(Data
pierwotnej publikacji: 1 czerwca 2012).
Najpierw
się pochwalę, bo aż mi szkoda samej sobie żałować: na początku tygodnia
otrzymałam moją pierwszą w internetowym życiu ocenę, bardzo, bardzo dobrą,
na Szczerych i Sprawiedliwych Ocenach Blogów – a do tego „Musivum”
zostało tam blogiem miesiąca! To jest ten moment, gdy sodówka uderza mi do
głowy, pękam z dumy i w ogóle przewraca mi się we łbie.
Może
zatem dobrze, że ekskurs dotyczy tak stabilnego i opanowanego człowieka, to
pozwoli zachować jakąś równowagę.
EKSKURS
PUSTY
PROSTOKĄT ZBIELAŁEJ TRAWY
Tam, gdzie stał namiot, świeci pusty
prostokąt zbielałej trawy.
Tove
Jansson, „Dolina Muminków w listopadzie”
Zgrzyt
przekręcanego w zamku klucza oraz skrzypnięcie otwieranych drzwi zostały
pochłonięte, podobnie jak wcześniej kroki na ostatnich schodach prowadzących na
trzecie piętro, przez hałas dobiegający z mieszkania naprzeciwko. Sąsiad
Michała – spokojny, nieco strachliwy starszy pan – nałogowo oglądał polskie
telenowele, a z racji problemów ze słuchem nastawiał telewizor możliwie głośno.
„W sumie – powiedział Michał któregoś dnia, gdy już w połowie trzeciego piętra
słychać było, jak jakaś para wykłóca się o dziecko siostry kuzyna kolegi byłej
szefowej obecnego przyjaciela – w sumie to dobraliśmy się całkiem dobrze i nie
działamy sobie na nerwy, bo on mi ciągle dudni w drzwi tymi telenowelami, o co
ja nie marudzę, a ja mu bucham w drzwi metalem i rockiem, o co on nie marudzi.
I jesteśmy kwita”.
Światło
w przedpokoju rozbłysło ze sporym opóźnieniem i świeciło słabiej niż normalnie,
pewnie oszczędnościowa żarówka kończyła swój żywot.
Tym
razem zgrzyt klucza w zamykanych od wewnątrz drzwiach dało się usłyszeć;
pozostało po nim coś ponurego i przygnębionego w powietrzu. A może to przez
ciszę, tę martwą, nieruchomą, szarą ciszę panującą w całym mieszkaniu. I przez ten
nienaturalny porządek, który sprawiał, że każdy kąt wyglądał obco, chłodno i
odpychająco.
Sebastian
odwiesił płaszcz na wieszaku obok drzwi, zdjął buty i oparł o nie teczkę.
Światło w przedpokoju zbladło jeszcze odrobinę. Michał twierdził, że w marcu Szczecin
stawał się dla niego duszny. Jeśli tak, to z kolei mieszkanie Michała stawało
się duszne pod jego nieobecność.
Sebastian
przeszedł przez przedpokój, stanął na progu pokoju i oparł dłonie po obu
stronach futryny. Za każdym razem ogarniało go to samo wrażenie, gdy w marcu
znajdował się w należącym do przyjaciela pomieszczeniu albo mu się przyglądał.
Wyrwane
z kontekstu.
Kontekstem
był Michał.
Tak,
bez Michała jego własne mieszkanie było wyrwane z kontekstu. Pokój szczególnie –
ten pokój o białych ścianach, bez tapety, jedynie przejechanych po raz któryś z
kolei farbą, o białych ścianach z cytatami z piosenek, książek, filmów lub
rozmów, cytatami zapisanymi w różnych miejscach, różnymi pisakami, najczęściej
fioletowym, czarnym i zielonym; pokój z podłogą bez dywanu, wyłożoną tylko
panelami, trochę już podniszczonymi; pokój bez mebli – naprzeciwko drzwi, w
kącie po prawej stronie okna, zamiast łóżka znajdował się materac, zakryty
kołdrą, spod której wystawał jeden z rogów poduszki, natomiast na przeciwległej
ścianie wisiała półka z jasnego drewna, równo na środku, w końcu Sebastian sam
ją zawieszał i wymierzał dokładnie ten środek między podłogą a sufitem i ścianą
a drzwiami. Dwa kartony z pokrywami, białe w fioletowe esy-floresy, stały w obu
kątach po lewej stronie drzwi; na jednym z nich, nieopisanym, często leżał
laptop, do którego dodatkowym kablem były podłączone dwa potężne głośniki,
upchnięte wraz z miniwieżą pomiędzy tymi tekturowymi schowkami na dokumenty. Do
swoistego wyposażenia pokoju należało jeszcze doliczyć jasnobrązowy, dość
szeroki parapet – Michał lubił na nim siadać, szczególnie gdy czytał, czasem
też traktował go jako stół, jeżeli akurat nie pisał w kuchni.
Na
półce stało kilkanaście książek, które Michał chciał mieć na własność i do których
co jakiś czas powracał. To, czego zamierzał się kiedyś pozbyć, stawiał na
podłodze, na parapecie, niekiedy w kuchni albo w przedpokoju. Sebastian
podszedł do półki – któryś panel nieco pisnął pod prawą stopą, chyba coś się
obluzowało, Michał z pewnością to ignoruje, bo póki w podłodze nie ma dziur i
można po niej chodzić bez zagrożenia dla życia, nie warto sobie zawracać głowy
pierdołami – i od razu dostrzegł, czego brakowało. Dwóch tomów „Muminków”.
Rudy
świr pognał w swoją marcową podróż z dwoma tomami „Muminków”. O książkach
pamiętał. Ale rękawiczek do plecaka nie wsadził, bo i po co, oczywiście.
Sebastian
pokiwał głową i odwrócił się w stronę okna.
Ten
porządek był potworny – tak nienaturalny, niepasujący i nieprzyjemny, że trudno
się było nie skrzywić. Ten porządek stanowił element wyrwania pokoju z
kontekstu. Kiedy Michał tu był, porządku nie było – porządku być nie mogło.
Kiedy był porządek, nie mogło być Michała.
Sebastian
podszedł do kartonu, na którego pokrywie wypisano czarnym flamastrem słowa „Nie
wiadomo”; wiedział, co Michał trzymał tam w ciągu normalnych miesięcy, wiedział
również, że wedle słów przyjaciela większość z tych rzeczy zostaje w marcu
wyrzucona. Na własne oczy tego nie sprawdzał. Nie zamierzał też sprawdzać –
zajrzenie do cudzego kartonu, cudzej szafy, cudzego laptopa czy czegokolwiek
cudzego było dla Sebastiana nie tylko czymś nie do pomyślenia, ale wręcz
obrzydliwym. Jedynym miejscem, do którego zaglądał bez pytania – i tylko u
Michała – była lodówka. To akurat ten teren, który wymagał stałej kontroli,
inaczej Michał, nie tylko kucharska ciamajda, ale i ciamajda wierząca jak
dzieciak, że zdoła przeżyć dwadzieścia lat na zupach ekspresowych Knorra oraz
soku grejpfrutowym, a poza tym regularne posiłki są zawracaniem głowy – ten
Michał po miesiącu padłby z głodu. Po tygodniu jeszcze nie, tygodnie niemal o
suchym pysku już mu się zdarzały. Cholerny spriorytetowany inaczej.
Sebastian
usiadł na parapecie, splótł dłonie na kolanach i rozejrzał się po pokoju
nieżyczliwym wzrokiem. Bałagan, który normalnie tu panował, był męczący, owszem
– dla kogoś, kto lubił mieć wokół siebie porządek, wszystko poukładane w
konkretny i funkcjonalny sposób, bałagan Michała był męczący, powodował uczucie
zupełnego zagubienia i wrażenie braku kontroli oraz zwyczajnie drażnił, tak jak
alergika drażnią pyłki. Ale ten bałagan był naturalny, zrozumiały, znany – był
taki Michałowy właśnie, był po prostu, bez ostentacji i bez upychania po kątach
w ramach pobieżnych porządków, był w jakiś specyficzny, zrozumiały tylko dla
swojego twórcy sposób poukładany, był nawet sympatyczny, jeżeli patrzyło się na
niego przez pryzmat osobowości bałaganiarza.
Ten
bałagan był swojski, oczywisty i wręcz bliski. A obecny porządek stanowił
naruszenie normalności, wywracał tę normalność – tę Michałową normalność – do
góry nogami. Odbierał całej przestrzeni wszelką sympatyczną atmosferę.
Wywoływał antypatię.
To
był marcowy porządek, a to, co marcowe, już od dłuższego czasu źle się
Sebastianowi kojarzyło.
–
Ty rudy wariacie – mruknął, pokręcił głową i wstał. Zazwyczaj lubił przebywać w
tym pokoju – siedzieć z Michałem na materacu, na podłodze albo właśnie na
parapecie, rozmawiać, czytać, słuchać muzyki czy milczeć – bo z nim się
wspaniale milczało – spierać się o coś, pić piwo – Michał sok, jasne, Michał
sok – patrzeć, jak Michał pisze na laptopie albo bazgrze na jakiejś kartce,
oglądać film, cokolwiek – ale to wszystko odbywało się w normalnej, naturalnej
i przyjaznej atmosferze totalnego bajzlu, gdy na książkach leżały papiery, na
papierach inne książki, na innych książkach płyty, na płytach upomnienia z
bibliotek i rachunki, na upomnieniach i rachunkach wyprane skarpetki, których
Michałowi się nie chciało składać, na skarpetkach kilka nowych zup Knorra, na
nowych zupach Knorra stare opakowanie po słuchawkach, na starym opakowaniu po
słuchawkach kilka niezidentyfikowanych rupieci, na kilku niezidentyfikowanych
rupieciach sterta innych rzeczy, na stercie innych rzeczy kolejne parę książek,
na kolejnych paru książkach jakieś notatki, a na notatkach triumfalnie tkwiły
dwa wielkie jabłka, które Michał zamierzał zjeść podczas pisania czy czytania.
Zamierzał gdzieś tak od tygodnia, tylko mu się zapominało, że ma żarcie pod
nosem. Nie szkodzi, żarcie nie zając, nie ucieknie.
Sebastian
naprawdę lubił siedzieć w środku tej zabałaganionej przestrzeni wraz z Michałem
– i naprawdę nie znosił, nie cierpiał, nienawidził tego sterylnego, martwego,
sztucznego porządku, który panował w pokoju, tak jak i w całym
mieszkaniu, podczas marcowych wyjazdów przyjaciela. Było wówczas w tych
miejscach coś nierzeczywistego, zawieszonego – coś wręcz z horroru. Ten
porządek – nienormalny, lodowaty, wrogi – stanowił dowód wyrwania z kontekstu.
Odarcia z obecności Michała.
Ty
cholerny, rudy, szlajający się po zapadłych dziurach kontekście – pomyślał
Sebastian z irytacją – lepiej, żebyś nosił te rękawiczki i uważał, gdzie
sadzasz swoje głupie dupsko, bo jak wrócisz z odmrożonymi rękami albo znowu
pogryziony Bóg wie gdzie, to zrobię ci z dupska, łba i reszty obecnego roku
taką jesień średniowiecza, o jakiej jeszcze w życiu nie czytałeś.
Wstał
– nie było co szukać spokoju czy wyciszenia w tym oderwanym od życia miejscu –
jeszcze raz zerknął na półkę, z mimowolnym uśmiechem, bo świadomość, że Michał
trzyma wśród swoich najważniejszych książek jego doktorat, była ujmująca – i
wyszedł z pokoju. Po zamknięciu za sobą drzwi poczuł się mniej przygnębiony –
reszta mieszkania nie wydawała się aż tak opuszczona, jak właśnie pokój, który
stanowił centrum, główną bazę i swoiste „my home, my castle” Michała. I nigdzie
nie czuło się marca tak dojmująco, jak właśnie w pokoju. Przedpokój był w tej
chwili po prostu za długi, za wąski i za słabo oświetlony, łazienka, do której
Sebastian zajrzał na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy krany są zakręcone,
zdawała się za mała i za beżowa – Michał przyjął ją z całym dobrodziejstwem
inwentarza i nie miał najmniejszego zamiaru wymieniać tych beżowych kafelków,
chociaż ich kolor przypominał kiepsko zaparzoną kawę zbożową – a kuchnia...
No,
kuchnia jako taka prezentowała się dosyć przyzwoicie – może dlatego, że miała
meble: wykonane z pociemniałego już drewna szafki, jedną z wmontowanym zlewem,
drugą z blatem, mały, okrągły stół i krzesła. Dwa. Jedno dla Michała; drugie
teoretycznie było dla gości, w praktyce jednak „goście” oznaczało „Sebastian”.
„A
jak przychodzą do ciebie jeszcze inni ludzie, to muszą wisieć dupą w powietrzu,
nie?” – marudził regularnie Julek, gdy spotykali się we trzech. Marudził
głównie dla zasady, bo Michał oddawał mu swoje krzesło, a sam siadał na
podłodze, na brzegu stołu albo na blacie kuchennym, ale Julkowi to nie
przeszkadzało marudzić dalej. Właściwie nic nie przeszkadzało Julkowi marudzić,
nawet gdyby na świecie zapanował powszechny pokój, wysokie emerytury, wieczne
urlopy i wszechobecna homofilia, Julek i tak znalazłby powód, by truć o tym,
jaki to on jest wkurzony i jak to mu wszyscy działają na nerwy.
Kuchni,
podobnie jak przedpokojowi, Michał darował swoje pisarsko-cytownicze upodobania
i przejechał wszystko niebieską farbą. Bo kuchnia cioci była niebieska, więc
się przyzwyczaił, a niebieskiego pigmentu dostał dużo, nieco taniej, po starej
znajomości od ludzi, z którymi kiedyś pracował w Castoramie, więc starczyło
jeszcze na przedpokój, no i nie trzeba się było wysilać z kombinowaniem, na
jaki kolor pomalować które pomieszczenie.
Kuchnia
jednak była jaśniejsza – w przedpokoju Michał przez gapiostwo przedawkował ten
niebieski pigment i w efekcie farba wyszła granatowa. „No to przynajmniej nie
będzie jednolicie” – skwitował wówczas główny zainteresowany, wzruszył
ramionami i ruszył z wałkiem na ścianę. Trzeba przyznać, że malował porządnie,
chociaż mocno chlapał na podłogę, na sufit, na siebie i na malującego ścianę
obok Sebastiana.
Lodówka,
niebiesko-zielono-fioletowo-czerwono-żółta, liczyła chyba niewiele mniej lat od
Michała. Należała jeszcze do jego cioci; pierwotnie była biała, ale po latach
stała się nieco szara, poobijana i wyglądała nieświeżo. Działała jednak
doskonale, zupełnie jak nowa, może tylko wymagała częstszego rozmrażania – więc
któregoś dnia pani Marzena kupiła kilka sprayów, wycięła szablony owoców,
odciągnęła siostrzeńca od książki czy gry w piłkę, rozdzieliła pojemniki oraz
wzory, zarządziła krótko: „Malujemy” – i w ciągu paru godzin lodówka została
pokryta barwnymi plamami, na których innymi kolorami domalowano jabłka,
gruszki, śliwki i czereśnie. Michał miał do tej lodówki sporą sympatię, pewnie
z powodu wspomnienia wspólnej zabawy malarskiej z ciocią.
Lodówka
była też kompletnie pusta. Porządki przed wyjazdem miały ten plus, że Michał
powyrzucał wszystko, co pod jego nieobecność zdołałoby mu z tej lodówki wyleźć,
ogłosić niepodległość w kuchni i wreszcie wyeksmitować prawowitego lokatora,
oraz ten minus, że po powrocie do domu Michał miał szansę w najlepsze skonać z
głodu. Dlatego Sebastian w drugim lub trzecim tygodniu wyjazdu przyjaciela
wrzucał mu do lodówki parę rzeczy, które mogły poczekać. W tej chwili jednak
było na to za wcześnie – w końcu minęły zaledwie cztery dni – więc tylko
zerknął na puste półki i zamknął drzwiczki.
Nie
pozostało nic więcej do oglądania, a atmosfera w mieszkaniu nie zachęcała do
przebywania tu dłużej, zrobienia sobie herbaty i posiedzenia przy stole. Herbat
akurat nigdy w tym miejscu nie brakowało, Michał, podobnie jak jego ciocia,
skupował je chyba nieco obsesyjnie, w dużych ilościach, otwierał nowe, nie
dopijał do końca starych ani ich nie wyrzucał, raczej gromadził kolejne i
kolejne pudełka herbat o różnych nazwach, różnych smakach i różnych datach
ważności, które po swojemu olewał. Tknięty tą myślą, Sebastian otworzył małą
szafkę nad blatem, przejrzał szybko jej zawartość i odłożył na bok pięć
owocowych herbat, dla których jedynym właściwym miejscem od paru tygodni
powinien być śmietnik. Wyrzuci się po drodze do samochodu. Michał braku ani nie
zauważy, ani nie odczuje, za to nie będzie się potem dziwił, że herbata jakoś
dziwnie smakuje i podejrzanie pachnie. Na niedawne stwierdzenie Sebastiana: „Bo
spojrzeć na datę ważności i porównać ją z kalendarzem to już przekracza twoje
humanistyczne zdolności” zareagował prostym: „Póki mi żarcie nie ucieka
samodzielnie ze stołu, to data mi tak raczej wisi”.
No
i co można było zrobić, jak nie kontrolować mu kuchni?
Na
pewno ma w sobie coś genialnego – pomyślał z rozbawieniem Sebastian, gdy
wychodził z mieszkania. – Przy takim poziomie porąbania nie ma szans, by poziom
genialności nie był co najmniej podwójny.
Zgrzyt
klucza zabrzmiał niczym potwierdzenie.
Sobotni
obiad u Staśka i Iny był miłą odmianą i pocieszającym zakończeniem po całym
wariackim tygodniu, wypełnionym głównie ganianiem z papierami związanymi z
grantem, który profesor Cenkowski chciał w końcu ruszyć, wymyślaniem kolejnego
sposobu zmobilizowania studentów do czytania historyków rzymskich oraz próbą
dowiedzenia się od mechanika, dlaczego ten, skoro zaledwie niecałe dwa miesiące
temu wymieniał w samochodzie klocki hamulcowe, nie był łaskaw sprawdzić od razu
wężyka od zbiornika z płynem, tak żeby nie trzeba było ni z tego, ni z owego na
skrzyżowaniu zatrzymywać samochodu hamulcem ręcznym, bo pedał naraz przestał
działać.
–
Naprawdę, jestem po prostu zmęczony – powiedział Sebastian, gdy Stasiek dolał
mu wina. Ina kilka minut wcześniej wstała od stołu i wróciła do pracy nad
projektem programistycznym. Siedzieli więc teraz we dwóch, naprzeciwko siebie,
przy niewielkim, owalnym stole, i próbowali skończyć kurczaka w galarecie. – Po
prostu dał mi ten tydzień tak do wiwatu, że jak o nim myślę, to widzę na zmianę
tylko tę stertę papierów, które Cenkowski mi władował, miny tych moich grup,
gdy mówię im: „Ale proszę państwa, ja naprawdę widzę, że państwo tego
Paterkulusa nawet kapciem nie ruszyli”, i tego faceta w warsztacie, który mi
mówi, że jak nie prosiłem o sprawdzenie wężyka, to on nie miał powodu
sprawdzać, i w sumie facet może i ma rację, ale mnie do głowy nie przyszło, że
jednocześnie szlag mi trafi klocki i płyn hamulcowy.
–
Leniwy dupek – skwitował Stasiek i resztkę wina wlał do swojego kieliszka. –
Ale nie wiem, jakiś taki jesteś rozdrażniony ogólnie. Chociaż może to
rzeczywiście ten hamulec, też bym się wkurwił, jakbym musiał hamować z piskiem
na ręcznym na tym diabelnym rondzie przy Sprzymierzonych.
–
I jakbyś miał kolejny rocznik wtórnych analfabetów na historii – podsunął
Sebastian, ale po chwili dodał uczciwie: – Chociaż oni ogólnie są całkiem
sympatyczni i widzę, że się starają. Tylko że nowa matura ich odmóżdżyła, to z
jednej strony, a z drugiej nie mogą się przegryźć przez tę „Historię rzymską”
Paterkulusa, ja nie wiem, dlaczego, to taki sympatyczny i niedługi tekst.
–
I dupa blada – dokończył Stasiek swoim ulubionym od paru tygodni
sformułowaniem. – Widać, że jesteś wykończony. Weź zostań u nas na noc, po co
masz się tarabanić do siebie taksówką?
–
Ina ma robotę, nie będę wam siedział na głowie – zaoponował.
–
Inka to się ucieszy, że ja jej nie zawracam głowy, żeby się w końcu położyła –
odmruknął Stasiek. – Zostań, Zuzka też się ucieszy.
–
Stachu – Sebastian spojrzał na brata szczerze ubawiony – Zuzia ma w tej chwili
siedem miesięcy i nie odróżnia mnie za bardzo od swojego pluszowego królika czy
smoczka.
–
Jasne, że odróżnia – zapewnił Stasiek. – Ona już teraz jest niesamowicie
inteligentna, to da się zauważyć po twarzy. Widziałeś, jak inteligentnie
patrzy? Tak świdruje człowieka wzrokiem, a jak jej coś tłumaczę, to słucha,
wyraźnie coś rozumie. Bakcyla do techniki na pewno przejęła po mnie –
oświadczył dumnie, po czym dorzucił uczciwie: – I po Inie.
Sebastian
pokiwał głową, z trudem powstrzymując cisnący się na usta uśmiech. Przekonanie
Staśka o wyjątkowości Zuzi było pewnie dość typowe u zakochanych w swoich
córkach ojców – a do tego wywoływało w pobocznym obserwatorze mieszaninę
rozbawienia i rozczulenia. Całe szczęście, że Ina podchodziła do sprawy
bardziej trzeźwo i logicznie, dzięki temu nie groziło im zafiksowanie się na
idei wybitnie uzdolnionego dziecka. Chociaż, biorąc pod uwagę upór Stacha...
No
nic, do powściągania Staśkowego „genialna Zuzanna Sieniecka, klękajcie narody i
w ogóle” Sebastian miał jeszcze trochę czasu. Zresztą, tak Bogiem a prawdą,
Zuzia rzeczywiście patrzyła niekiedy bardzo bystro, to akurat należało jej
przyznać.
Stasiek
uniósł swój kieliszek i zapytał:
–
To za co pijemy ostatnią porcję? Za Zuzę już było, nie można dwa razy z rzędu,
bo mi się dzieciak rozpije.
Sebastian
roześmiał się, spojrzał na czerwone wino i odetchnął głębiej.
–
Za szybki koniec marca – zaproponował. Stasiek miał zdziwioną minę, ale bez
komentarza wyciągnął rękę i lekko stuknął brzegiem jednej szklanej czaszy o
drugą; dopiero gdy po wypiciu odstawił pusty kieliszek na stół, wbił w brata
uważne spojrzenie i zapytał podejrzliwie:
–
A w sumie to co ci marzec przeszkadza, że ma się skończyć?
Sebastian
pokręcił głową, oparł się prawym łokciem na stole i podparł ręką czoło.
–
Mówiłem ci kiedyś, że Michał w marcu robi sobie wycieczki krajoznawcze bez
niczego, ani komórki, ani większej forsy, ani trasy, tylko na żywioł i w
ciemno, prawda? – przypomniał. Stasiek zastanowił się przez chwilę, po czym
pokiwał głową.
–
Kiedyś mówiłeś – przyznał. – On coś też wspominał. Ale co, nadal? Bo myślałem,
że to raz sobie urządził, on tak stale?
–
Stale – potwierdził Sebastian. – Rok w rok, marzec w marzec, dziura w dziurę.
Cholera wie, gdzie na przykład jest w tej chwili, sam pewnie nie wie.
–
Popierdzieliło go? – zapytał brat ze szczerym zdumieniem. – I ciebie, ty go tak
puściłeś?
Sebastian
roześmiał się, tak szczerze, że aż sam się zdziwił.
–
Stasiek, a co ja mogę zrobić i jak mogę „nie puścić” dorosłego, samodzielnego
faceta, co? – powiedział z mieszaniną rozbawienia i rezygnacji. – I to jeszcze
jak wiem, że on tego potrzebuje i dobrze mu to robi, bo wraca w świetnym
nastroju, ożywiony, jakby odnowiony i szczęśliwy?
–
Nie wiem, daj mu w łeb i gdzieś przywiąż – mruknął rozmówca ponuro. – Bo
zobaczysz, że za którymś razem coś sobie zrobi przez nieuwagę albo jemu ktoś
coś zrobi.
–
Chyba wiewiórki albo mrówki – odparł Sebastian i poczuł, że poprawia mu się
humor. – W najgorszym wypadku wróci przeziębiony i będę musiał go z miejsca wieźć
do lekarza.
–
Daj mu w łeb i przywiąż – powtórzył Stasiek. – Albo ja mu mogę dać, jak ty się
z nim cackasz. Ja dam mu w łeb, ty go przywiążesz i rudy przetrwa marzec pod
nadzorem, a my nie będziemy ze strachu o niego ze skóry wyłazili.
Na
tę deklarację uczestniczenia w obawach Sebastian znów się roześmiał i pokręcił
głową. Stasiek polubił Michała z miejsca, ledwo się pierwszy raz spotkali –
ciekawe, na ile przez samego Michała, a na ile przez jego przyjaźń z
Sebastianem, bo Stasiek dokonywał selekcji ludzi na podstawie podejścia tychże
ludzi do jego bliskich; czynnik ów był jeśli nie jedyny, to główny i w zasadzie
wystarczający. Stosunek do starszego brata Stach sprawdzał chyba wyjątkowo
starannie, bo do homofobii żywił większą odrazę – nienawiść wręcz – niż wielu
głównych zainteresowanych, potrafił więc na studiach błyskawicznie skreślić
trzy czwarte swojej grupy, w tym dziewczynę, która mu się ogromnie podobała,
gdy stwierdził, że ta część uczelnianego otoczenia mogłaby traktować Sebastiana
w sposób, który jemu, Staśkowi, by się nie podobał.
Stasiek
był po prostu potwornie radykalny. Sebastian starał się – i dawniej, jeszcze w
szkolno-studenckich czasach, i teraz – jakoś ten radykalizm łagodzić, rodzice
też, potem również Ina; sporo spraw udało się stonować, uspokoić, wygładzić,
ale pod pewnymi względami Stasiek pozostał na zawsze uparty jak osioł i
radykalny – radykalny tak w swoich nienawiściach, jak i sympatiach.
Michał
należał do drugiej części radykalizmu i dlatego jego temat można było
przerabiać bez problemów. Sebastian zdawał sobie wprawdzie sprawę z tego, że
Stasiek nie wszystko rozumie i nie ze wszystkim się zgadza, ale wiedział też,
że – obecnie, w większości wypadków – brat potrafi uszanować te niezrozumiane i
niezgodne z własnymi poglądami sprawy, więc jedynie trochę pomarudzi, po czym
da spokój.
Właściwie
to chyba była ich wspólna, rodzinna cecha.
–
Ale ja nie wiem, jak ty to tak na spokojnie wytrzymujesz – stwierdził Stasiek
po dłuższym czasie, gdy już propozycja „dać w łeb i przywiązać” została
zapomniana, resztki obiadu sprzątnięte, płacząca Zuzia przewinięta – przy czym
jej ojciec z dumą popisywał się umiejętnością biegłego zmieniania córce pieluch
– wyposażona w zielonego królika i porządnie okryta kołderką, naczynia
pozmywane, kilka ostatnich wydarzeń politycznych omówionych, a herbata właśnie
się parzyła. Siedzieli teraz we dwóch naprzeciwko siebie w kuchni – Ina miała
lada moment przyjść, bo już kończyła zaplanowaną na ten wieczór część pracy – i
Stasiek, chyba pod wpływem zerknięcia na zawieszony przy lodówce kalendarz ze
zdjęciami psów, wrócił do tematu marca. – Serio nie masz ochoty go jakoś
zatrzymać czy powiedzieć: „Albo kończysz z tymi swoimi wycieczkami, albo”... no
nie wiem, „albo coś tam, od czego mu się tych wycieczek odechce”?
–
Czasami mam – przyznał Sebastian uczciwie. Zamilkł na moment, bo właśnie w tej
chwili uderzyło go podobieństwo gestów: obaj siedzieli oparci ramieniem o
ścianę, z jedną ręką wyciągniętą na stole, a drugą wspartą o udo, zupełnie
jakby nieświadomie naśladowali się nawzajem. Zresztą wrażenie spoglądania w
swoiste lustro pojawiało się dość często, gdy patrzył na brata, niezależnie od
krótkiej, gęstej, czarnej brody, którą Stasiek nosił od jakiegoś roku i która
sprawiała, że wydawał się starszy, niezależnie od tego, że byli do siebie mniej
podobni niż w dzieciństwie, niezależnie od tego, że Stasiek miał większe usta,
po tacie, nie po mamie jak Sebastian, bardziej pociągłą twarz i nieco
jaśniejszy kolor oczu, niezależnie wreszcie od tych wszystkich lat, doświadczeń
i nieco odmiennych charakterów, które ukształtowały ich rysy. Niezależnie od
tego Sebastiana co jakiś czas nachodziła myśl, że spoglądając na brata,
spogląda w zasadzie na nieco innego siebie. To nie było nieprzyjemne,
przeciwnie – wywoływało coś w rodzaju rozczulenia, szczególnie gdy wraz z tą
myślą powracało któreś wspomnienie z dzieciństwa. – Tylko wiesz – podjął
wreszcie, bo Stasiek wyraźnie oczekiwał kontynuacji – ja nie lubię takiego
stawiania ultimatum: „albo robisz tylko tak, jak mnie się podoba, albo spadaj”,
a z drugiej strony Michał na coś podobnego reaguje natychmiastowym zwinięciem
manatków, więc w tę czy we w tę, odpada. I serio – dodał szybko – nie umiałbym
mu tak powiedzieć, bo przecież też bym nie chciał, żeby mi ktoś tak stawiał
sprawę. I w ogóle rozumiem, że on ma taką potrzebę, że bez tego nie wytrzymałby
tego marca. I że to jest jakiś stały element w jego życiu, który trzeba
uszanować, tak jak on szanuje cudze stałe elementy w cudzym życiu. I w ogóle –
dorzucił po krótkim namyśle i przesunął palcami po obrusie – to też by było
wobec niego wyjątkowo niesprawiedliwe i takie... sadystyczne, namawiać go, żeby
zrezygnował ze zrobienia czegoś, co jest mu tak diabelnie i naprawdę potrzebne
w życiu.
–
I w ogóle – podchwycił Stasiek nieco złośliwym tonem – to ty jesteś jak
najbardziej za i wcale nie przeciwko tym wycieczkom, tylko tak się na
marginesie skręcasz z nerwów, nie?
–
Mniej więcej – roześmiał się. – Ale nie powiedziałbym, że się aż skręcam z nerwów.
–
Brat. – Stasiek pochylił się i wyciągnął przed siebie splecione ręce. – Bo ty
się nie widzisz po swojej stronie stołu.
Sebastian
z lekkim uśmiechem pokiwał głową.
–
Może to i lepiej – mruknął. Stasiek wybuchnął śmiechem – tym tubalnym,
zwracającym zawsze uwagę śmiechem, przez który często podpadał nauczycielom w
szkole – i w ten śmiech, ogarniający wszystko i wszystkich, wciągnął po
krótkiej chwili Sebastiana.
To
było odprężające: po całym wariackim tygodniu – i, tak, i po tych sam na sam
przetrawianych nerwach o pewien rudy łeb z przyległościami, który to łeb
szlajał się po takich miejscach, jakich człowiek nie odnajdzie na mapie, w
Googlach i z GPS-em – po tym wszystkim usiąść z bratem w kuchni, pogadać, nawet
pośmiać się zupełnie bez powodu i pomimo nerwów. Te sobotnie lub niedzielne,
dość regularne spotkania – czy ze Staśkiem i Iną, czy z rodzicami, czy ze
wszystkimi razem – były czymś, bez czego Sebastian nie wyobrażał sobie
normalnego funkcjonowania.
Ina,
zgodnie z obietnicą, przyszła na herbatę. Wyglądała wprawdzie na nieco
zmęczoną, miała lekkie cienie pod oczami i nie była tak ożywiona jak zazwyczaj,
ale dało się zauważyć, że jest ogromnie zadowolona. Siedziała przy dłuższym
boku stołu, pomiędzy mężem i szwagrem, plecami do kuchenki, i opowiadała o
przygotowywanym przez firmę projekcie, o poprawionej ostatnio atmosferze w
biurze oraz o Zuzinych wyczynach ze smoczkiem.
Słuchając
opowieści o pracy Iny, podobnie jak o pracy Staśka, Sebastian miał wrażenie, że
słucha obcego języka, uzupełnionego odrobinę bardziej zrozumiałymi gestami. W
takich chwilach czuł się nawet trochę niepoważny – on ze swoją historią
starożytną i średniowieczną, tu, pomiędzy inżynierem oprogramowania a
inżynierem mechaniki i budowy maszyn, pomiędzy Iną, która skończyła wydział
informatyki a Staśkiem, który studiował na wydziale mechanicznym, pomiędzy
dwójką absolwentów Politechniki Szczecińskiej, pomiędzy dwojgiem ludzi
posługujących się słownictwem tak odmiennym, tak niezrozumiałym, tak dziwnym,
jakby z zupełnie innego świata. Wrażenie bycia niepoważnym pojawiało się tylko
na parę sekund i było chyba tym, co Sebastian na własny użytek określał jako
„humanistyczny kompleks niższości”, uzupełniający „humanistyczny kompleks
wyższości”, o którym wielokrotnie rozwodził się Michał. Potem pojawiało się co
innego – duma z brata oraz radość, że on też odnalazł swój kierunek studiów i
życia, wprawdzie dla prostego historyka dosyć egzotyczny i ciężki do
zrozumienia, ale wyraźnie satysfakcjonujący. Pojawiało się też zadowolenie, że
pomimo wszelkich różnic dotyczących wykształcenia, zainteresowań, typu
umysłowości – nadal potrafią ze sobą rozmawiać tak zwyczajnie, normalnie, jak
przez wszystkie dotychczasowe lata, i potrafią wzajemnie uszanować ścisły bądź
humanistyczny umysł drugiej strony. I jeszcze – ale to Sebastian zachowywał
wyłącznie dla siebie – pojawiało się pewne niedowierzanie, że oto jego brat,
któremu w dzieciństwie wiązało się sznurowadła, bo Stasiek długo nie umiał się
tego nauczyć – oto ten brat potrafi teraz zaprojektować jakąś maszynę.
Niekiedy
zjawiał się również cichy żal, że nie da się powtórzyć tamtych lat dzieciństwa,
powrócić do nich, przeżyć, choćby w kawałku, ponownie. Podczas patrzenia na
Staśka – żonatego, jeszcze dość świeżo upieczonego ojca, po studiach, magistra
inżyniera, pracownika – do Sebastiana wyjątkowo wyraźnie docierała świadomość
upływu czasu. Minął więc kolejny rok – rok temu Zuzia była jeszcze w drodze, w
tym roku jest już w łóżeczku, z pluszowym króliczkiem, drobna, pulchna, miękka,
ciepła, delikatna, z ciemnymi, kręcącymi się włosami, z mikroskopijnymi
palcami, z różową, pucołowatą buzią, z wielkimi, ciemnoniebieskimi oczami,
zabawna i zachwycająca swoimi niemowlęcymi cechami. Rok temu, w tym roku, w
przyszłym roku – jak to pędzi...
W
pewnym momencie Ina spojrzała w okno i powiedziała: „Ale ten marzec paskudny
się zrobił”, na co Stasiek natychmiast wystrzelił: „A Michał się w taki marzec
szlaja po lasach”. Sebastian obejrzał się – rzeczywiście, widoczny za sąsiednim
budynkiem kawałek nieba był bury, zachmurzony, a wiatr co jakiś czas uderzał
ponuro w szybę.
A
Michał się szlajał po lasach.
Mężowskiej
relacji o marcowych wędrówkach Ina wysłuchała ze spokojem, tym swoim
charakterystycznym spokojem, którym potrafiła niesamowicie ująć; chwilami tylko
spoglądała na Sebastiana i uśmiechała się lekko znad pitej herbaty.
–
Dobrze się dobraliście – powiedziała wreszcie, gdy odstawiła pustą szklankę na
spodeczek i poprawiła jedno z wiszących na ścianie przy stole zdjęć Zuzi. – W
każdym razie Michał dobrze z tobą utrafił, ma w tobie wsparcie, zrozumienie i
pewność cholernej cierpliwości. Chociaż ja mam wrażenie, że ty z nim też
całkiem nieźle utrafiłeś.
Rozmowy
z Michałem, o dowolnych tematach, w dowolnych porach i z dowolnym nastrojem.
Milczenie, które nie ciążyło. Poczucie humoru, które we dwóch prawie ich nie
opuszczało. Szczerość, taka dogłębna i niekiedy wręcz niepokojąca szczerość,
bez której trudno byłoby sobie teraz wyobrazić życie. Pełne zaufanie i pewność,
że na kogo jak na kogo, ale na Michała zawsze można liczyć. Bliskość w takiej
formie, która nie była powierzchowna, lecz intensywna, a zarazem nigdy nie
wprawiała w zakłopotanie. Jakaś mieszanka satysfakcji oraz potrzeby opiekowania
się czasem tym specyficznym egzemplarzem – humanisty, pisarza, dziennikarza,
kucharskiej ciamajdy i przeklętego indywidualisty do sześcianu, którego
momentami chciałoby się kopnąć za to, że jest taki, jaki jest, a zarazem za nic
nie chciałoby się, by był inny, niż jest.
I
ta świadomość, że dogrzebało się do trzewi słowa „przyjaciel”.
–
Bardzo nieźle – odparł. Ina znów się uśmiechnęła – jej szerokie, pełne usta,
odsłaniające w uśmiechu drobne zęby oraz odrobinę górnych dziąseł, ujmowały
twarzy zmęczenia, dodawały za to czegoś niemalże dziecięcego. Zresztą w ogóle
przy Staśku, wysokim, barczystym i ciemnym, Ina – niewysoka, krągła, trochę
pulchna, z jasną cerą, jasnoniebieskimi oczami i jasnobrązowymi włosami,
związanymi w tej chwili w kitkę na czubku głowy – wydawała się jeszcze
mniejsza, jaśniejsza i młodsza.
–
Ty ze mną chyba też nie tak najgorzej trafiłaś – odezwał się Stasiek z
komicznym wyrzutem w głosie.
–
Też całkiem nieźle – przyznała ze śmiechem, przechyliła się w prawo i
rozczochrała mężowi czuprynę. – Bardzo nieźle.
Gest
był znajomy. No tak, Sebastian już dawno zauważył go u siebie; to był wręcz
odruch, to przesuwanie dłonią po głowie Michała – coś pomiędzy zapewnieniem o
byciu tuż obok a przypomnieniem, kto tu ma ostatnie słowo. W większości
przypadków, nie we wszystkich, oczywiście.
Możliwość
przegadania z bratem i szwagierką Michałowych marców, możliwość w ogóle
pogadania z nimi o Michale stanowiła element, który Sebastian bardzo cenił i za
który czuł ogromną wdzięczność. Zabawne swoją drogą, że Michał był ze Staśkiem
i Iną w tak dobrych stosunkach, w lepszych niż którykolwiek z chłopaków
Sebastiana. Stasiek zresztą każdego z tych chłopaków lustrował na początku
znajomości niezwykle podejrzliwym wzrokiem, po czym kwitował oględziny czymś w
rodzaju: „Eee, nie dość dobry dla ciebie”, aż Sebastian zaczynał mieć
wątpliwości, kto tu właściwie jest starszym bratem z syndromem
nadopiekuńczości.
Został
u Staśka i Iny na noc. Dobrze się zasypiało ze świadomością, że tuż za ścianą
jest kilka najbliższych osób, jest własny brat, jest trochę jak przed laty, gdy
byli mali i czasami, kiedy się w nocy bali albo nie mogli zasnąć, pukali w
ścianę między pokojami, po czym jeden przychodził do drugiego, chowali się
razem pod kołdrę i coś sobie opowiadali albo się wygłupiali, dopóki nie
zasnęli.
Przy
poprawianiu kołdry Sebastian nie mógł jednak odgonić od siebie również
wspomnienia wieczornej prognozy pogody i wyobrażenia marznącego gdzieś w lesie
po nocy Michała. Miał tylko nadzieję, że ten włóczący się po świecie wariat
owinął się porządnie kocem.
Przez
cały wtorek mocno padało. Wielkie, szare krople spływały po oknach mieszkania i
klatki schodowej, po szybach samochodu, po oknach sal wykładowych, zalewały
chodnik i ławki przed głównym wejściem wydziału, i znów uderzały z obojętnym
pluskiem w szyby samochodu, w okna osiedlowego sklepu, moczyły sierść
przywiązanego do ogrodzenia buldoga i siatkę z zakupami, spływały po włosach,
twarzy i dłoniach, sunęły po szybach okien klatki schodowej, zostawiały
szarobure plamy na schodach i ponownie ześlizgiwały się po oknach mieszkania.
Zalewane strugami deszczu miasto wydawało się ponure, ściśnięte tłoczącymi się
na chodnikach i zahaczającymi o siebie parasolami, umorusane ulicznymi
kałużami, rozbryzgiwanymi przez przejeżdżające samochody. Jednostajny,
intensywny szum i plaśnięcia działały usypiająco, odbierały chęć do robienia
czegokolwiek wymagającego wysiłku, na zmianę rozleniwiały, rozdrażniały i
rozobojętniały.
Nie
ma takiego słowa – pomyślał Sebastian w którymś momencie – może w czasie
ćwiczeń, może w czasie jazdy samochodem, a może w czasie biegu ze sklepu do
swojego bloku, nieważne. W każdym razie nie było takiego słowa jak
„rozobojętniać”. Też nieważne. Ważne, że przemarzł, mimo parasola przemókł, bo
padało jakoś perfidnie na skos, a w siatce poza zakupami miał z pewnością parę
litrów deszczu.
I
ważne, że wreszcie zamknął za sobą drzwi mieszkania, wsadził ręce pod ciepłą
wodę, zrzucił z siebie mokre ubranie – i ważne, że wreszcie usiadł w suchych
rzeczach na wygodnej kanapie, przysunął bliżej ustawiony na maksymalną
temperaturę konwektor i wypił pierwszą tego dnia porządną herbatę: gorącą,
mocną i z cukrem. I całą, bo nikt mu nie przerywał, nikt niczego od niego nie
chciał i nikt nie zmuszał go do robienia czegokolwiek, gdy tak bardzo się nie
chciało robić niczegokolwiek.
Tego
słowa chyba też nie było. Też nieważne. W taki paskudny, zimny, zalewający
miasto strugami deszczu dzień powinny móc być słowa, których normalnie nie
było. Takie deszczowe słowa.
Sebastian
odstawił niemal pustą szklankę na stół i odetchnął głęboko. W podobnych
momentach człowiek szczególnie odczuwał brak Michała – Michała, któremu można
by powiedzieć: „Patrz, przez tę cholerną ulewę aż zacząłem wymyślać nowe
słowa”, Michała, z którym można by pogadać przez telefon czy posiedzieć razem
przy konwektorze i warczeć, żeby Michał nie skręcał grzania, bo człowiek zaraz
zamarznie, Michała, który stałby przy oknie i coś opowiadał. Michała, który
najpewniej przyszedłby na piechotę, przemoknięty do suchej nitki, bez parasola,
bo lubił się szwendać po mieście w czasie deszczu, przyszedłby zmarznięty, z
lodowatymi dłońmi, bo przecież po co on miał pamiętać o rękawiczkach, zresztą
gdzie w tym swoim bajzlu znalazłby rękawiczki, przyszedłby wielce zadowolony,
bo deszczowy Szczecin go bawił, ciekawił i inspirował. Przyszedłby mokry jak
nieboskie stworzenie, posłusznie dałby się wysuszyć i szybko zacząłby marudzić,
że mu za gorąco, trzeba zmniejszyć ogrzewanie albo otworzyć okno, bo przecież
się można ugotować.
Sebastian
nie potrafił zrozumieć tej Michałowej sympatii do niskich temperatur – i pewnie
vice versa, Michał zawsze narzekał w zimie: „Ale ty masz u siebie jak w piecu”,
a w lecie głosił herezje w rodzaju: „Nie lubię takich upałów, temperatura powyżej
dwudziestu stopni to zło”. Szukali zatem kompromisów – Sebastian przykręcał
konwektor, uchylał okno albo dorzucał do grejpfrutowego soku parę kostek lodu,
Michał natomiast włączał grzejnik, zamykał okno albo przynosił koc czy sweter.
Pchnięty
jakimś niezbyt jasnym dla siebie impulsem, Sebastian naraz wstał i poszedł do
drugiego pokoju. Traktował go jako połączenie reszty biblioteki, miejsca do
przyjmowania gości oraz swego rodzaju punktu wypoczynkowego, gdy chciał się
oderwać od pracy i nie patrzeć na komputer ani literaturę fachową. Od zeszłego
roku ten mniejszy pokój przywoływał jeszcze jedno wspomnienie – wspomnienie
kilku miesięcy, podczas których Michał mieszkał właśnie tutaj, tutaj
przetrawiał swoją żałobę, kończył pisać licencjat, nabierał dziennikarskiego
rozpędu i przekopywał ogłoszenia w gazetach w poszukiwaniu nowego lokum.
Na
stole leżał się szary laptop, pudełko z przenośnym dyskiem i teczka, w której
znajdowały się pozostałe rzeczy. Sebastian zawsze kładł laptopa i dysk osobno –
miał wrażenie, że jest lepiej i bezpieczniej, gdy ten sprzęt nie tkwi zbyt
długo w ścisku z różnymi dokumentami, komórką i resztą. Pewnie to było
bezsensowne przekonanie, ale jednak nie dawało spokoju i zmuszało do takiego a
nie innego rozlokowania przedmiotów.
Ten
laptop, który mimo swoich lat oraz intensywnej eksploatacji wyglądał zupełnie
jak nowy, budził w człowieku i pozytywne skojarzenia, i trochę niepokoju.
Stanowił integralny element życia Michała, swoiste przedłużenie czy
uzupełnienie Michałowych rąk i głowy, więc teraz zdawał się przypominać i
zapewniać, że właściciel po niego powróci, inaczej przecież być nie może. Z
drugiej jednak strony laptop był tu, w suchym i ciepłym mieszkaniu, a rzeczony
właściciel polazł cholera wie gdzie, cholera wie kiedy wróci i cholera wie w
jakim stanie. Co więcej, choć oddane na przechowanie przedmioty stanowiły
pewnego rodzaju potężną dawkę zastępczej obecności Michała, to jednak
jednocześnie podkreślały jego nieobecność.
Sebastian
poprawił nieco teczkę, by leżała równo, i przetarł dłonią wierzch laptopa. Tak,
Michała paskudnie brakowało w deszczowym, zimnym, burym Szczecinie. Bo tylko
Michał umiałby przerobić samą swoją obecnością ten deszczowy, zimny, bury
Szczecin na coś pogodnego, ciepłego i ciekawego.
Ale
Michał wałęsał się po zapadłych dziurach i miał się po nich wałęsać jeszcze
przez prawie dwa tygodnie.
Jeżeli
pada tam, gdzie teraz łazi – pomyślał Sebastian – to się musi świr cieszyć.
Dopóki mu glany nie przemokną. Wróci z zapaleniem płuc i będę go mógł kopnąć w
durne dupsko z taką siłą, że mu kość ogonowa gardłem wyjdzie.
Ta
myśl podziałała trochę uspokajająco, zupełnie jakby zapewniała, że ma się jakąś
formę kontroli nad tym całym marcem, więc Sebastian, nieco rozluźniony, wrócił
do dużego pokoju, owinął się porządnie kocem i wygodnie położył na kanapie.
Resztę wtorku zamierzał przespać, przeleżeć, przeleniwić. Bo to był parszywy
deszczowy dzień, który należało przeczekać we własnych czterech ścianach.
Tak
samo jak należało przeczekać parszywe prawie dwa tygodnie, po których Michał
powinien wreszcie skończyć swoją tegoroczną marcową wędrówkę.
Może
gdzieś przesiaduje ten deszcz – pocieszył się Sebastian, gdy poprawiał poduszkę
pod głową. – W jakiejś wiejskiej chacie, na jakimś dworcu, w jakimś sklepie,
pod jakimś zadaszeniem... Na pewno coś znalazł, są jakieś granice taplania się
w kałużach i łażenia w ulewie.
W
tym momencie Sebastian przypomniał sobie jeszcze jedną pocieszającą rzecz: we
wrześniu zeszłego roku tradycyjnie zmusił Michała do zaszczepienia się.
Szczepienie może nie jest ochroną przed wszelkim złem tego świata, ale przed
paroma złami na pewno.
I
ta myśl podziałała naprawdę kojąco. Przynajmniej w ten parszywy deszczowy
wtorek w środku marca.
W
poniedziałkowy wieczór Sebastian przyszedł do mieszkania Michała w całkiem
dobrym nastroju. Był trzeci tydzień. W każdej chwili należało się spodziewać
powrotu przerośniętego Włóczykija i powrotu normalności.
Świeżo
pochowane w lodówce mrożonki na zupę jarzynową, dwa kartony soku
grejpfrutowego, parę warzyw i owoców, masło oraz ser topiony ze szczypiorkiem
dodawały kuchni życia. Podłogi, przejechane błyskawicznie odkurzaczem – w końcu
dochodziła dopiero siódma – nie wyglądały tak ponuro, a gdy jeszcze otworzyło
się wszystkie okna i trochę przewietrzyło całą kawalerkę, atmosfera od razu
stała się przyjaźniejsza.
Zresztą
w ogóle to był dobry poniedziałek – Sebastian dorwał w antykwariacie
internetowym bardzo przydatną i trudno dostępną książkę, ukończył artykuł,
znienawidzone przypisy, które musiał poprawić, jakoś nie uprzykrzyły mu
nadmiernie życia, załatwił dość gładko kilka spraw w banku, na uczelni i u
lekarza, spłacił wreszcie zaległą karę za ostatnie przetrzymanie książek w
Książnicy, nawet miejsca do parkowania znajdował z jakimś wyjątkowym
szczęściem. W gruncie rzeczy, mimo zaganianego dnia, nie czuł się zmęczony,
przeciwnie – nadal rozpierała go energia, więc po zrobieniu zakupów dla siebie
i Michała, po doprowadzeniu mieszkania tego ostatniego do w miarę przyzwoitego
stanu i po wypiciu herbaty zastanawiał się, czym jeszcze mógłby się zająć,
korzystając z tego nadmiaru chęci.
Chociaż
to może nie tyle albo nie tylko nadwyżka energii, lecz także ochota, by jeszcze
trochę pozostać w tym mieszkaniu?
W
końcu wszedł do pokoju, przysiadł na parapecie i rozejrzał się. Wrażenie braku
kontekstu powróciło, ale tym razem nie było tak dojmujące, nieprzyjemne i
męczące jak poprzednio. W atmosferze czuło się coś w rodzaju oczekiwania,
oczekiwania na powrót tego kontekstu...
Jednak
się przerobiłem – stwierdził Sebastian z czymś pomiędzy rozbawieniem a kpiną z
samego siebie. – Zaganiałem się w tym rektoracie i dręczą mnie cztery dychy w
plecy z Książnicy, a poza tym już mnie denerwuje ta końcówka marcowego
czekania, więc zaczyna mi odbijać i stąd mam jakieś wariackie teorie.
Nie
dało się mimo to zaprzeczyć, że atmosfera w mieszkaniu się zmieniła. Chociaż
zasługę należało może raczej przypisać odkurzeniu i przewietrzeniu.
Nie
dało się też zaprzeczyć, że Sebastian od soboty zaczął wyczekiwać. W sobotę
rozpoczął się trzeci tydzień – a trzech tygodni Michał nigdy nie przekraczał.
Trudno powiedzieć, jak to robił, w końcu nie miał przy sobie żadnego kalendarza
ani nie chciał się ograniczać jakimikolwiek terminami – a jednak wracał zawsze
przed upływem trzeciego tygodnia. Należało zatem wyczekać najpóźniej do piątku.
Kończył się poniedziałek, pozostały więc już tylko góra cztery dni – może stąd
to wrażenie, że wszystko się trochę ożywiło?
Sebastian
naraz roześmiał się głośno. Naprawdę miał tego dnia wyjątkowo dobry humor. I
też czekał na powrót istotnego szczecińskiego kontekstu.
Po
chwili wstał, przeciągnął się, po czym podszedł do półki. Szperania w książkach
ani on, ani Michał nie odbierali jako grzebania w prywatnych rzeczach czy
przekraczania nienaruszalnych granic – przeciwnie, szperanie w książkach było
częścią tej przyjacielskiej bliskości, która pozwalała na przekopywanie się z
czystym sumieniem przez cudzy księgozbiór. Michał wpadał do Sebastiana, dopadał
jego półek i z pełnym ciekawości: „Masz coś nowego?” przeglądał tom po tomie;
Sebastian wpadał do Michała, przyglądał się stosom na podłodze i z
zainteresowanym: „Jest coś fajnego?” wertował kolejne pozycje. Teraz więc, z
równie czystym sumieniem, sięgnął po pierwszą część „Muminków” i przejrzał ją,
po czym zdjął kolejną.
Michał
miał zwyczaj zaznaczać w swoich książkach cytaty – wprawdzie nie podkreślał ich
tak obficie, jak robił to Sebastian, i nie notował tak intensywnie na
marginesach, ale gdy coś go poruszyło, oznaczał to poziomą lub pionową kreską,
czasem krzyżykiem, niekiedy też dopisywał coś na boku. Przyglądanie się tym wyróżnionym
fragmentom było fascynujące – zupełnie jakby się rozmawiało z Michałem, jakby
się zaglądało mu do głowy, jakby się razem z nim czytało.
Sebastian
wyciągnął na chybił trafił kolejny tom, tym razem „Opowiadania z Doliny
Muminków”, i zatrzymał się zaraz na jednej z pierwszych stron.
„Włóczykij
przystanął; zrobiło mu się trochę przykro. Tak, Muminek, który czekał na niego
i okropnie tęsknił. Muminek, który siedział w domu i czekał, i podziwiał go, i
zawsze mu mówił:
»Naturalnie,
musisz być wolny. Jasne, że musisz wyruszyć w drogę. Jasne, rozumiem – czasem
musisz być sam«.
Jednocześnie
oczy Muminka robiły się chmurne z rozczarowania i bezradnej tęsknoty.
–
Oj, oj – powiedział Włóczykij, podejmując wędrówkę. – Ojojoj. Tyle jest uczuć w
tym Muminku”1.
–
Ojojoj – powtórzył Sebastian zgryźliwie pod adresem Muminka. – Jakbyś miał
jaja, dałbyś mu się porządnie wyszwendać, zamiast gapić się tak, żeby miał
jeszcze większe poczucie winy. Jak ma poleźć, to i tak polezie, grunt, że
zawsze wraca.
Odłożył
„Opowiadania”, przejrzał „Lato” i „Zimę”, po czym zaczął wertować „W Dolinie
Muminków”. Niemal na początku natrafił na doskonałą charakterystykę Michała:
„nigdy nie mógł zrozumieć, czemu ludzie cieszą się z posiadania różnych rzeczy”2.
Nic dziwnego, że ten fragment był mocno podkreślony, a obok niego dorysowano
jeszcze wielki wykrzyknik.
Pod
koniec tomu znalazł inne zdanie – tym razem dotyczące samego Muminka i tylko
lekko zaznaczone krzyżykiem: „Tęsknota jego przemieniła się w oczekiwanie, a z
tym było mu znacznie lżej”3.
Powoli
odłożył książkę na półkę. Coś w tym miało sens. Jego tęsknota też już
przechodziła, już przeszła w oczekiwanie, i rzeczywiście, teraz, gdy już przede
wszystkim czekał – było mu znacznie lżej.
Należało
więc tylko jeszcze trochę poczekać, a potem przez rok znów będzie się miało
spokój, normalność i Michała zawsze w pobliżu.
Do
marca przyszłego roku.
Mniejsza
z marcem przyszłego roku. Ważne, że ten marzec zbliżał się ku końcowi.
Sebastian
ustawił równo tomy na półce, rozejrzał się i poprawił kołdrę w rogu materaca. W
porządku. Mógł wracać do siebie – tu już wszystko zostało przygotowane,
uporządkowane oraz sprawdzone.
W
progu jednak przystanął i obejrzał się. Pokój nadal trwał w tym wyjęciu z
kontekstu, w swoistej nierealności, w chwilowym zawieszeniu. W oczekiwaniu.
W
oczekiwaniu oraz gotowości przyjęcia powracającego z wędrówki Michała.
Z
łagodnym uśmiechem i poczuciem, że zrobił wszystko, co mógł, a teraz
pozostawało mu już tylko czekać – Sebastian zamknął za sobą drzwi.
PRZYPISY:
1 Tove Jansson, „Opowiadania z Doliny
Muminków”, przeł. I. Szuch-Wyszomirska. Warszawa 2008, s. 7.
2 Tove Jansson, „W Dolinie Muminków” , przeł.
I. Szuch-Wyszomirska. Warszawa 2007, s. 18.
3 Tove Jansson, „W Dolinie Muminków” , przeł.
I. Szuch-Wyszomirska. Warszawa 2007, s. 191.
fot.
Pexels
Na sam początek: "Pusty prostokąt zbielałej trawy" to najlepszy, mój ulubiony tytuł ze wszystkich dotychczasowych kawałków szczecińskiej mozaiki. Może to dlatego, że muminkowy cytat tak idealnie wpasowuje się w treść tego ekskursu, a może po prostu ma szczególny wydźwięk - taki samotny i, wspomagając się słowami Sebastiana, pozbawiony kontekstu, który to kontekst w swojej nieobecności jest tak wyraźny.
OdpowiedzUsuńKawalerka Michała bez Michała zionie pustką, co przy okazji bardzo wyraźnie podkreśla jego charakter i brak przywiązania do rzeczy. Łatwo mi uwierzyć, że gdy Michał jest na miejscu, nikt (poza Julkiem rzecz jasna) nie zwraca uwagi na wygląd mieszkania, bo nie pozwala na to osobowość - charyzmatyczna i bez reszty zajmująca - lokatora. Dlatego ciekawie, choć z pewnym przygnębieniem wynikającym ze spojrzenia Sebastiana, oglądało się lokum Michała. Podobają mi się pokryte cytatami ściany, kartony w esy-floresy, wielkie głośniki, idealnie wycentrowana półka z książkami, niebieska farba w kuchni i kolorowa lodówka. To wszystko, chociaż w swojej ilości skromne, idealnie pasuje do Michała.
Mam wrażenie, że dopiero to spojrzenie Sebastiana na marcowe włóczęgi Michała tak do końca oddaje ich charakter. Bo Michał przeżywa marzec po swojemu i tak jest uwikłany w to przeżywanie, że niekoniecznie dostrzega to, co poza nim i poza jego marcem. Z tą resztą pozostaje Sebastian, pozornie sam, a tak naprawdę z przytłaczającą obecnością nieobecności Michała. Wizyta w pustym mieszkaniu ładnie to oddaje. Potrzeba rozmowy o Michale z bratem i bratową również - przy czym bardzo mnie cieszy to, że Sebastian może z nimi porozmawiać i odnajduje w nich wsparcie. Stasiek to w ogóle bardzo pozytywna postać, budząca ciepłe uczucia już od pierwszej chwili. A Ina, choć było jej tak nie za dużo tutaj, od razu zdobyła moje serce. Podoba mi się i jako mama, i jako zaangażowana w pracę fachowiec. I tu muszę powiedzieć, że stwierdzenie Sebastiana o dwóch zupełnie różnych światach humanistów i techników odbieram jako swoiste branie pod włos, o. Ale to prywata, całkowita prywata nie mająca nic wspólnego z tekstem.
Nie tylko tytuł, ale wszystkie muminkowe cytaty wspaniale komponują się z tekstem (a może to tekst idealnie komponuje się z cytatami - a może w zasadzie nie ma między nimi wyraźnej granicy). Wprowadzają magiczny muminkowy nastrój. I jest coś mocno rozczulającego w zestawieniu Sebastiana z Muminkiem. Jestem pod ogromnym wrażeniem uchwycenia i oddania tej chwili, gdy żal i tęsknota przeradza się w bardziej pozytywne wyczekiwanie powrotu. Nadal tęsknię, ale cieszę się, że to już niedługo, coraz bliżej... Opiekuńczość Sebastiana nawet wtedy, gdy Michała jeszcze nie ma (ale będzie, już wkrótce będzie), jest tak ujmująca, że trudno nie darzyć go uczuciem. Michał nieźle trafił. Naprawdę bardzo nieźle.
Żal mi Sebastiana w tym kawałku, ale jego samotność jest inna niż samotność Wiktora (jak mi się nasunęło po zobaczeniu załączonej ikonki), i mój żal też jest inny. Współczujący. I rozumiejący - bo byłam na jego miejscu, choć w innych okolicznościach. Dlatego mogę powiedzieć: trzymaj się chłopie, już niedługo. A następny marzec - dobrze, że dopiero za rok.
(Na sam koniec - znów oddając się prywacie - przyznam po cichu, że ponowne przeczytanie "Pustego prostokąta zbielałej trawy" sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad losem i przejściami jednego z moich własnych bohaterów, który ma podobną powsinogę i również musi przeczekiwać różne wypady w nieznane. Nie mają z nami lekko, nasi chłopcy ;))
Teraz nie pozostaje mi nic innego, niż tylko czekać na ostatni rozdział "Włóczykija polskiego". Patrzę na pasek obok i bardzo się cieszę, że 23 marca już tak niedaleko.
Zaczytuję się Twoim komentarzem do upojenia :) Dziękuję!
UsuńTeż lubię ten tytuł - Jansson tak mi się idealnie wpasowała. Zdecydowanie, marce widać w pełni dopiero teraz, z obu stron, Michał siłą rzeczy nie zobaczy tej części marca, którą widzi Sebastian - i vice versa. Dobrze, że to widać. I świetnie, że widać, jak nieobecność Michała wyrywa z kontekstu.
Ina ze Staśkiem zyskali Twoją sympatię, cieszę się :) Ale nie, nie bierzemy nikogo pod włos, słowo! Tylko wpadamy w jeden z mniej lub bardziej funkcjonujących stereotypów o umysłach ścisłych i humanistycznych. I w jeden z humanistycznych kompleksów. Muszę sobie w kolejnych tekstach porozgryzać te tematy, bo mnie ciągną.
Michał zdecydowanie trafił bardzo nieźle i dobrze o tym wie - a ja jestem niesamowicie zadowolona, że widać te różne elementy dotyczące Sebastiana, jego stosunku do Michała i traktowania marcowych i Michałowych spraw.
Co do Wiktora, to powiedziałabym, że u Sebastiana to samotność - u Wiktora duża doza osamotnienia, osamotnienia, z którym on się po trosze szarpie i w które się po trosze kryje. Racja, zupełnie inna jakość, tak jak inni ludzie. Sebastian nie umiałby być tak samotny/osamotniony, jak jest Wiktor.
W ogóle lubię w tym tekście Sebastianową stabilność, spokój i akceptację - na podstawie Twojego komentarza mam wrażenie, że i te elementy widać. (Tak się spokojnie i uspokajająco ten ekskurs pisało...)
(Przy okazji Sebastian dziękuje za wyrazy empatii i cieszy się, że lada moment nie będą już potrzebne).
(A co do prywaty - oj tak, naprawdę nie mają łatwo. Chętnie się przyjrzę uważnie temu, jak Matt sobie radzi z całą sytuacją i co wtedy myśli. Szczególnie ciekawi mnie to, co wtedy myśli o Tobie...)
Czwarty rozdział już mam napisany i wydrukowany, teraz tylko poprawka i ląduje w sobotę na stronie. To będzie mój pierwszy kilkurozdziałowy tekst, który zostanie zakończony - wreszcie!
Dzięki za komentarz :) Jestem ogromnie ciekawa, jak odbierzesz ostatnią część "Włóczykija".