarka, gdy jesteś chory, przechowalnia bagażu, gdy
wyjeżdżasz i chcesz gdzieś zostawić laptopa oraz klucze, infolinia, gdy musisz
mieć na gwałt jakąś informację z zakresu polityki, historii czy religii,
pierwszy czytelnik, knebel na twój niewyparzony język, długodystansowy słuchacz
i telefon zaufania na żywo, gdy masz doła – wyliczył z rozbawieniem Sebastian.
Spojrzenie, które po tych słowach na nim spoczęło, było długie, poważne i pełne
czegoś, co Olga z braku lepszego pomysłu mogła określić jedynie jako olbrzymi
szacunek.
– I ja to wszystko doceniam –
powiedział Michał cicho. Rzadko widziała tak głęboką powagę na jego twarzy;
zrobiło jej się trochę dziwnie, zupełnie jakby niechcący zajrzała w jakąś
wyjątkowo intymną część cudzej duszy, i poczuła wręcz wdzięczność do Sebastiana,
gdy ten, spojrzawszy na przyjaciela uważnie i z namysłem – och, na wszystkich
bogów olimpijskich, przestańcie się tak duchowo obnażać!, pomyślała z
zakłopotaniem, zaraz wróci Julian, z miejsca się przyczepi i jakimś wrednym
komentarzem popsuje całą tę atmosferę, jaką niekiedy wokół siebie roztaczacie –
uśmiechnął się lekko, położył Michałowi rękę na głowie i rozczochrał mu włosy
jak dziecku.
– Cieszę się, że doceniasz, szkoda
tylko, że odnośnie wizyty u dentysty muszę cię zawsze czymś przekupić –
powiedział wesoło; jego gest i ton pozwoliły na rozluźnienie atmosfery: Michał
strącił dłoń przyjaciela z rozbawionym: „Spadaj”, Olga odetchnęła głęboko, Olek
natomiast zapytał z zainteresowaniem:
– A jak go przekupujesz?
– Jak małe dziecko – wyjaśnił. – Ostatnio
lizakiem.
– To akurat było przy szczepieniu –
poprawił Michał. – Sebastian postanowił się wykazać i kupił mi lizaka wielkości
kartki A4. A potem nie mógł na mnie patrzeć – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– W życiu nie myślałem, że można jeść
lizaka w tak jednoznacznie dwuznaczny sposób – stwierdził Sebastian, zerkając
na niego. – Ale przy Michale powinienem był już dawno się przyzwyczaić do tego,
że to, co mi się dotąd nie mieściło w głowie, przez niego wreszcie zmieścić się
musi.
– Chciałabym to zobaczyć – mruknęła
Olga.
– Wierz mi, nie chciałabyś – zapewnił
Sieniecki szybko. – Nie byłem potem w stanie się przemóc, żeby własnej
bratanicy kupić lizaka.
Michał z Olkiem wybuchnęli śmiechem.
Olga przyjrzała się Skalnickiemu uważnie, próbując sobie wyobrazić tę scenę;
Michał, który po chwili podchwycił jej wzrok, spytał z rozbawieniem:
– Co tak patrzysz, Ola?
– Próbuję to sobie wyobrazić –
odparła. – Próbuję sobie wyobrazić dwudziestosześcioletniego faceta, który je
lizaka w taki sposób, że jego biedny trzydziestojednoletni przyjaciel nie może
nie mieć głupich skojarzeń.
– Kto powiedział, że były głupie? –
zaprotestował z szerokim uśmiechem. – Były bardzo mądre, bardzo na miejscu i
bardzo przyjemne, tylko Sebastian, formalista do sześcianu, nie chce się do tego
przyznać.
– Zrozumiałem wtedy, że muszę w
przyszłości dokładnie rozważyć wszelkie za i przeciw danej rzeczy, zanim będę
próbował nią przekupić tego świra – mruknął Sieniecki. – Poza tym Michał po
prostu się mścił za szczepienie, przeżywał to małe ukłucie tak, jakby mieli go
wykastrować.
– Nienawidzę zastrzyków – syknął.
– Ja cię rozumiem – wtrąciła Olga. –
Na widok igły niemal mdleję.
– Michał na szczęście nie mdleje. –
Sebastian spojrzał na niego z wrednym uśmiechem. – Dobrze wie, że jakby
zemdlał, zawlókłbym go za włosy pod kran z lodowatą wodą i trzymał pod
strumieniem, dopóki by się nie ocknął.
Michał tylko prychnął, robiąc przy tym
minę mówiącą: „A czego innego można by się po tobie spodziewać”. Drzwi łazienki
cicho skrzypnęły, w przedpokoju rozległy się kroki i po chwili w progu stanął
Julian.
– Przypomniała mi się Chmielewska –
powiedział, wchodząc do pokoju; potarł wskazującym palcem lewej dłoni oko,
krzywiąc się lekko, mruknął: – Cholerna rzęsa – po czym, patrząc na Olgę,
dokończył: – Olka, czytałaś „Wszystko czerwone”?
– Nie – odparła. – Nie przepadam za
kryminałami Chmielewskiej. Ale kojarzę, koleżanka mi czytała ten kawałek z
przesłuchaniem, z tym „czy to jest twoja mać”.
– „Azaliż to jest wasza mać” –
poprawił. – Czy jakoś tak. Ale mniejsza, teraz chodzi mi nie o treść, tylko o
tytuł, bo pasowałby do twojego mieszkania, trzeba by go tylko przerobić na
„wszystko zielone”, ty masz jakiegoś świra na punkcie tego koloru? Łazienkę też
masz całą na zielono.
– To morski – odmruknęła karcąco.
Julian uniósł brwi w wyrazie uprzejmego stwierdzenia: „No co ty nie powiesz.”.
– Nie martw się, ja też nie widzę
specjalnej różnicy – pocieszył go Olek. – Morski, zielony czy turkusowy, bo
sypialnia podobno jest turkusowa, tak czy inaczej, wszystko zielone.
– Rozumiem, że wystrój mieszkania
podporządkowałaś kolorowi swoich oczu – prychnął Julek. – Dobrze, że nie masz
brązowych, czułbym się jak wśród łysych pni, bez obrazy, Olek. – Przeciągnął
się z głośnym westchnieniem, wyciągając ramiona nad głowę, rzucił okiem na
Michała i Sebastiana, po czym, opuszczając gwałtownie ręce, powiedział, jakby
olśniony: – A wy co tak siedzicie, sklerozy, przecież my mamy jeszcze mały
prezent.
– Jaki prezent? – mruknął Skalnicki
obojętnie.
– No jak to, jaki, butelkę! – krzyknął
Julian radośnie. – Nie ma Andrzeja, to możemy wyciągnąć dobre wino! Przyniosę,
takie jak lubisz, czerwone półwytrawne – rzucił w kierunku Olgi i szybko
wyszedł do kuchni.
– A rzeczywiście, wino – przypomniał
sobie Sebastian. – Julek ledwo wsiadł do malucha, powiedział, że ma butelkę
czegoś ekstra, tylko mamy trzymać gęby na kłódki, bo pozwoli to otworzyć,
dopiero gdy Andrzej się wyniesie, a jak się nie wyniesie, to twoja strata i
sama jesteś sobie winna, skoro go zaprosiłaś, a my wypijemy sami na tylnym siedzeniu
podczas powrotu. A potem jeszcze stwierdził, że w takich momentach człowiek od
razu docenia Michałową abstynencję, bo przynajmniej będzie mniej gęb do
podziału.
– Widzisz, jak Julian i Sebastian mnie
doceniają – prychnął Skalnicki. – Widzą we mnie zawsze trzeźwą parę rąk do
prowadzenia samochodu, gdy oni chcą się schlać.
– Patrz, jaka piękna! – wykrzyknął
Julek jeszcze w przedpokoju, wszedł triumfalnym krokiem do pokoju i uniósł do
góry dużą, smukłą, ciemnozieloną butelkę. – Powiedziałem im jeszcze w
samochodzie, że Andrzejowi nawet nie dam się do niej zbliżyć, a jak się nie
wyniesie przed nami, to sami...
– Już jej to mówiłem – przerwał mu
Sebastian z rozbawieniem. – Olga rozumie aluzję i następnym razem uzależni
listę gości od tego, co kto przynosi i z kim chce to dzielić.
– Masz jakiś sok? – spytał Michał. –
Bo jak wy się będziecie zapijać, to ja też nie chcę tak siedzieć o suchym
pysku.
– Kieliszeczek? – zaproponował Julek
uprzejmie, stukając palcami prawej dłoni w trzymaną w lewej butelkę.
– Obejdzie się – prychnął.
– Nie mam soku – przyznała się Olga z
poczuciem winy. – Lodówka jeszcze nie działa, jak robiliśmy tu cokolwiek, to
braliśmy jedzenie i picie na doraźne potrzeby, więc dzisiaj nie mam tu niczego
poza tym, co Olek przyniósł.
– A Olek nie przyniósł soku – dodał
Olek. – Przepraszam, Michał, wypadło mi z głowy.
– Mówi się trudno – odparł z
uśmiechem. – Zrobię sobie herbatę.
– Jak ruszysz tyłek i pogrzebiesz w
swoim plecaku, który tak malowniczo cisnąłeś gdzieś pod stół, to wygrzebiesz
ten swój sok – mruknął Sebastian. – Litrowy, bo tylko taki miałem dzisiaj w
lodówce, ale za to grejpfrutowy.
Michał wbił w niego pełne zdumienia
spojrzenie.
– A jakim cudem on się znalazł w moim
plecaku?
– Takim samym, jakim znalazła się tam
moja komórka, dokumenty i książka Olgi – odparł, patrząc na niego z pewnym
rozbawieniem. – Mówiłem, jak po mnie przyjechałeś, że nie chce mi się brać
żadnej teczki ani nic takiego, prawda? I że wrzucam swoje rzeczy do twojego
plecaka, skoro ty się zawsze tak radośnie z nim nosisz. Tylko zapomniałem
wspomnieć, co wrzucam konkretnie.
– Dzięki – mruknął Skalnicki z pełnym
wdzięczności uśmiechem.
– Nie ględź tyle, tylko idź po ten sok
– zarządził Sebastian. – Od razu przynieś książkę Oli, bo mnie się nie chce
ruszać. Oddam ci „Wczesnorenesansową historiografię polsko-łacińską” – zwrócił
się do Olgi, gdy Michał wstał. – Dzięki za pożyczenie, muszę sobie poszukać
kilku rzeczy z jej bibliografii.
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnęła się i
spojrzała w kierunku przedpokoju, w którym właśnie zniknął Skalnicki. –
Strasznie nim komenderujesz – stwierdziła z rozbawieniem.
– On to lubi – odparł Sebastian z
niezbitą pewnością. Julian prychnął, a Olga wybuchnęła śmiechem. Michał wrócił
po chwili z szarozielonym plecakiem w ręku, wygrzebał Dziubę i podał Oldze,
spojrzał podejrzliwie na jej rozbawioną twarz, wyciągnął karton soku, niedbale
rzucił plecak w kąt i usiadł z powrotem przy pudłach z książkami.
– Nie znalazłem ani jednej szklanki na
sok, a tej po herbacie myć mi się nie chce, więc wybaczcie brak estetyki, ale
będę pił z gwinta – oświadczył, odkręcając zakrętkę na jednym z górnych rogów
kartonu. – Coś ty taka wesoła? – spytał, znów zerkając na Olgę. – Wstawiłaś się
samym widokiem wina?
– Sebastian powiedział, że lubisz, jak
on tobą komenderuje – odpowiedział za nią Olek. – Olce się to wyjątkowo
spodobało.
Olga pokiwała gwałtownie głową.
– Lubisz? – spytała z ogromnym
zainteresowaniem. Michał zerknął na nią znad kartonu, rzucił okiem na
Sebastiana, upił trochę soku i odstawił go na bok.
– Jasne, że lubię – odparł z wyraźnym
rozbawieniem. – Kto by nie lubił takiej tresury, „idź tam”, „nie idź tam”,
„popraw to”, „przynieś to”, „ścisz tę muzykę”, „załóż sweter”, „zjedz coś
porządnego”, „przymknij się”, „nie jęcz, i tak będzie po mojemu”. Taki miks
troskliwej żony i sadystycznego komendanta – zakończył, patrząc na przyjaciela
z szerokim uśmiechem. – Uwielbiam, jak mną komenderuje, nie wyobrażam sobie
życia bez tego.
– Brzmi prawie jak wyznanie miłosne –
burknął Julian; siedział znów po turecku pod ścianą, z butelką między
skrzyżowanymi nogami, i przyglądał się obu mężczyznom krytycznie.
– Prawie – zgodził się Michał,
uśmiechając się złośliwie. – Sebastian dobrze mnie sobie ustawił.
– Powiedzmy – mruknął Sieniecki
sceptycznie. – Po pięciu latach przyjaźni bajzel nadal masz równie koszmarny,
jak na początku.
– Są pewne granice tresury – odparł
filozoficznie i sięgnął po sok. – Mój artystyczny bałagan – podkreślił te dwa
słowa – to akurat rzecz niepoddająca się wpływom.
– Niestety – westchnął. – Nie mam
pojęcia, jak można wytrzymać, gdy jest się obłożonym tonami rzeczy dookoła i
rzuca się na nie kolejne sterty jak leci, byleby się nie rozwaliło na podłodze,
a jak się rozwali, to skopujemy na bok lub przeskakujemy.
– Jesteś pedantem – odparł Skalnicki
współczująco. – Podejrzewam, że przy robieniu prania najpierw składasz
skarpetki w kwadracik, a dopiero potem je wrzucasz do pralki.
– Po pięciu latach znajomości nie
wiesz takich rzeczy? – roześmiał się Olek.
– Przy mnie się maskuje i wrzuca jak
leci – wyjaśnił. – Ale jak jest sam, na pewno składa je z linijką.
– Pijemy? – przerwał Julian zniecierpliwionym
głosem. – Otwierać czy będziemy gadać na sucho?
– Kieliszków nie ma – zwróciła mu
uwagę Olga.
– Lej do szklanek – zaproponował Olek.
– Wystarczy dopić herbatę i po kłopocie, nie będziemy kręcić nosem jak Michał.
Julian spojrzał sceptycznie na swoją
szklankę z resztką kawy.
– To wam naleję do szklanek, a resztę
wypiję z butelki – zdecydował. – Nie mam zamiaru kolejny raz leźć do kuchni i
bawić się w zmywanie.
– Mogę ci umyć – powiedziała Olga. – I
Michałowi też, jesteście gośćmi i ustawiacie mi książki, będę chociaż udawała
dobrą gospodynię. – Uniosła się lekko, ale Julek spojrzał na nią groźnie.
– Siedź – uciął. – Chcę się w końcu
porządnie napić, siedźcie na tyłkach i podawajcie szklanki, przecież tego wina
i tak nie starczy na więcej niż jedna tura dla każdego.
Sprawnie otworzył butelkę i nalał wino
do trzech podsuniętych szklanek, po czym rozsiadł się wygodnie na podłodze.
– To co? – Sebastian uniósł szklankę w
górę. – Pijemy za nowe mieszkanie Oli z masą miejsca na jej obecne i przyszłe
książki?
– Obyś nie zapeszył – mruknął Olek. –
Jak znam jej możliwości, całkiem niedługo okaże się, że trzy pokoje plus
przedpokój półek to wcale nie tak dużo miejsca, jak się z początku wydawało.
– Będzie dobrze – ucięła Olga. –
Pomieszczę się... dość długo.
Olek roześmiał się i przesunął dłonią
po jej lewym ramieniu.
– Życzymy ci tego z całego serca –
powiedział Michał z rozbawieniem. – Jak zaczniesz mieć problemy z metrażem,
zrób jak ja: część książek oddaj.
– Jeszcze czego – żachnęła się. – Ja
książek nie oddaję, ja książki upycham, gdzie się da.
– I gdzie się nie da, też – dodał
Olek.
– W takim razie pijemy za to, żebyś
przez możliwie najdłuższy czas miała gdzie je upychać – podsumował Sebastian.
Unosząc szklankę do toastu i patrząc
na ciemnoczerwone wino, które łagodnie kołysało się w szklance, Olga poczuła
nagle gwałtowne déjà vu: coś, gdzieś, kiedyś, już tak przecież raz było, a może
podobnie – przez chwilę, przez parę sekund, a może krócej, próbowała uchwycić
to wrażenie, osadzić je w jakimś kontekście, otrząsnąć z niepewności i znaleźć
punkt zaczepienia, zmusić do konkretyzacji, wygrzebać jego sens, jego miejsce w
swojej historii – a potem przeszło, zniknęło, ustąpiło równie nagle, jak się
pojawiło, rozpłynęło się łagodnie i ani nie dało się przywołać, ani zrozumieć.
Jestem zmęczona – pomyślała, upijając
łyk wina. Przypomniała sobie „O pamięci autobiograficznej” – wyjaśnienie déjà
vu jako efektu zmęczenia i rejestrowania przez mózg danej rzeczy
niesynchronicznie nie było wytłumaczeniem jedynym i ostatecznym, ale
najbardziej do niej przemawiało. – Zmęczona stresem podczas kończenia
doktoratu, stresem podczas oczekiwania na recenzje, jeszcze większym stresem
przed obroną, samą obroną, potem sesją i na koniec harówką w mieszkaniu, tym
ciągłym napięciem ostatnich miesięcy, jeszcze Olek mi dokłada tym Wiktorem,
niedobrze mi się już robi na widok kartonów i listy rzeczy, które muszę tu
przewieźć, i jeszcze muszę wyrobić nowy dowód, i mam tę cholerną karę na
Lotników, i jest tak cholernie, cholernie gorąco, muszę następnym razem zabrać
wiatrak z domu, to znaczy od rodziców, i muszę napisać to zgłoszenie na
konferencję w Łodzi, chociaż to do końca września, ale nienawidzę, tak
potwornie nienawidzę odkładania na później i na później, to potem tak wstrętnie
wisi nad człowiekiem, i w ogóle najchętniej bym tak siedziała kolejne parę
godzin i tylko wertowała książki...
Oparła się znów o Olka, który
przytulił ją mocniej i uspokajająco pogładził po ramieniu – chyba wyczuł, jaka
była spięta. Sam zresztą dobrze to znał, ciągle w biegu, ciągle o kwadrans do
tyłu, ciągle z jakąś książką do przeczytania na wczoraj. Pewnie dlatego tak
wytrwale i z zacięciem przekopywał wtedy cały ogródek, chociaż była pierwsza
czy druga po południu, słońce może nie tak mocne jak o dwunastej, jednak paliło
niemiłosiernie, on w samych szortach, spocony i umęczony – ale kopał przez
kilka godzin, robiąc sobie tylko krótkie przerwy na wypicie czegoś zimnego – i
najwyraźniej wyładowywał w tym kopaniu cały semestralny stres, zmęczenie
psychiczne i wytężenie umysłowe. Prosta, wykańczająca czynność fizyczna – jakie
to dawało niekiedy wytchnienie wewnętrzne...
Westchnęła głęboko i przymknęła na
moment oczy.
Moment najwyraźniej trochę się
przedłużył, bo gdy je znów otworzyła, Julek właśnie coś opowiadał; skończył,
zanim zdołała wyłapać sens i powód, z jakiego trzej pozostali się śmieją.
Mniejsza z tym, ta drzemka, którą chyba właśnie sobie ucięła, pozwoliła dojść
do siebie.
Odsunęła się od Olka, rozciągając
leniwie ramiona z cichym pomrukiem, po czym rozejrzała się wokół.
– Kto mi wychlał wino? – spytała
obrażonym głosem. Olek roześmiał się i podał stojącą gdzieś za nim szklankę.
– Odstawiłem, żebyś nie rozlała przez
sen – powiedział, patrząc na nią z czułością. – Lepiej?
– Lepiej – przyznała i upiła trochę
wina. – Odżyłam trochę i jestem już w stanie rozumieć, co się do mnie mówi,
więc opowiedz w końcu o tym pomyśle, skoro Andrzeja nie ma i nikt ci nie działa
na nerwy – zwróciła się do Julka, który właśnie zapatrzył się w sufit.
– Mmm?... A, mój tekst – zrozumiał,
przenosząc na nią wzrok, i zamyślił się na moment. – To jak to się nazywało, to
na „p”? – spytał wreszcie z lekką irytacją.
– „Priamel” – powtórzyła, uśmiechając
się mimowolnie. – Prawie jak „priapea” – dodała życzliwie, ale Julek tego nie
docenił.
– No dzięki, cholerne ułatwienie –
powiedział z irytacją. – Do filologów klasycznych powinno się dołączać tłumacza
dla normalnych ludzi – oświadczył stanowczo, po czym dorzucił, patrząc na Olka
ze złośliwym uśmiechem: – Co do ciebie, to już nawet mielibyśmy kandydata na
tego tłumacza...
– Julek, zamknij gębę, jeśli nie
chcesz mieć za chwilę tej butelki wepchniętej po denko w gardło – ostrzegł go
Olek zimno.
– Jak nie ma Wiktora, to ty się od
razu tak szybko i sprawnie odcinasz i psujesz całą zabawę – jęknął Julian z
zawodem. – Wolę, jak próbujesz mnie zamordować wzrokiem i nie umiesz znaleźć
słów, a Wiktor patrzy na ciebie jak na ostatnią ofiarę losu. Nie, kurwa, siedź,
żartowałem! – wrzasnął, unosząc ręce w obronnym geście, gdy Olek z groźnym
warknięciem zaczął się podnosić. – Olka, każ mu usiąść, on już wypił połowę
swojego wina, jest wstawiony, urażony w swojej samczej dumie i niebezpieczny,
zrób z nim coś!
Z wysokości swych stu osiemdziesięciu
czterech centymetrów Olek spojrzał na niego tak morderczo, że Olga miała ochotę
uściskać przyjaciela. Afrodyto okrutna, czemu Olkowi ucieka cała ta męskość
zawsze wtedy, gdy stoi oko w oko z facetem, dla którego właśnie traci głowę?
– Daję ci słowo honoru, Julian –
wycedził Olek – że jeśli usłyszę dziś jeszcze jedną, choćby i najmniejszą,
uwagę, wzmiankę czy aluzję na temat Wiktora, to z ciebie zrobię tę wspominaną
już jesień średniowiecza. I to będzie bardzo późna jesień – dodał złowrogo.
– Dobra, nic już nie mówię – zapewnił
szybko Julek. – Usiądź, dopij wino, przytul Olkę, pomyśl o sesji poprawkowej,
ilu studentów znów uwalicie, fajnie będzie, dwója za dwóją do indeksu, odpręż
się, znowu będziecie sobie notować kwiatki egzaminacyjne, same przyjemności –
wyliczył takim tonem, jakby nucił kołysankę. Olek posłał mu pełne politowania
spojrzenie i usiadł, najwyraźniej zadowolony z siebie. Julian odetchnął i wypił
porządny haust wina z butelki.
– Opowiedz o książce – powtórzyła Olga
po chwili swoją prośbę. Była zainteresowana, to prawda – ale chciała również
skierować rozmowę na w miarę neutralny grunt, który nie wywołałby kolejnego
spięcia na linii Olek-temat Wiktora-Julek. Sebastian i Michał, obaj wyraźnie
nieźle ubawieni tą utarczką, na szczęście też nie prowokowali kolejnej;
siedzieli przy oknie, wygodnie oparci – jeden o parapet, drugi o ścianę – i
patrzyli wyczekująco na Juliana.
– O książce – powtórzył ten ostatni
lekko nieprzytomnie, potrząsnął gwałtownie głową i wyraźnie zapanował nad
myślami. – O książce. Dobra. To jak się nazywało to na „p”? – spytał po krótkim
zastanowieniu.
– Priamel – powtórzyła spokojnie,
darując sobie dodanie przydatnej wskazówki, że to słowo może być doskonałym
anagramem frazy „prima lea”, jeśliby przestawić pierwsze „a” o jedno miejsce, a
„lea” odczytać zupełnie odwrotnie, to dzięki dyftongowi „ae”, wymawianemu
przecież jako „e”, wyjdzie „priamel” jak żywy. Podejrzewała jednak, że Julian
po takiej ilości alkoholu oraz ze swoją awersją do łaciny i tak by nie docenił
dobrych porad mnemotechnicznych.
– Priamel. – Zdawał się przez chwilę
przeżuwać ten termin w ustach, po czym skrzywił się i stwierdził: – Kojarzy mi
się z prima aprilis, a w ogóle to brzmi jak nazwa jakiegoś narządu u żaby. –
Znów wypił trochę wina i wreszcie podjął: – Więc o książce. – Pokiwał w
zamyśleniu głową i odstawił butelkę na bok. – Chodzi mi po głowie to, co mi
Arek mówił na konferencji – powiedział z zadumą. – Co prawda jakoś mi ten
pomysł nie leży na całą powieść i w ogóle jakoś teraz nie mam nastroju na
powieść, raczej znów na opowiadania, ale też nie na takie zupełnie osobne
opowiadania, chciałbym, żeby to miało jakąś wspólną oś, paru bohaterów, parę
wątków, które by się ciągnęły od opowiadania do opowiadania, parę elementów,
które by się powtarzały, wracały, zazębiały, wypełniały i dopełniały w
kolejnych częściach – wyjaśnił jednym tchem. – Rozumiesz? – Wbił w Olgę
natarczywe spojrzenie.
– Nie – odparła, nieco zszokowana jego
tempem. – Pędzisz jak lokomotywa, spokojniej. To po co ci ten priamel?
– Pomyślałem, że to by było dobre
rozwiązanie. – Przysunął się do ściany i oparł wygodnie. – Taki tekst
wprowadzający pewne podstawowe myśli czy idee, które by się przewijały przez
następne teksty, paru bohaterów, jakieś coś tam, wątki czy inne takie, elementy
fabuły, jakieś sygnały, sam już nie wiem. – Przerwał i sięgnął po stojącą przy
jego nodze butelkę. Uniósł ją na wysokość oczu, lekko zakołysał, skrzywił się
nieznacznie i wypił spory łyk. – W każdym razie jakiś zarys idei czy takich
wyznaczników całego zbioru to bym tam chciał zamieścić – powiedział po chwili,
odstawiając znów butelkę na bok. – I ten twój priamel to jest dobre
rozwiązanie, tylko że na razie mam jedynie to, nic więcej, jeszcze poza tym
pomysłem Arka. Ale za to wiem, w jakiej formie chciałbym to napisać, ten
wprowadzający tekst – dodał z pełnym satysfakcji uśmiechem. Olga zamruczała
pytająco, więc podjął: – W formie dialogu, upchnąć najlepiej całą grupę postaci
i dać im gadać, bez żadnego wtrącania się narratorskiego.
– No co ty, Julek – zaprotestował
Olek, któremu już najwidoczniej cała złość na chłopaka przeszła. – Sam dialog?
Widziałeś kiedyś książkę w formie samego dialogu?
– Uważaj, Olek, gadasz z romanistą –
roześmiał się Michał. – Julian zaraz ci wyjedzie z nouveau roman.
– Z czym? – zapytał podejrzliwie.
– Nowa powieść – wyjaśnił Julek. – Od
lat pięćdziesiątych do siedemdziesiątych w powieści francuskiej.
Olek pokręcił głową na znak, że nic mu
to nie mówi.
– O rany – jęknął Julian. – To był
taki awangardowy kierunek, kwestionował tradycyjne formy powieściowe, między
innymi zrywał z tradycyjną, chronologiczną fabułą i z tradycyjną narracją, taką
przejrzystą i konkretną. To była nie tyle literatura, ile literatura o
literaturze, pokazywała świat nie jako już gotowe i zamknięte zjawisko, tylko
jako coś, co jest w ciągłym poznawaniu, odrzucała przyjęte z góry sensy, a
kazała je odnajdywać w trakcie samego powieściowego mówienia. Wszystko się
opierało na subiektywizmie, i świat, i czas, i cała reszta, na ich subiektywnym
odbieraniu, bohater dysponował tylko określoną i ograniczoną wiedzą o świecie,
tak jak normalnie w życiu, i to mu warunkowało wszelki odbiór, poza tym
zacierały się granice między wiedzą obiektywną a tym, jak kto subiektywnie coś
postrzega, to nasze subiektywne stawało się naszym obiektywnym, tylko i
wyłącznie naszym, nie umiemy uwolnić się od tego ani poza to wyjść, i tak samo
są opisywane różne zjawiska: nie takie, jakie są obiektywnie, ale takie, jakimi
ktoś je widzi, bo każdy człowiek ma tylko taki subiektywny dostęp do
postrzegania czegokolwiek5 – wyrecytował niemal bez chwili
przerwy, po czym wziął głęboki oddech i zapytał z naganą: – No co z ciebie za
filolog, do diabła, skoro nie masz pojęcia, co to jest?
– Juleczku – odparł Olek tonem, który
zapowiadał porządny atak – a powiedz ty mi, mój zarozumiały romanisto, co to
jest paraklausithyron?
– Spadaj – warknął. – Co wy, nie
mieliście literatury powszechnej?
– Mieliśmy – mruknęła Olka. – Ale u
nas na powszechnej wybierało się jeden temat do przedstawienia na ćwiczeniach i
na podstawie tego była ocena. My z Olkiem zrobiliśmy powieść gotycką, a na
reszcie zajęć robiliśmy tłumaczenia z Anakreonta i Symonidesa na następne
translatoria.
– Wstyd – stwierdził Julek – żeby mieć
takie braki.
– Daj spokój – żachnął się Michał. –
Nikt nie wie wszystkiego, tobie też szczęka opadła na to Olkowe „a co to jest”,
nie mówiąc już o tym całym priamelu, którego nie możesz zapamiętać.
– Ale na powieści gotyckiej się znamy –
dodała Olga z zadowoleniem. – Pamiętasz, jak płakaliśmy ze śmiechu przy
„Zamczysku w Otranto” Walpole’a? – dodała, zwracając się do Olka, który się
roześmiał.
– Pamiętam, zwłaszcza jak się
zakrztusiłaś, gdy na jednego z bohaterów spadła z nieba olbrzymia przyłbica i
zabiła go na miejscu. Olga prawie się zadławiła śniadaniem – wyjaśnił, patrząc
na pozostałych – bo czytaliśmy to sobie w kawałkach, na głos i na zmianę, bo
inaczej nie dało się wytrzymać tej głupoty.
– Fajne było – zaprotestowała. –
Bardziej się śmiałam tylko przy czytaniu „Justyny” de Sade’a.
– Czytałaś go? – Julian się skrzywił.
– Czytałam – potwierdziła. – No wiesz,
chciałam się zaznajomić z literaturą libertyńską i zobaczyć, jaka to wielka
perwersja u tego Sade’a, więc wypożyczyłam „Justynę, czyli nieszczęścia cnoty”,
zaczęłam czytać i po pierwszych paru stronach już wysiadałam.
– Wszedłem raz do jej pokoju, a tam
Olka, w połowie na łóżku, w połowie na podłodze, do tego do góry nogami, z
książką w ręku i wyje ze śmiechu. – Olek pokręcił głową. – Myślałem, że się
czegoś nałykała, a ona zaczęła mi czytać jakieś kawałki z gwałtem zbiorowym czy
orgią, dalej wyjąc jak szalona.
– Bo to było takie potwornie głupie –
roześmiała się. – Pamiętam teraz z tego tylko te sceny seksu, tak ogólnie, bo
nudne były jak flaki z olejem, ja się nastawiłam na jakąś porządną erotykę czy
ostatecznie dobrą pornografię, a tam tandetne orgie i żałosne gwałty, ciągle
ktoś tę Justynę gwałci, wpycha jej wszystko wszędzie, pamiętam też jedną scenę
orgii, chyba czysto męską, tam to normalnie była piramida, bo każdy każdemu coś
gdzieś wepchnął i z takim koszmarnym znudzeniem i monotonią się rżnęli,
popłakałam się przy tym, a Olek się na mnie obraził.
– Za co? – zainteresował się Michał.
– W zasadzie za nic – oświadczyła. –
Wpadłam mu po prostu do pokoju z tą sceną orgii, bo już nie mogłam wytrzymać ze
śmiechu, i akurat mu przerwałam dobieranie się do jego chłopaka – wyjaśniła ze
złośliwym uśmiechem. Olek prychnął.
– Wpadła, rzuciła beztrosko: „Sorry,
chłopaki, zapnijcie spodnie, coś wam przeczytam”, a potem to przeczytała. –
Skrzywił się. – I w tym momencie i mnie, i jemu odechciało się seksu.
– I w ten sposób przeprowadziłam od
ręki doświadczenie „jak de Sade wpływa na podniecenie” – dodała z zadowoleniem.
– Odpowiedź brzmi: zabija je.
– Aż tak źle? – spytał Sebastian ze
współczującym uśmiechem.
– Zapewniam cię – odparł Olek poważnie
– że nie ma mowy o podnieceniu, gdy Olka zwija ci się na podłodze ze śmiechu,
między kolejnymi konwulsjami czytając kawałki o wielkiej, znudzonej piramidzie
ponabijanych na siebie facetów.
Wybuchnęli śmiechem – Olek też,
widocznie już jej wybaczył to zakłócenie jego życia erotycznego sprzed pięciu
czy sześciu lat.
– Największą uciechę miałam na końcu,
gdy w tę taką biedną, udręczoną i w ogóle Justynę, która właśnie skończyła
opowiadać historię całego swojego nieszczęśliwego życia i podeszła do balkonu –
trzasnął piorun i zabił na miejscu! – powiedziała Olga po chwili mściwie. – Nie
myślałam, że umiem być taka paskudna. A wracając do tej nowej powieści, tam
były zawsze same dialogi?
– Niekoniecznie – odparł Julek,
patrząc krytycznie na mizerną resztkę wina na dnie butelki. – Ale to była jedna
z dróg odchodzenia od tradycyjnej narracji. W nouveau roman jako takiej masz
pierwsze powieści Becketta, Cayrola, masz Sarraute, Butora, Robbe-Grilleta,
Simona i Pingeta6... W zasadzie jedyna powieść, która mi teraz
przychodzi do głowy, zbudowana z samych dialogów, to „Słyszy pan te śmiechy”
Nathalie Sarraute... – Z pełną determinacji miną wypił jednym haustem resztę
alkoholu, otarł usta wierzchem dłoni i z pustą butelką w ręku kontynuował: –
Ale tam to jest genialne, serio. Tam są dosłownie tylko dialogi, nie ma
najmniejszego tekstu od narratora, nic, nawet żadnego „powiedział”, „odrzekła”.
Masz taką formę zapisu prowadzonej rozmowy, sama musisz dojść, kto i co mówi,
to tak, jakbyś siedziała w kawiarni plecami do rozmawiającej pary czy grupy i
tylko słuchała, nie mając możliwości się odwrócić i na nich spojrzeć. Tylko,
oczywiście, tu cię jeszcze ogranicza fakt, że nie masz szansy na odróżnienie od
siebie głosów po ich brzmieniu, pozostaje ci jedynie przegryzanie się przez
samą warstwę słów i odróżnianie po niej mówiących. Chciałbym kiedyś coś takiego
napisać – dodał po chwili, wpatrując się tęsknie w podłogę.
– Sama powieść mi się nie podobała –
mruknął Michał, sięgając po swój sok. – Ale narracja tak.
– Ja tak miałam z „Ulissesem” –
powiedziała, przeciągając się lekko. – Czytać się tego nie dało bez męki, ale
narracja naprawdę robiła wrażenie.
– Wolę klasyczną narrację – mruknął
Olek. – Powieść dziewiętnastowieczna, jeszcze psychologiczna z pierwszej połowy
dwudziestego wieku, ale te najnowsze wymysły średnio mi pasują.
– To nie wymysły – zaprzeczył Julian. –
To postmodernizm.
– W którym nie ma miejsca na wielką
narrację – dodał Michał z zadowoleniem.
– Nie wsiadajcie znowu na swojego
konika – poprosił Sebastian zmęczonym głosem. – Nie dzisiaj, nie mam na to
siły, zwłaszcza jak się znowu zaczniecie żreć o fantasy. Nie, Michał, zamknij
się – dodał szybko, widząc, że ten otwiera usta. – Nie dzisiaj, proszę.
– Dobra, dobra – mruknął Skalnicki z
rozbawieniem. – Pożremy się z Julkiem kiedy indziej.
– Ty też jesteś taka konserwatywna? –
spytał Julian, patrząc na Olgę podejrzliwie. – Odnośnie narracji.
– Jestem znacznie bardziej
postmodernistyczna niż Olek – zapewniła, a po krótkim zastanowieniu dodała z
namysłem: – Mam ogromną sympatię dla dialogu i dla przewagi dialogu, w ogóle
dla takiego „dialogowego” patrzenia na świat... to chyba Bachtin mówił, że ludzkie
życie i świadomość ma charakter dialogowy, prawda? – Spojrzała na Michała,
który pokiwał głową. – No właśnie, na takie dialogowe widzenie i odbieranie
świata. W ogóle w życiu bardziej zwracam uwagę na słowa, na to, co, kto i jak
do mnie mówi, niż na całe otoczenie, mogę nie zauważyć nadchodzącego słonia,
ale jeśli ten słoń zacznie mówić, to może być i rozmiarów mrówki, i tak go
zarejestruję. – Roześmiali się, ale Olga pozostała poważna. – Naprawdę, już
dawno zauważyłam, że mój odbiór świata dokonuje selekcji, takiej chyba
filologicznej, i słowa pamiętam doskonale, bo słowa są ważne, te połączone ze
słowami elementy niewerbalne też, bo one także mają znaczenie, ale już całe
otoczenie, banały w rodzaju: jak wygląda, jakie ma spodnie, jak duży jest pokój,
jakie przedmioty gdzie stoją – tego już nie. Bo to mi się wydaje nieistotne.
Ale – zakończyła wesoło – jeśli chcę się odprężyć i nacieszyć smakiem książki,
to wybacz, Julek, sięgnę po Balzaca albo Jamesa, nie po tę Sarraute.
– Nie strawiłby powieści w formie
samego dialogu – oświadczył Olek zdecydowanie. Olga spojrzała na niego uważnie,
upiła trochę wina, po czym, odstawiwszy szklankę na bok, zapytała triumfalnie:
– A dialogi starożytne, a rozmowy
zmarłych? Olek, chłopie, jesteś niekonsekwentny!
– To co innego – mruknął obronnie.
– A tam, co innego! – zaprzeczyła z
mocą i zwróciła się do pozostałych: – Jaka tam nowość w nouveau roman, mamy
właśnie kolejny dowód na to, że wszystko, co było dobre i w ogóle wszystko, co
było, było już w antyku. – Ponieważ Julian się skrzywił, podjęła: – No co masz
taką minę, prawda jest banalna. Dialogi filozoficzne, od Platona poczynając:
lekkie zarysowanie sytuacji, w której odbywa się rozmowa, zwykle bardzo skąpe,
a potem dyskusja między co najmniej dwiema osobami. Rozmowy zmarłych, które
Olek uwielbia, chociaż teraz się naburmuszył i nie przyzna, rozmowy zmarłych od
Lukiana z Samosat, już bez żadnych elementów narracyjnych, rozmowy prowadzone
przez zmarłych, którzy przeprawiają się w zaświaty albo tam się spotykają i wymieniają
uwagami dotyczącymi i ich, i czytelnika. W średniowieczu i czasach nowożytnych
masz wywodzącą się z tego masę dialogów moralistycznych, dydaktycznych i
parenetycznych, jak choćby ten „Dworzanin polski”, którego omówieniem na
egzaminie tak się zachwycaliśmy7. Jednym słowem, Olek strawi powieść
w formie dialogu, jeżeli tylko uprzytomni sobie, ile już takich dialogów nie
tylko trawił, ale wręcz pożerał, gdy były sygnowane nazwiskami starożytnymi i
staropolskimi.
– Znów się poczułem jak na wykładzie –
mruknął Julek, wyraźnie podminowany. – Przerażasz mnie, powiedzieć cokolwiek, a
ty zaraz odnajdujesz to w antyku. Naprawdę jesteście skrzywieni klasycznie,
oboje – dodał. – Nic dziwnego, jak się pięć lat tłukło Homera, Wergiliusza i
Horacego w oryginałach, to człowiek potem nie umie zwyczajnie docenić
nowoczesnej prozy.
– Chcesz nowoczesnej prozy? – spytał
Olek podstępnie; najwidoczniej już się pogodził z faktem, że nie może się
odciąć od powieści-dialogu stwierdzeniem „ale w antyku tego nie było”. –
Poczytaj sobie te wszystkie wypociny na blogach, to będziesz miał nowoczesną
prozę.
Michał zakaszlał znacząco.
– Wchodzisz na mój teren – ostrzegł. –
Uważaj i nie prowokuj mnie do obrony literatury internetowej, bo jak zacznę, to
do nocy nie skończę. Ja nie tykam twojego Arystofanesa, ty nie tykaj moich
tekstów blogowych.
– Dobra. – Olek uniósł dłonie w
obronnym geście. – Już nic nie mówię.
Sebastian spojrzał na niego uważnie.
– Olek... nie chciałem poruszać tego
tematu przy Andrzeju, bo ten się do wszystkiego przyczepi, ale powiedz, jak
twój doktorat? – spytał, po czym przeniósł wzrok z niego na Olgę. – Bo Ola
pogoniła ostro i na razie jesteś w tyle.
Olek roześmiał się beztrosko.
– Pisze się – odpowiedział. – Mam
jeszcze czas. Za rok już będę po obronie. A Ola... – Objął ją mocniej. – Olka
jak to Olka, pracoholik i ma przyspieszenie za dwoje.
– Czyli najpóźniej w czerwcu dwa
tysiące jedenastego widzimy się na twojej obronie? – upewnił się Sebastian. – W
porządku, trzymam cię za słowo i możesz być pewien, że przyjdę.
– Dzięki – roześmiał się. – Obiecuję,
że się porządnie zmobilizuję i do tego czasu skończę pisać.
– Powodzenia – powiedział Michał
życzliwie. – Ale wy macie świra z tymi doktoratami. Chyba tylko my dwaj
jesteśmy normalni, prawda, Julek? – Spojrzał na Juliana, który z wyrazem
wielkiego napięcia na twarzy wpatrywał się w podłogę. Skalnicki westchnął. – No
i się zawiesił, pewnie znów mu coś się we łbie klaruje. Wobec tego tylko ja
pozostaję w tym towarzystwie normalny – zakończył melancholijnie. Sebastian
popatrzył na niego i przesunął ręką po jego głowie.
– Żyj sobie tym złudzeniem – mruknął
współczująco. Michał się żachnął.
– Dajecie się wszyscy wpędzić w kierat
i stajecie się trybikami maszyny uniwersyteckiej – oświadczył stanowczo. – A ja
pozostaję wolny i niezależny.
– I dlatego tak się przyjaźnisz z tymi
trybikami – roześmiała się Olga.
– Dodajesz sobie ważności – dorzucił
Olek złośliwie.
– To nie to – odparł Michał z
godnością. – Po prostu te trybiki mają najciekawsze książki do pożyczenia.
Śmiech czterech osób wyrwał Juliana z
zamyślenia; chłopak popatrzył na towarzystwo ze zdziwieniem, a potem powoli
wstał.
– Która godzina? – spytał,
przeciągając się mocno.
– Dochodzi siódma – powiedział
Sebastian, zerkając na zegarek na ręku. – A co?
– Mało ustawiliśmy – mruknął, patrząc
krytycznie na półki. – Olka, nie każe się ustawiać książek stercie humanistów,
którym najlepiej wychodzi czytanie tych książek i ględzenie o nich.
– Zauważyłam – odparła z rozbawieniem.
– To ruszcie tyłki, poustawiamy
chociaż resztę w tym pokoju – zakomenderował Julian, podchodząc do jednego z
otwartych kartonów.
– Wstawił się – stwierdził Michał
ściszonym głosem. – Zawsze jak się wstawi, to zaczyna go rozsadzać energia,
przez pierwsze pół godziny. Jak chcesz go wykorzystać, Ola, to jak najprędzej,
bo niedługo oklapnie i będzie siedział pod ścianą, marudząc o kolejną kawę.
– Ustawiaj, Juleczku, ustawiaj –
powiedziała szybko. – Nie krępuj się, ustawiaj do woli.
Julianowi nie trzeba było tego
powtarzać; zaczął wyciągać książki i układać je na półkach tak błyskawicznie,
jakby od tego zależało jego życie.
– Stój, do cholery! – krzyknęła Olga
po chwili. – Nie trzymasz się rozpiski!
– Mam w dupie tę rozpiskę – oświadczył
hardo. – Stawiam jak leci, jak się wyciągnie i jak się zmieści.
– Zaduszę – syknęła i uniosła się, ale
Olek chwycił ją za nogawkę.
– Siadaj, zaraz i tak mu się odechce –
powiedział uspokajająco. Jego głos i ton zwykle odnosiły skutek, trochę ją
wyciszały – więc i teraz opadła na podłogę, mordując już tylko Julka wzrokiem.
Samozwańczy ustawiacz książek zresztą rzeczywiście dość szybko stracił parę –
po zapełnieniu trzech półek kucnął przed następnym kartonem i jedynie przesuwał
palcem po zaklejonej taśmą krawędzi.
– A tam, nie chce mi się – powiedział
wreszcie i usiadł wygodnie na pudle.
– Całe szczęście – wymruczała do Olka.
– Te trzy półki i tak trzeba będzie poprzekładać, ten świr wsadził mi Prousta
tuż pod Tołstojem.
Olek, który miał wyraźnie złe
wspomnienia w związku z rozkładem języków, epok, autorów i tytułów – okropnie
przecież marudził, gdy przygotowywali spis – teraz tylko ciężko westchnął.
– Wiecie co, tego wina było za mało –
odezwał się naraz Julian. – Olka, masz coś jeszcze do picia?
– Sok Michała – mruknęła. Julian spojrzał
na Skalnickiego z niesmakiem.
– Cholerny abstynent – powiedział
takim tonem, jakby uważał abstynencję Michała za osobistą zniewagę.
– Julek, strasznie szybko ci ten
alkohol uderza do łba – odparł Skalnicki z rozbawieniem. – Powinieneś pić na
jednym posiedzeniu najwyżej łyżkę od zupy.
– Ta, chochlę – mruknął Sebastian,
wywołując tym uśmiech przyjaciela.
– Kiedy wracamy? – spytał Julek,
ignorując te uwagi. Michał spojrzał na niego z zakłopotaniem.
– No bez przesady, prawie nic nie
zrobiliśmy – zaprotestował.
– Połóż się i prześpij, my trochę
poukładamy i potem cię obudzimy – zadecydował Sieniecki. – Michał, rusz
tyłek, tych kartonów jeszcze sporo zostało.
– Wliczając w to te, na których ty się
wylegujesz, to z pewnością sporo – prychnął.
– Masz łóżko? – zapytał Julian surowo,
patrząc na Olgę.
– Jeszcze nie przywieźliśmy – odparła.
– Książki będzie woziła tysiącami, ale
jednego głupiego łóżka nie przywiezie – skwitował, kręcąc głową z dezaprobatą.
– Mamy dwa śpiwory – przypomniał Olek.
– W szafie w przedpokoju, chcesz?
– A co ja jestem, Michał, żeby spać na
podłodze? – obraził się, po chwili zastanowienia dodał jednak: – No dobra, daj,
niech już będzie.
Olek przyniósł swój śpiwór z
przedpokoju i Julek – co prawda znów marudząc, ale wyraźnie zadowolony –
zagrzebał się w nim po czubek nosa. Zapadł w sen dość szybko, bo gdy Olga kilka
minut później potrąciła niechcący jego nogi, zareagował tylko niewyraźnym
pomrukiem i zakopaniem się w śpiworze jeszcze bardziej. Przypominał teraz
ciśnięty niedbale na ziemię tobołek i jedynym, co kazało pamiętać, że gdzieś
tam w środku spał Julek, był spokojny oddech, pod wpływem którego pikowany,
granatowy materiał miarowo się unosił i opadał.
Na szczęście się nie obudził, jak
stwierdziła z ulgą, gdy zdołała już ominąć przeszkodę. Gdyby go wyrwała ze snu,
pewnie znów zacząłby marudzić, a tego miała chwilowo dość.
Weszła do łazienki, przejrzała się w
lustrze, przypudrowała delikatnie lewy policzek – nie każdy ma idealną cerę
rodem z kobiecych czasopism, i o dziwo tym „nie każdym” jest bardzo dużo
znanych jej kobiet, więc nie widziała powodu do wielkiej rozpaczy – posmarowała
usta pomadką i popatrzyła na siebie krytycznie.
Widać, że jestem zmęczona –
stwierdziła. Miała lekkie cienie pod oczami – nieumalowanymi, w końcu są
wakacje i można sobie darować zabawy w „wyłupię sobie oko tuszem czy nie
wyłupię?” – przez co jej owalna twarz o bardzo jasnej cerze wydawała się dość
zabiedzona, tak przynajmniej uważała mama. Trudno jednak nie wyglądać na
zabiedzoną, gdy się niemal w tym samym czasie broni doktorat, przeprowadza,
pisze artykuł na wczoraj i jeszcze próbuje podtrzymać najlepszego przyjaciela
na duchu, starając się jednocześnie nie nakopać mu w tę mniej duchową część
bytu. Każdy w takiej sytuacji ma prawo być bledszy niż zwykle i trochę chudszy.
Rozczesała szybko włosy – zdążyły
nieco odrosnąć po ostatnim ścinaniu i zamiast do linii szczęki, sięgały już do
połowy szyi, trzeba będzie pod koniec września znów iść do fryzjerki. Te włosy –
proste, bardzo jasne, z natury bliskie kolorowi, który na farbach w dziale
kosmetycznym określano mianem „platynowego” lub „gołębiego odcienia blond” –
dobrze, że nie mewiego, skojarzenia z Hitchcockiem byłyby zbyt intensywne – te
włosy stanowiły przez połowę liceum przedmiot poważnych kompleksów. Blond, to
takie stereotypowe, to po pierwsze. Po drugie, ciemne włosy są takie ładne i
wyraziste, a przy jasnych ma się i jasne – jasnobrązowe – brwi, i jasne rzęsy,
gdy chciałoby się mieć czarne, i ta koszmarnie jasna i wrażliwa skóra, która
uniemożliwia swobodne korzystanie ze słońca, choć Olga tak kochała plażę,
gorący piasek i rozgrzane morze. Po trzecie, dowcipy o blondynkach wymyślił
wyjątkowy kretyn, a raczej kretyni. Olga za uraczenie jej w pierwszej liceum
historyjką o tym, jak blondynki robią dżem, uderzyła jednego takiego kretyna z
klasy pięścią w twarz, co się skończyło wzywaniem rodziców, rozmową z
wychowawczynią, dyrektorem i panią pedagog, koniec końców przyniosło jednak
dobre skutki: historyjki z serii „a wiecie, jak blondynki...?” omijały ją odtąd
szerokim łukiem, kretyn trzymał się na dystans, a co do niej samej, po jeszcze
paru starciach wystarczyło, że pogroziła kolegom pięścią, by głupie uwagi o
kobietach, o blondynkach, o gejach, o lesbijkach, o Żydach i o czarnoskórych
szybko się wyciszały. Przynajmniej w jej obecności – ale przecież nie porywała
się na zbawianie całego świata, po prostu na swoim kawałku pola chciała mieć
spokój.
Odgarnęła krótsze kosmyki od oczu –
owszem, lubiła zielony i chociaż tyle dobrego, że oczy miała jasnozielone, to
ją pocieszało do początku trzeciej klasy, póki jeszcze nie zaczęła czuć
sympatii do koloru swoich włosów. Potem nastąpiła mała rewolta – a dobrze, jest
blondynką i świetnie, to teraz rozjedzie intelektualnym walcem wszelkie
stereotypy, jakie się nawiną! Na studiach natomiast niemal wszystkie kompleksy
poznikały – za genialne były te studia, za wspaniałe książki, za wciągająca
nauka języków klasycznych, za podniecające pisanie magisterki, żeby się
człowiek miał przejmować poważniej tym, jaki ma kolor włosów, ile waży i na ile
niedoskonałą ma cerę. To są męki licealne, nie studenckie, a tym bardziej nie
naukowe, dzięki bogom bibliotecznym. Poprawiła bluzkę i wyszła z łazienki.
Gdy wróciła do pokoju, Julek spał w
najlepsze, natomiast pozostała trójka zabierała się właśnie za rozcinanie
nowego kartonu. Olga podeszła do nich, odebrała pierwsze wyciągnięte z
otwartego pudła tomy Zoli i postawiła je na właściwej półce. Rozpakowywanie
znów ruszyło – postępowało może nieco niemrawo, ale miarowo.
Przez dłuższy czas ustawiali książki w
milczeniu, przerywanym tylko niekiedy krótkimi pytaniami i wyjaśnieniami
związanymi z odpowiednim rozmieszczeniem danych tomów. Sebastian, mimo swojej
drzemki, wyglądał znów na zmęczonego; Michał, jak się Oldze wydawało, doskonale
to widział i starał się oszczędzać przyjaciela, więc kazał mu jedynie podawać
sobie książki, sam zaś, podchodząc co chwila do parapetu, na którym położyli
rozpiskę, sprawdzał, gdzie co postawić. Olek był zamyślony i chyba trochę
smutny – i Olga walczyła z pojawiającą się na zmianę chęcią przytulenia go na
pocieszenie i kopnięcia w tyłek na wypionowanie. Cholera, myślałby kto, że mu
się świat zawalił, bo facet najpierw trochę zdawał się z nim flirtować, a potem
zaczął go ignorować. No może nie tak do końca ignorować, te dziwaczne
spojrzenia zaciemniają całą sytuację, ale tak czy inaczej, żeby robić sobie
wielkie nadzieje i przeżywać wielkie dramaty, dlatego że podryw się nie udał,
to trzeba być skończonym baranem... albo Olkiem. W tym momencie, niestety, na
jedno wychodzi.
Ciekawie się zapowiada ta parapetówka –
pomyślała z niechęcią. – Wiktor będzie chodził z miną obrażonej w swej godności
ostrygi, a Olek będzie się szwendał z tak nieszczęśliwym wyrazem twarzy, że
rzeczywiście zrobię mu w końcu krzywdę. Zawsze strasznie przeżywał te swoje
sercowe sprawy, ale teraz już naprawdę przegina do granic możliwości, przecież
to jest smęcenie rodem z liceum!
I my mamy dwadzieścia siedem lat –
westchnęła w duchu. – Ja nie umiem ugotować głupiego makaronu, a on ma problemy
uczuciowe niczym piętnastolatek. Ja potrzebuję kucharza na pół etatu, on
wielkiej miłości na dwa. I tak wyglądają poważni filolodzy tuż po i tuż przed
doktoratem.
Spojrzała na trzymany w ręku w ręku
tom opowiadań du Maurier, „Nie oglądaj się teraz”. I bez tych elementów
nadprzyrodzonych czy sensacyjnych życie jest szaleńczo zaplątane, doprawdy; a
najgorsze, że plączą je ci inni, ona sama ma swoje życie bardzo spokojnie i
sensownie poukładane, ale bliskie osoby potrafią jednym ruchem zburzyć całą
logiczną konstrukcję. Ot, choćby Olek – przyjaźnią się, pracują razem, razem
jeżdżą na konferencje, razem buszują w antykwariatach i kupują tony książek, i
czytają je, i rozmawiają o nich, i piszą artykuły – i wszystko jest świetnie i
miło, Olek jest genialnym towarzyszem, dopóki się nie zakocha. Jak się zakocha,
tylko mu roztrzaskać na łbie słownik. Poprawnej polszczyzny, bo najgrubszy.
Sposób, w jaki Olek podchodził do
uczuć i związków, był męczący – dla niej, rzecz jasna, bo akurat na te sprawy
mieli poglądy tak diametralnie odmienne, że z początku nie mogła się nadziwić,
jak są w stanie tak się przyjaźnić. On też wyraźnie nie potrafił zrozumieć jej
podejścia – ale faktem jest, że przy całym tym niezrozumieniu i zdziwieniu
szanowali nawzajem swoje postawy. Tylko czasami, gdy Olek już naprawdę,
naprawdę przesadzał, Olga reagowała złością; ale ta złość, jak się przekonała
podczas paru okazji, dobrze Olkowi robiła, przywoływała go do porządku. W takim
razie gdy tamci pójdą, a oni zostaną we dwójkę, zrobi mu awanturę – i
przyjacielowi wróci mózg na miejsce.
Miejmy nadzieję – dodała sceptycznie,
patrząc na niego. – Cholera, kiedyś potężną aferę z Konradem przetrzymał lepiej
niż teraz brak zainteresowania Wiktora. No proszę cię, Olek, miej jaja...
Niewiele po ósmej skończyli ustawiać
książki w średnim pokoju i przenieśli się do dużego; Michał przez chwilę
wpatrywał się w obraz w połowie swego pomysłu, wreszcie pokiwał głową, jakby w
wyrazie akceptacji, posadził znów Sebastiana przy kartonach i zaczął układać
odbierane od niego książki; niekiedy tylko przerywał, by wypić trochę zabranego
ze sobą soku. Zdawał się mieć najwięcej energii z całej czwórki – Olgę zmęczyło
wreszcie samo patrzenie na niego, więc zajęła się rozmieszczaniem literatury
fachowej nad biurkiem. Potężny, czterometrowy blat, ciągnący się od ściany do
ściany, i piętrzące się nad nim półki pod sam sufit robiły niesamowite wrażenie
– inna sprawa, że aby sięgnąć najwyżej, musieli przynieść drabinę z łazienki,
ale liczyło się posiadanie miejsca na książki.
Michał w pewnym momencie zaczął coś
opowiadać – nie wiedziała za bardzo, co, bo nie mogła się skupić na słuchaniu,
zajęta rozmieszczaniem literatury starożytnej wedle chronologii. Podejrzewała
zresztą, że Skalnicki ma na celu z jednej strony zagadać Sebastiana, tak żeby
ten nie wstawał i nie brał się za ustawianie książek, tylko siedział spokojnie
przy kartonach – z drugiej trochę poprawić Olkowi humor. Udało mu się i to, i
to – cały Michał, gdy było trzeba, błaznował niesamowicie, uwielbiała go za tę
zdolność i gotowość powygłupiania się dla dobra sprawy. Sebastian słuchał z
mieszaniną rozbawienia i pobłażania, nie ruszając się z miejsca, a Olek
wreszcie porzucił swoje „ach, miłość mnie skrzywdziła” i wrócił do względnej
normy, nawet sam zaczął żartować.
– Ola. – Jego głos wyrwał ją nagle z
rozważań, czy stawianie Salustiusza obok Cycerona nie jest pewnym faux pas,
biorąc pod uwagę stosunek tego pierwszego do drugiego.
– Hm? – mruknęła pytająco, patrząc na
przyjaciela nieco nieprzytomnie.
– Pamiętasz ten dowcip, który promotor
nam opowiedział, gdy mu przedstawiliśmy wstępne tematy i plany magisterek? Coś
o kotach...
– Myhym... – wymruczała, postawiła
ostatecznie Salustiusza obok Cycerona – nie ma się co cackać – i znów spojrzała
na Olka. – Pamiętam, idą dwa koty po pustyni, idą, idą, idą, wreszcie jeden
mówi do drugiego: „Ty, stary, nie ogarniam tej kuwety”.
Olek z Michałem roześmiali się.
Spojrzała na trzy zastawione kartonami kąty i zmarszczyła brwi.
– A gdzie Sebastian? – spytała ze
zdziwieniem.
– W łazience – odparł Skalnicki,
wyraźnie ubawiony. – Olka, tak się zagapiasz w swoje książki, że ludzi nie
dostrzegasz, czy wchodzą, czy wychodzą.
– Mnie w ogóle nie zarejestrowałaś,
wyszedłem, wszedłem, mógłbym i stanąć na głowie, zero reakcji, nihil novi –
skwitował Olek z uśmiechem. – W każdym razie – zwrócił się do Michała – w ten
właśnie sposób, tą historyjką o kotach, profesor podsumował nasze propozycje
tematów. Za szerokie, powiedział, też państwo nie ogarną tej kuwety, na za
tydzień mają być zawężone.
– I były?
– Były, były – potwierdziła Olga z
lekkim uśmiechem. – Z bólem serca, ducha i klawiatury, ale zawęziliśmy.
– Biedactwa. – Michał roześmiał się i
wrócił do zapełniania półek po lewej stronie okna. – Olka, czemuś ty nie kazała
zabić tego okna kolejnymi półkami? – spytał po chwili, spoglądając na nią przez
ramię. – Tyle miejsca zmarnowałaś, kobieto...
– Nie kuś jej – mruknął Olek,
przyklękając przy kolejnym kartonie. – Bo zaraz zadzwoni do ojca z żądaniem
dodatkowego regału, wpasowanego właśnie w okno. – Jednym sprawnym ruchem
przeciął scyzorykiem brązową taśmę i zaczął wykładać książki na podłogę.
– To zapas – odparła z przebiegłym
uśmiechem. – Na razie jest światło i powietrze, a jak będzie trzeba, skasuje
się światło i powietrze na potrzeby półek.
– No i wywołałeś wilka z lasu –
stwierdził ponuro. – Jeśli tata Olki zapyta, kto jej poddał ten debilny pomysł,
to możesz być pewien, że skieruję go do ciebie, nie mam zamiaru zbierać za
kogoś cięgów, i tak już dostałem opieprz.
– Za co? – zainteresował się Michał,
przerywając ustawianie. Sebastian, który właśnie wszedł do pokoju, podchwycił
ostatnie zdanie i zapytał:
– Co za co?
– Olek dostał opieprz od ojca Olki,
chcę wiedzieć, za co poza tym, że z powodu swojej orientacji nie może się z nią
ożenić – wyjaśnił Skalnicki. Olek spojrzał na niego tak, jakby miał na końcu
języka mało pochlebną uwagę na temat jego sposobu wyciągania wniosków.
– Za półki w przedpokoju – wyjaśnił. –
To był mój pomysł, zresztą całkiem niewinny i rzucony tylko żartem, coś w
stylu: „Wiesz, Ola, jak już w pokojach będzie zapchane, zawsze możesz puścić
półki w przedpokoju, będzie żywa biblioteka”, a Olka oczywiście od razu to
podłapała i pierwsza rzecz po powrocie do domu: „Tato, robisz mi półki w całym
przedpokoju, Olek mi tak poradził!”. A potem ojciec Olki mi mówi: „Chłopie, ja
cię naprawdę bardzo lubię, ale za ten pomysł z przedpokojem mam ochotę przybić
ci największym młotkiem łeb do ściany”.
Sebastian roześmiał się i, kręcąc
głową, usiadł przy otwartym kartonie; Michał natomiast, opierając się łokciami
o pustą półkę, zanosił się śmiechem jak szalony. Olga wzruszyła ramionami.
– Pomysł był genialny i nie ma co się
głupio cieszyć – stwierdziła spokojnie.
– Twój przedpokój będzie wyglądał jak
antykwariat – odparł Olek i mimowolnie uśmiechnął się z aprobatą.
– Czyli tak, jak wyglądać powinien –
skwitowała. – Michał, przestań wyć w półki i ustawiaj.
– Julek nadal śpi – odezwał się po
chwili Sebastian, przysuwając sobie nogą kolejny karton, a ręką sięgając po scyzoryk.
– Zajrzałem do niego, ja nie miałem pojęcia, że on chrapie.
– Tylko jak jest wstawiony – mruknął
Michał, gdy już się opanował, i podszedł do przyjaciela. – Daj. – Pochylił się
i odebrał pierwszą partię wyciągniętych książek.
– Małe, jasnowłose, błękitnookie i
chrapie – zestawiła sobie Olga i się skrzywiła. – Za cholerę nie pasuje.
– Jak wiele rzeczy u Julka – odparł
Skalnicki spokojnie.
– Charakterek to on ma zesztukowany z
elementów sentymentalnego kochanka, rozwścieczonego metalowca, agresywnego
choleryka i obrażalskiego dziecka – mruknął Sebastian.
– Daj spokój, jest trochę chimeryczny
i tyle – zaprotestował Michał.
– Zawsze go bronisz – stwierdziła
Olga.
– Jak Sebastian mnie.
– A kto broni Sebastiana? – spytała z
zainteresowaniem.
– Też ja – odparł wesoło. – Tylko
Sebastian nie lubi się przyznawać, że czasem tego potrzebuje, prawda? –
Spojrzał na przyjaciela z pełnym wyrozumiałości uśmiechem. – Chodzący kompleks
starszego brata, który zawsze jest gotów do pomocy.
– Przymknij się i ustawiaj Oli książki
– odpowiedział Sieniecki, uśmiechając się w sposób pozwalający się domyślać, że
wbrew temu, co próbuje udawać, docenia uwagę o bronieniu. Michał rzucił mu
tylko jeszcze jedno rozbawione spojrzenie i wrócił do pracy.
Największy pokój zapełniał się
książkami szybko – jeszcze niedawno, gdy siedzieli leniwie w piątkę i pili
wino, nie podejrzewała, że uda im się cokolwiek więcej zrobić, a tym bardziej
że ustawią wszystkie książki w dwóch pokojach. Gdy ostatni karton został
opróżniony, oparła się plecami o parapet, odgarnęła włosy z twarzy i popatrzyła
dookoła z niedowierzaniem.
– Niesamowite – mruknęła. – Jednak się
dało.
– Została twoja sypialnia –
przypomniał Michał. Leżał na wznak na podłodze, opierając głowę o prawe udo
Sebastiana, który z kolei, z wyciągniętymi przed siebie nogami, siedział pod
ścianą i patrzył z niedowierzaniem na składającego kartony Olka.
– Ty jeszcze masz siłę? – spytał, na
co ten odmruknął tylko coś na kształt „tak jakby” i dalej zbierał pudła.
– Sypialnia została – powtórzył
Skalnicki. – Ale ja już nie dam rady, jestem wykończony. – Uniósł ręce, położył
je na czole i westchnął głęboko. – Muszę jeszcze tych dwóch porozwozić, Julka
pewnie będzie trzeba w ogóle transportować po schodach na to jego pieprzone
szóste piętro w tym jego bloku, w którym nigdy nie działa winda.
– Jedziemy do ciebie – mruknął
Sebastian. – Żaden z nas nie ma siły na nocne rajdy. Julka się rzuci z kołdrą
gdzieś w kąt, ja biorę twój śpiwór, ty na ten swój materac i idziemy spać. I
ostrzegam, jak mnie jutro któryś z was obudzi przed jedenastą, to nogi z dupy
powyrywam.
– Julka się ulokuje w kuchni, bo
mówiłem, że jak jest wstawiony, to chrapie – odparł. – Głośno chrapie.
– Może być kuchnia, ale ja biorę
śpiwór – podkreślił Sieniecki. – Jakbyś miał porządne łóżko, to bym cię zmusił
do podzielenia się nim, ale ten twój cholerny materac jest tyle wart, co
śpiwór.
– Jak ty po tym winie marudzisz –
wymruczał Michał, splatając ręce na klatce piersiowej. – Daj się zdrzemnąć,
dobra? Jak mam prowadzić, to muszę zebrać siły, nie będę siadał za kierownicą
półprzytomny.
– To śpij – odparł Sebastian i
przesunął mu dłonią po włosach. – Całe szczęście, że ty nie chrapiesz.
– I vice versa – mruknął sennie.
Olek postawił powkładane jedne w
drugie kartony przy drzwiach, przeciągnął się z cichym pomrukiem, rozejrzał po
pokoju – wyraźnie mu się podobały zapełnione półki – i podszedł do okna.
– Zmęczona? – spytał, opierając się o
parapet obok Olgi.
– Średnio – stwierdziła. –
Wykorzystałam was i wyeksploatowałam do granic możliwości, więc sama aż tak się
nie zmęczyłam.
– To dobrze. – Uśmiechnął się lekko,
zerkając na Michała i Sebastiana. – Nie masz czasem wrażenia... – zaczął
ciszej.
– To tylko wrażenie – ucięła
stanowczo, odgadując, o co mu chodzi. – W naszym wypadku też to tak z boku
wygląda.
To tylko wrażenie. Chociaż szkoda.
– A ty? – zapytała. – Trzymasz się
jeszcze?
– Trzymam. – Spojrzał na nią i
uśmiechnął się znacznie raźniej. – Mogę nawet zrobić potem późnonocną kolację,
jak będziesz miała ochotę.
– Z czego? – zdziwiła się. Znała
zawartość swojej lodówki: pusta zamrażarka, puste półki i jeszcze niewłączone
światło.
– Mam parę rzeczy w teczce – odparł z
zadowoleniem.
Cały Olek, pomyślała z wdzięcznością.
Troskliwy i przewidujący, jeśli chodzi o różne takie codzienne, często
niewygodne i trudne do dopilnowania drobiazgi, to można było być pewnym, że kto
jak kto, ale on będzie w stanie się tym zająć.
W przedpokoju rozległy się kroki i po
chwili w progu stanął zaspany Julian; rozczochrana, jasna czupryna, trochę
nieprzytomna mina i nieco przekręcona, wygnieciona koszula jeszcze bardziej
upodobniały go do licealisty.
– No nie – wymruczał, otwierając
szeroko oczy; widok wypełnionych książkami półek wyraźnie go dobudził. – Tu też
wszystko ułożyliście? A naiwnie myślałem, że to tamten pokój mnie do zawału
doprowadzi. A ci się znowu kleją – dodał krytycznie, zerkając na Sebastiana i
Michała.
– Odwal się, ja zbieram siły – mruknął
ten ostatni.
– Ja też – dołączył się Sieniecki. –
Jedziemy do Michała, jak tylko będziemy w stanie wstać, śpisz w kuchni.
– Że co? – Julian przez moment
przetrawiał tę informację, po czym zapytał z irytacją: – A dlaczego ja mam spać
w kuchni?
– Jesteś wstawiony, a jak jesteś
wstawiony, chrapiesz jak niedźwiedź – odparł Michał, dalej nie otwierając oczu.
– To raz. Dwa, masz strasznie lekki sen, a nam z Sebastianem może się zebrać na
gadanie przez pół nocy, więc byłbyś niezadowolony. Trzy, Sebastian powiedział,
że śpisz w kuchni, a jak Sebastian powiedział, że śpisz w kuchni, to znaczy, że
śpisz w kuchni i nie ma odwołania.
– Przystopuj z tymi deklaracjami
oddania – prychnął Julek gniewnie. Michał tylko pokręcił głową z lekkim
uśmiechem. Olga przygryzła usta, by się nie roześmiać. Olek, jak dostrzegła
kątem oka, też.
Julkowi po chwili wrócił dobry humor;
rozejrzał się wokoło i powiedział z uznaniem:
– No, ale nieźle to wygląda. Co prawda
jak w magazynie albo antykwariacie, ale ty tak lubisz, więc pewnie będziesz się
tu dobrze czuła.
– Już się tu dobrze czuję – odparła,
patrząc z uśmiechem na pełne książek półki. Julian pokiwał głową, jakby na
znak, że niczego innego się nie spodziewał, i usiadł na stercie kartonów, które
lekko się pod nim zapadły.
– Mam nadzieję, że już nie są ci
potrzebne – rzucił obojętnie.
– Nie – zapewniła. – Zgniataj je sobie
do woli.
Kolejne kilka minut ciszy przerywały
tylko dźwięki dalej wgniatanych w siebie kartonów – Julian trochę się wiercił.
Wreszcie przesiadł się na podłogę.
– Na tych pudłach to jak w tym maluchu
Michała, człowiek się boi poruszyć, żeby wszystko się nie rozwaliło –
stwierdził z irytacją.
– Ja nie śpię – warknął Skalnicki, nie
otwierając oczu. – Odwal się od mojego samochodu, bo będziesz wracał z buta.
– Nie byłoby specjalnej różnicy –
stwierdził ze złośliwym uśmiechem.
– Dobra, wracasz na piechotę –
wycedził Michał.
– Julek, daj spokój jego samochodowi –
wtrącił się Sebastian. – A ty się nie wściekaj, wraca z nami.
– Nie będę siedział z tyłu – zastrzegł
się Julian, na co Michał prychnął.
– Będziesz – oświadczył mściwie, nadal
się nie poruszając.
– Niby z jakiej racji? – zapytał z
niezadowoleniem. – Tam jest cholernie ciasno, mam kolana pod brodą.
– Ja prowadzę – zaczął wyliczać
Skalnicki. – Sebastian siedzi z przodu, bo w moim samochodzie on zawsze siedzi
z przodu i nie zamierzam wprowadzać żadnych innowacji. A jeśli chodzi o tylne
siedzenie, to tam rzeczywiście jest trochę ciasno, ale ze swoim wzrostem ty się
tam idealnie mieścisz – zakończył triumfalnie.
– Jakby mi się nie kręciło w głowie
tak, jak mi się kręci – syknął Julian – to wstałbym i ci przyłożył.
– Ale ci się kręci, więc musisz się
obejść smakiem – odparował z zadowoleniem.
– Dajcie już spokój – uciął Sebastian.
– Pamiętaj, że musisz zatankować koło Olki, bo nie dojedziemy do ciebie.
Olek nagle się roześmiał, ściągając
tym na siebie wzrok pozostałych, również Michała, który wreszcie otworzył oczy.
– Co ci tak wesoło? – zainteresował
się ten ostatni.
– Przez to tankowanie przypomniało mi
się, jak wracaliśmy z Olką z Poznania – powiedział z rozbawieniem i spojrzał na
nią. – Pamiętasz? Po obronie i załatwieniu pracy, gdy już wszystko zabieraliśmy
ze stancji. – Pokiwała głową, więc kontynuował, patrząc na kolegów. – Wcześniej
coś tam przywieźliśmy pociągiem, ale na stancji mieliśmy tyle rzeczy,
szczególnie książek, że musielibyśmy kursować w tę i z powrotem ładnych kilka
razy, więc przyjechali moi rodzice, dwoma fordami combi, ich i pożyczonym od
przyjaciela ojca, załadowaliśmy wszystko w te dwa samochody, niemal po brzegi,
cud, że się zmieściliśmy, i w ten sposób wracaliśmy do Szczecina: jeden
samochód prowadził mój ojciec na zmianę z matką, drugi ja na zmianę z Olką.
Robiliśmy co jakiś czas przestoje, bo raz, że daleko, dwa, że wszyscy zmęczeni.
W którymś momencie dojechaliśmy do jakiejś stacji, samoobsługowej, żeby
zatankować. U nas zatankowałem oczywiście ja, bo Olka jest potwornie wygodnicka
i wychodzi z założenia, że stacje samoobsługowe polegają na tym, że ktoś sam ją
obsługuje. Jak nie jedzie z kimś, kim mogłaby się wyręczyć, to potrafi podejść
do pracownika, zrobić słodkie oczy i poprosić, żeby jej zatankował, a jak on
jej mówi, że to stanowiska samoobsługowe, Olka, dalej twardo zgrywając słodką
idiotkę, mówi: „Och, wie pan, tankowanie to jedna z tych rzeczy, do których
potrzebuję mężczyzny”.
– Zawsze działa – przerwała Olga z
zadowoleniem. – Facetów tak łatwo na to nabrać i się nimi wyręczyć, że aż się
śmiać odechciewa – dodała złośliwie i dorzuciła, zanim słuchacze zdążyli
wyrazić sprzeciw: – Kiedyś nawet jeden dał mi swój numer telefonu, mówiąc,
żebym zadzwoniła, jak znów będę potrzebować mężczyzny, niekoniecznie do
tankowania.
– Zadzwoniłaś? – zainteresował się
Julek, opierając łokieć o kartony.
– A na cholerę – roześmiała się. – Ale
to było zabawne.
– W każdym razie – podjął Olek –
wysłałem ją, żeby zapłaciła, zatankowałem, wszedłem do sklepu, żeby jeszcze wziąć
coś do jedzenia, staję niedaleko kasy i słyszę piękną wymianę zdań między Olką,
na którą właśnie przyszła kolei, a kasjerem. Olka mówi, że chce zapłacić za
benzynę, kasjer pyta, za które stanowisko. Olka oczywiście nie wie, bo to
poniżej jej godności, patrzeć na numer stanowiska, więc macha ręką w kierunku
okna i mówi: „To ten srebrny ford”. Kasjer patrzy na samochód, na Olkę, na
samochód, na Olkę, znów na samochód i znów na Olkę, po czym mówi: „Proszę pani,
ale to diesel”, na co Olka, takim pełnym uprzejmego zdziwienia tonem: „Nie, to
combi”.
Michał i Sebastian wybuchnęli
śmiechem, Olga też się uśmiechnęła, choć bardziej do samego wspomnienia. Julian
przyglądał się im z wyraźnym zdziwieniem.
– Nie rozumiem – powiedział, patrząc
na Olka, i tym oświadczeniem wywołał kolejny wybuch śmiechu.
– Nie martw się, ja w zasadzie też –
pocieszyła go Olga.
– Później ci wytłumaczę – obiecał
Michał, unosząc się na łokciu – tylko powiedz, jak to się skończyło – zwrócił
się do Olka, który odparł:
– Zwyczajnie, parsknąłem śmiechem, ten
biedny kasjer powstrzymał się chyba tylko przez resztkę uprzejmości wobec
klientki, podszedłem do Olki, powiedziałem, że tak, oczywiście, płacimy za olej
napędowy, i wyprowadziłem Olkę, która nadal była wielce zdziwiona. Nawet jak
jej wytłumaczyłem, w czym rzecz, wzruszyła tylko ramionami i powiedziała, że co
za różnica, benzyna, olej czy ropa, tak czy inaczej to stacja benzynowa i ona
płaci za benzynę.
– I dalej się tego trzymam –
zakończyła Olga, z rozbawieniem obserwując śmiejących się mężczyzn.
– Za to moi rodzice prawie się
popłakali ze śmiechu – dodał Olek po chwili.
– A ja nadal nie rozumiem – mruknął
Julek.
– Julek – Michał spojrzał na niego z
szerokim uśmiechem i pokręcił głową – uważaj, pierwsza lekcja mechaniki. Są
samochody na benzynę, są samochody na olej...
– Są samochody na pchanie przez
pasażera, jak nie przymierzając pewien fioletowy kaszlak – dorzucił Sebastian,
na co przyjaciel posłał mu mordercze spojrzenie.
– Dajcie spokój opowieściom o
silnikach samochodowych – poprosiła Olga. – W każdym razie rodzice Olka jechali
przodem, zaśmiewając się do rozpuku, a ja jechałam z Olkiem, który skręcał się
ze śmiechu na miejscu pasażera, aż chwilami miałam ochotę wyrzucić go z tego
samochodu.
– Olę najbardziej denerwowało to, że w
zasadzie nie rozumiała, z czego ja się śmieję – dodał Olek.
– Ale się zemściłam – powiedziała z
wrednym uśmiechem. – Gdy się znów zamieniliśmy i do tego jechaliśmy przodem, bo
jakoś wyprzedziliśmy jego rodziców, zarzucałam Olka co chwila poleceniami „w
lewo, w prawo, w prawo, w lewo”, pojęcia nie macie, jak go to do szału
doprowadza za kierownicą.
– Wtedy to ja miałem ochotę ją
wyrzucić – mruknął, kręcąc głową. – Zamiast mówić po ludzku, że mam skręcić w
jej albo w moją stronę, zmuszała mnie do zastanawiania się co i rusz, gdzie
jest prawo i lewo.
– Jak ty zrobiłeś prawo jazdy? –
zainteresował się Michał.
– Oznaczyłem sobie dyskretnie ręce –
mruknął.
– Jak?
– Nic specjalnego, długopisem po
wewnętrznej stronie nadgarstków – wyjaśnił. – Tylko najpierw się pięć razy
upewniałem, czy aby na pewno piszę „p” na właściwej ręce – dodał z
rozbawieniem.
– I zdał za pierwszym razem –
uzupełniła Olga.
– I to się nazywa sprawiedliwość –
prychnął Julek. – Ja rozpoznaję strony bezbłędnie, a zdawałem trzy.
– Bo na skrzyżowaniu dostajesz
oczopląsu i albo się wpychasz pierwszy na podporządkowanej, albo tamujesz ruch,
wyczekując na pierwszeństwie – odpowiedział Michał.
– A ty krzywo parkujesz – odciął się.
– Daje się wsiąść i wysiąść, więc jest
w porządku – oświadczył Skalnicki stanowczo.
– Za to nie daje się wyprostować –
stwierdził Julian z irytacją.
– Zamknąć się – powiedział Sebastian
zmęczonym tonem. – Z obu stron. Zebrałeś już siły? – dorzucił w stronę
przyjaciela.
– Jeszcze moment – wymruczał Michał,
znów się kładąc. – Pięć minut.
Sieniecki w odpowiedzi pokiwał głową i
przymknął oczy. Julek po chwili wstał i, szurając nieco nogami, poszedł do
kuchni.
– Olka – rozległ się jego głos. –
Gdzie masz kawę?
– Już idę – odparła i szybko tam
poszła, pełna obaw, że chłopak, wyraźnie trochę niekontrolujący swe ruchy,
zdemoluje pomieszczenie. Podejrzenie to nie było nieuzasadnione – gdy stanęła w
progu, Julian właśnie zrzucił na ziemię kilka trąconych dłonią ciastek. –
Siadaj i staraj się nie ruszać, zrobię ci kawę – poleciła. Opadł na krzesło z
westchnieniem ulgi. Olga, po podniesieniu i wyrzuceniu ciastek do kosza,
nastawieniu czajnika, umyciu przyniesionej z pokoju szklanki i nasypaniu kawy,
spojrzała na niego i roześmiała się cicho – Julian przysnął, wsparty łokciami o
stół. Gdy kilka minut później postawiła przed nim kawę i lekko szturchnęła w
ramię, uniósł głowę z sennym pomrukiem, popatrzył półprzytomnie i potrzebował
dłuższej chwili, nim się dobudził. Usiadł wreszcie porządnie, posłodził i
zaczął wolno mieszać łyżką cukier. Olga przysiadła na krześle obok, kładąc przy
spodku małą, białą kartkę z notesu.
– A to co? – spytał, rzucając okiem na
notatkę.
– Zapisałam ci priamel, jak prosiłeś –
przypomniała.
– Dzięki. – Uśmiechnął się z
wdzięcznością, biorąc kartkę do ręki. – I nawet daje się odczytać, no, Ola,
postarałaś się jak rzadko. – Schował ją do kieszeni dżinsów i wrócił do
mieszania kawy.
– Julek... – zaczęła po chwili nieco
niepewnie. – Słuchaj, powiedz mi, ale tak szczerze, ta nieszczęsna Olkowa
słabość do Wiktora aż tak się rzuca w oczy?
– Co? – Uniósł wzrok znad szklanki i
popatrzył na Olgę ze zdumieniem. – A, to... – zrozumiał po chwili. – Tak
szczerze... – Zastanowił się, po czym podjął: – Tak szczerze to trochę tak.
Chociaż nie tak bardzo, jak ja mu wmawiam – dodał ze złośliwym uśmiechem. –
Wiesz, ja lubię ten sposób, w jaki on się irytuje, tak go łatwo podpuścić, a
Wiktor zawsze w takich momentach robi minę obrażonego łososia. – Roześmiał się
z własnego określenia, ale widząc, że Olgi to nie bawi, uspokoił się i
dokończył: – Poza tym trochę mi działa na nerwy to jego błądzenie oczami za
Wiktorem, to nic osobistego ani wobec jednego, ani drugiego, po prostu drażni
mnie sama mina Olka. Widać po nim, że wpadł – dodał, upiwszy duży łyk. –
Strzeliło go równo.
Olga tylko odmruknęła ponuro coś, co
miało przypominać zgodę.
– Jedno mnie zastanawia – powiedział
Julek po chwili, gdy już wypił ponad połowę kawy. – Czemu Andrzej trzyma język
za zębami i w zasadzie nie komentuje, przecież dla niego to wymarzona sytuacja,
mógłby pojechać Olka od góry do dołu.
– Andrzej raz go kiedyś spróbował
pojechać – odparła. – Przy mnie. Mało mu oczu nie wydrapałam, od tego czasu
ogranicza się do nieszkodliwych złośliwości.
– Przy tobie – uzupełnił. – W cztery
oczy pewnie go jedzie.
– Nie. – Uśmiechnęła się z
satysfakcją. – Olek jest zwykle naprawdę spokojny, ale kiedyś na konferencji
Andrzej tak mu zalazł za skórę, że stracił cierpliwość i pożarli się ostro, i
od tego czasu Andrzej... jakby to ująć, nabrał jakiejś sympatii czy czegoś w
rodzaju dziwacznego szacunku dla Olka. Andrzej szanuje ludzi, którzy potrafią
się wściec – dodała z pewnym zdziwieniem.
– Nie wszystkich – sprostował. – My
też się żarliśmy, z Michałem też się żarł, a nie ma mowy o żadnej sympatii czy
szacunku.
– No to nie wiem, może po prostu
zaczął Olka lubić – mruknęła, wzruszając ramionami. – W każdym razie po
ludziach, których lubi, albo nie jeździ w ogóle, albo stosuje wyjątkową taryfę
ulgową. Raz czy dwa coś tam Olkowi dogadał, gdy byli sami, właśnie odnośnie
Wiktora, ale w szerszym gronie daje mu pod tym względem spokój.
– Jakoś nie umiem polubić Wiktora –
stwierdził Julian, dopiwszy kawę. – Facet nic mi nie zrobił, jest spokojny,
mało gada, w drogę mi nie wchodzi... ale jest jakiś taki zimny i bez życia. Sam
nie wiem. – Pokręcił głową. – Nie mogę powiedzieć, że go nie lubię, ale tym
bardziej nie mogę powiedzieć, że go lubię.
– Ja mam takie momenty, gdy mam go
dość – przyznała. – Chociaż zawsze jest dla mnie bardzo uprzejmy i pomocny, ale
czasami męczy mnie to jego wycofanie, małomówność i chłód.
– Olka szkoda – oświadczył, odstawiając
głośno pustą szklankę na spodek. – Niech sobie poszuka jakiegoś filologa
klasycznego w swoim stylu, będą wzajemnie wodzić za sobą oczami, skakać wokół
siebie i recytować sobie Arystofanesa w oryginale w ramach dowodu miłości. –
Roześmiał się, Olga również, myśląc jednocześnie smętnie, że chociaż to byłoby
najlepsze rozwiązanie, pewnie nie ma na nie szans, znając szczęście i metody
doboru Olka. Olek bowiem – od samego początku, odkąd zaczęli studia w Poznaniu –
Olek dobierał sobie facetów tak, że im tylko strzelić w łeb, a jego kopnąć w
tyłek. I dziś będzie musiała go kopnąć. – W gruncie rzeczy – odezwał się naraz
Julian z wyczuwalną w głosie irytacją – to najbardziej mnie wkurza to, że za
takim naburmuszonym Wiktorem gania porządny facet, im bardziej Wiktor ma go w
dupie, tym bardziej Olek gania, a jak człowiekowi zależy, to się go po chamsku
puszcza kantem – zakończył ze źle skrywaną wściekłością.
Olga popatrzyła na niego współczująco.
Julian miał tendencję lokować uczucia równie beznadziejnie jak Olek – i o ile
ten ostatni trafiał zwykle na jakichś emocjonalnych popaprańców, o tyle
pierwszy brał za wielką miłość to, co okazywało się szybko przelotnym romansem,
niezobowiązującym seksem lub chwilowym układem – o ile te trzy określenia to w
ogóle jakakolwiek różnica. Tak czy inaczej, obaj mieli pecha – chociaż sami też
byli sobie winni: Julek zbyt szybko domagał się deklaracji na całe życie, a
Olek zbyt szybko te deklaracje składał. Mówiąc szczerze, gdy Olga ich ze sobą
poznawała, liczyła po cichu, że coś między nimi zaiskrzy, właśnie ze względu na
pewne podobieństwo w podchodzeniu do związków. Niestety – Olek polubił Julka,
Julek polubił Olka, i nic poza tym. Życie nigdy nie chce się ułożyć tak, by
było wygodnie.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę
chimeryczny, choleryczny i drażliwy charakter Juliana, może to i dobrze – Olek
zdecydowanie potrzebował kogoś spokojnego, opanowanego, stabilnego i ciepłego,
nie humorzastego artysty, z którym niekiedy trudno było wytrzymać w jednym
pokoju dłużej niż pięć minut. Poza tym – prawda jest okrutna, a zboczenie
zawodowe silne – Olka nie był w stanie zainteresować człowiek, który nie
cierpiał łaciny, nie czytywał literatury greckiej, nie odróżniał Arystofanesa
od Arystotelesa – i nawet nie chciał o tym słuchać. Wiktor słuchał z wyraźnym
zainteresowaniem – niestety, może gdyby raz powiedział: „Wiesz, Aleksander, ten
twój Arystoteles, Arystofanes, czy jak mu tam głupio było na imię, to skończone
nudziarstwo i w ogóle nie powinno się tego wydawać”, to Olek z miejsca straciłby
dla Wiktora wszelką sympatię i byłby spokój.
Niestety – życie nigdy nie chce się
ułożyć tak, by było wygodnie.
Odwróciła głowę, słysząc kroki w
przedpokoju. Michał, któremu wyraźnie wróciły już siły, wszedł do kuchni i
rzucił w stronę Juliana:
– Zbieraj się, wychodzimy.
Przepraszam, nie damy już rady twojej sypialni – dodał, zwracając się do Olgi. –
Na samą myśl o ustawieniu książek na jeszcze choćby jednej półce robi mi się
słabo.
– Nie ma sprawy – roześmiała się. – I
tak jestem wam ogromnie wdzięczna za te dwa duże pokoje, nie wyobrażam sobie,
jakbym to poustawiała bez was.
– Zawsze do wykorzystania – odparł z
szerokim uśmiechem. – Wziąłem „Zakazane książki” – przypomniał. – Oddam za
kilka dni.
– Miłego czytania. – Wstała, Julian
również, choć z ociąganiem.
Pożegnanie w przedpokoju było
serdeczne, ale krótkie – Julek zasypiał na stojąco, Sebastian wyglądał na
zmęczonego, a Michał chyba oszczędzał siły na prowadzenie. Gdy zamknęły się za
nimi drzwi – Julian przy wychodzeniu marudził jeszcze pod nosem na temat
ciasnoty z tyłu malucha – na moment zapadła głęboka cisza.
– Poszło całkiem nieźle – odezwał się
wreszcie Olek, zerkając na nią z uśmiechem.
– Tak – powiedziała groźnie – ale
teraz to my sobie pogadamy.
– Zrobię ci kolację – odpowiedział
natychmiast i szybko poszedł do kuchni.
A rób, rób mi kolację – pomyślała
złowrogo – ale pogadamy i tak. Nie uciekniesz mi, ty cholerny Albinie od
siedmiu boleści.
Zegar w kuchni wskazywał jedenastą
dziewięć – rzeczywiście poszło całkiem nieźle, stwierdziła, siadając przy
stole, podczas gdy Olek, po wyjęciu z teczki kilku rzeczy, zaczął coś
przygotowywać. Skończyli dwa większe pokoje przed północą, wliczając w to
jeszcze towarzyskie pogawędki i przerwy na wypoczynek.
– Jesteś niesamowity – powiedziała
kilkanaście minut później, gdy przenosili się do jej sypialni z sałatką
warzywną. – W takich chwilach żałuję, że już nie mieszkamy razem, prawie pięć
lat na stancji z tobą to był raj gastronomiczny.
I horror uczuciowy, jeśli chodzi o
twoje historie miłosne, dodała w myślach.
– Nie wiem, jak ty sobie teraz
poradzisz – odparł z rozbawieniem. – Beze mnie, bez rodziców, skazana na własne
beztalencie kucharskie.
– Będę cię bardzo często zapraszała –
stwierdziła wesoło, nakładając sobie dużą porcję sałatki na talerz. – Na posiłki,
które ty będziesz przyrządzał.
Roześmiali się. Olga przez moment
poczuła się jak za studenckich czasów, gdy zaopatrzeni w zrobione przez Olka
jedzenie siadali późnym popołudniem w jej lub jego pokoju, obstawieni dookoła
książkami, kserami oraz notatkami i przez cały wieczór, czasem przez pół nocy,
uczyli się czegoś wspólnie, robiąc tylko krótkie przerwy dla wytchnienia.
Teraz było podobnie: późna pora,
siedzieli na podłodze naprzeciwko siebie, oboje po turecku, z talerzami w
dłoniach, miska z sałatką pomiędzy nimi, szklanki z herbatą trochę z boku, by
ich niechcący nie potrącić, chusteczki higieniczne na spodeczkach, pokój
rozświetlony tylko przez umieszczoną w kącie małą lampkę, którą przywieźli tu
poprzednim razem.
Olek niewiele się zmienił od studiów –
pomyślała, patrząc na niego uważnie. – Może ostatnio trochę schudł, ale sesja
zawsze nas odchudzała, czy zdawana, czy przeprowadzana. Pod względem charakteru
też jest taki jak zawsze – i to zarówno od strony plusów, jak i, niestety,
minusów...
Podchwycił jej spojrzenie i, wyraźnie
chcąc odwrócić uwagę od właściwego tematu, który pewnie przewidywał czy
podejrzewał, powiedział szybko:
– Julian strasznie dzisiaj marudził.
– Julian z zasady jest marudny –
odmruknęła, przez moment jadła w milczeniu, po czym odłożyła talerz na podłogę
i popatrzyła na przyjaciela morderczo. – Za Wiktora mam ochotę zrobić ci coś
takiego, po czym będziesz śpiewał sopranem.
– Daj spokój – poprosił zmęczonym
głosem.
– Nie dam – odparła ze złością. –
Zachowujesz się jak przeklęty sentymentalny kochanek, którego wybranka nie
obdarzyła swoją szarfą, Olek, do cholery, miej trochę godności i trochę
rozsądku! Facet trochę z tobą flirtował, potem mu się odwidziało, a ty zamiast
machnąć ręką, robisz z siebie... – Zastanowiła się, jak to odpowiednio ubrać w
słowa – ale ponieważ, czy z racji pory, czy zmęczenia, czy irytacji, czy
wszystkiego po trochu, nie umiała znaleźć odpowiedniego sformułowania, wypaliła
ze zniecierpliwieniem: – Robisz z siebie głupka, prowokujesz wredne uwagi Julka
i ośmieszasz się w oczach Wiktora. – Może to ostatnie pomoże, pomyślała z
nadzieją. Może uwaga o Wiktorze sprawi, że Olek trochę przystopuje?
Olek przez kilka minut wpatrywał się
uparcie w trzymany w dłoni talerz, stukając ząbkami widelca w sam środek. Oldze
zrobiło się przykro, przemknęło jej nawet przez głowę, że może nieco
przesadziła – ale przecież tylko takie ostre postawienie sprawy do niego
dotrze.
– Nie wiesz wszystkiego – powiedział
wreszcie cicho, podnosząc głowę.
– Nie? – powtórzyła, osłupiała. – A
niby czego nie wiem?
Milczał jeszcze przez chwilę, jakby
się zastanawiając, od czego zacząć – Olga natomiast poczuła się trochę urażona.
Co to ma być, zawsze sobie tyle mówili, a tu nagle to „Nie wiesz wszystkiego”?
Z drugiej strony – pomyślała trzeźwo – przecież każdy ma prawo do swoich
tajemnic, chyba trochę za bardzo się przyzwyczaiłam do jego spowiedzi.
– Obiecasz, że nie będziesz
przerywała? – poprosił w końcu spokojnie.
– Nie będę – przyrzekła. – Mów, słowem
się nie odezwę, póki nie powiesz, że już koniec.
Uśmiechnął się lekko – no tak, racja,
miewała problemy z dotrzymaniem tej obietnicy, gdy ją ponosiły nerwy, ale
przecież się starała – i, po rozgrzebaniu resztki sałatki na talerzu, odłożył
talerz oraz widelec na bok, po czym zaczął mówić.
Dotrzymała słowa – milczała wytrwale,
choć tylko ona wiedziała, ile ją to kosztowało. Ale milczała.
Milczała, gdy Olek wspomniał o
sympozjum w Pobierowie – jakże to dawno było, w lutym, pół roku temu – i o
długich rozmowach z Wiktorem, w większym i mniejszym towarzystwie, a także we
dwóch, gdy podczas spaceru nad morzem towarzystwo rozbijało się na grupki;
rozmowy o literaturze, o tłumaczeniach, o Arystofanesie, o liryce greckiej, o
literaturze starożytnej w ogóle, o językach klasycznych i nowożytnych, o
powieściach Jurija Aksjanowa i o samym Aksjanowie, o dyskusjach z sympozjum, o
obrazach Hanki Aweder i o mnóstwie innych rzeczy, o których Wiktor umiał tak
ciekawie rozprawiać albo uważnie słuchać. Milczała, gdy mówił o spojrzeniach,
jakie Wiktor rzucał mu wtedy – i później, gdy się spotykali u niej, gdy gdzieś
wspólnie wychodzili: do teatru, do kina, na wystawę, na koncert – i gdy czasami
spotykał Wiktora przypadkiem na mieście. Milczała, gdy stwierdził, że i sam
Wiktora podrywał, i czuł się przez niego podrywany – może nie tak wyraźnie, ale
dyskretnie, jakby z pewnymi oporami ze strony tego drugiego, niejako zrywami,
bo Wiktor raz był chłodny i rzeczowy, raz bardziej przystępny, raz niemalże
wyraźnie flirtował. A potem znów się zamykał jak ostryga.
A potem była majowa konferencja, znów
w Pobierowie.
Zacisnęła zęby, by się nie odezwać,
kiedy Olek mówił o napięciu, jakie zdawało się między nimi wisieć przez
pierwsze dwa dni – i gdy przypomniał, jak ostatniego wieczoru, ba, nocy
właściwie, po długiej rozmowie w większej grupie przy winie, Wiktor się
pożegnał, bo był już zmęczony – po czym dodał, zwracając się na boku do Olka,
że ma u siebie w pokoju coś dla niego, więc może teraz by mu to dał, bo jutro w
ferworze ostatnich sesji, pakowania i wyjazdu zapomni.
Nie odezwała się słowem, gdy
powiedział o otrzymanej od Wiktora najnowszej książce Aksjanowa – ani gdy opowiadał
o tym, jak przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, mówiąc coś zupełnie bez
znaczenia – i dopiero gdy dodał, że w końcu pochylił się i go pocałował, Olga
nie wytrzymała.
– Rany boskie, Olek – jęknęła. – I ty
z jednego pocałunku zbudowałeś sobie wizję wielkiego uczucia?
– Miałaś się nie odzywać, póki nie
skończę – przypomniał jej z niezadowoleniem.
– A to ty jeszcze nie skończyłeś? –
zdumiała się szczerze. – Jest jeszcze coś?
– Jest – mruknął, odwracając wzrok.
Przez parę minut milczał, więc Olga w końcu zapytała spokojnie:
– Spałeś z nim?
Olek poprawił leżący na talerzu
widelec.
– Tak jakby – wymruczał, nadal na nią
nie patrząc. Prychnęła.
– Olek, do cholery ciężkiej, błagam
cię, tylko bez takich „tak jakby”, albo się z kimś śpi, albo nie – powiedziała
z irytacją. Dopiero w tym momencie na nią spojrzał.
– Oleńko, jesteś już chyba na tyle
duża, że nie muszę ci tłumaczyć szczegółów męskiej anatomii i tego, że można z
kimś uprawiać seks, po części go nie uprawiając, prawda? – odparł z kwaśnym
uśmiechem.
– No... w sumie... – Zawahała się,
niepewna, czy dobrze rozumie, co on ma na myśli. – Nie, do cholery – warknęła
wreszcie. – Wypiłam za dużo albo za mało, żeby być w stanie zgadnąć, o co ci w
tej chwili chodzi, po polsku proszę, jasno, wyraźnie i wielkimi literami –
zażądała stanowczo.
– Ale masz trzymać język za zębami,
póki nie powiem: „koniec”, jasne? – przypomniał, więc tylko pokiwała głową na
znak zgody. Olek pochylił się do przodu, splatając mocno dłonie, i po krótkim
wahaniu podjął opowieść.
Trzymała zatem język za zębami, gdy
mówił – o tym, jak Wiktor, po chwilowym znieruchomieniu, odpowiedział na ten
pocałunek, o tym, jak całowali się coraz mocniej i intensywniej – i o tym, jak
Olek rozpiął mu koszulę, następnie spodnie, wsunął dłoń pod bieliznę – i o tym,
jak – mocno przez Wiktora obejmowany, namiętnie całowany, raczony podnieconymi
jękami – doprowadził go do orgazmu, sam już tego bliski.
A po chwili Wiktor się odsunął, zapiął
spodnie oraz koszulę, wymruczał coś o zmęczeniu i późnej porze – i właściwie
wyrzucił Olka z pokoju; następnego zaś dnia, gdy się spotkali przy śniadaniu,
wyjaśnił mu zimno, że był wstawiony, obaj byli, trochę go poniosła atmosfera i
tak dalej, poza tym od dłuższego czasu jest sam i chyba po prostu chwilowa
potrzeba fizyczna wzięła górę nad rozsądkiem – i to nie miało znaczenia, w
każdym razie nie dla niego. I że bardzo mu przykro, jeśli Olek odebrał to
inaczej, ale z jego, Wiktora, strony, to był nieplanowany incydent, którego nie
ma zamiaru powtarzać, i tyle.
W tym momencie Olga zrozumiała,
dlaczego podczas ostatniego dnia konferencji Olek był taki przybity i sprawiał
wrażenie zupełnie niezainteresowanego referatami – i dlaczego spoglądał
niekiedy na Wiktora z takim żalem, a Wiktor miał jeszcze bardziej niż zwykle
nieprzyjemną minę, i dlaczego, choć po przyjeździe przywitali się tak miło,
podczas wyjazdu w ogóle się do siebie nie odezwali na pożegnanie – i dlaczego
wreszcie Olek podczas drogi powrotnej odpowiadał monosylabami, a ręce zaciskał
na kierownicy z taką siłą, jakby chciał ją urwać.
– Cholera – mruknęła. – Cholera...
Olek odmruknął coś, co chyba miało
oznaczać: „A widzisz”. Westchnęła głęboko.
– To było paskudne i chamskie –
powiedziała po chwili łagodnie i ze współczuciem – ale Olek, on ci wyraźnie
powiedział, że nie jest zainteresowany, więc naprawdę nic nie dadzą twoje próby
dalszego przekonywania go do siebie...
– Czy ja już powiedziałem, że koniec? –
zapytał z irytacją, gwałtownie unosząc głowę.
– To jeszcze nie koniec? – spytała z
czymś na kształt zgrozy, kładąc nacisk na drugie słowo.
– Nie, jeszcze nie koniec – odparł
dobitnie. – Myślisz, że po czymś takim robiłbym z siebie przez blisko trzy
miesiące kretyna?
Miała nadzieję, że udało jej się
zachować neutralny wyraz twarzy – bo niestety odpowiedź powinna brzmieć: „Nie
byłoby to niemożliwe”.
– Więc co dalej? – zapytała, dodając
szybko: – Filologiczne słowo honoru, że już nie otworzę ust, póki nie padnie
wprost: „koniec”.
„Filologiczne słowo honoru” stanowiło
dla nich obojga najwyższą formę zapewnienia – coś jak greckie przysięganie na
Styks – więc teraz już naprawdę nie mogła się odezwać bez umówionego sygnału.
Olek, wyraźnie tym zachęcony, po chwili westchnął głęboko i znów zaczął mówić.
Zaraz po powrocie zatem – chyba już na
drugi dzień – poszedł do Wiktora, przeprosić. Przeprosić, bo w końcu mieli w
perspektywie kolejne spotkania albo u Olgi, albo w innym wspólnym towarzystwie,
więc należało jakoś zapobiec niezręcznej sytuacji – przecież nie mogli się na
siłę unikać i bywać u kogoś na zmianę, byle się tylko nie spotkać. Poza tym
czuł się nie w porządku – Wiktor rzeczywiście wypił, on sam też, wyszło trochę
tak, jakby się dobrał do niego na siłę. Na zakończenie zaś – nie umiał po czymś
takim wzruszyć tylko ramionami, powiedzieć sobie: „Trudno, zdarza się” i
zachowywać się tak, jakby się nic nie stało.
Wszystko to wyjaśnił Wiktorowi, gdy
ten – po otworzeniu mu drzwi ze zdecydowanie nieżyczliwą miną, obdarzeniu
spojrzeniem mówiącym, że Olek jest ostatnią osobą, z którą ma ochotę rozmawiać
i warknięciu: „Czego chcesz?” – wreszcie zdecydował się go wpuścić do
mieszkania. Olek zatem wyjaśnił wszystko, przeprosił, choć sam miał sporo żalu –
nie robi się takich nadziei facetowi, który od czterech miesięcy daje do
zrozumienia, że się w tobie zakochał, ale dobrze, niektórzy mało się liczą z
innymi, zdążył już parę razy doświadczyć tego na własnej skórze, więc niech
będzie, że to tylko jego wina i tylko on przeprasza, i na tym koniec –
zaproponował, żeby w takim razie postarali się przynajmniej jakoś tolerować
swoje towarzystwo, choćby ze względu na Olę, którą przecież obaj lubią, a na
zakończenie obiecał, że ze swojej strony nie będzie się więcej narzucał. Wiktor
tylko pokiwał głową, mruknął coś w rodzaju: „No dobra”, ujął podaną przez Olka
dłoń – po czym naraz przyciągnął go do siebie, pocałował mocno, pozwolił na
powtórzenie sytuacji z konferencji – i tu Olek, jak sam przyznał, chyba
przedobrzył, bo przekonany, że to jakaś forma deklaracji czy okazania uczuć,
wypalił, że się w Wiktorze zakochał – na co Wiktor z kamienną twarzą i lodowatą
uprzejmością odsunął go od siebie, powiedział, że Olek z pewnością zna drogę do
drzwi – i mocno te drzwi za nim zatrzasnął.
Olek wrócił do domu kompletnie
ogłupiały – a w ciągu następnych blisko trzech miesięcy cała historia
powtórzyła się kilkukrotnie, dokładnie siedmiokrotnie, za każdym razem wedle
tego samego schematu, za każdym razem, choć Wiktor niemal nieprzerwanie miał na
twarzy wypisane: „Odwal się”, za każdym razem, choć Olek obiecywał sobie, że
więcej się nie da w coś takiego wciągnąć, tym bardziej że sam nie dostaje z
tego niczego poza wyjątkowo parszywym samopoczuciem. Za każdym razem, bo gdy
byli sami, w jakimś ustronnym miejscu, chociaż Olek naprawdę się o to nie
starał – za każdym razem nadchodził taki moment, gdy atmosfera robiła się
napięta, gdy Wiktor nagle znajdował się blisko, zdecydowanie zbyt blisko, by
można było utrzymać dystans – i za każdym razem kończyło się tak samo: orgazm
Wiktora, szybkie poprawienie ubrania, zbywające warknięcie i traktowanie Olka
przez jakiś czas jak wyjątkowo złośliwą przypadłość losu. I tylko czasami
Wiktor patrzył tak dziwnie, jakby z zainteresowaniem czy sympatią – ale gdy się
orientował, że to widać, stawał się jeszcze bardziej odpychający.
I to by w zasadzie był koniec, jak
stwierdził Olek po krótkim milczeniu.
Olga wpatrywała się w przyjaciela
jeszcze przez kilka minut bez słowa – po tych rewelacjach nie za bardzo
wiedziała, co powiedzieć. W końcu westchnęła, pokręciła głową i zaklęła pod
nosem, co zostało skwitowane tylko ponurym, zgodliwym pomrukiem.
– To jakieś chore – odezwała się po
chwili.
– Co ty nie powiesz – prychnął. –
Zauważyłem.
– Dlaczego nic mi wcześniej nie
powiedziałeś? – spytała. – Cholera, Olek, czemu się tak sam z tym męczyłeś?
– Było mi głupio – odparł, wzruszając
ramionami i patrząc na swoje dłonie. – Czułem się jak idiota... nadal się czuję
– dodał z irytacją i uniósł głowę. – Cholera, myślałem z początku, że może on spanikował
i potrzebuje więcej czasu, że musi się jakoś ze mną oswoić czy co, że jeśli
zobaczy, że mi na nim zależy, to sam wyjdzie z tej swojej skorupy, że jak będę
wyrozumiały, cierpliwy i nie dam się zbyć tak łatwo, to w końcu zacznie się
zachowywać normalnie... Gówno to dało – podsumował z wyraźną goryczą w głosie. –
Im bardziej ja się staram jakoś go przełamać, tym bardziej on się zamyka, potem
następuje ta jakaś chwila otwarcia czy jak to określić, a potem wszystko wraca
do normy i znów on jest antypatyczny, a ja się czuję jak dureń.
– Olek – zaczęła ostrożnie, nie bardzo
wiedząc, jak to ująć, by go jeszcze bardziej nie zranić – a może dla niego to
dalsze „tylko seks”, bo uznał, że skoro tak ci się spodobał, to może to
wykorzystać do niezobowiązującej rozrywki?
Była pewna, że się obrazi, ale on
tylko uśmiechnął się słabo i znów wzruszył ramionami.
– Myślałem nad tym – powiedział. – To
by nawet mogło mieć sens, ale, po pierwsze, sposób, w jaki to się odbywa, jest
tak dziwaczny, że nie pasuje mi na „niezobowiązującą rozrywkę” – te dwa słowa
wymówił z pewną kpiną – a poza tym, Ola, co byś pomyślała o facecie, który tak
cię zachłannie całuje i mocno trzyma w trakcie, jakby za diabła nie chciał
puścić, patrzy na ciebie takim wzrokiem, że nogi ci miękną, jęczy ci twoje imię
prosto w usta, i dopiero po wszystkim wraca do wersji „spieprzaj, dupku”? No i
nie pasuje mi zupełnie w takim wypadku to jego spojrzenie, które niekiedy
podchwytuję, gdy jesteśmy gdzieś w większym gronie, jak choćby dzisiaj, parę
razy, gdy rozmawialiśmy we trójkę w tamtym pokoju. To naprawdę nie było
spojrzenie kogoś, kto traktuje cię wyłącznie jako chwilową rozrywkę seksualną –
dodał zmęczonym głosem. – Nie wiem po prostu, na czym stoję i czy on sprawdza w
ten sposób moją wytrzymałość, czy moje uczucia, czy chce się przekonać, kiedy
się wreszcie wścieknę i dam mu w zęby.
– Może powinieneś – mruknęła. – Może
to by go otrzeźwiło.
– Daj spokój. – Pokręcił głową i
spojrzał na jedną z pustych półek przy drzwiach. – Dlatego chciałem go dzisiaj
odwieźć – dodał po chwili, przenosząc wzrok z powrotem na Olgę. – Miałem
nadzieję, że w samochodzie zdołam go jakoś zmusić do rozmowy, w końcu jakbym
prowadził, to bym się nie mógł do niego dobierać. Ale oczywiście z szansy na
rozmowę nici.
Przez kolejne kilka minut siedzieli w
milczeniu – Olek najwyraźniej dalej przetrawiał w sobie całą opowiedzianą historię,
Olga zaś, patrząc na niego ze współczuciem, zastanawiała się, czy Wiktor
specjalnie zachowuje się w tak podły sposób, czy to u niego naturalne.
– Momentami mam takie déjà vu –
odezwał się wreszcie Olek zniechęconym głosem. – Chwilami przypomina mi się
Dominik...
– A mnie Konrad – przyznała. Spojrzeli
na siebie, Olek uśmiechnął się słabo, pokiwał głową, po czym rozdzielił resztę
sałatki między jej i swój talerz.
– Jedz, zrobię zaraz jeszcze jedną
herbatę, bo ta już zupełnie wystygła, i idziemy spać – polecił, wstając. –
Jutro dokańczamy układanie książek tutaj, a potem trzeba będzie pozwozić meble,
ustawić i możesz się na dobre wprowadzać.
– Dzięki – powiedziała ciepło, tak by
pamiętał, że cokolwiek by się nie działo, ma jeszcze ją.
Pamiętał. Zrozumiała to, gdy jakieś
czterdzieści minut później położyli się w śpiworach w sypialni: Olek pocałował
ją w policzek, mruknął: „Dzięki, że wytrzymałaś moje marudzenie”, a chwilę
później, już wyraźnie sennym głosem, dodał: „Dobrze, że jesteś”. Zasnął szybko –
niebawem usłyszała jego spokojny, miarowy, głęboki oddech zmieszany z cichą
muzyką graną przez którąś z nastawionych przed snem stacji.
Leżała w ciemności, na plecach, z
dłońmi pod głową i wpatrywała się w niebieskie litery, przesuwające się na
RDS-ie radia stojącego na jednej ze środkowych półek przy drzwiach. Nie musiała
odwracać głowy, by wiedzieć, jak śpi Olek: blisko niej, niemal ramię w ramię,
leżąc na brzuchu i obejmując obiema rękami poduszkę, z głową zwróconą w tę
stronę, po której leżała druga osoba – nieważne, czy była to akurat ona, czy
byłby to któryś z jego chłopaków, liczyła się sama obecność.
Westchnęła ciężko – po tym wszystkim,
co w ciągu ostatnich godzin widziała i szczególnie słyszała, czuła się
całkowicie zagubiona. Była zmęczona, zirytowana, zniesmaczona, pełna
współczucia dla Olka – i jak na jeden dzień miała zdecydowanie dosyć
niespodzianek.
Nie, zdecydowanie nie ogarniała tej
kuwety – chyba nawet nie chciała jej ogarniać. Chciała jedynie spać, coraz
wyraźniej, bardziej i mocniej – spać i chociaż przez jakiś czas nie próbować
tego wszystkiego ogarnąć.
Wystarczy na dziś.
PRZYPISY:
1 Requiem
aeternam et requiescas in pace, infelix amice (łac.) – Wieczny odpoczynek i
spoczywaj w pokoju, nieszczęsny przyjacielu.
2 E.R.
Curtius, „Literatura europejska i łacińskie średniowiecze”, przeł. i
oprac. A. Borowski, Kraków 2005, s. 296.
3 W.H. Race,
„The classical priamel from Homer to Boethius”, Leiden 1982, s. 1–2.
4 M.
Cytowska, „Horacy w twórczości Jana Kochanowskiego”, [w:] „Jan Kochanowski i
epoka renesansu. W 450 rocznicę urodzin poety. 1530–1980”, red. T. Michałowska,
Warszawa 1984, s. 133.
5 M.
Głowiński, „Nouveau roman”, [w:] „Słownik terminów literackich”, red J.
Sławiński, Wrocław – Warszawa – Kraków 2002, s. 344.
6 Ibidem.
7 J.
Abramowska, „Dialog”, [w:] „Słownik literatury staropolskiej. Średniowiecze –
renesans – barok”, red T. Michałowska, Wrocław – Warszawa – Kraków 2002, s.
159–161; M. Głowiński, „Dialog II”, [w:] „Słownik terminów literackich”, op.
cit., s. 99.
fot. Pixabay
Muszę to tu napisać, bo nie mogę czytać w spokoju xD
OdpowiedzUsuńPrzerażają mnie relacje pomiędzy Olgą i Olkiem oraz Michałem i Sebastianem. Jeszcze nie skończyłam, więc może na koniec się okaże, że razem uczestniczą w jakiejś orgii (a to by wszystko wyjaśniło!). Aczkolwiek jak na razie to się ich jednak boję :P
Jeszcze sobie dodam, że jestem dogłębnie wzruszona. Myślałam, że tylko ja na całym świecie śpię z włączonym radiem! Teraz już nie jestem sama (nawet jeśli ma to oznaczać, że do towarzystwa mam zmyślonych bohaterów...).
UsuńCzemu przerażają Cię ich relacje? :D
UsuńNo nie, było bez orgii. Za to z masą plotek.
Co do radia, to myślę, że nie jesteś jedyna. Ja bardzo lubię spać przy radiu (w ostatnim roku śpię bardzo mało, lubię ciszę mojego mieszkania, ale samo spanie przy radiu to ogromnie miła sprawa). W każdym razie masz do towarzystwa parę osób z "Musivum", więc nie czuj się osamotniona :)
Uchh... Muszę to sobie jakoś wszystko poukładać, bo to był naprawdę porządny kawał naprawdę porządnego tekstu. Może na początek tylko wspomnę, że żałuję, że nie wypisałam drobnych literówek (taki długi tekst, a ich było może z trzy, cztery? Na pewno nie więcej, niż pięć, więc naprawdę jestem pod wrażeniem). Żałuję, nie dlatego, że lubię wytykać błędy, ale dlatego, że wiem, jak taka wyłapana po czasie literówka może zdenerwować samego autora: "Co? Co ja tutaj właściwie napisałam? Dlaczego ja to zrobiłam?" - jak mi się chce czytać moje opowiadania, to właśnie tak reaguję na swoje literówki. xD
OdpowiedzUsuńPrzechodząc do treści - można mówić i mówić, bo było wiele rzeczy naprawdę dobrych rzeczy. To będzie taki mikser odczuć, wybacz za chaotyczność, ale innych komentarzy pisać nie umiem (tak, tłumacz się, tłumacz, po prostu jesteś bałaganiarzem nie tylko przestrzennym, ale także umysłowym).
Najpierw - narracja z perspektywy Olgi. Jak doszło do wyjaśniania, kogo ona umie nazywać z nazwiska, kogo nie, dlaczego tak, a nie inaczej, i kiedy zorientowałam się, że narrator robi to samo - nigdy nie nazywa Olka po nazwisku, czasami określa Sebastiana imieniem, czasami nazwiskiem, to poczułam, że to wszystko... że cały ten tekst jest tak cholernie logiczny i poukładany. I aż mnie to zgniotło, naprawdę. Nie wiem, czemu zrobiło to na mnie tak wielkie wrażenie, ale zrobiło. O czym jeszcze bardzo długo myślałam to to, że w taki naturalny sposób przedstawiłaś dialogi. Bo oni w zasadzie ze sobą rozmawiali jak... Jak ludzie, no. Bez żadnego konkretnego powodu, tak naturalnie. Wtedy się czułam, jakbym siedziała tam z nimi i słuchała realnie żyjących osób. To jest, dla mnie, cholernie trudne w opowiadaniach. Jasne, że jakiś krótki dialog jest łatwy, ale cały ten tekst opierał się na dialogu właśnie i to... No, było po prostu przyjemne. Ich rozmowy, słowny ping-pong. Taka atmosfera wyluzowanych intelektualistów. To mi się naprawdę podobało. Dużo się uśmiechałam, bardzo dużo się śmiałam. Odpowiedź Sebastiana na podryw Jarka to ja muszę sobie koniecznie gdzieś zapisać - to było bezbłędne. I ta sytuacja ze stacją i Olką, umierałam. I duchowo wspierałam Olka, bo ja też stron świata nie rozróżniam. Zawsze się zastanawiam, po której stronie bije mi serce i zadowolona z siebie krzyczę w myślach: "Aha! Więc to jest lewa!".
Co do postaci, jak już zaczęłam, to, o dziwo, podobały mi się wszystkie ich relacje. One też były takie... naturalne. Były złośliwości, ktoś się lubił mniej, ktoś bardziej, tylko Julek wiecznie obrażony, a Andrzej musiał skrytykować wszystko co oddycha. Co zauważyłam, to wszystkim Twoim bohaterom bardzo chciało się spać, wszyscy tam po kolei, po malutku, zasypiali, żeby na końcu już się spokojnie do śpiworków pochować. Naprawdę podobała mi ta lekkość... może nie tyle samego tekstu, co atmosfery, którą wokół tekstu stworzyłaś (czy to brzmi bardzo dziwnie?). Nawet wykładów Olgi nie pomijałam (chociaż z literaturą klasyczną nigdy zbyt wiele wspólnego mieć nie chciałam) i z rozmiłowaniem czytałam krzyki Julka (też się tak zawsze zachowuje, ale ja krzyczę do piękna awangardy krakowskiej i mistrza Peipera). Nawet tego Poldka, co go tu tylko w jakiś wspominkach dałaś, polubiłam (swoją drogą, jestem tak przyzwyczajona do wykręcania mojego imienia na różne strony, że też poczułabym się dziwnie, gdyby ktoś użył pełnej formy, chociaż moje imię nie jest zaraz jakieś długie, dziwaczne czy staromodne).
Chcąc jakoś ten komentarz logicznie ułożyć (bo wstyd przy takim logicznym tekście wstawiać nielogiczny, burzliwy komentarz), chciałam ułożyć bohaterów w kolejności, w jakiej najbardziej mi się podobali, ale szybko zrezygnowałam. No bo bardziej Sebastian czy Michał? A może Julek? Nie, to mimo wszystko Andrzej, nawet, jeśli jest paskudą. No, nie, przecież Olek to mój słodki szczeniak, który potrafi mocno gryźć, ale Olga... No, w mojej głowie nie pojawił się chyba tylko Wiktor, bo Wiktora... Nie, że nie podobała mi się jego kreacja, ale... Nie polubiłam go, choć nie wiem, czy to dobre słowa. Może to dlatego, że włączał mi się przy nim matczyny instynkt obrony swojego szczeniaczka i chciałam przyłożyć mu na tyle mocno, by musiał z trzy wypłaty na dentystę wydawać? Może gdyby nie jego relacja z Olkiem, to bym go polubiła (z zasady bardzo lubię tego typu postaci), ale nie, nie, nie. Kiedy się pojawiał (i nie patrzył z uwielbieniem na Olka), to chciałam krzyczeć, by ktoś go wreszcie zdjął z anteny, że powinien być w umowie tego show jakiś kruczek, że Wiktor dłużej niż pięć sekund nie może być widzom pokazywany z bliska. Zatem, jeśli już miałabym go gdzieś ulokować, to byłby na samym końcu listy "podobały mi się te postaci", ale sama za bardzo nie wiem, gdzie byłby ten koniec.
UsuńJak już pewnie rzuciło się w oczy Olek jest moją miłością, jego oddam tylko w bardzo dobre ręce, po wcześniejszej, dokładnej analizie tych rąk (i na pewno nie byłyby to ręce Wiktora!). Olek to skarb nad skarbami, takiego to tylko tulić (nie bij go, Olguś, on jest po prostu zakochany więc tulaj go mocno za mnie), tulić i tulić i nigdy nie przestawać. I choć Olek to taki niepoprawny słodziak, to jednak ma swoją drugą stronę, a nawet dwie drugie strony (Olek ma lewo, prawo i lepra - w nieudolny sposób próbuje być zabawna, wybacz mi). Bo taki z niego spec z tego antyku i taki zapalczywiec (a ja tak kocham zapalczywców, takich ludzi, którzy wiedzą, co w życiu ich fascynuje i tą swoją fascynację tylko pogłębiają, drążą, szukają jeszcze i jeszcze, i nigdy im mało), ale też z niego czasami wredny facet, ale to dobrze. Facet powinien umieć się odgryźć i to mocno, bardzo mocno. Olek, to mój mocarzu, jesteś wspaniały, kiedy się tak denerwujesz, gdybyś pokazał tą swoją męską stronę Wiktorowi, to padłby Ci to stóp i błagał, żebyś go przeleciał, żebyś robił to coraz mocniej... . ;__: (to nie tak, że chcę ich związku, ja chcę tylko, by Wiktor zauważył doskonałość Olka ;_;). Jak już sobie o Olku poględziłam, to może coś o Oldze powiem, w końcu to tak jakby główna bohaterka. Szczerze to... Raczej rzadko przepadam za głównymi bohaterkami (ale to dlatego, że głównie czytam mangi, w mangach nie ma dobrych głównych bohaterek, to taka zasada mang xD). A tutaj o, proszę - asertywna, pracoholiczka, do tego z wielką pasją, właściwie dobra przyjaciółka, tylko słaba gospodyni, ale to można zwalić na barki jej miłości do książek. Świetnie wykreowana postać, naprawdę. Pokochałam jej kobiecą czułość i troskę. Tą troskę, przez którą nie wie, czy przywalić, czy przytulić. I to, jak bardzo analizowała świat dookoła niej (ten, który akurat zechciało jej się dostrzec). Z jakim dystansem umiała podejść do osób nawet najbliższych i dokonać ich szczegółowej oceny. Ogólnie wszystkie kreowane przez Ciebie postaci były silnymi charakterami, bardzo się wyróżniającymi na tle wszystkich. Nie było nikogo nijakiego, pozbawionego wszelkich barw. I ta różnorodność mnie zaskoczyła, ale to zaskoczenie bardzo mnie uszczęśliwiło. Kochałam Sebastiana i Michała, pokochałam ich relacje, nawet to, że ich nazwiska są do siebie takie podobne. Trochę mi szkoda było Julka, który nie miał swojej pary, ale to nic. Taki był jeszcze bardziej uroczy, jeszcze bardziej buntowniczy (ten komentarz to naprawdę jeden wielki chaos). Rozbawiało mnie do łez wszelkie wspomnienie o maluchu, tym bardziej żywe obrony tegoż cudu polskiej myśli motoryzacyjnej.
Sam pomysł na postać, która jeździ maluchem mnie urzekł, to było jakieś takie słodkie (choć sama nie rozumiem, dlaczego wydaje mi się to słodkie). No i to: "Żeby przynosić wstyd kolegom" - tak, po to się właśnie jeździ maluchemm!
UsuńDodam jeszcze, że nawiązanie do cytatu, który dałaś i ogólnie ta dyskusja wokół tytułowego słowa nadały tylko jeszcze większej logiki i sensu całemu opowiadaniu i to... To jeszcze mocniej miażdży mój nielogiczny komnetarz... :__:
Oj, jak mi się ten cały tekst podobał. Zwykle jak trafiam na blogi, na których już jest sporo rozdziałów, to dopiero po przeczytaniu wszystkiego komentuje, ale myślę, że ten kawałek tekstu był za długi, żeby go potem jeszcze mieszać z innymi.
Wiem, że to, co napisałam, to taka miska, w której jest wszystko - mleko, mąka, jajka, cukier - a nikomu się nie chce tego wymieszać, żeby się jakoś kleiło, no, ale... Ale taka już jestem, no. ;_;
No nic! Idę czytać dalej, tyle mi pozostaje.
Od dwóch dni czytam Twoje komentarze i się nimi sycę, ale dopiero teraz mam jednocześnie czas, siłę i działający Internet, by odpowiedzieć. Też muszę sobie poukładać te wrażenia pokomentarzowe i pewnie też będę chaotyczna. Zresztą, lubię chaos. Najpierw jest chaos myśli i wrażeń, dopiero potem mogę budować i układać uporządkowany tekst.
UsuńPrzede wszystkim chcę Ci podziękować za taki piękny i długi komentarz. Cenię każdy komentarz, nawet najprostsze "czytam i mi się podoba" to wspaniały sygnał, że ktoś poświęca swój czas "Musivum" i jest z tego zadowolony; a już tak rozbudowane uwagi jak Twoje sprawiają, że woda sodowa uderza mi do głowy ;)
To teraz w miarę po kolei: jeśli chodzi o literówki, rzeczywiście podpowiedzi zawsze się przydadzą, ale spokojnie, co jakiś czas sczytuję swoje teksty i robię korektę (kiedyś tych literówek było znacznie więcej). Teraz, ponieważ mam nowy szablon, poczułam się zmobilizowana do kolejnej autokorekty, więc niedługo dotrę i do "Priamelu", by usunąć wpadki. Ale jeśli w kolejnych tekstach coś gdzieś zauważysz i dasz znać, będę oczywiście wdzięczna.
Poczułam dumę, gdy przeczytałam, że te wyjaśnienia etc. Cię zgniotły ;) Cieszę się, że dialogi się dobrze czytało - rozmowy są rzeczywiście ważnym elementem tworzenia świata w "Musivum". No i wraz z Olkiem witamy w klubie ludzi bezstronnych, którzy na hasło "w prawo" pytają "w które prawo?" (moja koleżanka z pracy nauczyła się już w związku z tym ze mną postępować - ostatnio, gdy mi coś wyjaśniała mailowo, napisała: ta strona to jest ta, od której w swoim pokoju masz okno, a ta to ta, od której masz drzwi". Doceniłam).
Co do spania - rzeczywiście, część bohaterów to zaatakowało, to był paskudnie gorący dzień. A na końcu tekstu poleciałam toposem snu, na cześć Curtiusa :D
(Skoro już teraz polubiłaś Poldka, to myślę, że polubisz jeszcze bardziej, gdy poznasz go lepiej).
Wspaniale, że każdego z bohaterów odebrałaś jako konkretną, interesująca postać - nawet jeśli nie wzbudziła sympatii, jak Wiktor. To mnie nie dziwi - a jednocześnie tym bardziej jestem ciekawa Twoich wrażeń po zetknięciu się z Wiktorem z innych perspektyw, przede wszystkim z jego własnej. Bo Wiktora będzie więcej, dużo więcej. I z pewnością będzie działał na nerwy.
Lepra Olka bardzo mi się podoba - podłączam się pod nią. Zgadzam się, Olek ma swoje dobre strony i swoje mniej dobre strony, w końcu jest tylko człowiekiem, jak wszyscy (może poza Andrzejem). Fajnie, że Olek wywołuje tak "słodkie" wrażenie, mam tylko nadzieję, że zdołam go nie przesłodzić :)
A to, że polubiłaś Olgę - to mnie niesamowicie uradowało i teraz tylko z wielkim zainteresowaniem czekam na Twój odbiór pozostałych bohaterek (fakt, nadal jest ich mniej niż bohaterów, ale pracuję nad tym).
Do maluchów mam pewną słabość, a poza tym maluch tak niesamowicie pasuje do Michała, że oboje nie wyobrażamy sobie, by mógł mieć inny samochód.
Podsumowując: ogromnie się cieszę, że tak Ci się spodobał "Priamel" - i że o tym napisałaś (i to tak obszernie!). Świetnie, że odniesienia do cytatu i tytułu dobrze się wplotły w tekst i że się to zwyczajnie miło czytało. Mnie się wspaniale czytało Twoje komentarze i jak najbardziej wszystko się w nich wymieszało i kleiło, najlepszy dowód, że każde czytanie sprawia ogromną przyjemność i motywuje.
(A poza tym po cichu cieszę się, że już przy "Priamelu" się odezwałaś, bez czekania, aż przeczytasz wszystko).
W tej chwili mogę tylko trzymać kciuki za udaną lekturę kolejnych tekstów i liczyć, że znów dasz znać, jak wrażenia :) Mam nadzieję, że "Musivum" zdoła Cię przy sobie zatrzymać na długo.
I jeszcze raz gorące dzięki za cudny komentarz! :)
Aaaaa. .//////. Tak się cieszę, że moje komentarza sprawiają Ci tyle radości. ;_; To... No, bo jak się rozgadam, to nie mogę przestać! ;_; Trochę się bałam, że uznasz mnie za dzieciaka i tylko będziesz się śmiała, więc jestem jeszcze bardziej szczęśliwa, że traktujesz to w ten sposób. To sprawia, że chcę komentować Twoje opowiadania jeszcze dłużej i jeszcze bardziej dokładniej!
UsuńTo czy Kumpla przeczytałam i od razu chciałam komentować, już, natychmiast. Ale na przykład Innego już myślałam przemyśleć, trochę pobić się z własnymi myślami, przeanalizować. A historie Wiktoria... przez samą historię Wiktora trudno mi było się przebić. Raz się wczytywałam, by zaraz rzucić to wszystko w kąt i krzyknąć: "Wiktor, ty głupia pokrako, nienawidzę cię!'. Dlatego mój komentarz do jego historii na pewno będzie trochę opóźniony, ale wiedz, że przeczytałam ją i na pewno wyrażę swoje zdanie, jak tylko już jakoś przetrawię własne uczucia i sama to sobie wszystko poukładam. ;__;
Aaaa, naprawdę jest mi bardzo miło i jestem bardzo szczęśliwa, bo im więcej Twoich tekstów czytam tym bardziej Cię podziwiam i... no... ;__; To chyba tak jest, że człowiek się cieszy, jeśli udaje mu się komuś, kogo podziwia, sprawić przyjemność, prawda? ;___;
Mowy nie ma, żebym się śmiała z tego, że ktoś przeżywa mój tekst i jeszcze się tym ze mną dzieli :) Cieszę się, że to, co piszę, wywołuje emocje, i to tak intensywne - nawet wściekłość, jak przy Wiktorze - oraz konieczność namysłu. Swoją drogą, to, co napisałaś odnośnie Wiktora, sprawia, że już się nie mogę doczekać czytania Twojego komentarza do "Stron". Gdybym akurat nie siedziała mocno w Andrzeju (jak to brzmi) i nie miała Lali z tyłu głowy, to pewnie z miejsca rzuciłabym się na pisanie "Stron ostatnich".
UsuńJej, naprawdę ogromnie miło mi się zrobiło po tej uwadze o podziwianiu :) Strasznie jestem jednak lasa na komplementy, jak się okazuje, taki drugi Julek...
Mam nadzieję, że kolejne teksty Cię nie zawiodą :)