EKSKURS. TO, CO SIĘ NIE MOŻE WYDARZYĆ


(Data pierwotnej publikacji: 1 stycznia 2012).

W zasadzie jest to ekskurs do pierwszej połowy drugiego rozdziału „Stron”, ale myślę, że samodzielnie też mógłby funkcjonować.
Abstrahując na moment od treści – traktuję ten tekst, zamieszczany w pierwszy dzień nowego roku, jako dobrą wróżbę na cały dwa tysiące dwunasty dla mnie i dla „Musivum”.
Szczęśliwego Nowego Roku!



EKSKURS
TO, CO SIĘ NIE MOŻE WYDARZYĆ



Ten kruchy stan równowagi 
zawiera w sobie moment apokaliptyczny.
Michał Warchala, „Autentyczność i nowoczesność. 
Idea autentyczności od Rousseau do Freuda”

Wiktor wie. To nie są rzeczy, które się mogą wydarzyć – to nie są rzeczy, które się powinny wydarzyć – to nie są rzeczy, które się wydarzą. To są po prostu luźne wyobrażenia, to tylko puszczone wodze fantazji, to jedynie jakieś drobne zachcianki umysłu, który chwieje się na granicy jawy i snu. To wyłącznie niewinne obrazki tego, co się nie może wydarzyć, a skoro się nie może wydarzyć, to się nie liczy, a skoro się nie liczy, to nie jest groźne.
Więc można, naciągnąwszy kołdrę po szyję, można sobie pozwolić na parę nieistotnych fantazmatów przed zaśnięciem.

Jeden z nich jest krótki i prosty: Wiktor wychodzi z budynku wydziału lub z biblioteki. Niekiedy trzyma w ręku książkę, czyta, idąc, lub przerzuca kartki, lub tylko trzyma tom w dłoni, bo to przyjemne uczucie; niekiedy zaś ręce ma puste, niekiedy znów wyciąga komórkę i coś pisze lub dzwoni. I w pewnej chwili podnosi głowę. Przed budynkiem – wydziału, biblioteki – stoi Krzysiek.
Wiktor zamyka lub chowa książkę, opuszcza dłoń z komórką, wsadza ręce do kieszeni. Przystaje – lub idzie dalej, więc Krzysiek podchodzi lub go zatrzymuje. Ma na sobie tę samą granatową koszulę, którą założył tuż przed ostatnią rozmową – albo elegancką, ciemnozieloną koszulę z sylwestra – albo szary sweter, który bardzo lubi. Przesuwa dłonią po głowie, tak jak czasami robi, gdy jest zakłopotany lub czuje się niepewnie; podchodzi powoli, przyglądając się Wiktorowi uważnie, i wreszcie znajduje się tak blisko, tak bardzo blisko...
Wyjmuje mu z rąk książkę, wyjmuje mu z rąk komórkę, dotyka nieśmiało jego pustych dłoni.
Przeprasza. Przeprasza za kłótnię, za niemiłe słowa, szczególnie za to, co wyjątkowo Wiktora ugodziło; odwołuje wszystko, przeprasza za pomysł z kuzynką, unieważnia każdą rzecz, która stanowiła problem. Obiecuje nawet nigdy więcej nie wyskakiwać z tym jeżem...
Nie, tego nie obiecuje. To może zostać. To jest sympatyczne.
Więc zamiast tego obiecuje nigdy więcej nie wyskakiwać z kuzynką ani tymi kwestiami nazewniczymi, ani z marudzeniem, że Wiktorowi coś nie odpowiada.
Wiktor słucha – spokojny, chłodny, zdystansowany. Nie odpowiada jeszcze przez dłuższą chwilę po nastaniu ciszy – po czym, ponaglany niecierpliwym spojrzeniem Krzyśka, jego widocznym na twarzy podenerwowaniem i ściśniętym głosem, wreszcie się odzywa. Przyjmuje przeprosiny, zgadza się na wrócenie do dawnego układu, decyduje się uznać wagę obietnic.
Ruszają powoli, idą na szóstkę, by dojechać na stancję Krzyśka. Idą ramię w ramię, w milczeniu – choć niekiedy Krzysiek się odzywa, powtarza jeszcze jakąś obietnicę lub przeprosiny. Schodzą spokojnie schodami do niewielkiego podziemnego tunelu, by przedostać się z uniwersytetu na przystanek.
Na dworze jest ciepło i cicho, nie słychać nawet tramwajów, akurat nie ma nikogo dookoła, w tunelu jest do tego nieco ciemniej – więc, bardzo rzadko, ale jednak w niektórych przypadkach Wiktor dotyka na moment ręki Krzyśka. I znikają w tunelu. Następny obraz obejmuje już stancję – choć czasami pojawia się jeszcze krótki refleks z tramwaju, refleks pełen podnieconego oczekiwania – stancję, na której są zupełnie sami, współlokator wyszedł i nie ma żadnych kuzynek – stancję, która w zasadzie sprowadza się do pokoju Krzyśka, do łóżka Krzyśka, do ciała Krzyśka. Tu wszystko jest tak jak kiedyś – i na tym, wielokrotnie powtarzanym, punkcie fantazmat się kończy.

Następny jest nieco bardziej skomplikowany; Wiktor pozwala sobie na niego, gdy nie może zasnąć lub z jakiegoś innego powodu chce zająć czymś myśli. Co prawda to nie zawsze dobry wybór, bo takie obrazy ocierają się w dość niepokojący sposób o sprawy, których się nie powinno poruszać, ale niekiedy przynoszą prawdziwe wyciszenie.
Stoi więc gdzieś na Starym Mieście, a może siedzi – przed fontanną Neptuna, najczęściej, chociaż czasem też wychodzi właśnie z antykwariatu albo wraca z muzeum. Naraz naprzeciwko siebie widzi Krzyśka – albo Krzysiek staje za nim i mówi mu do ucha: „Cześć”, tym głosem, którym wcześniej, przed fantazmatami, pojękiwał z podnieceniem, pomrukiwał z zadowoleniem albo prosił cicho, z trudem, wyraźnie nad sobą nie panując: „Jezu, Wiktor, podnieś się jeszcze trochę, bo zwariuję...”. Albo wchodzi do antykwariatu i stoi przy drzwiach, i patrzy z poczuciem winy. Albo siedzi już przy fontannie, albo siada obok.
Wszystko rozgrywa się dość podobnie do tego, co działo się przed wydziałem, lecz ma dwa dodające historii smaczki. Po pierwsze, odbywa się wśród gromady ludzi, którzy co prawda nie zwracają na nich dwóch uwagi, ale swoją obecnością wymuszają przyciszenie głosu, ograniczenie gestu, opanowanie twarzy i reakcji. Po dogadaniu się należy spokojnie wstać, ruszyć przed siebie z zachowaniem granicy bliskości, odejść powoli i pozornie niewinnie. I można się cieszyć z doskonałego zamaskowania.
Po drugie, to nie jest normalne dla nich miejsce. Nigdy nie chodzili nigdzie razem, nigdy nie poszli wspólnie na Starówkę, nigdy nie spotykali się w takim punkcie miasta. Jeżeli razem, to od wydziału, a i to rzadko, bo zwykle kończyli o różnych godzinach. Co prawda Krzysiek parę razy czekał, albo przed budynkiem, albo gdzieś na korytarzu, ale to było trochę krępujące i Wiktor szybko poprosił, by więcej tego nie robił. Natomiast spotkanie na mieście – to już jest coś zupełnie niecodziennego, niezwykłego, niespodziewanego. I przyjemnego.
Potem łapią tramwaj, jadą na stancję – i lądują w łóżku. Dłonie Krzyśka są zniecierpliwione, pobudzające, bliskie. Stancja Krzyśka jest pusta, nie licząc ich dwóch. Podejście Krzyśka okazuje się najzupełniej zgodne z nastawieniem Wiktora.
Nie wychodzą z łóżka do następnego ranka.

Czasami – kiedy jest naprawdę ogromnie zmęczony, kiedy już niemal zasypia, kiedy nie ma sił na prowadzenie szczegółowej opowieści na dobranoc – ogranicza się do wyobrażenia sobie tylko fragmentów: ciała, miejsc, słów. Do fragmentarycznych fantazmatów.
Dłoni Krzyśka, dużych, męskich, silnych, z wyraźnie widocznymi pod jasną skórą niebieskimi liniami żył.
Krótkiej, brązowej czupryny, którą się gładziło, gdy Krzysiek całował coraz niżej i niżej.
Niebieskich oczu, o takim życzliwym wyrazie.
Łóżka, z którego gwałtownymi ruchami rąk i nóg strącali poduszki, a potem kołdrę.
Łazienki, do której Krzysiek raz się za nim wsunął, pocałował gwałtownie, przypierając do pralki, po czym odsunął się i przed wyjściem powiedział niskim głosem: „Czekam na ciebie w pokoju, jeżu”.
Kuchni, w której parę razy jedli obiad – Krzysiek podbierał mu z talerza groszek.
„Wiktor”, wypowiadanego podczas rozpinania koszuli.
„Jeżu”, do którego z czasem przyzwyczaił się jak do drugiego imienia.
„Zako...”
Powinien już spać.

Raz, na samym początku, wyobraził sobie taką sytuację: Krzysiek przychodzi do niego do domu, staje w drzwiach... Na to zaraz nałożyła się myśl o rodzicach i o zbyt mocno, zbyt definitywnie, zbyt niebezpiecznie zbliżającym się do niego chłopaku; myśl, że wpuszczenie kogoś do swego domu, swego pokoju – swego łóżka – to zupełne poddanie się tym kilku słowom, temu określeniu, takiemu obrazowi własnej osoby. Zbyt bliskie dopuszczenie kogoś do siebie jest niebezpieczne – i nierozsądne – i niepotrzebne.
Odrzucił zatem to wyobrażenie jak najszybciej, odepchnął, odegnał. Nie powrócił do niego już więcej – chociaż ono powraca czasem samo; czasem, na granicy świadomości, pojawia się coś niepokojącego, zupełnie jak niemal zapomniana refleksja, która tylko resztką jakiegoś dźwięku, obrazu, doznania trzyma się krawędzi myśli; ociera się o te bezpieczne wyobrażenia i wprowadza na chwilę atmosferę niepokoju, rozdrażnienia, niepewności, antypatii do samego siebie, chęci schowania się pod kołdrę, nie po to, by rozładować napięcie, ale po to, by zniknąć, by uciec przed niechcianymi uświadomieniami, by odgrodzić się od tego, co przeszkadza w swobodnym, niewinnym i całkowicie nieistotnym fantazjowaniu przed snem.
Kiedy to powraca, Wiktor zagłusza je, zamyśla, zaobrazowuje, zarzuca wspomnieniami słów, gestów, wrażeń, tych wszystkich fantazmatów, które odbywają się całkowicie wedle jego życzenia i którymi stara się miażdżyć tamte niepokorne, nieułożone, nieopanowane. Nieopanowywalne wręcz. Czasami brakuje mu określeń na to niechciane, czasami najdoskonalszą definicję tworzy ze słów nieistniejących – i to w gruncie rzeczy jest nawet dobre zjawisko, bo pozwala na zastosowanie wyrażeń, które nie pojawiają się w jego języku na co dzień, dzięki czemu nie wywołują w najmniej odpowiednich momentach najmniej stosownych odczuć.
Im więcej czasu mija, tym lepiej sobie radzi z tym odgradzaniem się. Powrót do właściwych wyobrażeń jest coraz łatwiejszy, coraz szybszy i coraz mniej zatruty niepokojem.

Powraca więc błyskawicznie do akceptowalnych obrazów. Pozwala sobie niekiedy, szczególnie w takich sytuacjach, gdy trzeba to niechciane zdusić wyjątkowo absorbującym wyobrażeniem, na sytuację z częściowym odwróceniem ról.
Tym razem więc to on idzie do Krzyśka, na jego stancję; staje przed jego drzwiami, dzwoni, słyszy jego kroki – i w progu staje Krzysiek, zdumiony, trochę zjeżony – zjeżony, cholera, to słowo będzie chyba prześladowało... –
Wiktor wchodzi, bez słowa, bez uśmiechu, bez jakiegokolwiek gestu – po prostu wchodzi, patrząc w podłogę; nic nie mówiąc, idzie do pokoju Krzyśka, a Krzysiek za nim – i gdy już są w środku, gdy słuchać ciche szczęknięcie zamykanych drzwi, gdy atmosfera robi się napięta – Wiktor odwraca się, albo nie, nie odwraca się, tylko właśnie stoi tyłem – i mówi krótko: „Przepraszam”.
Poza to „przepraszam” z reguły nie wychodzi, nie tak szczegółowo, rozmowa po prostu się odbywa – i kolejny obraz to już obraz Krzyśka, przyciągającego do siebie, obejmującego mocno, przepraszającego również – tu się można zatrzymać na dłużej i posłuchać – a potem Krzyśka całującego, rozpinającego koszulę, popychającego w kierunku łóżka.
A potem wszystko jest tak jak zwykle.

Sens tego odwrócenia ról jest jeszcze jeden: pozwala Wiktorowi zachować poczucie własnej godności, pozwala mieć czyste sumienie, pozwala nie czuć się dupkiem. To odwrócenie ról w fantazjach dowodzi, że on, Wiktor, wcale nie jest tchórzem, wcale nie jest ślepy, wcale nie jest hipokrytą: potrafiłby tam pójść, przeprosić, przyjąć część winy – całą winę? – potrafiłby stawić temu wszystkiemu czoła. Potrafiłby. Gdyby tylko chciał, gdyby tylko uznał, że warto i trzeba, gdyby tylko stwierdził, że się mylił i że Krzyśkowi się to należy.
Gdyby tylko chciał. A nie chce nie dlatego, że się boi, że zamyka oczy, że się okłamuje – tylko dlatego, że zwyczajnie nie warto i nie trzeba, że on się nie mylił, że Krzyśkowi nie należą się żadne przeprosiny.
Ale gdyby chciał, umiałby to zrobić. Potrafiłby. Odważyłby się. Gdyby chciał. Też filozofia.
Gdyby tylko chciał.

Podobne temu – i treścią, i sensem, i znaczeniem – jest jeszcze jedno wyobrażenie: spotkanie kuzynki Krzyśka. U niego na stancji. Bo gdy Wiktor puka, drzwi otwiera mu nie Krzysiek, a jakaś dziewczyna – o znajomych rysach twarzy, o znajomym odcieniu włosów, o znajomym kolorze oczu. Dziewczyna, która Wiktora wpuszcza, wita, pyta o cel wizyty – a potem, gdy orientuje się, z kim rozmawia, robi się nieuprzejma. Agresywna. Złośliwa.
I wtedy w drzwiach swojego pokoju staje Krzysiek – Krzysiek, który – choć smutny i z ponurą miną – przerywa kuzynce jednym słowem ten atak, bierze Wiktora w obronę, zaprasza gestem do siebie. Już w pokoju przeprasza za tę dziewczynę – i tak, od słowa do słowa, nadchodzi pogodzenie; pogodzenie, które kończy się w łóżku, pod kołdrą, bez ubrań, w zupełnie pustym mieszkaniu, bo słychać trzaśnięcie wejściowych drzwi, kuzynka sobie poszła.
Krzysiek obiecuje, że kuzynka już nigdy nie będzie zawracała im głowy. A potem całuje, tak jak zawsze całował, aż Wiktorowi brakuje tchu i sił, by się odsunąć; a potem przesuwa palcami po jego skórze, tak jak zawsze przesuwał, aż całe ciało ogranicza się do jednego, dotykanego właśnie miejsca; a potem kocha się z nim, tak jak zawsze się z nim kochał, aż można się zupełnie wyłączyć na cały świat, zapomnieć o tym, co za drzwiami czy nawet za łóżkiem, zatopić się w efektach tej bliskości.

A potem Wiktor wysuwa dłonie ze spodni piżamy i sięga po chusteczki. To było dobre wyobrażenie, przemyka mu przez głowę, tak bardzo realne – tak bardzo realnie zobrazował sobie to, co się nie może wydarzyć.

Z lewym policzkiem przyciśniętym do poduszki, z dłonią zaciśniętą na kołdrze, z ciałem niemal wciśniętym w łóżko, zupełnie jakby to był Krzysiek – bzdura, głupie porównanie godne tandetnego harlequina, istna telenowela własnych wrażeń, gdyby to nie było tak żałosne, to byłoby wręcz komiczne – z ciałem niemal wciśniętym w łóżko, bo z całych sił stara się zasnąć – tak właśnie wygląda w nocy, gdy czuje się pogubiony w tym wszystkim, co się może i nie może wydarzyć, co powinno i nie powinno być, co zaszło i nie zaszło. Taki żałosny lingwista, który jutro od rana usiądzie, zupełnie jak normalny lingwista, do ostatniego rozdziału swojego licencjatu. Trzeba po prostu odcierpieć noc, poświęcić trochę jej czasu na uspokojenie pewnych spraw, przeczekać własne wspomnienia. Krzysiek przecież kiedyś przejdzie. Za dnia panuje spokój, pewność, stabilność. Tylko noc jest groźna, nieuporządkowana, drapieżna. Więc trzeba przetrwać noc.
Trzeba po prostu, już po wszystkim, zamknąć oczy, zamiast wpatrywać się w niewidoczną w ciemności żółtą ścianę, na której ostatnio powiesił wielką, samodzielnie zrobioną z białego brystolu planszę z wypisanymi starannie rosyjskimi czasownikami nieregularnymi.
Trzeba po prostu się wyłączyć – wzrokiem, bo jest zdecydowanie wzrokowcem, więc gdy odetnie się tym zmysłem od świata, odetnie się niemal całkowicie.
Trzeba po prostu wytrzymać te nawroty wspomnień, te ataki wyobrażeń, te uderzenia tęsknoty. Przejdzie.
Bo to, że chwilami odnosi wrażenie, jakby czuł zapach wody kolońskiej Krzyśka, nie ma żadnego znaczenia. Żadnego.
Zwłaszcza że gdyby chciał, to mógłby go poczuć naprawdę. Gdyby chciał.
Gdyby. (chciał)

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top