(Data pierwotnej publikacji: 29
grudnia 2011).
Ten rozdział powstał ponad rok temu –
to chyba najdłuższe „odleżenie tekstu”, jakie mi się zdarzyło (i mam nadzieję,
że więcej się nie zdarzy). Ogromnie się cieszę, że zrzucam go z siebie
całkowicie przed końcem tego roku.
Droga Magda2em, wielkie dzięki za
szczegółowe i bardzo pomocne informacje na temat pracy tłumacza.
(Właściwie chciałam dopisać jeszcze
sporo rzeczy, ale teraz wszystko mi pouciekało, więc dodam tylko jedno: Vil,
kolejny raz dziękuję Ci za wszystkie PM-ki, które naprawdę niesamowicie
motywują!)
OD STRONY PIERWSZEJ DO OSTATNIEJ
ROZDZIAŁ II: STRONY ŚRODKOWE
Przyjęcie inności jest przyjęciem
wypartej prawdy o sobie,
lekcją
historii osobowości.
W tym zatarciu granic jest lekcja psychoanalizy,
ale też
lekcja języka.
Przy jego pomocy stwarzamy swoje światy,
a słowa potrzebują
kolein,
w które mogą wpadać bez zbędnych kolizji.
Inga Iwasiów,
„Gender dla średnio zaawansowanych”
Było gorąco, nawet tu, gdzie usiadł,
przy otwartym oknie, było gorąco i dość duszno; inni ludzie – spora grupa
wykładowców, rodzice Olgi, kilka bliskich jej osób oraz ze dwie albo trzy
studentki – zajęli niemal wszystkie miejsca, więc Wiktor w duchu pogratulował
sobie przyjścia dość wcześnie i wybrania tak dobrego punktu; położone na
parapecie kwiaty też pewnie lepiej zniosą najbliższe dwie godziny. Co prawda w
tej sali na drugim piętrze, dużej, białej, należącej do romanistyki czy
anglistyki, stały zwykłe, dwuosobowe, drewniane ławki i niezbyt wygodne
krzesła, ale dawało się wytrzymać. Uroczysty nastrój nadrabiało zielone sukno
rozciągnięte na dwóch złączonych węższymi bokami stołach przy tablicy, rozłożone
na nich papiery, wielki wazon z kwiatami i gruba, zbindowana praca, leżąca na
samym środku przed przewodniczącym komisji. Po lewej stronie siedział promotor,
po prawej dwoje recenzentów, z boku zaś, między nimi a publicznością, przy
osobnej ławce – Olga. W szarej spódnicy i marynarce z delikatnym wzorkiem
wyglądała bardzo elegancko; była spokojna, ale wyraźnie spięta i zestresowana,
co zdradzał nerwowy uśmiech, jakim obdarzyła Wiktora, gdy się spotkali na
korytarzu, wisielczy humor, z jakim się przywitała, a teraz rolowanie w palcach
rogu jednej z kartek. Brakowało kilku minut do dziewiątej; ktoś otworzył
szerzej okno, sekretarka polonistyki ustawiła dyktafon, jeszcze dwie kobiety
weszły do sali, przewodniczący wstał – i się zaczęło.
Mimo niewzruszonego przekonania, że
Olga sobie poradzi, Wiktor też się czuł nieco podenerwowany – koniec końców
obrona doktoratu nie była byle czym. Słuchając słów przewodniczącego i
promotora, przyglądał się ukradkiem paru osobom, jakie znał: spostrzegł
Andrzeja, który patrzył na Olgę z mieszaniną spokoju i nieco złośliwego
zainteresowania; zauważył, że Aneta mocno zaciska kciuki – być może po części
za samą siebie, ją w niedługim czasie też pewnie czeka obrona – Krystyna
właśnie szepnęła coś siedzącej obok Agnieszce, dwóch profesorów rozglądało się
dyskretnie, jeden z młodszych pracowników miał taką minę, jakby żałował, że
wyszedł ze swojego zakładu, a Michał, który prawdopodobnie wybrał sobie miejsce
tak, by nie widzieć Weredeckiego, najwyraźniej postanowił się poświęcić dla
przyjaciółki i zarazem nie odstawać za bardzo od pracowników uniwersytetu, bo
założył marynarkę. Do bojówek. Olga, zobaczywszy go na korytarzu, zasłoniła
sobie twarz rękami i jęknęła: „Spadaj do sali, bo się popłaczę ze śmiechu i
przez ciebie tusz mi popłynie”.
Wiktor kątem oka zerknął na siedzącego
obok Seweryna; nawet go lubił, bo Seweryn był bardzo cichy, bardzo spokojny,
bardzo milczący i bardzo nieabsorbujący sobą. I bardzo wysoki, dlatego, jak
wyjaśnił, gdy podszedł do ostatniej ławki pod oknem, chciałby usiąść na wolnym
krześle, jeśli oczywiście Wiktor nie ma nic przeciwko, bo jeśli usiądzie gdzieś
bliżej, to będzie niechcący komuś zasłaniał, oczywiście jeżeli nie będzie to
problem...
To jego „Nie chcę nikomu przeszkadzać
i robić kłopotu” bywało męczące, ale zdecydowanie budziło więcej sympatii, niż
„Będę przeszkadzał i robił kłopot każdemu, i jeszcze nie tylko będę się z tego
cieszył, ale i chwalił wszystkim dookoła” Andrzeja, więc Wiktor odsunął
zapraszająco puste krzesło i mruknął, że nie ma sprawy, a przy oknie jest o
wiele chłodniej niż gdzie indziej. Liczący dwa metry Bikończyk zasiadł obok i w
najmniejszym stopniu nie przeszkadzał; umiał sprawiać wrażenie, że go nie ma,
pewnie dlatego na sympozjum został umieszczony w boksie razem z Kostkiem,
potrafiącym z kolei doskonale mieć na oku tego typu ludzi; inaczej, jak
stwierdziła Olga, która wcześniej doradziła Michałowi to posunięcie przy
kwaterunku, ktoś by przez przypadek na Sewerynie usiadł albo nie dał mu
posiłku, bo ten człowiek nie potrafił zaznaczyć: „Jestem tu, trzeba się ze mną
liczyć”.
Seweryn przenosił wzrok na kolejne
mówiące osoby; przypominał trochę studenta wysłuchującego ważnego wykładu i
Wiktor lekko się uśmiechnął, bo w tym poważnym słuchaniu i patrzeniu też było
coś sympatycznego.
Przedstawiono treść pracy, odczytano
recenzje – dobre, merytoryczne, zdecydowanie łechcące próżność młodego naukowca
– i przez cały ten czas Wiktor, patrząc to na przyjaciółkę, to na komisję, to
na obecnych na sali ludzi, uparcie omijał jedną konkretną ławkę, jedno
konkretne krzesło i jednego konkretnego słuchacza; gdy jednak Olga przystąpiła
do odpowiedzi na uwagi i pytania recenzentów, wbrew sobie wreszcie zatrzymał
spojrzenie na Olku, którego tak starał się ignorować.
Olek siedział za rodzicami Oli,
patrzył głównie na nią – być może chwilami próbował sobie wyobrazić samego
siebie na jej miejscu, chyba wszyscy znajdujący się tu magistrzy postrzegali
Olgę po trosze jako tę, która przed nimi usiadła na fotelu dentystycznym i po
której zachowaniu można poznać, czy przeprowadzane wyrywanie zęba bardzo boli.
Wiktor za nic nie chciałby się znaleźć na jej miejscu – nie zdołałby wytrzymać
tego naporu spojrzeń, tej konieczności spokojnego, rzeczowego i sprawnego
dyskutowania przy tylu ludziach, tego zachowywania się tak, jakby duża grupa
zapełniających ławki osób była zupełnie naturalnym elementem codzienności. W
takich momentach szczerze podziwiał i Olę, i Olka, i całą resztę, za zdolność
radzenia sobie z tym wszystkim – zdolność, którą musiał posiadać nawet Seweryn,
choć podobno studentom łatwo przychodziło go speszyć.
Olek przed wejściem do sali był zajęty
głównie przyjaciółką, ale w sposobie, w jaki uścisnął Wiktorowi rękę na
przywitanie, wyczuwało się coś... a może to się Wiktorowi tylko wydawało, bo w
ogóle ręce Olka budziły w nim mieszaninę dość męczących uczuć i chętnie by się
wymówił od powitania w ten sposób – ale nie mógł, skoro teoretycznie wtedy, u
niego w domu, doszło do tego „pojednawczego” podania rąk, mniejsza z tym, do
czego doszło zaraz potem i nie tylko potem, jednym słowem, nie było sposobu, by
uciec przed rękami Olka, rękami, od których znowu wcale się nie chciało tak
uciekać...
Wiktor przygryzł dolną wargę i
spojrzał na Olgę – po czym znów, jakoś odruchowo, przeniósł wzrok na Olka,
który też miał na sobie szarą marynarkę. Z ostatniej ławki pod oknem widać było
tylko marynarkę i ciemną czuprynę, ale wcześniej, na korytarzu, Wiktor zdołał
zauważyć, że Olkowi jest do twarzy w tym kolorze, w ogóle wyglądał potwornie przystojnie
i pociągająco na tle swojej uczelni, widziany jako wykładowca i naukowiec miał
w sobie coś pobudzającego jeszcze mocniej niż dotąd. Między innymi dlatego
ławka pod oknem była taka dobra – stała daleko od tamtej, uniemożliwiała Olkowi
patrzenie na Wiktora, Wiktorowi natomiast pozwalała zerkać na Olka.
Chociaż miał nie zerkać na niego,
tylko patrzeć na Olę, pomyślał z nagłą irytacją i spojrzał przed siebie; ta
zasiadająca przy obleczonym zielonym suknem stole komisja przypomniała mu
własny egzamin licencjacki oraz obronę magisterki – i naraz poczuł dość
intensywną tęsknotę za swoimi studiami, za swoim uniwersytetem, za swoją
studencką przeszłością. Siedzenie w murach uczelni wywołało cały natłok
wspomnień; do nich akurat powracał z dużo większą przyjemnością i ochotą niż do
tego, co było wcześniej. Uwielbiał swoje studia; to był drugi po związku z
Magdą, a pierwszy zupełnie samodzielny okres, który dawał szczęście,
satysfakcję, pozwalał się odnaleźć, i to odnaleźć na zasadzie całkowitej
samowystarczalności, a przynajmniej przy coraz wyraźniejszym i skuteczniejszym
ukierunkowywaniu się ku tej samowystarczalności.
Od października dwa tysiące drugiego
roku dojrzał, zrozumiał, uchwycił jakąś istotną część samego siebie; już
pierwsze zajęcia, pierwsze lektury, pierwsze wejściówki dały to poczucie
otrząsania się z obciążających, niepotrzebnych elementów i rozeznawania się w
swoich podstawowych potrzebach. Podobały mu się w zasadzie wszystkie zajęcia,
choć niektóre były dość kiepsko prowadzone, jak wstęp do literaturoznawstwa,
który bez przeczytania paru odpowiednich pozycji byłby zupełną czarną magią, i
jak pisemne tłumaczenia z niemieckiego, na których panowała rozleniwiona
atmosfera, a doktor nie potrafił wziąć grupy w garść. Wiktor niekiedy umierał
na tych ćwiczeniach z nudów, bo narzucone przez prowadzącego tempo było godne
ślimaka.
Ale za to historia i literatura obu
języków! Nie mógł zrozumieć niektórych kolegów czy koleżanek, marudzących, że
przychodzą nauczyć się tłumaczenia, a nie po to, by jak w liceum czytać lektury
– nie mógł też zrozumieć uwag w rodzaju „historia języka gówno się przyda do
tłumaczenia”. Rozkoszował się tymi przedmiotami, czytaniem tekstów w oryginale,
i nawet jeśli na ćwiczeniach mało się odzywał – bo nie lubił zabierać głosu w
tak dużych grupach – to porywały go i uwodziły głosy wykładowczyń, ich akcenty,
ich zabawy zdaniami, ich malowanie obcymi słowami literackich obrazów. Lubił
też wykłady z historii krajów niemiecko- i anglojęzycznych, ale najlepiej się
bawił na zajęciach z tłumaczeń, od teorii przekładu poczynając. Co prawda ta
zabawa obejmowała jedynie tłumaczenia pisemne – ustne były już mniej
sympatyczne i męczyły. Zdecydowanie wolałby tłumaczyć pięć razy więcej
pisemnie, a skasować zupełnie tłumaczenia ustne.
Kolejną atrakcją był lektorat z
dodatkowego języka – Wiktor skusił się na francuski, bo przypomniał sobie
licealny zachwyt „Madame” oraz ochotę poznania tego języka, ochotę, którą
właśnie wówczas, na studiach, mógł wreszcie zrealizować. Jedynymi przedmiotami,
które wzbudzały prawdziwą niechęć, była informatyka – chociaż fakt, nauczył się
tam paru przydatnych rzeczy – oraz wychowanie fizyczne. To go na pierwszym roku
wprawiło we wściekłość, nie wystarczyło, że w liceum musiał się użerać z tym
durnym przedmiotem, to jeszcze na studiach? Na jaką cholerę WF tłumaczowi, czy
on będzie podczas tłumaczenia grał w koszykówkę albo fikał koziołki?
Sześćdziesiąt godzin w roku na WF, a łaciny czy historii filozofii było raptem
trzydzieści godzin, nie miał pojęcia, co za idioci układali te plany. Udało mu
się na szczęście zapisać do jednej z sekcji gier zespołowych, których
prowadząca, jak się dowiedział, kładła nacisk głównie na biegi – ale i tak raz
w tygodniu zgrzytał zębami na myśl, że znów musi zmarnować półtorej godziny,
choć mógłby w tym czasie poczytać lektury albo coś przetłumaczyć. Albo
zwyczajnie odpocząć i przeczytać coś zupełnie spoza tematyki studiów.
Przez pierwszy rok skupiał się na
nauce – to, co stanowiło tak zwane „typowe życie studenckie”, nie interesowało
go, nie za bardzo też miał ochotę na nawiązywanie znajomości na uczelni; na
początku drugiego semestru zorientował się, że nie zna z imienia większości
osób ze swojej grupy – i nawet mu to nie przeszkadzało. Lubił zatopienie się w
gramatykach, w słownikach, w literaturze, nie potrzebował do tego ludzi; lubił
ciszę i spokój biblioteki wydziałowej – dlatego szczególnie chętnie chodził tam
rano i późnym popołudniem, gdy było niemal pusto, a jedyny ruch poza krzątaniem
się bibliotekarek stanowiło otwieranie i zamykanie książek oraz odwracanie
kartek.
Wgryzał się więc w angielski i
niemiecki, poznawał francuski, a na własną rękę kontynuował naukę rosyjskiego –
to był podstawowy element niedziel, gdy mógł oderwać się od studiów i poświecić
więcej czasu czemuś innemu. W tym wspaniałym obrazie były, rzecz jasna, pewne
rysy – poza nielubianymi przedmiotami istniało jeszcze kilka koszmarnie
męczących godzin, gdy udzielał korepetycji. Nie cierpiał tego, już od pierwszej
chwili poczuł odrazę – ale na te kilka godzin w tygodniu zaciskał zęby i
wtłaczał w licealne głowy angielski oraz niemiecki, patrząc na swoich uczniów z
tym większym wstrętem, im więcej pracy musiał włożyć w wyjaśnienie im czegoś.
Tych, którzy w miarę szybko pojmowali materiał, traktował z pełną ulgi
obojętnością. Ogólnie rzecz biorąc, chyba nie był dobrym nauczycielem – nie,
zdecydowanie nie był i zdecydowanie nie chciałby tego robić nigdy więcej, tym
bardziej na poważnie; nie znajdował w uczeniu niczego pociągającego ani
satysfakcjonującego, a czyjeś wolniejsze tempo przyswajania wiadomości po
prostu go złościło. Pracował zawsze we własnym rytmie, raczej dość szybkim,
uczył się języków zdecydowanie łatwo, nie napotykał kłopotów przy pojęciu
jakichś reguł czy wyjątków – więc może dlatego rytm odmienny i cudze problemy
tak go drażniły. To, co tłumaczył, było przecież proste, jasne i zrozumiałe – a
te nierozgarnięte dzieciaki upierały się, że jest odwrotnie.
Zresztą, może po prostu nie umiał
tłumaczyć innym. Chyba na pewno nie umiał, bo często miał problemy ze znalezieniem
odpowiedniego sposobu wyjaśnienia jakiejś reguły, która jemu wydawała się
oczywista i którą sobie objaśnić umiał – ale na zasadzie powiązań, analogii i
przeciwieństw, które tylko dla niego okazywały się przejrzyste. Przemęczył się
jednak przez pierwszy rok, bo chciał mieć jakieś pieniądze, by kupować książki,
płyty, kserować do woli potrzebne materiały i zbierać na kolejny certyfikat. Co
prawda rodzice byli gotowi, przynajmniej w części, go finansować – ale jakoś
nie chciał. Rozmowy w domu ograniczały się do podstawowej wymiany informacji,
co wystarczało i jednej, i najwidoczniej drugiej stronie.
Z upływem czasu coraz trudniej
znajdował z rodzicami wspólny język, coraz rzadziej w ogóle chciał tego języka
szukać czy używać; miał wrażenie, że powoli, ale bardziej i bardziej się od
siebie oddalają; było to wrażenie nie tyle wyrastania muru, ile rozwidlania się
dróg. Mówiąc szczerze, odpowiadało mu to: ojciec miał swoich kolegów od piwa i
swoje filmy, które oglądał, leżąc na kanapie; matka miała swoją pracę, kolejne
dodatkowe kursy oraz koleżanki, z którymi chodziła do kina, teatru i kawiarni;
a on miał swoje studia, książki i te nieszczęsne korepetycje. Ostatni punkt
wynagradzał sobie w księgarniach, w sklepach muzycznych i w szperaniu w
Internecie, który rodzice założyli po jego naleganiach i który sam opłacał.
To wówczas zaczął odkrywać zalety
sieci: anonimowość, uczestnictwo w ukryciu i całkowitą swobodę, z której nie
musiał się tłumaczyć. Co prawda wtedy, w dwa tysiące trzecim, nie było jeszcze
tylu zjawisk, tylu stron i tylu forów, co obecnie, dało się jednak całkiem
przyjemnie bawić.
Wtedy też zaczął palić. Pogłoski o
wielkim odsiewie robionym podczas sesji zimowej na pierwszym roku przyprawiały
go o dreszcze, bo już uwielbiał swoje studia i za nic nie chciał się dać z nich
wyrzucić. Uczył się więc z zacięciem, ale nawet najlepiej wykorzystany na naukę
dzień nie uwalniał od niepokoju: a co, jeśli obleję i wylecę? Próbował te nerwy
uciszyć jakimś jedzeniem, ale nie działało – gdy był zestresowany, w ogóle tracił
apetyt; muzyka też nie do końca się sprawdzała; Internet, choć odprężał, nie
mógł być wykorzystywany jednocześnie z podręcznikiem.
W dniu pierwszego zaliczenia stał z
kilkoma osobami ze swojej grupy przed budynkiem; wymieniali wiadomości,
przeglądali notatki, opowiadali sobie zasłyszane od starszych roczników
„straszne prawdy o profesor Grynieckiej, która podrzuca naręcze indeksów i ten,
co spadnie nazwiskiem na wierzchu, jest zaliczony, a ten, co nazwiskiem do
podłogi, jest oblewany”. Wiktor odsunął na bok swoją niechęć do przebywania w
większym gronie, bo za bardzo go przerażała perspektywa zaliczenia,
przypominającego ponoć raczej egzamin, którego nie zdawała ponad połowa
studentów i które przeprowadzała taka koszmarna baba; stał więc między jakąś koleżanką
i jakimś kolegą, z rękami w kieszeniach zimowej kurtki i mocno owinięty
szalikiem, stał mimo szczypiącego w nos i policzki mrozu, stał i słuchał tych
wszystkich mało pocieszających uwag. Jedna z dziewczyn wyjęła paczkę
papierosów, większość gromady się poczęstowała – i Wiktor, częściowo wiedziony
swoistym impulsem, częściowo potrzebą zajęcia czymś rąk oraz myśli, a częściowo
skuszony zapewnieniem częstującej: „To serio uspokaja”, też wyjął jednego.
Stojący obok chłopak pstryknął mu przed nosem zapalniczką – dookoła rozniósł
się intensywny zapach – w język, gardło i nos wdarło się coś gryzącego,
drapiącego, drażniącego – Wiktor zakaszlał gwałtownie, wprawiając tym całą
grupę w wielkie rozbawienie – a po trzecim czy czwartym zaciągnięciu się
pozostało już tylko wrażenie zduszania wszystkiego poza papierosem, skupiania
całego ciała na wciąganym i wydychanym dymie, ograniczenia zmysłów wyłącznie do
ściskanego wargami papierka wypełnionego tytoniem.
Naprawdę się uspokoił, jak stwierdził,
gdy kilkanaście minut później siedział w sali i obserwował – bez tak wyraźnego
nerwowego dreszczu, bez tak silnego ścisku w żołądku, bez tak gwałtownej ochoty
rzucenia się do ucieczki – rozdającą kartki papieru podaniowego profesor.
Z zaliczenia dostał cztery i pół.
Profesor Gryniecka okazała się całkiem w porządku – albo jego indeks spadł
nazwiskiem na wierzchu.
Od tej pory powracał do papierosów,
gdy czuł, że wytrzymałość nerwów staje pod znakiem zapytania. Powracał jednak
już w zupełnej samotności – nie, nie dlatego, że tamtego dnia ludzie z grupy
tak się śmiali z tych pierwszych zaciągnięć, Wiktora też to przecież rozbawiło;
jednakże jego palenie było aktem poddania się, przyznania, że nie ma już sił,
że potrzebuje wsparcia, że musi czymś zająć ręce, usta, myśli – jego palenie
było swoistą formą proszenia o pomoc i przyjmowania tej pomocy – jego palenie
było całkowitym obnażeniem własnej słabości. Takich rzeczy nie robi się przy
ludziach. Do takich rzeczy nie przyznaje się wszystkim wokoło. Z takimi
rzeczami nie paraduje się publicznie.
Takie rzeczy powinny się odbywać w
ciszy, w ukryciu, w samotności. I tak się odbywały.
Rodzice nie palili – ojciec w ogóle,
matka popalała w liceum, ale od ciąży rzuciła. W sesji zimowej Wiktor zdołał im
wmówić, że czuć od niego papierosy, bo koledzy z grupy palą przed każdym
zaliczeniem, jednak któregoś dnia na początku czerwca matka go wreszcie
przyłapała. Siedział wtedy w domu sam, w swoim pokoju, przy biurku, i uczył się
do egzaminu z filozofii; to, co należało do filozofii dziewiętnastego wieku,
mieszało mu się w głowie, mieszali mu się też filozofowie przyrody, poza
Talesem ich nie rozpoznawał, niektórych nawet nie umiał wymówić bez potknięcia –
więc dla uspokojenia umysłu wyciągnął z plecaka kupioną dzień wcześniej paczkę
Marlboro i zapalił. Po kilkukrotnym zaciągnięciu się uznał, że ten Anaksagoras
z Anaksymenesem nie są jednak takim kretyństwem, jak mu się przed chwilą
wydawało. A nie, Anaksymander, nie Anaksagoras. Też ładnie.
Pukanie, które się naraz rozległo,
dotarło do niego dopiero wtedy, gdy matka już otworzyła drzwi.
– Wiktor, ty palisz? – zapytała ze
zdumieniem i wzburzeniem. Poczuł się jak kilka lat wcześniej, gdy weszła w nocy
do pokoju. Miał cholernego pecha, albo do późna szukała drugiego kalkulatora,
albo w połowie drogi do pracy wracała do domu, bo zapomniała ważnego dokumentu.
– Jak się uczę do sesji – odmruknął,
zgniatając ledwo napoczętego papierosa w popielniczce. Matka miała wyraźnie
niezadowoloną minę, trochę się starli, ale w końcu ona spasowała – zażądała
tylko, żeby otwierał okno, gdy kopci. I żeby nie chodził z petami po domu. I
lepiej, żeby się nie ładował ojcu przed oczy z tym świństwem, bo ojciec nie
cierpi papierosów.
Palił więc odtąd, stojąc przy otwartym
oknem, często z książką lub notatkami rozłożonymi na parapecie. Palił w czasie
sesji – i w niektórych momentach, gdy jakieś wydarzenie naprawdę wyprowadziło
go z równowagi. W wakacje po pierwszym roku w ogóle nie potrzebował papierosów,
przez trzy miesiące miał spokój: uczył się, dużo czytał, sporo czasu szperał w
Internecie.
Na drugim roku poznał Anitę – spotkali
się najpierw chyba przy którymś z kser, pożyczył jej brakującą kwotę do
opłacenia kopii jakiegoś podręcznika; szybko o tym zapomniał, suma była
nieduża, ale Anita dopadła go na korytarzu następnego dnia, oddała pieniądze,
podziękowała – i tak jakoś wyszło, że przez dłuższy czas rozmawiali, a
kolejnego dnia spotkał ją w bufecie i nim się obejrzał, został usadzony wśród
niedużej grupy slawistów, pił herbatę, słuchał rozmów, nawet parę razy się
włączył.
Anita była na drugim roku slawistyki;
wysoka, szczupła, z sięgającymi połowy pleców, farbowanymi na pomarańczowo
włosami oraz z jasnobrązowymi oczami, w długich spódnicach i z wielkimi
kolczykami w uszach oraz z licznymi bransoletkami na rękach zdawała się bardzo
wyrazista, bardzo zdecydowana oraz bardzo silna. I taka właśnie była, musiał
jej to dość szybko przyznać – a do tego miała do powiedzenia wiele ciekawych
rzeczy, dużo czytała i świetnie mówiła po rosyjsku. Lubił spędzać z nią
okienka, o ile wypadały im w tym samym czasie, nie przeszkadzało mu też większe
towarzystwo slawistów, poza tym Anita była dobrą towarzyszką w bibliotece:
zajmowała się swoimi książkami, nie zaczepiała co chwila, by pogadać, i
potrafiła zatopić się w swojej pracy. Mieszkała w akademiku – przyjechała z
Cedr, tylko już nie pamiętał, czy Małych, czy Wielkich – i czasami Wiktor tam
przychodził, gdy większa grupka z wydziału filologicznego urządzała imprezy
„rozmowno-pijące”. Imprezy okazały się nawet dość sympatyczne, choć ludzi było
zdecydowanie za dużo; siadywali jednak często z Anitą gdzieś na boku, ona piła
piwo, on wino, bo za piwem nie przepadał, i rozmawiali, niekiedy też milczeli,
słuchając lub obserwując innych.
Anita różniła się od Magdy mocno:
pewnością siebie, charyzmą, silnym charakterem i pewną upartością, zaciętością
w dążeniu do celu – ale te dwie dziewczyny łączyła inteligencja i coś takiego w
osobowości, co sprawiało, że Wiktor szybko polubił przebywanie w ich
towarzystwie. Niestety, okazało się, że łączy je jeszcze jedna rzecz – pragnienie
czegoś więcej.
Zrozumiał to, gdy na sylwestrowej
imprezie w akademiku, po wystrzeleniu korków szampanów, składali sobie
życzenia, przekazywali butelki z rąk do rąk, patrzyli na fajerwerki, a Anita
uśmiechnęła się dziwnie – usta miała wąskie, ale ładne – wsunęła mu ręce we
włosy i powiedziała zdecydowanym tonem: „Uwielbiam cię, ty mrukliwy dziwaku,
więc wszystkiego najlepszego” – po czym pocałowała, równie zdecydowanie.
Jak w przypadku Magdy – to nie było
nieprzyjemne, po prostu... mdłe. Nijakie. Nie poruszało. Ale nie odsunął się,
przeciwnie – objął ją, spróbował na ten pocałunek odpowiedzieć; czuł się przy
tym trochę chroniony faktem, że posunięcie Anity stanowiło zaskoczenie – a
potem pozwolił, by pocałowała go jeszcze raz, krótko, by przytuliła się do
niego i by potem, gdy wrócili do akademika, była tak blisko, że miała prawo
uważać to za obustronną deklarację.
Wtedy, tej sylwestrowej nocy, pomyślał
znów, że to wieczorami, we własnym łóżku i na własną rękę, się nie liczy – to
tylko takie... takie nieważne – a z Anitą uda mu się to, co się nie udało z
Magdą, teraz się bardziej postara.
Nie udało się, rzecz jasna – to pewnie
było do przewidzenia, tylko że on wtedy nie chciał przewidywać; nie udało się i
tyle. Przez styczeń spotykali się głównie na uczelni, przesiadywali trochę w
akademiku, zwłaszcza pod koniec semestru, gdy uczyli się do sesji, ta nauka we
dwójkę była bardzo przyjemna, potem też odprowadzali się wzajemnie na egzaminy –
ale po egzaminach, w jeden z ostatnich dni przed feriami, współlokatorka z
pokoju Anity już wyjechała i trzeba było zrobić krok dalej w tym związku.
Obejmował siedzącą na jego kolanach
dziewczynę, rozpinał jej powoli bluzkę, zaproponował, żeby zdjęła kolczyki, bo
są bardzo duże i mogą się niechcący zahaczyć, na co Anita roześmiała się,
ściągnęła swoje kolczyki oraz jego okulary i pchnęła go na łóżko z czułym „Już
nie gadaj” – a potem leżał obok niej, zaciskając dłoń na kołdrze i wpatrując
się w ścianę, Anita gładziła go palcami po szyi, i czuł się jeszcze bardziej
paskudnie niż wtedy z Magdą – i nadal jeszcze pełen wyobrażeń, na których
musiał się opierać, by cokolwiek z tego kroku wyszło, wyobrażeń, których nie
uspokoiła bliskość kobiecego ciała.
I coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę
z tego, że to nie są „takie nieważne” wyobrażenia i że nic nie da ograniczanie
ich tylko do samotnych wieczorów i własnych dłoni, i że nie uda się ich
wyciszyć, odepchnąć i unieważnić w taki sposób, w jaki próbował. Przez krótką
chwilę poczuł tak mocne przerażenie, że zrobiło mu się niedobrze – a potem była
już tylko niechęć, do siebie, że potrzebował tamtego wieczornego, do Anity, że
nie była w stanie tego w nim zdusić, i do wszystkiego dookoła, po prostu za to,
że było nie tak.
Musiała coś wyczuć, bo wreszcie
odsunęła się, potem wstała, ubrała się – i zadała to pytanie, na które on już
zdążył sobie wyraźnie odpowiedzieć: „Wiktor, co się dzieje?”. Odparł, że nic –
po czym też wstał, narzucił szybko ubranie i po niczego niewyjaśniającym
„Przepraszam” wyszedł, z ponurą myślą, że znów rozwalił dobrą znajomość – oraz
z dręczącą świadomością tego, z kim tak naprawdę chciałby się znaleźć w łóżku.
I to drugie było o wiele gorsze.
Od końcowego przystanku dwunastki
szedł Kartuską do domu na pamięć, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie;
zastanawiał się, jakim cudem przez tyle czasu był w stanie nie dopuszczać do
siebie wprost tego faktu, który wcale mu się nie podobał, ale którego nie dało
się już zanegować – i tęsknił za czasem sprzed paru godzin, gdy ta świadomość
spoczywała w ukryciu, gdzieś na boku, nie istniała tak wyraźnie i wprost.
Następnego dnia pojechał do akademika,
niechętnie, ale wiedział, że musi. Rozmowa z Anitą była krótka, ani przyjemna,
ani łatwa; jakoś przeprosił, choć wytłumaczyć się w pełni nie umiał – bo nie
potrafił ani nie chciał wypowiedzieć tego, co stanowiło wyjaśnienie sytuacji,
nie przeszłoby mu to przez usta – i choć tak naprawdę te przeprosiny niczego
nie dały, ani jemu, ani jej. Gdy wychodził, czuł ogromny żal, bo po tym
wszystkim zdecydowanie nie było szans na kontynuowanie znajomości, tak samo jak
z Magdą – i ulgę, bo nie czekały go kolejne takie „próby” – i potworne
zmęczenie, zmęczenie samym sobą i zniechęcenie do siebie. Dobrze, że było już
po sesji, że miał ferie, bo przez kilka dni głównie leżał w łóżku, czytając coś
lub słuchając muzyki, aby tylko odsunąć od siebie męczące myśli.
Widywał potem Anitę na uczelni, ale
unikał jej – chyba oboje czuliby się zbyt zakłopotani i źli na jedną konkretną
osobę, czyli Wiktora, by czerpać jakąkolwiek przyjemność z rozmów. Siłą rzeczy
stracił też kontakt z resztą slawistów, może zresztą nie tyle siłą rzeczy, ile
swoim unikaniem również ich; przez jakiś czas znów ograniczył kontakty z ludźmi
do wspólnego przebywania na zajęciach z własną grupą. Ten czas trwał dość
długo, bo niemal rok – rok wycofania się w siebie, rok spokoju, przynajmniej
takiego powierzchownego spokoju. O tym, co stanowiło powód do niepokoju, starał
się nie myśleć – ale to powracało w pewne wieczory, w pewne noce, powracało
wraz z pewnymi obrazami i z pewnymi pragnieniami, aż zsuwał ręce niżej i niżej
i wreszcie pozbywał się tego napięcia, tych wyobrażeń, tych myśli. Niestety,
tylko na jakiś czas, i to na dość krótki.
Jednak drugi rok studiów zawierał też
plusy: Wiktor skończył z korepetycjami, gdy tylko dostał stypendium, a
stypendium okazało się nawet spore; odebrał z British Council certyfikat CAE,
który zdawał w czerwcu; seminarium dyplomowe z angielskiego, na jakie się
zapisał, prowadziła doktor, którą ogromnie lubił; w połowie drugiego roku udało
mu się odbyć praktyki w biurze tłumaczeń i choć dostawał mało ciekawe materiały
do pracy, czuł, że zbliża się do robienia tego, czego potrzebował; wreszcie
zgodnie z zamierzeniami zrobił certyfikat z niemieckiego. Koniec końców drugi
rok studiów był całkiem dobry, mimo wszystko; to, co nie było w nim dobre,
Wiktor starał się zepchnąć jak najbardziej w niepamięć.
Trzeci rok okazał się jeszcze lepszy:
zajęć było niedużo, więc dało się i spokojnie przygotowywać do egzaminu
licencjackiego, i pisać licencjat, i uczyć się dalej francuskiego oraz
rosyjskiego, i robić dorywczo tłumaczenia z angielskiego oraz niemieckiego dla
paru biur. Pisanie pracy przyniosło dużo przyjemności, bo zagadnienie, które
Wiktor sobie wymyślił, podobało się i jemu, i promotorce. Co prawda gdy na
pytanie rodziców o temat wypalił jednym tchem: „Wybrane problemy tłumaczeniowe
w polskich przekładach powieści »Tessa d’Urberville« i »Juda Nieznany« Thomasa
Hardy’ego”, matka tylko powiedziała, że ciekawe, a ojciec mruknął coś, co
brzmiało jak „Taaa”, ale oni się nie liczyli – liczyła się promotorka, z którą
mógł przez pół seminarium dyskutować o stylu Hardy’ego.
Na trzecim roku grupa seminaryjna
jakoś mocniej się ze sobą związała – to dlatego sylwestra dwa tysiące pięć
Wiktor spędził tym razem u jednej z koleżanek, to dlatego siedział przed
północą na kanapie w słabo oświetlonym pokoju, w którym reszta tańczyła, piła
lub rozmawiała – i zastanawiał się, po jaką cholerę dał się na to namówić.
Chyba po prostu nie chciał spędzać sylwestra z rodzicami, ale już po pierwszej
godzinie miał ochotę wrócić do domu. Było za głośno, za tłoczno, za męcząco,
poza tym przypomniała mu się zeszłoroczna impreza oraz jej konsekwencje i
zatęsknił za niedokończoną powieścią Trifonowa, która leżała teraz na biurku, z
zakładką w postaci bibliotecznej ulotki informacyjnej między kartkami; w pewnym
momencie nawet zamierzał już wstać, po cichu wziąć swoje buty oraz kurtkę i
wyjść z tego domu – gdy napotkał wzrok jakiegoś chłopaka, chłopaka
przyglądającego mu się chyba od dłuższej chwili, chłopaka, który właśnie się
uśmiechnął i przeniósł spojrzenie na tańczące pary. Chłopaka, który spoglądał w
jego kierunku jeszcze parę razy w ciągu nocy i który wreszcie, około trzeciej,
gdy już część gości zasnęła przez zmęczenie lub alkohol, usiadł obok Wiktora na
kanapie.
Miał na imię Krzysiek, był kuzynem
Martyny, organizatorki sylwestra, studentem czwartego roku historii i mieszkał
chwilowo w tym domu, bo coś mu nawaliło z dotychczas wynajmowaną stancją. Na
pytanie, dlaczego po prostu nie skorzysta z gościnności wujostwa na stałe,
odpowiedział z trochę dziwnym uśmiechem, że zależy mu na swobodzie.
Sens tej swobody Wiktor zrozumiał
dopiero po pewnym czasie – dopiero wtedy, gdy Krzysiek położył mu rękę na
karku, przyciągnął i pocałował, w taki sposób, że nie sposób było odepchnąć – i
gdy kilka minut później znaleźli się w pokoju, zamkniętym teraz na klucz,
osłoniętym muzyką z radia, ograniczonym do światła lampki przy łóżku.
Z tamtej nocy Wiktor pamiętał przede
wszystkim wyraźne i niemożliwe już do przegonienia uświadomienie – że to jest
właśnie to, czego pragnął, że to jest właśnie to, co powracało wieczorami i
nocami pod kołdrą, że to jest właśnie to, czego nie musi wspomagać żadnymi
wyobrażeniami, bo to wszystkie te wyobrażenia spełnia – że to jest właśnie to,
co tkwiło w nim od dawna, od bardzo dawna, i czekało na uwolnienie. Ból w
trakcie i pewien dyskomfort podczas poruszania się nie miały znaczenia, ani
wtedy, ani później.
Gdy leżeli potem obok siebie,
wiedział, że już nigdy nie zdoła spróbować tego z dziewczyną – nie zdoła się
już ani przez chwilę oszukać, ani przez moment wmówić sobie, że w kobiecym
ciele odnajdzie cokolwiek z tego, co odnalazł w męskim. Nie wiedział jeszcze,
co powinien zrobić z tą wiedzą, ale oswajał się z nią, gdy obaj uspokajali oddechy,
gdy Krzysiek przesunął dłonią po jego ramieniu, gdy lekko uderzył wskazującym
palcem w nos i powiedział, żeby Wiktor tak za dużo w łóżku nie myślał, bo to
szkodzi na potencję.
Wiktor uśmiechnął się lekko – smakował
jeszcze w tym „po”, które po raz pierwszy nie budziło niesmaku do siebie i
chęci ucieczki – ale uśmiech zszedł mu z ust, gdy Krzysiek naraz zapytał, jak
on to ujął... „Dlaczego mi nie powiedziałeś, że to pierwszy raz?”, z czymś na
kształt wymówki, a na pytanie, skąd wie, odparł krótko, że się domyślił.
– Jakie to ma znaczenie – mruknął
Wiktor po chwili milczenia, wzruszył ramionami, po czym założył okulary, wstał
i się ubrał; zignorował przy tym stwierdzenie Krzyśka: „Jakieś ma”. Podchodził
już do drzwi, gdy zatrzymało go kolejne pytanie:
– To kiedy się widzimy?
Obejrzał się, zaskoczony. Jakoś dotąd
nie myślał o tym wydarzeniu w dalszej perspektywie – gwoli ścisłości, od
pocałunku w salonie w ogóle za bardzo nie myślał, poddawał się tylko kolejnym
pocałunkom, dotykowi dłoni i bliskości ciała, odpowiadając na oślep i z pewną
zawziętością, jakby w obawie, że zaraz zostanie mu to wydarte – ale teraz
uznał, że pomysł powtórzenia tego wszystkiego jest wyjątkowo dobry.
Zastanawianie się nad całą sytuacją wolał odsunąć na później.
– Nie wiem – mruknął, oparł się o
drzwi i spojrzał na dłonie chłopaka. – Masz pomysł?
Wolał jemu zostawić wymyślanie czasu i
miejsca, sam jedynie zgadzał się lub odmawiał, tak to działało i na początku, i
później; wtedy, w ten wczesny poranek Nowego Roku, wysłuchał propozycji,
pokiwał głową i wyszedł z myślą, że za trzy dni wszystko się powtórzy, dopiero
za trzy dni, które już zaczynały się niemiłosiernie dłużyć. Gdy wrócił do domu,
rodzice spali – na jego szczęście, jak się zorientował, gdy w łazienkowym lustrze
zobaczył swoją szyję.
Trzy dni później, ledwo zamknęli się w
pokoju Krzyśka na klucz – na wszelki wypadek, bo choć ani Martyna, ani jej
rodzice nie zamierzali wrócić do wieczora, lepiej było się zabezpieczyć –
Wiktor zsunął trochę golf z szyi i powiedział z irytacją:
– Nie rób mi więcej śladów, nie mam
ochoty chodzić w swetrach po nos.
– Wypadek przy pracy – odparł Krzysiek
takim tonem i z takim uśmiechem, że Wiktorowi zrobiło się gorąco, bynajmniej
nie od golfu. – Kolejne będą niżej.
I były.
Następne trzy miesiące upłynęły w
dziwnej atmosferze – Wiktor czuł się jakoś wewnętrznie rozleniwiony, a może
tylko odprężony, bo przecież dalej się uczył, pisał pracę, robił tłumaczenia,
czytał – i chodził z Krzyśkiem do łóżka, co od końca stycznia stało się
znacznie prostsze, ponieważ Krzysiek znalazł nową stancję: zamieszkał wraz z
jakimś chłopakiem, chyba z medycyny, a że współlokator większość czasu spędzał
poza domem, spotkania były łatwiejsze i częstsze. Czasami po wszystkim leżeli
nago pod kołdrą i czytali, chociaż Wiktor zwykle wolał się ubrać i z książką w
ręku usiąść gdzieś dalej, na krześle lub na podłodze. Poza samym momentem, gdy
to się działo, bliskość Krzyśka peszyła i drażniła, przywoływała pewne
niepokojące wrażenia, przypominała, że całą tę sytuację trzeba będzie jeszcze
przemyśleć, że czas tego przemyślenia jest coraz bliżej i że wnioski, jakie się
pojawią, mogą nie być przyjemne. Aby tego uniknąć, gdy kończyli, Wiktor sięgał
po ubranie i przenosił się gdzie indziej, byle znaleźć się poza obszarem łóżka.
Krzysiek niekiedy dawał mu spokój i zajmował się swoimi książkami – ale
częściej kręcił głową, klepał ręką opuszczone miejsce na łóżku i mówił z
wyraźnym rozbawieniem:
– Chodź tu, ty jeżu.
Czasami Wiktor odmrukiwał, że nie
teraz albo że woli siedzieć tam, gdzie siedzi – ale czasami w głosie,
spojrzeniu czy geście Krzyśka podchwytywał coś, przez co znów robiło mu się
gorąco, więc przychodził, siadał na łóżku i spinał się lekko, gdy czuł dłoń
gładzącą jego szyję lub plecy.
– Schowałeś już kolce? – mruczał mu
naraz Krzysiek w kark i, nie czekając na odpowiedź, wsuwał ręce pod koszulę
albo gryzł lekko w ucho. Kiedy indziej sam wyskakiwał z łóżka, przechodził nago
przez pokój, stawał za Wiktorem i pochylał się nad nim, obejmując ramionami lub
wsuwając mu ręce we włosy. – Baza do jeża – mówił wtedy wesoło. – Zrzucaj
kolce, szczególnie te z tyłka, i do łóżka.
– Czytam – odburkiwał Wiktor,
przymykając oczy, bo dłonie przesuwające się po skórze rozpraszały.
– Chodź, seks dobrze robi na wzrok –
padała odpowiedź, ręce stawały się coraz bardziej natarczywe i wreszcie trzeba
było, chciało się poddać, wrócić w tę bliskość i przyjemność.
Z Krzyśkiem też się dobrze rozmawiało,
chociaż Wiktor z początku nie miał na rozmowy zbytniej ochoty – a może po
prostu nie umiał się w nich odnaleźć, może peszyła go ta zwyczajność i
normalność rozmów zaraz po niezwyczajności i nienormalności stosunku. Podczas
pierwszych spotkań mówił zatem głównie Krzysiek, prowadził długie monologi, w
które niekiedy próbował wciągnąć słuchacza; w końcu zaczęło się to udawać,
Wiktor odzywał się trochę częściej, mówił więcej, choć nadal wolał milczeć i
słuchać.
– Jesteś takim kolczastym mrukiem –
stwierdził kiedyś Krzysiek; leżał wtedy na nim i przesuwał palcami po plecach,
a Wiktor, z poduszką pod policzkiem, pozwalał się tym delikatnym dotykiem
pobudzać od nowa. – Powiesz jedno słowo i zaraz wystawiasz na mnie pięć kolców.
Rozgadasz się kiedyś?
– Może jak przestaniesz z tym jeżem –
wymruczał Wiktor w poduszkę.
– Ale to idealne określenie dla ciebie
– roześmiał się Krzysiek. – Widziałeś kiedyś jeża na żywo?
– Nie.
– A ja tak, widziałem kiedyś takiego
małego w lesie. – Oparł podbródek na ramieniu leżącego i podjął: – Był mały i
siedział na ziemi, ja do niego mówię: „Ale śliczny jesteś”, a to bydlę stawia
kolce na sztorc, wypisz, wymaluj ty, może nie?
Wiktor prychnął.
– Poważnie. – Po głosie Krzyśka można
się było domyślić, że chłopak się świetnie bawi. – Założę się, że jakbym
zawołał za nim „Wiktor!”, drań by się obejrzał.
Ponowne prychnięcie zmieszało się ze
śmiechem.
Krzysiek był przystojnym, dobrze
zbudowanym szatynem, z nieco kwadratową, interesującą twarzą, z wyrazistymi
rysami, z niebieskimi oczami, w których Wiktor widział wyraźnie pożądanie, gdy
znajdowali się w łóżku. Czasami, gdy przez parę dni nie mogli się spotkać,
wyobrażenie sylwetki chłopaka, jego nagiego ciała, jego dłoni – dużych,
silnych, męskich – łączyło się z przesuwaniem palców pod piżamę i zastępowało
na moment rzeczywistość. To wyobrażenie wyparło wcześniejsze fantazmaty,
zastąpiło wszelkie dotychczas pobudzające wizje, pozwoliło odbierać ten nocny
dotyk własnych dłoni jako coś mniej żałosnego, bo przecież tylko chwilowego,
zastępczego, prowizorycznego. Jeżeli spotykali się niemal codziennie, noce były
spokojne i bez fantazji, te bowiem zrealizowały się już innymi dłońmi i w innym
łóżku.
Głównie w łóżku, bo Wiktor nie lubił
wychodzić z tymi rzeczami poza jego teren – Krzysiek natomiast wychodzić chciał
co i rusz; to oraz kwestia rozmów stanowiło dwa powody ich sporów. Dla Krzyśka
ściana, krzesło, biurko, przedpokój czy łazienka były tak samo dobrymi
miejscami, Wiktor natomiast odsuwał się od pocałunków, wysuwał z objęć czy
odpychał od siebie drugie ciało, jeśli nie doszli jeszcze do łóżka.
– Jeż, mruk i konserwatysta –
oświadczył raz Krzysiek ponuro. – W ogóle nie masz wyobraźni, za to masz
obsesję na punkcie łóżka. Jesteś jak fanatyczny mormon, tylko jedno miejsce na
seks, może jeszcze tylko jedna pozycja i tylko jeden dzień w roku na to?
– Jak ci tak przeszkadza, mogę wyjść –
odparł Wiktor ze złością, bo ta rozmowa wprawiła go w zakłopotanie, a
jednocześnie poczuł się urażony. Wstał, ale Krzysiek chwycił go za rękę i
pociągnął – na łóżko, na siebie.
– Nie obrażaj się – powiedział
łagodnie; to się musiało zacząć już wtedy, ale Wiktor nie umiał się zorientować
w sytuacji. – Tak tylko mówię, jak chcesz, to możemy do końca życia robić to
jedynie w łóżku.
Choćby to „do końca życia” powinno
było go ostrzec. Z drugiej strony, co by zrobił wówczas z tą wiedzą?
W każdym razie ten łagodny ton,
połączony z tym podniecającym dotykiem, uspokoiły go i ułagodziły. Zostali w
łóżku.
Preferował łóżko, bo tu nie odczuwał
aż tak intensywnie i kłopotliwie braku ubrania. Ten brak był krępujący –
czasami wręcz uderzał; drugie ciało, takie samo jak własne, stawało się zbyt
bliskie, zbyt wyraźne, zbyt dominujące nad wszystkim, co poza nim. W łóżku, z
prześcieradłem i poduszkami jako swoistym parawanem, jeszcze czasem z kołdrą,
choć tę zwykle szybko skopywali gdzieś na bok lub na podłogę – w łóżku nie był
aż tak nagi jak poza łóżkiem. W łóżku ta nagość stawała się – no właśnie,
półprzezroczysta. Łatwiejsza. Przyjemniejsza.
Lubił jednak te momenty, gdy Krzysiek
rozpinał mu koszulę, spodnie, zsuwał slipy – lubił, mimo że pojawiał się
wówczas także pewien dyskomfort: wrażenie zatracenia bariery dzielącej od tego,
co zewnętrzne, uczucie utraty kontroli nad sobą, świadomość zupełnego
wystawienia się, zdania, podporządkowania cudzym dłoniom, cudzemu ciału, cudzej
kontroli. Lubił, bo przyjemność z tym związana okazywała się silniejsza niż
dyskomfort.
Od lutego do marca parę razy
przenocował na stancji; wrażenie było trochę dziwne, bo zasypiał przy Krzyśku i
budził się przy nim, jedli razem kolację i śniadanie, kąpali się jeden po
drugim – przy czym Wiktor przezornie zamykał drzwi łazienki na zasuwkę, żeby
mieć spokój, a Krzysiek stukał i marudził, żeby go wpuścić.
– Nieużytek – powtarzał. – Otwórz,
zobaczysz, jak ci namydlę... wszystko.
Wiktor za którymś razem zakręcił na
moment kran i podszedł do drzwi.
– Konserwatywny mormon bez wyobraźni,
tak? – powiedział ze złośliwym uśmiechem. – To teraz przynajmniej będziesz miał
potwierdzenie swojej opinii.
Zignorował pełne pasji: „Cofam
mormona! Cofam wszystko!” i wrócił do wanny.
Krzysiek jednak umiał być też
delikatny – dał tego dowód podczas któregoś z pierwszych spotkań, gdy leżeli w
łóżku, na boku, okryci kołdrą tylko do pasa; Wiktor czuł ramię obejmujące go w
pasie i klatkę piersiową mocno przyciśniętą do pleców – a potem poczuł palce
przesuwające się po lewej ręce, przy łokciu, i usłyszał łagodne pytanie:
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– Nie – odmruknął, nie otwierając
oczu; doskonale wiedział, do czego odnoszą się te słowa.
– Przepraszam. – Ton głosu dawał do
zrozumienia, że mówiącemu naprawdę jest przykro za poruszenie tego tematu – i
Krzysiek nigdy więcej nie powrócił do kwestii owych dwóch blizn; w łóżku nie
omijał ich ustami ani palcami, nie poświęcał im też jednak szczególnie dużo
uwagi, tak że Wiktor nie miał wrażenia, jakby niewerbalnie dopytywano go dalej.
Lubił jego dotyk – lubił zapach jego
skóry i ciężar jego ciała na sobie – lubił te początkowe chwile, gdy jeszcze
rozdzielało ich ubranie, lubił własne zapomnienie o wszystkim w trakcie
narastającej bliskości, lubił te kulminacyjne momenty, gdy mieszanina pomruków,
pocałunków oraz westchnień zagłuszała wszelkie niepokojące myśli. I lubił to
„po”, gdy dłoń Krzyśka przesuwała się po ramieniu, plecach, karku lub nodze, a
oddech powoli się uspokajał.
W gruncie rzeczy lubił też jego
towarzystwo – bo Krzysiek był inteligentny, sympatyczny, zabawny, chociaż nieco
namolny. Największy problem polegał na tym, że nie potrafił dłużej milczeć, a
zarazem nie wystarczał mu własny monolog.
– Rozgadaj się trochę – marudził za
którymś razem. – Nie mogę wiecznie ja mówić, ty już znasz cały mój życiorys, a
ja nawet nie wiem, kiedy masz urodziny.
– Po co ci to? – mruknął Wiktor,
okrywając się porządniej kołdrą.
– Dam ci prezent – oświadczył Krzysiek
takim tonem, jakby wpadł na genialną myśl. – Oczywiście cała noc dobrego seksu
swoją drogą, ale dam ci coś poza tym. Może jakiś słownik, to by ci pasowało.
– Nie obchodzę urodzin – powiedział,
żeby uciąć temat; nie obchodził ich, wraz z imieninami, od początku studiów, a
raczej sam sobie robił prezenty i unikał świętowania z kimkolwiek innym.
Rodzice przyjęli tę decyzję zdziwionymi minami, wzruszeniem ramion oraz
stwierdzeniem, że skoro tak chce, to niech będzie – chociaż zauważył, że matka
starała się to jakoś obejść, zawsze w dzień urodzin oraz imienin kupowała
sernik, taki, jaki Wiktor najbardziej lubił, za każdym razem wynajdywała też
niewinny pretekst zakupu. Nie komentował tego – mimo wszystko gest był dość
przyjemny.
Przedstawienie swojego stanowiska
okazało się jednak błędem, bo Krzysiek zaczął jeszcze bardziej męczyć:
pytaniem, dlaczego, naleganiem, że trzeba obchodzić i zapewnieniem, że od jego
prezentu Wiktor się nie wymiga.
A jednak się wymigał, uniknął tego
obchodzenia urodzin. Chociaż chwilami żałował.
Zaczęło się z pozoru niewinnie: od
propozycji wspólnego pójścia do kina, na spacer, na jakąś imprezę, do muzeum –
akurat była wystawa dotycząca pierwszej wojny światowej, a tym okresem Krzysiek
się pasjonował i z niego pisał magisterkę. Wiktor za każdym razem odmawiał –
nie widział sensu takich wspólnych wyjść, nie rozumiał ich celu, nie miał na
nie ochoty. Przy muzeum stwierdził, że Krzysiek może iść sam.
– To nie to samo – oświadczył chłopak
stanowczo. – Chcę iść z tobą.
– Po co? – Nie zadawał dotąd tego pytania,
nie wydawało mu się potrzebne – ale w tamtym momencie nagle stało się
konieczne. Krzysiek wyraźnie się zawahał, po czym, jakimś nadmiernie wesołym
tonem, odparł, że ma ochotę poobmacywać Wiktora między armatami. Wiktor
wzruszył ramionami i mruknął, że obejdzie się bez armat. Krzysiek wyglądał na
mocno zawiedzionego; na wystawę w końcu poszedł z jakimiś kolegami z roku, ale
przez parę dni miał nieco urażoną minę.
Wreszcie doszło do starcia. Któregoś
późnego popołudnia, gdy już skończyli, Wiktor się ubrał i rozglądał za swoim
plecakiem, a Krzysiek, który w samych slipach siedział na łóżku, zaczął mówić.
Jego kuzynka miała za parę dni przyjechać na weekend, przenocować u niego na
stancji – i chciał, by Wiktor ją poznał.
– Po co? – Wiktor zapomniał o plecaku,
bo ta propozycja wydała mu się niesamowicie absurdalna. Krzysiek uśmiechnął się
lekko.
– Bo to moja ulubiona kuzynka –
odpowiedział i sięgnął po swoje spodnie, leżące przy łóżku. – Zawsze się
świetnie dogadywaliśmy i wiesz... jej powiedziałem.
– Co? – Obserwowanie ubierającego się
Krzyśka było prawie tak przyjemne, jak obserwowanie go, gdy się rozbierał, więc
Wiktor darował sobie szukanie plecaka, wsadził ręce w kieszenie dżinsów i
patrzył na dłonie tamtego, wciągające spodnie i zapinające rozporek.
– No... o sobie. – Krzysiek rozejrzał
się po podłodze i podniósł szarą koszulę. – Że jestem gejem, jeszcze jak
byliśmy w liceum, a ostatnio, że kogoś mam. – Zapinał guziki, spoglądając na
Wiktora, i mówił dalej, uśmiechając się, jakby to wszystko było doskonałą i
zupełnie naturalną wiadomością. – Dla niej to nigdy nie był problem, zawsze
miała sensownie ułożone w głowie i nigdy nie wyskakiwała z jakimiś
homofobicznymi głupotami. Ucieszyła się, chętnie cię pozna.
– Po co ma mnie poznawać? – Pamiętał,
że wtedy właśnie poczuł pierwsze ukłucie paniki. Coś było nie tak. Działo się
coś niepokojącego.
Krzysiek zapiął koszulę do końca,
przesunął dłonią po głowie, wyraźnie się zawahał, po czym podszedł – z poważną
miną, gdzieś zniknęła całkowicie jego zwykła, żartobliwa postawa. Objął Wiktora
w pasie i pocałował lekko; był tylko trochę niższy, więc gdy się odsunął,
Wiktor widział przed sobą jego niebieskie oczy, krótkie, proste rzęsy i brązowe
brwi; w oczach tych było coś czułego, coś zbyt czułego, by nie pojawiła się
obawa.
– Bo mi na tobie zależy – odpowiedział
Krzysiek spokojnie, może trochę ciszej, niż mówił zazwyczaj. – Bo ona jest dla
mnie ważna jako rodzina, a ty... ty jesteś dla mnie ważny jako mój chłopak. Ja
wiem – dodał głośniej, jakby chciał uprzedzić zarzuty – wylądowaliśmy na
początku w łóżku tak dla sportu, ale w końcu nadziałeś mnie na te swoje kolce
jak jeż jabłko. – Roześmiał się krótko z własnego porównania. – Zakochałem się
w tobie, najeżony mruku – podjął, znów trochę ściszając głos; miał przy tym
taki wyraz twarzy, że Wiktorowi na moment przeszła wszelka ochota na odsunięcie
się, gdy Krzysiek przyciągnął go mocniej do siebie. – Cholera, odzywasz się z
częstotliwością dziesięciu słów na godzinę, jak dobrze pójdzie, trzeba cię
ciągnąć za język, żebyś powiedział, jak się nazywasz, a zaraz po seksie
zwiewasz na drugi koniec pokoju, jakbyś się bał, że cię zjem jak modliszka, ale
cię kocham i jak przychodzisz, to mam doskonały humor, a jak wychodzisz, od
razu mi się wszystkiego odechciewa. – W jego tonie pobrzmiewało coś ciepłego i
czułego, niepokojąco wręcz czułego. – I dlatego tak cię ostatnio próbowałem
wyciągać z domu, bo chciałem spędzić z tobą więcej czasu i nie tylko w łóżku,
żebyś wiedział, że nie traktuję cię jedynie jako sportu. Naprawdę mi na tobie
zależy – powtórzył dobitnie. – Zobaczysz, polubisz moją kuzynkę, gada mniej ode
mnie i w przeciwieństwie do mnie nie będzie ci co chwila wpychała łap w
spodnie.
Do tego momentu Wiktor nie zastanawiał
się nad tą znajomością, nad tym, co robili w łóżku i nad tym, jak mu się to
podobało – dotąd przyjmował wszystkie spotkania i ich efekty tak po prostu; po
części przez zachłyśnięcie się przyjemnością, po części przez oszołomienie
całkowitą odmiennością... wszystkiego, po części zaś przez niechęć i mniej lub
bardziej uświadomioną obawę odsuwał od siebie wszelkie myśli na ten temat,
wszystko, co mogłoby zmusić do namysłu, wyciągnięcia wniosków, stanięcia twarzą
twarz z problematycznymi faktami. Do tego momentu mógł zamykać oczy i udawać,
że problemu nie ma. Do tego momentu – i ani chwili dłużej, bo machina ukazująca
świat we właściwych barwach, proporcjach i kształtach ruszyła właśnie wtedy.
Właśnie wtedy do niego dotarły, a
raczej zaczęły docierać, pierwsze przebłyski sytuacji, pierwsze momenty
zrozumienia, pierwsze domysły konsekwencji. Od trzech miesięcy te nowe
okoliczności oczekiwały na przemyślenie – i oto w jednej chwili to przemyślenie
dokonało się samo, a przynajmniej zaczęło się dokonywać, pewne kwestie stały
się jasne, oczywiste – i przerażające.
Właśnie wtedy, gdy Krzysiek go
obejmował, mówił, próbował wciągnąć w swój sposób życia – Wiktor zrozumiał.
„Jestem gejem”, „powiedziałem jej o sobie”, „zakochałem się w tobie”, „poznasz
moją kuzynkę”. Ty też jesteś gejem. Ty też będziesz musiał komuś o sobie
powiedzieć. Ty też się zakochasz. Ty też z kimś go poznasz. Ty też w tym
siedzisz, w tych obcych słowach, które tu, przed twoimi oczami, tworzą ci
zupełnie nową, zupełnie niespodziewaną i zupełnie niechcianą rzeczywistość.
Właśnie wtedy, gdy na moment
zapanowała cisza – wiedział, że nie chce w to wchodzić.
Odsunął się od Krzyśka, najwyraźniej
zdziwionego brakiem odpowiedzi, reakcji, deklaracji. Odsunął się od jego rąk i
ust, od jego ciała, od jego bliskości. Odsunął się od tego niebezpiecznego
terenu, na który próbowano go wciągnąć.
– Zwariowałeś – powiedział zimno,
nerwowo, patrząc na chłopaka ponuro. – Nie chcę poznawać twojej kuzynki. – To
była pierwsza myśl, jaką zdołał wyartykułować, może dlatego, że ta propozycja
tak mocno utkwiła mu w głowie.
– Dlaczego? – Krzysiek wydawał się
szczerze zaskoczony, za bardzo jeszcze zdumiony, by być obrażonym czy
zdenerwowanym.
– Bo nie – odparł Wiktor ze złością. –
Bo nie chcę poznawać twojej rodziny, bo nie chcę chodzić z tobą na wystawy czy
do kina, nie będę ci o sobie opowiadał, nie będę z tobą więcej rozmawiać. –
Wsadził ręce w kieszenie spodni i dodał, bo poczuł, jak gniew w nim narasta: –
Bo mnie na tobie nie zależy, rozumiesz? – Te słowa jakoś trudniej było
wypowiedzieć, coś przeszkadzało, ale jednak je z siebie wyrzucił; irytacja
spotęgowana tym trudem sprowokowała go do uzupełnienia myśli, tak by wszystko
było jasne, by cała sytuacja została pokazana we właściwym świetle. By
zagłuszyć wahanie, niepokój, niepewność, wywołane poprzednim zdaniem. – Dla
mnie to jest tylko... łóżko. – W ostatniej chwili zastąpił tym określeniem
słowo „sport”, w ten sposób relacja powinna zostać wyraźniej doprecyzowana. – I
nic więcej – dopowiedział po kilku pełnych napięcia sekundach – ale czuł, że
jego głos zabrzmiał słabo, jakby się wycofywał.
Wymiana zdań, która nastąpiła w ciągu
następnych kilkunastu minut, była ogromnie nieprzyjemna i Wiktor wspomniał ją z
niechęcią, tym bardziej że wraz z każdym kolejnym słowem Krzyśka czuł się coraz
paskudniej i marzył tylko o tym, by wyjść z tego pokoju, z tego mieszkania,
wyjść, zanim powie coś, co podważy poprzednie oświadczenie – a taką możliwość
przeczuwał i potwornie się jej bał. W końcu jednak wyszedł – z bladym odczuciem
ulgi i silnym żalem, który starał się w sobie z całych sił zdusić. Więcej już się
na tej stancji nie pokazał.
W następnych tygodniach napadało go
coś, co wydawało się połączeniem tęsknoty, wyrzutów i niechęci do siebie –
szczególnie wieczorami, gdy nakrywał się całkowicie kołdrą i pozwalał powrócić
wyjątkowo poruszającym wspomnieniom, a także przy jakichś okazjach,
wydarzeniach, elementach kojarzących się z tamtymi trzema miesiącami. Siedzenie
z książką na łóżku. Odruchowa próba wsiadania do tramwaju, którym się jechało
na stancję Krzyśka. To imię, widniejące na jakiejś książce lub wypowiedziane
przez kogoś – imię zupełnie innego człowieka, ale przecież uderzające w uszy
dźwiękiem tych samych sylab. Sernik, który w dzień imienin Wiktor odsunął od
siebie ze wstrętem – mimo że była połowa maja, zbyt mocno przypominała się inna
porcja sernika, którą Krzysiek któregoś dnia kupił – po wyciągnięciu wcześniej
siłą z Wiktora informacji, jakie ten lubi ciasto – i której nie jedli z
talerza. I po której pościel nadawała się z miejsca do prania.
Czasami – ale tylko czasami, bardzo
rzadko i niemal w sekrecie przed samym sobą – czasami, gdy nie mógł w nocy
zasnąć, puszczał wodze fantazji – i gdzieś na granicy jawy i snu wyobrażał
sobie, jak idzie do Krzyśka, staje znów w drzwiach tej stancji, wchodzi do
pokoju – i przeprasza, no, może nie przeprasza, ale tłumaczy swoje stanowisko,
a Krzysiek kiwa głową, że rozumie, to nawet on przeprasza, a potem pcha na
łóżko i wszystko wraca do normy; niekiedy w tych wyobrażeniach pojawiała się
też ta nieszczęsna kuzynka, patrząca ponuro i zastępowana szybko przez twarz
Krzyśka, to od razu rozradowaną, to z początku ponurą, a potem rozjaśniającą
się w uśmiechu; w niektóre noce z kolei to Krzysiek przychodził, czekał przed
wydziałem, przed biblioteką, przed salą, w której były zajęcia...
Wspominając rano te fantazmaty, Wiktor
wzruszał ramionami – głupoty, głupoty, które nachodzą go, gdy nie może zasnąć –
ale zdarzało się, na samym początku, że wychodził z sali, z biblioteki, z
budynku wydziałowego trochę wolniej, rozglądając się nieznacznie dookoła – bo
gdzieś na dnie umysłu znajdowało się echo wyobrażeń. Irytował się za to na
siebie, irytacja pojawiała się w tej samej chwili, gdy widział, że nikt nie
czeka i nie ma się za kim rozglądać.
Do egzaminu przeszło. Zadbał o to – do
nauki, pisania pracy i dotychczasowych tłumaczeń dorzucił jeszcze parę zleceń,
nieważne, że wszystkie były strasznie banalne i jakoś nie sprawiały
najmniejszej przyjemności – chodziło przecież o zajęcie czymś myśli.
Przyjemność zresztą dawały zarobione pieniądze, bo można było kupować więcej
książek i odkładać na prawo jazdy, wtedy bowiem Wiktorowi przyszło do głowy, że
powinien je zrobić. Uczył się też intensywniej rosyjskiego i francuskiego, a
także więcej czytał – fakt, że zdarzały się momenty, gdy niemal nie rozumiał
treści i musiał powtarzać parę razy każde zdanie, ale w końcu udawało się
odeprzeć jakąś męczącą myśl i skupić uwagę na książce. Poza tym zmienił swój
rytm; zawsze wolał wcześniej iść spać i wcześniej wstawać, ale wtedy właśnie
rozpoczął system, którego trzymał się do dziś: dziewiąta wieczorem jako koniec
dnia, piąta rano jako początek, rozpędzany śniadaniem i fragmentem książki,
szósta rano jako start pracy. Matka, przychodząca czasem podczas malowania się
czy robienia śniadania przed wyjściem do banku, nie mogła tego pojąć.
– Jesteś szalony – mówiła, uśmiechając
się, czasem z zalotką czy tuszem w ręku, czasem trzymając talerz z kanapką. –
Jakbym ja miała na dziesiątą do pracy, to do dziewiątej bym spała, a nie
siedziała od szóstej nad książkami.
– Ja mam w czerwcu egzamin licencjacki
– odmrukiwał Wiktor, rzucając jej niechętne spojrzenie. Nie rozumiała, że to
najlepszy sposób na odcięcie się od nieprzyjemnych myśli? Sama przecież w
czasie studiów zamykała się po kłótniach z ojcem w kuchni, z podręcznikiem lub
notatkami.
– No wiem, że masz egzamin –
powiedziała za którymś razem i podeszła do biurka. – Tylko... – Zawahała się,
po czym nagle położyła Wiktorowi dłoń na głowie; zaskoczony, spojrzał na matkę,
na jej zakłopotaną twarz, na niepewny uśmiech. – Ty masz chyba jakiś problem –
powiedziała z nietypową dla siebie łagodnością w głosie. – Masz problem,
prawda? – Drugą ręką poprawiła klips na uchu. – Widzę, że coś cię gryzie,
chodzisz z taką gradową miną... może mi powiesz?
W jej tonie pobrzmiewało coś
współczującego – i Wiktor nagle odczuł pokusę, by rzeczywiście powiedzieć,
wyrzucić to z siebie, wyżalić się, bo to, co tak musiał dusić, nieźle już go
zmęczyło; ale ta pokusa trwała tylko chwilę i zaraz ją odepchnął, na poły
przerażony, na poły zniesmaczony tym, że w ogóle pomyślał o takim rozwiązaniu.
– Nie mam żadnego problemu –
powiedział ostrzej, niż zamierzał, i zniecierpliwionym gestem odsunął dłoń
matki. – Uczę się, nie przeszkadzajcie mi.
Matka postała jeszcze chwilę, wyraźnie
urażona i zasmucona, ale w końcu wyszła, w końcu dała mu spokój, w końcu już
tylko zaglądała do pokoju, bez słowa, na krótko i w milczeniu.
Gdy wyszła po tej rozmowie, Wiktorowi
zrobiło się trochę głupio – ale w końcu to nie jego wina, po prostu
nie był przyzwyczajony do takich czułych gestów i ciepłego tonu matki. A poza
tym wcale się o te gesty i tony nie prosił, nie teraz, teraz już doskonale
radził sobie ze swoimi problemami sam. I nie potrzebował – ani matczynej ręki
na głowie, ani matczynego łagodnego „Masz problem?”. Ani Krzyśka i jego
„Zakochałem się w tobie”, tak dla jasności.
Do egzaminu zatem przeszło, do
egzaminu otrząsnął się z tego wszystkiego i czuł już tylko ulgę. Udało się
uciec przed zagrożeniem, jakie niosły tamte słowa, tamta sytuacja – przed
koniecznością stawania twarzą w twarz z niechcianymi faktami, które wcale nie
były faktami, jeśli się na nie nie zgadzało. Bo taka była prawda: on się na nie
nie zgadzał, a skoro ich nie przyjmował jako swoich, one nie miały racji bytu.
Powiedział to wtedy Krzyśkowi wyraźnie, w którymś momencie powiedział mu to
ostro w twarz – pamiętał, jaka na moment zapadła cisza po jego pełnym
wściekłości: „A ja nie jestem gejem!”.
Krótka cisza, a potem głośny,
nieprzyjemny śmiech Krzyśka.
– No nie, Wiktor – powiedział wtedy
ten ostatni z jakąś mieszaniną niedowierzania i kpiny. – Rozmawiajmy jak
dorośli, ile ty masz niby lat? „Nie jesteś gejem”, ale sypiasz ze mną, więc
niby czym jesteś?
– Wcześniej miałem dziewczyny –
wycedził; czuł przy tym, że się czerwieni na to wspomnienie, na wspomnienie
siebie i tamtych sytuacji.
– Nawet jeśli to było coś więcej niż
tylko „sprawdzanie się” – odparł Krzysiek ze sceptycznym uśmiechem – to co
najwyżej możesz powiedzieć, że jesteś bi.
– Nie jestem – warknął, bo to
określenie też niosło ze sobą niebezpieczeństwo.
– To niby czym jesteś? – Tym razem w
głosie Krzyśka słychać było zniecierpliwienie. Wiktor się zawahał.
– Ja jestem normalny – powiedział po
chwili cicho, bardzo cicho, i natychmiast pożałował, że nie powiedział tego
jeszcze ciszej, bo w tym momencie w spojrzeniu rozmówcy zobaczył pogardę,
potwornie zawstydzającą pogardę. Krzysiek zrobił dwa czy trzy kroki w tył,
wsadził ręce w kieszenie spodni i uśmiechnął się w sposób doskonale pasujący do
spojrzenia.
– Normalny – powtórzył takim tonem, że
Wiktor w ogóle pożałował odzywania się. – Normalny, powiadasz. Kurwa, Wiktor,
pierwszy raz w życiu widzę tak żałosnego tchórza.
Nie pamiętał już, co wtedy
odpowiedział – chyba coś o popisywaniu się swoją pseudoodwagą, ale to nieważne,
ta odpowiedź była głupia, rzucona na ślepo i pozbawiona jakiegokolwiek sensu;
nie umiał powiedzieć niczego lepszego, bo nie potrafił uwolnić się od tych
ostatnich słów, od tego „żałosnego tchórza” i od tego tonu, spojrzenia,
uśmiechu, wprawiającego w nieprzyjemne zakłopotanie. A przecież, powtarzał
sobie od wyjścia ze stancji, to była bzdura.
Bzdura, ta „odwaga bycia sobą” czy
„odwaga życia po swojemu”, Krzysiek jakoś tak to ujął; bzdura, bo nie był
tchórzem, tylko umiał myśleć i miał własne zdanie na temat całej tej sytuacji;
bzdura, bo nikt nie miał prawa mówić mu, jak ma żyć, Krzysiek nie miał prawa
mówić mu, jak ma żyć.
Bzdura, bo on nie był gejem, nie
musiał się definiować za pomocą tego określenia, nie potrzebował się włączać do
jakiejś grupy społecznej oznaczonej tą etykietką, nie zamierzał wiązać
kilku(dziesięciu) swoich łóżkowych przeżyć z czymkolwiek, tym bardziej z czymś
takim. To się nie liczyło, dopóki nie zostało nazwane, określone, wypowiedziane
– dopóty nie istniało.
– To chyba taka radziecka zasada, nie?
– Krzysiek wytknął mu to wyjątkowo perfidnie, jakby przewidując i
złośliwie antycypując linię obrony. – Że dopóki się nie powie, że jest problem,
to problem nie istnieje. To już wiem, jakie masz życiowe motto.
Wiktor tylko wzruszył wtedy ramionami,
by okazać, że nic sobie z tych słów nie robi – ale cios był dość celny i
niekiedy powracał, powodując wewnętrzną panikę i poczucie, że traci się
kontrolę nad sytuacją.
Mimo wszystko jednak – do egzaminu
przeszło, do egzaminu zapanował nad sobą, nad swoim życiem i nad wątpliwościami
co do sposobu, w jaki rozwiązał kwestię... tych spraw. Bo nie było miejsca na
wątpliwości.
Bo nie chciał stosować do siebie tych
słów, tych określeń, tych definicji, nie chciał włączać się w jakąś szerszą
grupę pasującą do tej etykietki, nie chciał tworzyć swojego wizerunku, samego
siebie, swego „ja” w oparciu o słowo „gej” jako dominanty. Nie chciał być
umieszczony w jakimś porządku – społecznym, życiowym, mentalnym – na podstawie
tego, z kim sypiał. Nie chciał się zgodzić na narzucenie sobie jakiejś odgórnej
formy siebie.
I nie chciał, to prawda, nie chciał
ponosić konsekwencji tego słowa, tej przynależności, tej charakterystyki.
Konsekwencji po części się domyślał, po części je poznał – ze słów na podwórku,
w domu, w telewizji – po części je sobie wyobrażał i, jak się później
zorientował, gdzieniegdzie nieco demonizował; zresztą chyba nawet wtedy myślał
chwilami, że może jego obawy są trochę przesadzone – ale jednak tylko trochę i
jednak są, istnieją, mają rację bytu. Nie chciał, nie zamierzał, nie był gotowy
na te konsekwencje i z całych sił odmawiał ich ponoszenia.
Uznał, że znalazł dobrą drogę: trzeba
było się odciąć od tamtych wydarzeń, od tego chodzenia z chłopakiem do łóżka,
od tych potrzeb swojego ciała. Nie dało się ich zlikwidować całkowicie –
wyobrażenia wieczorne lub nocne i rozładowywanie napięcia własnymi rękami
pozostało, ale to było bezpieczne, z tego nikt go nie rozliczał i nikt nie
kazał tego nazywać, wystawiać na światło dzienne, traktować jako oficjalnego
sposobu na życie. Na co dzień natomiast pozostała normalność, bo on był
normalny i nie dawał żadnych powodów, by temu nie wierzono. Wybrał więc
najlepsze rozwiązanie i mógł żyć jak dawniej. Musiał po prostu unikać sytuacji,
w której powtórzyłaby się historia z Krzyśkiem. Nie było to trudne –
wystarczyło jeszcze bardziej zająć się pracą.
Gdy po poznaniu wyników egzaminu
Wiktor wyszedł na korytarzu, wiedział, że po tych trzech latach wynosił z
uniwersytetu nie tylko piątkowy licencjat z lingwistyki stosowanej ze
specjalizacją translatoryczną z języka prawa, ale też wyraźnie zarysowany i
sprawdzony już sposób na życie. Taki właśnie, jakiego potrzebował.
Rodzice nie przyszli wtedy na uczelnię
– zdołał wyperswadować im tę obecność, choć matka była wyraźnie niezadowolona.
Nie chciał jednak, by się zjawili – to był jego dzień, jego zwycięstwo, jego
sukces, zamierzał uczcić wyniki swojego egzaminu sam. Przeszedł się po Długim
Targu – przed południem nie napotykał tam zbyt wielu ludzi – posiedział przy
fontannie, patrzył na Neptuna unoszącego trójząb groźnym gestem, który nie
robił najmniejszego wrażenia na obsiadających ogrodzenie wokół fontanny
gołębiach, kupił sobie zapiekankę, którą zjadł, gdy siedział na schodkach Domu
Schlütera i przyglądał się jego ozdobionemu rzeźbami portalowi, a potem poszedł
do Muzeum Morskiego i Żurawia. Wpatrywał się w intensywnie niebieską taflę
Motławy i smakował świadomość obronionego licencjatu, zamknięcia pewnego etapu
życia, spełnienia części marzeń, wkraczania w coś nowego. Własnej siły i
możliwości, szeregu perspektyw, ogromu szans. I wielkiej odpowiedzialności,
jaką było dokonanie decyzji, bo przecież decydował o przyszłości, o samym
sobie, o kształcie tego, co za jakiś czas miał nazwać swoim zawodem, pracą,
życiem. Oparł się mocno przedramionami o barierkę i nie odrywał wzroku od rzeki,
od rozchodzących się po jej powierzchni kręgów, coraz większych i coraz
wolniejszych, od tego uspokajającego ruchu wody, który pozwalał zebrać myśli.
Plan miał już od początku trzeciego
roku, ale rodzicom zdradził go dopiero po egzaminie – bo to był jego plan, jego
sprawa i jego decyzja, najchętniej w ogóle by im nic nie mówił. Plan był
prosty: zrobienie dwuletnich magisterskich studiów uzupełniających na filologii
rosyjskiej, ze specjalizacją translatoryczną. Co prawda jeszcze do lutego wahał
się między filologią rosyjską i francuską, w końcu jednak uznał, że to właśnie
rusycystyki najbardziej potrzebuje do szczęścia, tak samo jak tej konkretnej
specjalizacji.
Ojciec nie zareagował zbyt
entuzjastycznie – stwierdził, że Wiktor nie ma w zasadzie żadnego konkretnego
zawodu, bo tłumaczyć to sobie każdy z certyfikatem albo i bez może; żeby
chociaż zrobił specjalizację nauczycielską, to miałby zawód, co prawda gówniany
i uczenia w szkole należy życzyć jedynie najgorszemu wrogowi, wie to z własnego
doświadczenia, ale nauczyciel to zawsze nauczyciel, coś konkretnego, a
nauczyciele języków obcych łatwiej znajdują pracę. Poza tym te ciągłe
certyfikaty to wyrzucanie pieniędzy. Poza tym co mu po tym kuciu języków, jak i
tak nie ma żadnego zawodu. Poza tym na cholerę mu ten ruski.
Wiktor słuchał wywodu ojca – dość
długiego jak na jego zwyczaje – z niesmakiem. Ojciec psuł całą przyjemność, i z
obronionego licencjatu, i z planowanej rusycystyki. Na szczęście matka
przerwała tę paplaninę stwierdzeniem, że ojciec nie ma pojęcia, o czym mówi,
nauczycieli jest wiecznie za dużo, tłumaczeń nie daje się byle komu,
certyfikaty są potrzebne, a rosyjski jest teraz coraz bardziej poszukiwany.
– Nie zwracaj uwagi na wymysły ojca –
dodała i uśmiechnęła się do Wiktora, tak jakby chciała zaznaczyć, że ona go
rozumie, że jest po jego stronie. – Niech sobie ogląda swoje westerny, a ty rób
swoje.
Cała ta jej wypowiedź miała posmak
bronienia syna, podkreślenia, że całkowicie go popiera – i to wprawiło Wiktora
w pewne zakłopotanie, bo nie za bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Uśmiechnął
się słabo, ale matce to nie wystarczyło, bo kazała mu opowiedzieć dokładnie o
rusycystyce, a potem znów powtórzyć przebieg egzaminu, a potem znów pokazać
pracę licencjacką, a Wiktor poddawał się temu cierpliwie, mając nadzieję, że
zaraz się skończy ta rodzinna uroczystość przy serniku – który już potrafił
zjeść bez głupich wspomnień – i będzie mógł pójść do swojego pokoju, zabierając
elegancką teczkę, prezent, z którym matka, to musiał jej przyznać, świetnie utrafiła.
Nie przejmował się gadaniem ojca – co
ten człowiek wiedział o tłumaczeniach i związanych z tym sprawach?
Specjalizacja nauczycielska, też coś – Wiktorowi robiło się niedobrze na samo
wyobrażenie siebie na praktykach, a tym bardziej uczącego na co dzień. Chybaby
zamknął te bachory w sali na klucz, klucz wyrzucił do śmieci, a sam wyszedł ze
szkoły i nigdy tam nie wrócił. Wykonywane na zlecenie tłumaczenia, choć mało
atrakcyjne, dawały jednak jakieś pieniądze, a przede wszystkim dawały
doświadczenie oraz znajomości. Wiktor co prawda sam z siebie ze znajomości
korzystać nie potrafił, ale inni potrafili za niego i parę biur przekazywało go
sobie niczym użyteczne urządzenie, które pracuje rzetelnie, szybko, bez
marudzenia i za nieduże wynagrodzenie. Opłacało się, niekiedy nawet dostawał
teksty, które sprawiały przyjemność.
Co do certyfikatów, tu Wiktor jedynie
uśmiechał się z politowaniem. Ojciec nie znał porządnie nawet rosyjskiego,
który wbijano mu do głowy przez tyle lat w szkole; a robienie co roku jakiegoś
certyfikatu trzymało człowieka w ryzach i dyscyplinowało. Matka jakoś to
rozumiała – co więcej, ostatnio podbierała Wiktorowi niektóre próbne zestawy
egzaminacyjne z Zertifikat Deutsch i dopytywała o przebieg całości;
najwyraźniej sama zamierzała do niego przystąpić.
Po egzaminie na filologię rosyjską
wakacje minęły Wiktorowi na bardzo wygodnej, dość przyjemnej i pozwalającej
uspokoić myśli rutynie: wstawał o piątej, do szóstej czytał jakąś książkę,
potem do trzeciej-czwartej tłumaczył zlecenia, a resztę dnia spędzał na
czytaniu dla przyjemności i na nauce języka. Z czytaniem dla przyjemności
musiał się dość często wynosić z domu – pod tym względem matka nie dawała mu
spokoju i uparcie powtarzała, że powinien wychodzić na powietrze. Szedł więc do
kawiarni, do cukierni, na Starówkę, niekiedy do parku, ale tłumy ludzi go
drażniły, więc wracał do domu i zamykał się w pokoju przed matczynym
narzekaniem, że za dużo siedzi w czterech ścianach. Lubił to siedzenie w
czterech ścianach, dlaczego tak jej to przeszkadzało?
Kwestie związane z Krzyśkiem nie
powracały – niektóre wieczory lub noce się nie liczyły – i Wiktor był
zadowolony. Dał sobie radę z niechcianym elementem rzeczywistości.
Potem nadeszły dwa świetne lata na
rusycystyce, pogłębianie znajomości rosyjskiego, poznawanie ukraińskiego jako
drugiego języka słowiańskiego, dalsze tłumaczenia, certyfikat z rosyjskiego i
francuskiego, pisanie magisterki – to dopiero była przyjemność, dwa lata pracy
nad zagadnieniem, które porywało jeszcze bardziej niż licencjat. Co prawda sam
temat brzmiał dość podobnie: „Wybrane problemy tłumaczeniowe w rosyjskich
przekładach powieści Stanisława Lema: »Kongres futurologiczny«– »Bajki robotów«
– »Cyberiada«” – Wiktor pod tym względem nie miał zbyt wielkiej pomysłowości i
lubił tematy sformułowane prosto, wyraziście oraz konkretnie – liczyła się
jednak możliwość pisania o Lemie, a konieczność przeczytania jeszcze raz
niektórych powieści w oryginale i ich rosyjskich tłumaczeń zachwycała.
Matka, korzystając z tego, że Wiktor
skupiał się teraz na innym języku, przejęła sporą część podręczników do
niemieckiego. Musiał jeszcze przepytywać ją w niedzielne popołudnia.
Od jakiegoś czasu – nie potrafił
stwierdzić wyraźnie, odkąd, ale to musiało trwać już trochę i przybierać coraz
wyraźniejsze formy – od jakiegoś czasu matka starała się stworzyć między nimi
żywszą relację, zbudować pewną formę kontaktu, nawiązać nić porozumienia;
Wiktor po części to czuł, po części zaś się domyślał – ale nie odpowiadał na te
próby, z czymś na kształt mściwej satysfakcji nie reagował, udawał, że nie
dostrzega sygnałów, nie zauważa kładek, nie rozumie atmosfery „my, matka i
syn”. Nie potrzebował tego – miał dwadzieścia dwa lata, miał swoje życie, swoje
prace, swoje zainteresowania, swój sposób spędzania czasu, swoich znajomych, z
roku, z grupy seminaryjnej i z biur, nie potrzebował tego „my, matka i syn”.
W końcu zaczęła to rozumieć; miał
takie wrażenie, bo powoli zamierały te pytania, te monologi imitujące rozmowy
matki z synem, te żarciki, na które odpowiadał co najwyżej uprzejmym uśmiechem;
wreszcie i te niedzielne przepytywania się skończyły, bo uznała, że dalej da
sobie radę sama. Przez jakiś moment czuł trochę żalu, niedzielne niemieckie
popołudnia, jak je nazywała matka, były nawet dość... sympatyczne – ale w
gruncie rzeczy dzięki ich ucięciu miał więcej czasu na czytanie i pisanie.
W czasie zimowej sesji na pierwszym
roku rusycystyki znów spotkał Anitę. Czekał na jakiś ustny egzamin, mocno
spięty, bo ustnych nie lubił, źle się na nich czuł, zdecydowanie wolał spokój,
ciszę i odosobnienie egzaminów pisemnych; czekał więc, zdenerwowany, bo gdy
siadał naprzeciwko egzaminatora, ogarniało go krótkie, ale deprymujące wrażenie
kompletnej pustki w głowie, nawet przy ulubionych przedmiotach tak się działo.
Miał pecha przy wpisywaniu na listę i znalazł się na którymś z ostatnich
miejsc, czekał zatem, przeklinając swoje niedopatrzenie, tę dużą grupę przed
sobą i to, że przyszedł tak wcześnie, bo liczył, że uda mu się z kimś zamienić
albo wejść zamiast jakiegoś spóźnialskiego. Okazało się, że nie było szans na
przyspieszenie swojej kolejki, więc w końcu zrezygnował z wysiadywania na
korytarzu z resztą zdających i poszedł do bufetu, żeby coś zjeść, przejrzeć
notatki, może też poczytać zabranego profilaktycznie Lema.
Właśnie w bufecie spotkał Anitę –
jadła drożdżówkę, rozradowana, świeżo po zdaniu jakiegoś wyjątkowo paskudnego
egzaminu, jak wyjaśniła, czym przełamała pełną zakłopotania ciszę, która
zapadła po obustronnym „cześć” przy ladzie.
Pogratulował, wspomniał, że też teraz
czeka na egzamin – po czym, jakoś od słowa do słowa, wyszli razem z bufetu,
usiedli na jednej z ławek na parterze i rozmawiali dalej. Anita robiła
magisterkę ze slawistyki i planowała pójść po obronie na studia doktoranckie;
była w doskonałym humorze, dużo mówiła o temacie obecnie pisanej pracy, o
slawistyce, wypytała trochę o rusycystykę, bo niektóre zajęcia mieli z tymi
samymi wykładowcami – ale w jej tonie nie było już tej bliskości i
porozumienia, jakie Wiktor pamiętał z drugiego roku. W pewnym momencie zaczęło
mu tego brakować – i wtedy, gdy Anita akurat urwała, powiedział, że chciałby ją
przeprosić... za tamto.
Milczała przez dłuższą chwilę; po jej
minie widać było, że wiedziała, o co chodziło i zastanawiała się, co chce z
tymi przeprosinami zrobić. Wytarła usta chusteczką i zgniotła ją wraz z
serwetką po drożdżówce w kulkę, po czym odgarnęła za ucho kosmyk włosów,
sięgających przed ramiona i pofarbowanych na ciemny brąz, przez co Wiktor w
pierwszej chwili nie poznał Anity w bufecie.
– A możesz mi powiedzieć, o co ci
wtedy właściwie chodziło? – zapytała wreszcie i popatrzyła na niego uważnie.
Mógł, teoretycznie mógł – ale nie
chciał. Tak jej właśnie odpowiedział, złożył opakowanie po batonie w czworo i
dodał, że nie chce, bo to dla niego samego zbyt skomplikowane i zbyt
nieprzyjemne, to jego problem, z którym sam musi sobie poradzić.
– Więc po co mnie przepraszasz, skoro
nie chcesz mi całej sprawy wyjaśnić i tylko prowokujesz jeszcze głupszą
sytuację? – Zmrużyła nieco oczy, tak jak robiła to wtedy, gdy była
rozdrażniona; ton jej głosu zdradzał zniecierpliwienie.
Wiktor spuścił wzrok – pamiętał, że
wpatrywał się wtedy w posadzkę i uderzyła go naraz bezsensowna myśl, że ta
posadzka jest potwornie brudna, on sam też kiepsko wytarł buty, gdy wchodził na
wydział, więc również naniósł tej paskudnej mieszaniny błota i rozmiękłego śniegu.
– Bo nadal jest mi cholernie głupio za
tamto – odpowiedział po krótkim milczeniu; nie poruszył się, jedynie zgniótł
złożone opakowanie. – I brakuje mi tych rozmów z tobą, o książkach, o językach,
o studiach. Brakuje mi tej przyjaźni, którą zepsułem – dodał ciszej i naraz
naszło go jakieś wspomnienie Krzyśka, które szybko od siebie odsunął. Chwilę
później poczuł dłoń Anity na swoim ramieniu.
– Wiktor – jej głos brzmiał znacznie
życzliwiej i jakby... wyrozumiale – pogadać zawsze możemy, mnie też się z tobą
dobrze rozmawiało.
Wymienili jeszcze kilka uwag, zgodnie
obchodząc poruszony wcześniej temat, dopili herbatę z plastikowych kubeczków i
Wiktor w końcu stwierdził, że musi wracać pod salę egzaminacyjną, pilnować
swojej kolejki. Anita przyglądała mu się przez chwilę z namysłem, po czym
oświadczyła spokojnie, wyciągając szczotkę z teczki:
– Pójdę z tobą.
– Poważnie? – zapytał z zaskoczeniem,
a zarazem z nadzieją, że nie zmieni zdania. Jej obecność jakoś by wyciszyła te
nerwy. Dziewczyna przeczesała swoją nową fryzurę, do której już się zaczynał
przyzwyczajać, schowała szczotkę i posmarowała usta pomadką.
– Znam cię – odpowiedziała, zapinając
torbę. – Nienawidzisz ustnych i źle znosisz czekanie na nie, pamiętam przecież
z tamtej sesji i z tego, co mi mówiłeś. Pójdę z tobą, trochę się rozluźnisz.
– Dzięki – mruknął, jednocześnie
wdzięczny i zakłopotany jej uprzejmością. Anita spojrzała na niego i naraz
uśmiechnęła się tak jak kiedyś, z sympatią.
– Ty czekałeś ze mną na egzamin ze
staro-cerkiewno-słowiańskiego, przed którym umierałam ze strachu, to ja mogę
poczekać z tobą na twój egzamin – powiedziała i podeszła do niego. – Mam czas i
nie chce mi się wracać do akademika. No chodź, zanim wejdziesz, możemy jeszcze
pogadać o twoich rosyjskich wersjach Lema.
Z tamtego czekania na egzamin pamiętał
jej obecność, uspokajającą i podtrzymującą na duchu; świadomość, że ona jest
obok, że jest za drzwiami, pozwalała łatwiej zebrać myśli. Po egzaminie, zdanym
i wcale nie tak bolesnym, jak się spodziewał, zaprosił Anitę do kawiarni.
Siedzieli tam dość długo, jedząc ciasto i rozmawiając – jak kiedyś, to była
taka przyjemna myśl, że znów mogą rozmawiać o tylu rzeczach i tak interesująco.
Tę przyjaźń udało mu się uratować –
uświadomił to sobie w ciągu kolejnych paru tygodni, gdy spotkania, rozmowy i
żarty zupełnie straciły smak jakiegoś skrępowania czy wspomnień o poprzednim,
niefortunnym okresie znajomości. Tę przyjaźń uratował i cieszył się z tego, bo
to było coś wartościowego.
Może Anita się czegoś domyślała – taka
możliwość przyszła Wiktorowi parę razy do głowy, ale nieśmiało i została
natychmiast odsunięta; lepiej było nie podejrzewać, że ktoś inny podejrzewa, za
dużo by to kosztowało nerwów. Jeżeli nawet się domyślała – bo przyglądała mu
się niekiedy uważnie, jakby go przewiercała spojrzeniem – to on nie chciał się
domyślać jej domysłów.
Nie pamiętał już, jak dokładnie
brzmiał temat magisterki Anity, ale to dotyczyło Dubravki Ugrešić; czytał tę
pracę zaraz po obronach, z zaciekawieniem oraz żalem, że tak słabo zna
literaturę serbską i chorwacką. Zamierzał się nawet wziąć za coś z Ugrešić, ale
w ciągu następnych paru miesięcy zupełnie wypadło mu to z głowy.
W każdym razie reszta studiów upłynęła
w jeszcze milszej atmosferze, właśnie dzięki obecności Anity, która nawet
zaczęła go trochę wyciągać z domu – do kina, do teatru, do muzeum, na spacer
większą grupą – i z którą znów chodził, w sesji letniej, na egzaminy. We dwoje
było raźniej.
W wakacje zrobił prawo jazdy – w
poprzednim roku zaniedbał tę sprawę, a kiedyś przecież musiał to załatwić.
Wkuwanie części teoretycznej było znośne, choć nudnawe, jazdy na placu
ćwiczeniowym okazały się całkiem miłe, ale po wyjechaniu na normalną ulicę już
za pierwszym razem Wiktorowi skoczyło ciśnienie, gdy jakiś idiota, na oko
młodszy, władował się na jego pas bez jakiegokolwiek sygnału, prawa i miejsca.
– Niech pan tak nie dusi tego klaksonu
– powiedziała instruktorka znudzonym tonem. – Tamten głupek i tak nie zwróci
uwagi.
Pomijając jednak takie niemiłe
niespodzianki, samo prowadzenie samochodu bardzo się Wiktorowi spodobało,
zmuszało bowiem do całkowitego skupienia się i odsunięcia od siebie
niechcianych myśli. Co prawda przy pierwszym podejściu oblał egzamin, bo źle mu
poszło parkowanie tyłem – to był jedyny egzamin, jaki kiedykolwiek oblał i
dziwnie się czuł, gdy wracał do domu, jakoś nierealnie, cała sytuacja zdawała
się nieco śmieszna – ale za drugim razem, po ćwiczeniach z samochodem rodziców,
manewr wyszedł poprawnie i zdobył prawo jazdy. Prawo, z którego nie korzystał
przez kolejne parę lat, jeśli nie liczyć pożyczania na drugim roku rusycystyki
samochodu od rodziców, by podjechać po Anitę, albo prowadzenia, gdy matka
wyciągała go ze sobą na zakupy i podawała kluczyki z uprzejmym: „Prowadzisz,
musisz się wprawiać”. Z matką jeździło się dobrze, nigdy nie panikowała i
udzielała tylko sensownych porad – nie to, co ojciec, który co chwila marudził:
„Nie za szybko, przed tobą ciężarówka... nie wjedź w nią... widzisz tych ludzi
na chodniku? Nie, nie przed pasami, tylko na tamtym chodniku, nie zjedź z krawężnika,
naprawdę chcesz tu parkować? Nie zmieścisz się... nie zmieścisz... zahaczysz mu
o bagażnik, zobaczysz! Nie zahaczyłeś? To dobrze, ale nie dasz rady stąd
wyjechać, wjedziesz tamtemu w maskę. Prowadzisz zupełnie jak twoja matka”.
To akurat Wiktor traktował jako
komplement. Przez dziesięć lat jeżdżenia samochodem matka nawet nie zadrapała
lakieru – i ojciec, który dwa razy wjechał w latarnię, trzy razy otarł się
karoserią o murek, a raz podczas parkowania uderzył w samochód sąsiada, nie
mógł jej tego wybaczyć.
Pod koniec wakacji Wiktor zaczął
często wychodzić na rower i biegać – to była konieczność, z której zdał sobie
sprawę, gdy wszystkie dotychczas dobre spodnie stały się nieco ciasnawe.
Zaskoczony, powiedział matce, że chyba ubrania zbiegły się w praniu; matka
uśmiechnęła się z rozbawieniem i stwierdziła spokojnie:
– Nic się nie zbiegło, tylko trochę
przytyłeś. No co tak patrzysz – dorzuciła – taka prawda. Jakie ty życie
prowadzisz, wiecznie siedzisz nad książkami albo przy komputerze i nie dasz się
wygonić z domu. – Podeszła i położyła mu rękę na głowie; odsunął się, bo nie
lubił tych czułości, ale ona musiała zrozumieć to opatrznie. – No nie obrażaj
się na mnie, przecież nie mówię tego złośliwie – powiedziała, wyraźnie urażona.
– W czasie zajęć masz przynajmniej tyle ruchu, że pojedziesz na uczelnię,
pochodzisz po korytarzach, wrócisz, jeszcze od pętli do domu jest niezły
kawałek drogi do przejścia, ale w wakacje tylko siedzisz w domu, zwłaszcza
teraz. Rok temu jakoś więcej chodziłeś na spacery. Więc jak tak siedzisz, to
się zbiera parę kilogramów... i potem nie może się dopiąć – dodała z lekkim
uśmiechem i jednocześnie poklepała go po brzuchu. To była dosyć żenująca
bliskość z serii „my, matka i syn”, więc tylko mruknął, że się przebierze, i
poszedł do piwnicy po rower.
Ta studencka jazda na rowerze
przypomniała dawne, podstawówkowe jeżdżenie – smak wyrywania się od
wszystkiego, prawie wzbijania się nad ziemię, przyjmowania orzeźwiających
uderzeń wiatru prosto w twarz, niesamowitej lekkości i swobody. Podobne
wrażenia towarzyszyły bieganiu – tu w dodatku zmęczenie całego ciała uwalniało
umysł od zbędnych myśli. Żałował, że nie może się też spotkać z Anitą, ale ona
wyjechała na całe wakacje do domu, by tam w spokoju pisać magisterkę.
Spodnie szybko stały się znów wygodne –
nie powiedział tego matce, nie miał ochoty usłyszeć „A nie mówiłam?” ani być
zmuszonym do przyznania jej racji. To był jednak ważny moment, te z trudem
dopinane spodnie, to przybranie na wadze, nawet jeśli niewielkie i krótkotrwałe
– ważny, bo wtedy właśnie Wiktor zrozumiał, że kontrola nad własnym życiem musi
obejmować wszystkie tego życia elementy i że na różny sposób można tę kontrolę
stracić. Nie życzył sobie nadprogramowych kilogramów ani „wielkiego brzucha
podbiurkowego”, który czasem przepowiadała mu matka, by zachęcić do wyjścia z
domu; nie życzył sobie po prostu utraty kontroli nad własnym ciałem. Póki
pogoda dopisywała, rower i biegi, a później już same biegi stały się regularnym
dopełnieniem wolnych dni; w zimie utrudniający poruszanie śnieg tylko dodawał
wszystkiemu smaku. W gruncie rzeczy to była dobra decyzja – wracał dziwnie
odprężony, z dodatkowymi siłami psychicznymi, ze zwiększonym apetytem na
książkę, naukę, tłumaczenie, pisanie następnego dnia. Poza tym to bieganie w
dużej części likwidowało nocne sprawy, bo po odbyciu porządnego,
późnopopołudniowego lub wieczornego dystansu nie miało się ochoty na nic więcej
lub przynajmniej łatwiej i szybciej się zasypiało.
Ostatni rok studiów przeszedł zatem w
spokoju; magisterka posuwała się szybko do przodu, pieniądze za tłumaczenia
wzrastały na koncie – chyba dopiero wtedy do Wiktora dotarło, jakie ma dobre
warunki: mieszka z rodzicami, do niczego nie musi się dokładać, wszelkimi
pieniędzmi, czy z tłumaczeń, czy z otrzymywanego co roku stypendium, dysponuje
wyłącznie według swojego uznania, a do certyfikatów matka zawsze mu się
dokłada, twierdząc, że to ich – czyli jej i ojca, zawsze starała się w to
wciągnąć i ojca – rodzicielski obowiązek inwestować w wykształcenie dziecka.
Wiktor płacił jedynie za Internet, z którego korzystała też matka, najpierw na
komputerze syna, potem na własnym, służbowym laptopie. Zajęć było mniej, co
umożliwiało częstsze bieganie, więcej czasu na książki niezwiązane z
magisterką, ciągłe pilnowanie sprawności angielsko-niemiecko-francusko–rosyjskojęzycznej.
Tylko ukraińskiemu Wiktor pozwolił usunąć się w cień i pozostał przy średnio
zaawansowanej znajomości, nie kontynuował nauki na własną rękę. Może było tego
wszystkiego po prostu za dużo, w końcu on też potrzebował wytchnienia – byle
nie za wiele.
Z Anitą i paroma osobami, z jej roku i
z jego grupy seminaryjnej, chodził mniej więcej raz na miesiąc do teatru,
niekiedy też do kina. Było przyjemnie, zwłaszcza gdy następnego dnia mógł
usiąść z przyjaciółką w bufecie lub na korytarzu i wymienić się nowymi
refleksjami na temat spektaklu czy filmu. Ten okres wspominał jako jedyny tak
obfitujący w wydarzenia towarzyskie i całkiem sympatyczny, choć trochę męczący.
W końcu nadeszła obrona – tu już nie
zdołał matki uprosić, oświadczyła, że licencjat jeszcze mógł ujść, ale na
obronę pracy magisterskiej ona i ojciec po prostu muszą przyjechać, i tak, będą
czekać przed salą, będą trzymać kwiaty dla komisji, będą wyglądać jak rodzice
na wywiadówce i będą nawet śpiewać dla podniesienia ducha, jeśli Wiktor nie
przestanie marudzić i nie pogodzi się z tym, że jadą we trójkę.
Pogodził się, chociaż czuł się
zirytowany – przecież to była jego uroczystość, jego święto, jego wielkie
wydarzenie, chciał je przeżyć sam, nastawiał się jedynie na obecność Anity,
której dwa dni wcześniej towarzyszył podczas obrony na slawistyce. Anita
rzeczywiście przyszła; matka obrzuciła ją pełnym zainteresowania spojrzeniem, a
później spytała szeptem, czy to koleżanka i czy długo się znają; dziewczyna
wyraźnie jej się spodobała. Wiktor odmruknął, że tak, koleżanka, i byłby
wdzięczny, gdyby interesowano się jego egzaminem, na który zaraz ma iść, a nie
jego znajomymi ze studiów.
Ta obrona wywoływała większy stres niż
egzamin licencjacki, ale Wiktor zdołał zapanować nad pojawiającym się w
pierwszych minutach paskudnym uczuciem pustki, tym bardziej że po odczytaniu
recenzji przewodniczący komisji wdał się w dyskusję z recenzentką o kiepskiej
rosyjskiej ekranizacji „Solaris”, dyskusji co prawda krótkiej, ale pozwalającej
złapać oddech i zebrać myśli.
Obronił się. Tak po prostu, nawet dość
bezboleśnie i przyjemnie, w całkiem sympatycznej atmosferze obronił się,
uścisnął rękę profesor Kilimczuk, na której seminaria chodził zawsze z ogromną
chęcią, i naraz stanął twarzą w twarz z faktem zawierającym się trzykrotnie w
dwóch słowach: obronił się. Był magistrem. Skończył studia.
Ta myśl trochę zabolała, bo zakończył
ogromnie satysfakcjonujący etap – i zarazem opuszczał właśnie bezpieczny
obszar, w obrębie którego panowała pewna niebezpowrotność, nieostateczność,
niezakończoność, cała seria tych niepoprawnych, niesłownikowych i nieużywanych
na co dzień rzeczowników, których początkowe „nie” gwarantowało możliwość
zmiany decyzji, ruchu, wyboru. A on opuszczał ten obszar i miał przed sobą
szereg kroków prowadzących ku jakiejś ostatecznej formie siebie. I trochę się
bał.
Stał na korytarzu, ściskany przez
matkę, Anitę i ojca – siedział z rodzicami w domu, bo nie chciał iść do
restauracji, z kieliszkiem szampana w ręku – rozmawiał z Anitą w ich ulubionej
kawiarni, w której we dwójkę uczcili swoje obrony – i odczuwał gdzieś w głębi
pewną tęsknotę, nie dojmującą i przykrą, ale melancholijną i zrezygnowaną.
Przecież nie ma odwrotu, przecież nie można przeżyć tych pięciu lat od nowa, i
to najchętniej lepiej i rozsądniej, niż się przeżyło. Szkoda. Po prostu szkoda.
Jednocześnie jednak czuł ulgę – bo
niektórych rzeczy nie chciałby przeżywać jeszcze raz, niektórych za bardzo by
się bał, z innymi chybaby sobie ponownie nie poradził. Czuł też ulgę, bo pewna
myśl, która od dłuższego czasu go dręczyła, miała szansę zrealizować się
właśnie po zakończeniu studiów i zyskaniu podstaw do decydowania o swoim życiu.
Mimo wszystko jednak pewna tęsknota
została – i powracała, powracała, gdy ktoś mówił o studiach lub pracy na
uczelni, gdy Wiktor natrafiał na jakiś dokument związany z tamtymi pięcioma
latami lub kiedy, jak teraz, znajdował się na uniwersytecie albo wśród
związanych z nim ludzi. Siedział zatem na obronie Olgi, a jednocześnie siedział
na zajęciach na lingwistyce i rusycystyce, w bibliotece Uniwersytetu
Gdańskiego, w tamtejszym bufecie, dziekanacie i na przystanku tramwajowym, na
którym zatrzymywała się właśnie dwunastka, jadąca potem aż do pętli w
Siedlcach; widział Olgę i jej komisję, a zarazem widział swoją komisję – z
licencjatu, z magisterki – i znajome twarze z roku; słuchał dyskusji wokół
dysertacji, a równocześnie słuchał głosów swoich ulubionych wykładowczyń i
wykładowców, szelestu przekładanych kartek w czytelni, szmeru długopisów
sunących po arkuszach papieru w czasie egzaminu. Przy tych wszystkich rysach,
nieprzyjemnych momentach i kłopotliwych sytuacjach pięć lat studiów było jednak
wspaniałymi pięcioma latami studiów.
– Wiktorze, czy masz długopis? – padło
bardzo ciche pytanie.
Drgnął. Szept Seweryna wyrwał go z
zamyślenia – i trochę podrażnił, bo Seweryn był jedną z niewielu znanych
Wiktorowi osób, które używały na co dzień wołacza imienia, szczególnie w pełnej
tego imienia formie i przy zupełnie nieformalnych sytuacjach. Wiktorowi nie
podobał się własny wołacz, poza tym odnosił wrażenie pewnej sztuczności takiego
zwrotu – ale Seweryn miał swoistą obsesję na punkcie deklinacji i nigdy nie
rezygnował z ostatniego przypadka.
– Mam – odszepnął i podał długopis,
starając się odsunąć od siebie wspomnienie pierwszego wieczoru sympozjum, gdy
Seweryn wręczył współlokatorowi klucze, powiedział: „Zostawię ci klucze od
boksu, Konstanty” i gdzieś poszedł, a Kostek spojrzał na Olgę z taką miną,
jakby zobaczył UFO, mruknął: „Chryste, Olka, jak słyszę swoje pełne imię w
wołaczu, to się czuję jak w liceum, gdy lądowałem u dyra na dywaniku. On
zareaguje, jak zwrócę się do niego prostacko: »Seweryn«, czy mnie wyrzuci z
boksu?”, na co Olga o mało nie zakrztusiła się winem ze śmiechu.
Teraz się nie śmiała – teraz była
poważna, choć uprzejmie uśmiechnięta, odpowiadała właśnie na pytanie kogoś z
publiczności, chyba jednego z profesorów. Wiktor zerknął dyskretnie na
Seweryna, który zapisywał coś w małym notatniku. Seweryn był chudy, co przy
jego wzroście wywoływało niepokojące wrażenie, że zaraz się złamie wpół;
czarne, krótko ścięte włosy podkreślały bladość bardzo pociągłej twarzy, a oczy
miały dziwny odcień, Olga powiedziała kiedyś, że fiołkowy, jak u Elizabeth
Taylor. Wiktor się na tym nie znał, zresztą wolał oczy ciemne... przynajmniej
można było łatwo określić ich kolor.
Seweryn chyba zapisał swoje uwagi, bo
na kartce dało się zauważyć trzy znaki zapytania; miał tak drobne pismo, że
poza tymi znakami, przypominającymi zresztą maleńkie zygzaki, nie sposób było
przeczytać niczego więcej. Zabawna sprawa, przemknęło Wiktorowi przez głowę, że
taki wielki facet pisze takim maczkiem. Może to jakaś forma reakcji na własny
wzrost – a może tendencja do popadania w skrajności? Tak czy inaczej, trudno
przychodziło powstrzymać uśmiech, gdy się patrzyło na dwumetrowego mężczyznę i
jego mikroskopijne pismo.
Padły jeszcze dwa pytania z sali, Olga
trzymała się dzielnie – i obrona wreszcie się skończyła. Po zamknięciu tej
części wszyscy doktorzy habilitowani, jak się Wiktor domyślił, poszli na
obrady. Gdy w sali została już tylko nieduża grupa najbliższych osób, Olga
opadła na krzesło z głębokim westchnieniem i przez chwilę wpatrywała się w
milczeniu przed siebie. Na czyjeś gratulacje odparła, żeby nie zapeszać, bo
jeszcze obradują, a poza tym potwornie ją boli gardło od gadania i jest głodna.
– Szkoda, że nie zdążyłeś zadać pytań –
powiedział Wiktor, spoglądając na wstającego Seweryna z pewnym zaskoczeniem;
miał przecież parę razy możliwość coś wtrącić, zanim zakończono obronę.
– Nie... – odparł Bikończyk z wahaniem,
poprawił kołnierzyk szarej koszuli i uśmiechnął się przepraszająco. – Raczej...
zapytam ją o to w cztery oczy, wiesz... i tak była już zmęczona poprzednimi
pytaniami. Dziękuję za długopis.
Nieśmiałe dwa metry, pomyślał Wiktor z
sympatią. Seweryn nigdy nie chciał zrobić komuś przykrości, zmęczyć, zabrać
czasu – a jednocześnie, co dało się doskonale zauważyć na sympozjum, był
potwornie nieśmiały i nie lubił przemawiać wśród dużej grupy ludzi. Naprawdę
trudno wyobrazić go sobie prowadzącego wykład – i nic dziwnego, że nie zadał
pytań w zapełnionej sali.
Część osób wyszła z sali, w tym Olga –
i Olek, na szczęście, więc Wiktor – niemal sam, jeśli nie liczyć jakiejś młodej
kobiety, stojącej tuż przy drzwiach i piszącej zawzięcie SMS-y, oraz drugiej
kobiety, w średnim wieku, która w rzędzie środkowym czytała książkę – mógł
spokojnie posiedzieć przy oknie. Na dziedzińcu przed budynkiem był spory
trawnik, przy nim długa, zielona ławka, tego samego koloru popielniczka na
wysokiej nóżce i kilka pieńków ustawionych dookoła jak stołki. Olga wspominała,
że jeszcze dwa czy trzy lata temu rosło tam parę wielkich drzew, z których
teraz, po ścięciu, pozostały tylko te pieńki-stołki. Szkoda, pomyślał, to
musiało ładnie wyglądać.
Jakieś dwadzieścia-trzydzieści minut
później wszyscy wrócili do sali; w tym zalewie marynarek, garsonek, krawatów i
wysokich obcasów gubiło się rysy poszczególnych twarzy, spojrzenia
poszczególnych oczu, gesty poszczególnych par rąk. Komisja oficjalnie nadała
Oldze tytuł doktora, a świeżo upieczona doktor wyglądała na jednocześnie
radosną, pełną ulgi i całkowicie wykończoną. Potem zaczęły się pełnoprawne
gratulacje, ściskanie, całowanie, wręczanie kwiatów, zrobiło się głośno i
tłoczno, więc Wiktor zdecydował się odczekać dłuższą chwilę, by ta pierwsza
fala ludzi przeszła. Podszedł do Olgi, gdy wokół niej stały już tylko trzy
osoby, reszta wyszła albo właśnie wychodziła.
– Wiktor, dzięki! – zawołała,
przyjmując kwiaty i gratulacje. – Rany boskie, ledwo się trzymam na nogach i
najchętniej poszłabym do domu, założyła piżamę i położyła się do łóżka z jakąś
Christie, ale muszę iść na ten uroczysty obiad – jęknęła, obejmując go mocno. –
Gorzej nawet – dodała po chwili ciszej, odsunęłą się i odgarnęła parę kosmyków
włosów sprzed oczu – jeszcze muszę za niego zapłacić.
Jej rodzice oraz Olek roześmiali się.
Wiktor mimowolnie spojrzał na tego ostatniego; Olek był wyraźnie pod wpływem
nastroju obrony, ale gdy napotkał wzrok Wiktora, uśmiechnął się do niego lekko,
trochę jak wtedy na konferencji.
– Trzeba iść – oświadczyła po chwili
Olga, przeczesała palcami włosy i poprawiła marynarkę. – Odbębnić ten uroczysty
obiad.
Wiktor z rozbawieniem przypomniał
sobie rozmowę z nią sprzed paru dni; Olga, wyraźnie zakłopotana, z góry
przeprosiła za to, że zapraszając go na swoją obronę, nie może jednocześnie
zaprosić na uroczysty obiad po obronie. Musi zaprosić wszystkich
habilitowanych, wyjaśniała, szarpiąc lekko kolczyk w lewym uchu, trzy długie,
srebrne, skręcone rurki; wszystkich, bo nie wypada tylko części, żeby się
reszta poczuła urażona, chociaż z drugiej strony nie wiadomo, ilu z tych
zaproszonych przyjdzie, więc to wszystko przypomina ciuciubabkę; niektórych
osób wcale nie ma ochoty zapraszać, ale siła wyższa, więc zmuszona jest
rezygnować z zapraszania ludzi, których lubi, a którzy nie są z uniwerka.
– I wiesz, najgorsze jest to, że
teoretycznie nie muszę go robić – dodała, gdy usiadła po turecku na swoim łóżku
– ale zrobić wypada. Profesor mi mówił, że gdy ktoś nie robi, to pozostaje
niesmak. Cholera, trzeba się szarpnąć, żeby potem do habilitacji mieć spokój...
– Wiktor pamiętał, że miała wtedy przez chwilę komicznie znękaną minę, ale
wreszcie się rozchmurzyła i dodała: – Co prawda mama powtarza mi, że lepiej
wydawać ten obiad i być doktorem, niż nie wydawać tego obiadu i nie być
doktorem. – Roześmiała się, on się lekko uśmiechnął, po czym Olga wróciła do
głównego wątku: – Tylko jest mi tak cholernie głupio, że nie mogę zaprosić
wszystkich przyjaciół i znajomych. Nie pogniewasz się? Traktuję to już jako
konieczną uczelnianą formalność, po obronie trzeba nakarmić przeciwników, żeby
do habilitacji nie zatruwali ci życia wypominaniem, że po doktoracie im się
nażreć nie dało. Ale za to w weekend robię porządne oblewanie – przypomniała
radośnie. – Wersja optymistyczna: imieniny i doktorat hurtem, wersja pesymistyczna:
imieniny i moje ostatnie chwile przed zatłuczeniem się z rozpaczy jakąś
książką, najlepiej słownikiem poprawnej polszczyzny, bo najgrubszy, z powodu
zawalenia obrony.
Wtedy już nie zdołał powstrzymać
uśmiechu. Wizja Olgi zawalającej obronę była kuriozalna. Zapewnił ją, że się
nie gniewa – w gruncie rzeczy, przyznał, nie przepada za tak wielkim
towarzystwem, ona zresztą dobrze o tym wie; zdecydowanie woli bardziej
kameralne oblewanie w gronie ludzi, których już trochę zna i których nie będzie
tak dużo. I przyjdzie, obiecał, oczywiście, że przyjdzie.
– Niedziela jest aktualna, o drugiej,
pamiętasz? – To pytanie zmusiło go do porzucenia wspomnień; szybko pokiwał
głową, bo z twarzy przyjaciółki zniknęło na moment zmęczenie i Olga broniąca
doktoratu stała się Olgą urządzającą przyjęcie oraz podejrzewającą, że któryś
gość zamierza jej cichcem nawalić.
– Będę – zapewnił.
– Spróbuj nie przyjść, to cię z domu
wywlokę – ostrzegła i ruszyła za rodzicami do wyjścia. Jej szara, rozkloszowana
spódnica sięgała przed kolano, miała białą lamówkę, podobnie jak brzegi
marynarki, i kołysała się delikatnie na boki, gdy Olga szła przez długi, wąski
hol, stukając dość głośno cienkimi obcasami w posadzkę. Na tych swoich wysokich
szpilkach, takich, jakie z reguły nosiła, była niemal równa wzrostem Olkowi,
który szedł obok, trzymając ją za rękę. Zabawne, jak czasami przypominali
zakochaną parę, pomyślał Wiktor i mimowolnie znów spojrzał na ich splecione
dłonie. Momentami człowiek się zastanawiał, co za złośliwy chochlik sprawił, że
Olek nie wolał dziewczyn albo że Olga nie była chłopakiem – pasowaliby przecież
do siebie wręcz idealnie, pewnie tygodniami nie wychodziliby z łóżka, na zmianę
zajmując się sobą i książkami, rozumieliby się w pół słowa albo i bez, mieliby
liczącą kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt tysięcy tomów wspólną bibliotekę,
którą razem i szaleńczo by uzupełniali, oraz tabun dzieci.
W tym momencie Wiktorowi przypomniało
się, że Olga za dziećmi nie przepada i nie chce ich mieć. I ma trochę odmienny
od Olka sposób postrzegania związków. I kiedyś, chyba po jakiejś uwadze
Michała, stwierdziła, że ona z Olkiem są doskonałymi przyjaciółmi, ale parą
byliby koszmarną i po tygodniu nie mogliby na siebie patrzeć. Poza tym, dodała
wtedy wesoło, jakby chcąc zatrzeć ślad tej powagi, z jaką wygłosiła
wcześniejsze zdanie, Olek jest dla niej jak brat, a ona dla niego jak siostra,
więc wszelkie próby zrobienia z nich pary to zwykłe zachęcanie do kazirodztwa.
Przed budynkiem stała spora grupka
ludzi; Olga puściła dłoń Olka, przeczesała palcami włosy i odwróciła się na
moment do Wiktora, który z mieszaniną niedowierzania i rozbawienia przyglądał
się czerwonej cegle starych wojskowych koszar, w których obecnie mieściła się
większa część Wydziału Filologicznego.
– W niedzielę o czternastej, pamiętaj –
przypomniała świeżo obroniona doktor. – Jak nie przyjdziesz, przerobię cię na
trociny. Czy na co się da przerobić filologa, Olek, na co się da? – zwróciła
się do przyjaciela i natychmiast sama sobie odpowiedziała: – Na strzępki,
przecież my żyjemy papierem. Więc na strzępki cię przerobię, jeśli nie
przyjdziesz – uzupełniła swoją myśl, znów spoglądając na Wiktora. – Do
niedzieli i dzięki, że przyszedłeś. – Uśmiechnęła się radośnie, pożegnała,
poprawiła niedużą, czarną torebkę na lewym ramieniu, po czym podeszła do jednej
z grupek.
– Skleroza – powiedział Olek,
odprowadzając ją wzrokiem. – Powiedziała ci, gdzie?
– U ciebie – odmruknął i zerknął na
niego przelotnie. – Coś się zmieniło?
– Nie. – W głosie Olka słychać było
wahanie. – Myślałem, że zapomniała o tym powiedzieć i połowa gości wyląduje na
wycieraczce jej rodziców... Gdzie zaparkowałeś?
– Nigdzie. – Wiktor z niechęcią
przypomniał sobie swoją poranną walkę z samochodem. – Chyba coś mi nawaliło w
silniku, przyjechałem taksówką.
– Podrzucić cię?
Dopiero teraz spojrzał na niego
uważniej.
– Idziesz na obiad – przypomniał
obronnym tonem. Olek wzruszył lekko ramionami.
– Przecież to potrwa chwilę, w jedną i
drugą stronę wyrobię się w dwadzieścia minut. Zanim się tam wszyscy zjadą i
usiądą, i tak minie z pół godziny. Bez dyrekcji nie zaczniemy – dorzucił
zachęcająco – a nasza dyrektor zapowiedziała, że się trochę spóźni. To co,
podwiozę cię?
– Nie – odpowiedział Wiktor szybko,
zdecydowanie; coś w wyrazie twarzy Olka mówiło, że zgoda na podwiezienie
oznacza zgodę na konfrontację, na wyjaśnianie sytuacji, na wymagające
odpowiedzi pytania, jak choćby takie, co miały znaczyć te trzy czy cztery
zagrania, z tym z zeszłego piątku na czele, gdy byli u Oli, przez dłuższą
chwilę zupełnie sami, bo jej rodzice poszli do znajomych, a samej Oldze
zachciało się lodów i wyskoczyła na chwilę do najbliższego sklepu. Gdy tak
siedzieli obok siebie, Wiktorowi przypomniały się poprzednie sytuacje i dotyk
rąk Olka, Olek chyba też to sobie przypomniał i chyba też poczuł ten dziwny
nastrój, jaki się między nimi wytworzył, bo zerwał się naraz z łóżka, stanął
przed jedną z półek i przyglądał się stojącym na niej tomom. Po krótkim wahaniu
Wiktor podszedł do niego – a reszta stała się już sama, ta niedokończona
bliskość była tak męcząca, że w końcu wszystko musiało się powtórzyć, mimo że
przez poprzednią godzinę siedzieli obok siebie spięci, a może właśnie dlatego,
może dlatego, że Olek, zobaczywszy go w przedpokoju, spochmurniał na moment,
może dlatego, że zakończenie wszystkich poprzednich zdarzeń było tak dla Olka
niezrozumiałe.
On naprawdę nie rozumiał sytuacji,
Wiktor uświadomił to sobie właśnie w pokoju Olgi, gdy już się skończyło i gdy
zobaczył twarz tego człowieka, jego minę, jego zachowanie, sugerujące...
sugerujące gotowość przeczekania, poczekania, zaczekania, aż Wiktor się
wyraźnie opowie, zdecyduje, zadeklaruje.
On mi daje czas – pomyślał teraz w
nagłym przebłysku olśnienia i omal się nie roześmiał. Tak, Olek mu dawał czas,
najwyraźniej zakładał, że Wiktor potrzebuje czasu, cierpliwości,
wyrozumiałości, że tak niepewnie lawiruje czy bada teren, zanim się wyraźnie
opowie. Przez chwilę czuł ochotę, by zapytać, ile Olek ma lat i skąd mu się
biorą podobne głupie pomysły, ale potem doszedł do wniosku, że sam chyba prowokuje
takie odczytywanie. Bo albo tak – albo trzeba by uznać, że jest skończonym
sukinsynem. Olek, rzecz jasna, za nic nie pomyślałby o nim w ten drugi sposób,
więc zostaje tylko pierwsze rozwiązanie, bo na to właściwe nie wpadnie, po
prostu nie będzie umiał. Nie zdoła sam dojść do oczywistego przecież wniosku,
że Wiktor go nie potrzebuje, po prostu lubi jego ręce na swoim ciele i od czasu
do czasu po te ręce sięga. Bo nie chodzi o nic więcej, bo nigdy nie chodziło o
nic więcej.
Gdy wsiadł do taksówki i podał kierowcy
adres, pomyślał, że chyba się trochę pomylił. Skoro Olek daje mu czas, to
znaczy, że nie byłoby żadnych pytań w samochodzie – więc w sumie szkoda, że nie
pozwolił się podwieźć, może dałoby się powtórzyć... Bo brakowało mu już tych
rąk. Tylko rąk, Olek jest potwornie dziecinny, jeśli tego nie rozumie. Z
drugiej strony Olek wpuszczony do mieszkania mógłby się zrobić gadatliwy i
próbować wyjaśniać sytuację, więc może i lepiej się stało.
Jednakże te ręce – nie tylko ręce, ale
Wiktor starał się ograniczyć swoje myśli jedynie do nich, co zresztą
przychodziło o tyle łatwo, że miał chyba pewną słabość do męskich dłoni – nie
pozwalały o sobie zapomnieć wieczorem i siłą rzeczy trzeba było uciec się do
starego, sprawdzonego sposobu zaradzenia takim sytuacjom. Niekiedy nienawidził
się za tę potrzebę drugiego ciała lub przynajmniej jego marnego substytutu,
chwilami czuł do siebie niesmak, w najlepszym wypadku – irytację. Wrażenia, że
jest dość żałosny, też często nie potrafił się pozbyć.
Był tylko jeden moment, gdy
rozpierające ciało pożądanie mu nie przeszkadzało – trzy miesiące z Krzyśkiem.
Wtedy to uczucie było zupełnie na miejscu, chociaż nieraz je tłumił, uderzany
naraz niewyraźną, bo odpychaną, ale jednak niepokojącą myślą o tym, jak jego
ciało doskonale odnajduje się w tej sytuacji i jakie to jest... dziwne. Inne.
Nienormalne. Nienormalne, to słowo prześladowało go przez kolejne parę lat.
Tak czy inaczej, przez trzy miesiące z
Krzyśkiem te fizyczne potrzeby znalazły dla siebie doskonałe źródło spełnienia –
i Wiktora przez długi czas napadała olbrzymia tęsknota za tamtym okresem, za
tym wrażeniem harmonii umysłu i ciała, za samym Krzyśkiem. Tak, chyba tęsknił
kiedyś za nim – teraz, z perspektywy paru lat, widział to, widział momenty, w
których ta tęsknota stawała się szczególnie dojmująca, zwłaszcza w czasie
ostatnich miesięcy trzeciego roku licencjatu i jeszcze przez jakiś czas
magisterki. Widział je, potrafiłby wskazać palcem każdą z takich chwil – a
przecież tak świetnie wmawiał sobie wówczas, że wszystko jest w porządku, nie
ma żadnych kłopotów, problemów, wątpliwości, w ogóle żadnych uczuć związanych z
Krzyśkiem. Zbudował sobie wspaniały mur, zza którego nie mógł widzieć Krzyśka –
nie mógł widzieć nawet samego siebie. Mur był wygodny, bezpieczny i wysoki.
I w końcu pękł. To nie było przyjemne
pękanie. Do tego wywoływało chwilami niesmak.
Teraz, wysuwając dłonie spod piżamy,
też czuł niesmak; ale był to przecież niesmak stary i znany, niesmak, z którym
umiał już sobie radzić. Należało go opłukać wodą, wepchnąć do pralki wraz z
materiałem, zagłuszyć ulubioną muzyką, zakryć po szyję kołdrą.
Szkoda, przemknęło Wiktorowi przez
głowę i wywołało przy tym nieco złośliwy uśmiech – szkoda, że z Olkiem nie
można sobie poradzić równie łatwo, szybko, bezboleśnie.
W to słoneczne przedpołudnie w połowie
czerwca Wały Chrobrego nie były jeszcze zaludnione; po krótkim spacerze Wiktor
usiadł jednej z ławek znajdujących się za lewym pawilonem przy tarasie
widokowym. Żelazna ławka o brązowych deskach i staroświecko wygiętych poręczach
oraz krótkich nóżkach stała między dwoma dużymi drzewami, których wielkie
gałęzie zdawały się uginać pod ciężarem liści. Wiktor z przyjemnością rozejrzał
się w obie strony – żadnych ludzi na sąsiednich siedziskach; był zupełnie sam:
piaszczysty obszar, obsadzony na zmianę to ławką, to drzewem, należał w
zupełności do niego. Tuż przed sobą widział wąski pas trawy, który naraz
gwałtownie opadał pod ostrym kątem, a dalej, w dole, świetnie widoczną z tej
perspektywy i łudząco bliską – Odrę.
Pijąc kupioną parę minut wcześniej
wodę mineralną w półlitrowej butelce, Wiktor przyglądał się tej pozorującej
bliskość niebieskiej Odrze i przycumowanym przy nabrzeżu statkom:
restauracyjnej Ładodze, długiej, białej i eleganckiej, sporemu,
niebiesko-białemu Nawigatorowi XXI, należącemu do Akademii Morskiej oraz kilku
łodziom. Lubił statki – miały w sobie specyficzny spokój, spokój wynikający z
ich rozmiarów, ciężaru, pewnego osadzenia na wodzie; te przy Wałach znał już z
widzenia tak dobrze, że traktował jako stały element pejzażu, bez którego
nabrzeże wydawałoby się niepełne i pozbawione części uroku.
Zakręcił butelkę i odstawił na bok.
Wspomnienia paru momentów poprzedniego dnia dopadły go znowu i z trudem dawały
się odgonić; wiedział, że w końcu będzie musiał ulec temu atakowi. Kiedyś
trzeba przetrawić całą tę historię, a wczoraj zdecydowanie nie chciał tego
robić; wyższość wspomnienia nad przeżywaniem i analizowaniem bezpośrednim
polegała na tym, że wspomnienie łatwiej było przystopować, odepchnąć,
unieruchomić chociaż na moment. Starał się więc w miarę możliwości rozpatrywać
wszelkie niepokojące sprawy w układzie „było”, a nie „jest”. W pierwszym
przypadku wygodniej, sprawniej i łatwiej nakładało się filtr na treść i
zasłaniało pewne elementy, te, które były niepotrzebne, nieistotne,
niekonieczne.
Dopóki jednak mógł, starał się zająć
myśli czymś innym.
Zazwyczaj w poniedziałek o tej porze
siedział nad tłumaczeniem – więc teraz, wyrwany ze swojego regularnego trybu,
czuł się trochę jak na wakacjach czy wagarach. W tym zupełnie nieplanowanym,
dokonanym pod wpływem impulsu i tak bardzo nietypowym, nie w jego stylu,
niezgodnym z normalnym rozkładem dnia wyczynie było coś odprężającego, coś
odświeżającego, coś odnawiającego.
Coś odcinającego.
Właśnie dlatego koło dziesiątej rano
wyszedł z domu... uciekł w zasadzie, to odpowiednie słowo. Uciekł niejako przed
sobą, przed uczuciem duszenia się w czterech ścianach, przed koniecznością
patrzenia na znane przedmioty i w ich otoczeniu zmagania się z nieprzyjemnymi
myślami.
Uciekł tam, gdzie lubił przebywać,
jeśli już wychodził z domu; Wały Chrobrego trochę kojarzyły się ze Starówką w
Gdańsku, a przy tak ładnej pogodzie i o tej porze, jeszcze wolne od gromady
ludzi, stanowiły sympatyczne miejsce. Do tego były blisko – z ulicy Robotniczej,
na której mieszkał, wystarczyło wsiąść w szóstkę i przejechać nią siedem
przystanków. Tramwaj stawał na dole Wałów, niedaleko Ładogi; Wiktor przeszedł
się chwilę nabrzeżem, popatrzył na Odrę – tego dnia ciemnoniebieską, odbijającą
słońce w jaśniejszych załamaniach na tafli wody – po czym przeciął ulicę, minął
fontannę, szybko wszedł po schodach prowadzących na taras i na górze Wałów
poczuł się swobodniej. Spojrzał z sympatią na okrągłe, jasne pawilony, na
podtrzymujące ich spiczaste, zielonkawe kopuły dachów kolumny, które stały
parami w równej od siebie odległości, jakby udawały przestronne okna – i
mimowolnie się uśmiechnął. Przyjemnie się przebywało na tarasie widokowym, gdy
prawie nie było ludzi; przyjemnie się też siedziało na ławkach za pawilonem,
zwłaszcza w panującym teraz półcieniu. Tutaj Wiktor miał dobry widok i na
usianą gdzieniegdzie statkami oraz barkami Odrę, i na dolną część Wałów, po
której co jakiś czas przejeżdżały tramwaje lub samochody, i na rybaków
łowiących na nabrzeżu. Trochę im zazdrościł tego samotnego, spokojnego,
milczącego stania z wędką, dającego doskonały pretekst do odcięcia się, do
rezygnacji z rozmów, do przebywania tylko we własnym towarzystwie. Gdyby musiał
robić coś innego, niż tłumaczyć, to wybrałby łowienie.
Tak, tu, na Wałach, dobrze się
uciekało, odcinało, odprężało. Poza tym za plecami Wiktora znajdowało się
Muzeum z Teatrem Współczesnym, można więc było pójść na wystawę, sprawdzić
ofertę spektakli, wreszcie – po prostu się przejść. Zwykle ograniczał się właśnie
do spaceru, bo w muzeach i teatrach musiałby znosić obecność zbyt wielu ludzi,
by zdołał się dobrze bawić, gdyby miał tam iść sam. Lubił natomiast swoją
spacerową ścieżkę: mijał najpierw nieco ponury, szarobury budynek Akademii
Morskiej, którego wejściową i boczną ścianę obficie porastał bluszcz, a potem
przechodził obok wielkiego, imponującego gmachu Muzeum i Teatru, utrzymanego w
tym samym stylu co pawilony, lekkiego dzięki jasnobrązowemu – czy
ciemnocielistemu, jak niedawno stwierdziła Olga – kolorowi murów, a zarazem
żywemu przez wyraziście odcinający się zielonkawy dach, tworzący miły dla oka
akcent. Dalej wznosił się potężny gmach Urzędu Wojewódzkiego, cały z czerwonej
cegły, z dwiema wystrzelonymi wysoko wieżami, których jasnozielone, dekoracyjne
hełmy wydawały się chwilami zbyt delikatnym wykończeniem, jakby przeniesionym w
ostatniej chwili z innej, zupełnie odmiennej budowli.
Kwintesencja Szczecina, przyszło parę
razy Wiktorowi do głowy; kwintesencja Szczecina, trzy tak różne budynki w
jednym szeregu, a szczególnie ten gmach Urzędu: potężne, mocno osadzone w
ziemi, atletyczne wręcz cielsko budowli i niemal ażurowe hełmy, wyglądające
tak, jakby za chwilę miały wzbić się do lotu i jeszcze pociągnąć za sobą
krzepką, czerwoną cegłę. Kwintesencja Szczecina, te odrębne kawałki, które
ostatecznie tworzą całkiem harmonijną całość.
Concors discordia, przypomniał sobie
naraz; concors discordia, zgodna niezgodność, a może discors concordia,
niezgodna zgodność, nie pamiętał już, jaka dokładnie zachodzi między nimi
różnica, pamiętał jedynie oczy Olka, gdy ten podczas wspólnego wyjścia do
Galerii Sztuki Dawnej opowiadał Wiktorowi o konceptyzmie, Sarbiewskim i poetyce
barokowej – czarne, błyszczące oczy Olka, jego wyrazistą, ale nie nachalną
gestykulację, zapał dostrzegalny, wyczuwalny i słyszalny w całej postawie, w
całej opowieści. Concors discordia albo discors concordia, pełne podsumowanie
Szczecina.
Wyrwało mu się to wtedy, jakoś
odruchowo, przy tym człowieku w ogóle wyrywały mu się niekiedy pewne rzeczy,
których nie powiedziałby w innym wypadku, w innej sytuacji, w innym
towarzystwie. Olek poprosił o wyjaśnienie komentarza, więc Wiktor, chcąc nie
chcąc – choć znowu nie z takim wielkim oporem – przedstawił krótko swój odbiór
Szczecina. Olek się wtedy zastanawiał przez chwilę, patrząc na komplet mebli,
francuskich czy stylizowanych na francuską secesję, po czym przeniósł wzrok na
rozmówcę i powiedział, że w ten sposób na swoje miasto dotąd nie patrzył, ale
coś w tym ujęciu jest.
– Idąc tropem barokowym, ze Szczecina
wychodzi wyjątkowo udziwniony koncept – zakończył wesoło. Wiktor uśmiechnął
się, ubawiony tym stwierdzeniem. Potem obejrzeli jeszcze malarstwo europejskie,
a Olek z wyraźną uciechą wypatrywał na płótnach odcisków palców
„kinestetycznych miłośników obrazów”, jak to określił. – Tutaj to chyba była
cała wycieczka – powiedział przy jednym z pejzaży. – Też chcesz pozostawić
odcisk palca dla potomności?
Wiktor roześmiał się cicho.
– Nieszczególnie – mruknął.
– Niczym nie ryzykujemy, jeden palec
więcej, jeden mniej, nie będzie różnicy – zapewnił. – Poważnie, one powinny być
albo za szybą, albo tak oddalone od oglądającego, żeby nie zdołało się
dosięgnąć. A tak? – Wyciągnął rękę i zatrzymał ją parę centymetrów przed
płótnem. – W ciągu roku wszyscy macający starliby farbę do samego gruntu.
Wiktorowi przeszło wtedy przez głowę,
nie po raz pierwszy zresztą, że Olek ma ładne ręce. Duże. (Kształtne.) Silne.
(Męskie.)
Och, do diabła. Jakby już nie było o
czym myśleć.
Na przegonienie niepotrzebnych
skojarzeń dobrze robił spacer, więc Wiktor przeszedł się wzdłuż budynków w tę i
z powrotem, nim wreszcie usiadł na ławce, przepełniony już specyficzną
atmosferą tego miejsca. Polubił Wały Chrobrego od razu, gdy tylko pierwszy raz
je zobaczył – i pamiętał, że kiedy rok temu jechał na osiedle Żelechowa, by
obejrzeć mieszkanie na Robotniczej, pomyślał, jak przyjemnie byłoby zamieszkać
tak blisko Wałów i mieć w każdej chwili możliwość spędzenia na nich paru chwil.
Rzeczywiście, to było przyjemne; z
reguły dojeżdżał tramwajem, nie tylko dlatego, że nie miał ochoty szukać
dobrego miejsca na zaparkowanie ani w ogóle obciążać się samochodem, ale też
dlatego, że tramwaj dawał poczucie kameralności – to tak blisko, parę
przystanków szóstką – i swoistych wakacji – ktoś za niego prowadzi, więc on
może założyć słuchawki empetrójki, by przy ulubionej muzyce patrzeć na mijane
miejsca – i niewielkie pseudodéjà vu – bo na Starówkę w Gdańsku też podjeżdżał
tramwajem. Ponadto w porach, które z reguły wybierał, w tramwajach było tak
mało ludzi, że czuł się niewidoczny, uwolniony od tłoku, ukryty. W samochodzie,
w ruchu ulicznym, wśród innych kierowców, nie znalazłby tego wrażenia.
Właściwie to Wały nie tyle lubił, co
lubił ogromnie, przywiązał się do nich; stanowiły jedną z najładniejszych
części Szczecina, jednocześnie przestronne i kameralne, przy rzece – a Wiktor,
gdańszczanin z krwi i kości, musiał mieć blisko siebie wodę. Mieszkania w
mieście, które nie leży nad morzem lub przynajmniej w miarę blisko morza, w
zasadzie sobie nie wyobrażał. Odra to co prawda nie Bałtyk, ale zdawała się
obejmować, mniej lub bardziej bezpośrednio, całe miasto, sama lub jakimiś
odpływami, dopływami, rzeczkami i jeziorkami, tak że przynajmniej częściowo
wynagradzała tym jakościową różnicę między rzeką a morzem. A Szczecin w końcu
nie znajdował się tak daleko od morza, był miastem jeśli nie nadmorskim, to
przymorskim, zdecydowanie kojarzył się i mocno wiązał z wodą.
Odra była, jak Szczecin – chimeryczna.
Czasami przypominała asfaltową drogę, ciemnoszarą, ponurą, płaskawą; wieczorami
lśniła kolorowo wraz ze światłami lamp i neonów, kołysząc ich załamujące się,
tęczowe błyski na swoich granatowych falach; w takie dni jak ten, gdy słońce
mocno świeciło, po niebie przesuwały się małe chmury popychane lekkim wiatrem,
a mewy skrzeczały w oddali, woda błyszczała niebiesko, chwilami zielono, z
białymi śladami po przecięciu płynącej barki.
Wiktor znał jeszcze jedno oblicze Odry
– oblicze, które pokazywała tylko wtedy, gdy do niej podchodził, gdy stawał na
nabrzeżu, gdy czasami przysiadał na jednym z żółtych polerów, do których
mocowano cumy statków. Było to oblicze głębokiej, spokojnej w swych najniższych
partiach, ciężkiej, zbitej i miażdżącej masy, która doskonale się ułożyła w
posiadanym korycie, okryła z wierzchu łudzącą obcych, nieprzenikliwą taflą, a
to, co istotne, wchłonęła we własną toń. Przyglądał się tej fałszywej
powierzchni, kołyszącemu się łagodnie lustru weneckiemu, które nie pozwalało
dojrzeć niczego pod sobą – i czuł, jak to go uspokaja: i ta zdradliwie równa
płaszczyzna morska, i, jeszcze bardziej, ta skrywająca się pod nią przepaść
wodna.
Bałtyk, jak uświadomił sobie za
którymś razem, był łagodniejszy, cieplejszy, bardziej otwarty, przynajmniej ta
część, którą Wiktor znał; Odra była złośliwa, humorzasta i zazdrośnie chowała
swoje sprawy w samej sobie.
Może dlatego tak ją polubił. Może
dlatego tak lubił siedzieć blisko niej, wdychać jej zapach, oglądać ruchy jej
wód. Może dlatego łatwiejsze się okazało polubienie tego miasta – bo szybko
zaczął dostrzegać wokoło cechy związanej z nim rzeki.
A polubienie Szczecina wcale tak łatwo
nie przychodziło.
Gdyby sam miał sobie wybierać miejsce
zamieszkania, z całą pewnością nie wybrałby Szczecina, wyraźnie to sobie
uświadamiał; rzecz jednak w tym, że o żadnym wybieraniu nie było trzy lata temu
mowy.
Uciekał z Gdańska, tak, już wtedy
doskonale zdawał sobie z tego sprawę; uciekał z miasta, które naprawdę kochał,
które znał na wylot i które go zawsze zachwycało – a jednocześnie od pewnego
czasu zaczęło dusić. Za dużo tam było przeszłości – jego podstawówki, jego
liceum, jego studiów, Magdy i Anity, rodziców, Wojtka, Krzyśka; gdziekolwiek
patrzył, widział coś, co się wiązało z którymś z tych elementów. Wszędzie był
jakiś fragment jego samego, uwięziony w miejscu, w budynku, w przedmiocie.
Każdy punkt Gdańska okazywał się przepełniony, przesączony, wręcz zatruty
jakimś „kiedyś”. Na drugim roku magisterki Wiktor coraz częściej przyłapywał
się na myśli, że brakuje mu powietrza, przestrzeni, wolności od wspomnień.
Uwielbiał Gdańsk, ale nie potrafił już
w nim żyć. To było przykre, ciężkie, nieprzyjemne – i prawdziwe, do bólu
prawdziwe. Ulubione miejsca, jak Starówka, straciły zupełnie swój smak, blask i
magnetyzm. Nadszedł czas zmiany otoczenia, pomyślał w połowie zimowego
semestru; nadszedł czas, by spalić za sobą mosty, odciąć się całkowicie od
przeszłości, poszukać terenu wyłącznie dla siebie, wolnego od ciężaru tego
„było, było, było”.
Nadszedł czas znalezienia nowych
bogów, pomyślał z mieszaniną smutku i czułości, gdy patrzył na zdobiącą
fontannę postać; tego listopadowego popołudnia zdawało się, że Neptun zamierza
cisnąć swój trójząb z brązu w zalewające jego majestatyczną postać strugi
deszczu, a Wiktor, naciągnąwszy porządniej kaptur kurtki na głowę i wcisnąwszy
mocniej ręce w kieszenie, stał przed ogrodzeniem, utwierdzał się coraz bardziej
w podjętej decyzji i wstępnie żegnał ze swoistym patronem miasta.
To dzięki Anicie ruszyła cała machina
prowadząca ostatecznie do Szczecina; ileż on zawdzięczał w swoim życiu
kobietom, te najważniejsze sprawy wiązały się zawsze z którąś z nich – i tym
bardziej przykra była świadomość, że nie potrafił im odpłacić, nie tak w pełni.
Po sprawie z Krzyśkiem już nie podejmował prób ani o nich nie myślał – co nie
znaczy, by nie odczuwał żalu, takiego zwykłego, prostego żalu wynikającego z
faktu, że nie umie.
Zwierzył się Anicie ze swojego zamiaru
w Nowy Rok, który spędzali z jej przyjaciółmi i znajomymi. Czasami uderzała
Wiktora przewrotność czy złośliwość losu: te wszystkie powtórki sytuacji, po
trzech latach kolejny sylwester z Anitą, ciekawe, czy ona też w pierwszym
momencie odczuła pewne zakłopotanie?
Nad ranem, gdy siedzieli we dwójkę w
kącie kuchni, dojadając pizze, chipsy i jakieś pokruszone ciastka, powiedział
jej o swoim zamiarze, trochę też – ale bardzo skąpo i ogólnie – o przyczynach.
Anita obiecała pomóc, popytać, pogadać z kimś.
Nic dziwnego, że zdołała mu coś
znaleźć – już w czasach licencjatu sprawnie się obracała wśród biur tłumaczy,
szkół językowych i tym podobnych. W sumie lepiej by zrobiła, gdyby chwyciła się
po magisterce właśnie tych punktów, niż szła na studia doktoranckie, ale w
końcu to był jej wybór i Wiktor nie czuł się upoważniony do pouczania Anity,
jak powinna sobie układać życie. W każdy razie dla niego swoje znajomości
wykorzystała sprawnie: jej zaprzyjaźniona kierowniczka szkoły językowej była w
bliskich kontaktach zawodowych z jedną z szefowych pewnego biura tłumaczeń.
W Szczecinie.
Gdy Wiktor usłyszał po raz pierwszy
„Szczecin”, skrzywił się z niechęcią. Szczecin postrzegał jako duże zadupie
Polski. W Szczecinie jest więcej dziur w ulicach niż samych ulic, mało
prestiżowy uniwersytet i syf – taki miał obraz tego miasta. Szczecin nie ma
porządnej starówki, jest źle zarządzany i nie posiada żadnych interesujących
miejsc.
– To najlepsze, co mam – odparła Anita,
widząc jego minę; była połowa czerwca, siedzieli w jednej z pizzerii na
Starówce i Wiktor z żalem spojrzał za siebie, na Lwi Zamek, na czerwone ściany
i zdobiące portal rzeźby lwów. – Nie masz doświadczenia, to znaczy masz, ale
jeszcze nie aż takie, żeby przebierać w propozycjach jak w ulęgałkach, no i
konkurencja jest niezła. A tu masz na dzień dobry zapewnioną sporą liczbę
tekstów, twój niemiecki jest szczególnie mile widziany. – Zdjęła z kolejnego
kawałka pizzy czarne oliwki, których nie lubiła, zjadła parę kęsów, po czym
podjęła: – Serio, ja myślę, że to jest fajna oferta, to dobre biuro, ale dość
nowe, więc się rozkręca i potrzebuje ludzi. Nakręciłyśmy z Grażyną tamtą babkę
na ciebie, jaki to ty jesteś zdolny, pracowity, z angielskim, niemieckim i
rosyjskim, normalnie maszynka do trzaskania perfekcyjnych przekładów. –
Sięgnęła po swoją szklankę z sokiem pomarańczowym, upiła i przez moment
patrzyła na Wiktora z rozbawioną miną. – Szczecin wcale nie jest taki zły,
byłam tam parę razy u przyjaciółki. Jest po prostu... zaniedbany, czy raczej
niewykorzystany. Ale ja muszę najpóźniej pojutrze przekazać, czy jesteś
zainteresowany – podjęła. – Bo wiesz, oni zainteresowani są, ale teraz musisz
zrobić próbki tłumaczeń, to też trochę zajmie, obejrzeć cię na żywo pewnie
potem też będą chcieli. To co, bierzesz?
– Biorę – odpowiedział z rezygnacją. –
Przepraszam, naszukałaś się dla mnie, a ja wybrzydzam... po prostu to miasto
mnie odrzuca.
– To najlepsza... – zaczęła Anita.
– Wiem, wiem – przerwał jej szybko. –
Naprawdę jestem ci wdzięczny, ogromnie, przepraszam, ja to naprawdę doceniam. –
Podał jej stojak z serwetkami. – Biorę, niech będzie Szczecin, ludzie przecież
jakoś tam żyją. O ile mnie przyjmą.
– Nie kryguj się, przyjmą – zapewniła.
– A to zawsze może być punkt odbicia się – dodała po krótkim namyśle. – Wiesz,
rok-dwa tam, będziesz już miał więcej doświadczenia, staniesz na nogi i możesz
szukać miejsca w innym mieście.
Wtedy uważał, że to świetna myśl i z
takim nastawieniem jechał do Szczecina. Dziś – nie, raczej by stąd nie
wyjechał, choć już mógł sobie na to pozwolić.
Na rozmowę kwalifikacyjną pojechał
jakiś tydzień po otrzymaniu informacji, że jego próbki tłumaczeń zostały
zaakceptowane. Próbki te kosztowały Wiktora sporo nerwów i wywoływały mocno
ambiwalentne odczucia: z jednej strony chciał zdobyć pracę i się przeprowadzić,
z drugiej żałował Gdańska i... no tak, trochę się bał. To było coś nowego, coś
zupełnie innego i tak bardzo odległego od znanych elementów życia. Sam nie
wiedział, czy się cieszyć, czy nie, gdy się dowiedział, że oczekują go na
rozmowie.
Tamto spotkanie ze Szczecinem nie wypadło
zbyt dobrze. Pierwszym szokiem był czas dojazdu: bezpośredni z Gdańska do
Szczecina potrzebował ponad pięciu godzin. W Szczecinie padało, Dworzec Główny
był ciasnawy, brudny i śmierdzący, a naprzeciwko wejścia do budynku stał
pomnik, który Wiktor wziął za pomnik marynarza i zastanawiał się, po jaką
cholerę stawiać marynarza przed dworcem. Dopiero później, chyba przy
przeglądaniu jakichś stron w Internecie, zorientował się, że szary posąg
pochylonego nad czymś człowieka o nieproporcjonalnie wielkich rękach i
niewyraźnych rysach twarzy to przekładający zwrotnicę „Kolejarz”, który powstał
w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych.
Potem było tylko gorzej. Gubił się w
tramwajach, w autobusach, w rondach, w tym dziwacznym układzie miasta – ponoć
przypominającym układ paryski, jeżeli tak, to stracił raz na zawsze ochotę
zobaczenia Paryża – zniechęcał się coraz bardziej do całego pomysłu,
przytłaczany burością Szczecina, jego brzydotą, jego brakiem konkretnego
charakteru.
Tu nie ma nic – pomyślał zszokowany,
gdy przyglądał się mijanym widokom. – Tu nie ma nic, co by przykuwało uwagę,
tworzyło klimat, tu nie ma żadnej atmosfery.
Rozmowa trochę go pocieszyła: poszło
dobrze, przyszłe szefostwo wydawało się dość znośnie, obowiązki interesujące,
wynagrodzenie też nie było najgorsze. Kiedy wracał na dworzec, uznał, że jakoś
wytrzyma. W końcu to tylko kwestia roku, może dwóch lat.
Powiedzieć, że rodzice nie zareagowali
zachwytem, to za mało. Matka była bardzo niezadowolona; nie podobał jej się
pomysł wyjazdu, uważała, że Wiktor powinien mieszkać z nimi, póki może, aż
będzie miał pewną pozycję w pracy i odłoży sobie jakąś konkretną sumę, w ogóle
nie rozumiała, jak on mógł nie doceniać korzyści, które miał. Ojciec na słowo
„Szczecin” jęknął tylko: „Boże, gorszego miejsca nie mogłeś znaleźć?”. Przez
kilka dni w domu panowała nieprzyjemna atmosfera, matka była zwyczajnie
obrażona i prawie się do Wiktora nie odzywała. Gratulował sobie wtedy w duchu,
że powiedział im wszystko dopiero po obronie i ostatecznym ustaleniu spraw w Szczecinie
– przecież nie daliby mu się uczyć ani żyć, gdyby wiedzieli o czymkolwiek
wcześniej.
– A gdzie ty niby będziesz mieszkał,
co? – spytała matka bodajże na czwarty dzień, przy śniadaniu. Na wieść, że
załatwił już sobie mieszkanie, obraziła się ponownie.
Załatwił, choć nie sam, a znów dzięki
Anicie: jej przyjaciółka namierzyła dość tani pokój u pewnego starszego
małżeństwa, które właśnie pożegnało się z jakąś absolwentką Uniwersytetu
Szczecińskiego. Kolejnym krokiem po rozmowie w biurze były zatem odwiedziny u
przyszłych gospodarzy. Co prawda zniechęcili go do siebie na wstępie, bo mieli
małego, czarnego, jazgotliwego jamnika i Wiktor przez moment stał w drzwiach
jak wryty, patrząc na psa, który próbował się zerwać ze smyczy, oraz na
trzymającą go właścicielkę, zapewniającą, że Azula szczeka tak tylko na
początku, potem się przyzwyczaja i jest kochana; warunki jednak okazały się
zbyt kuszące, by rezygnować z wynajmu z powodu hałaśliwego kundla.
Będę mieszkał w mrówkowcu – pomyślał
Wiktor z niesmakiem, gdy już wyszedł z budynku. Było mu trochę niedobrze, bo
gościnni gospodarze wmusili w niego cztery kawałki czekoladowego ciasta, zbyt
słodkiego i ciężkiego, bolała go głowa, bo pies co chwila rzucał się do drzwi z
ogłuszającym szczekaniem, gdy tylko ktoś przechodził korytarzem, i czuł się
zmęczony tym wypytywaniem „A co pan robi, a ma pan rodzeństwo, a czym się
zajmuje mamusia?”; do tego świadomość, że za dwa tygodnie wyląduje na siódmym
piętrze wieżowca, nie działała pocieszająco. – Nienawidzę wielkiej płyty –
uznał, idąc na przystanek autobusowy. – Nienawidzę wind. Nienawidzę
jazgotliwych jamników. Może ten kundel zdechnie do sierpnia...
Dopiero po powrocie do domu docenił
całą sytuację; gdy tylko wyszedł z dworca i zobaczył znajome budynki, tramwaje,
ulice, zapragnął powrócić w tę burość, nijakość i nieatrakcyjność Szczecina.
Przy całej niechęci i irytacji, w tamtym mieście mógł w pełni oddychać, nic nie
budziło wspomnień, nic nie przytłaczało. Ta wielka płyta była lepsza niż
tramwaj, którym z dworca dawało się dojechać do Krzyśka.
Rodzice w końcu pogodzili się z
decyzją o wyjeździe – ojciec, po swojemu, przeszedł nad nią do porządku
dziennego, matka natomiast zaczęła się bawić w pomoc przy pakowaniu. Wyjęła z
szafy wszystkie ubrania, przejrzała je, gdzieś doszyła guzik, coś wyrzuciła,
coś doprała, rozgrzebała szufladę z bielizną, wprawiła Wiktora w zakłopotanie i
rozdrażnienie wariackim śmiechem na widok równo, wedle kolorów posegregowanych
skarpetek, a potem wyciągnęła go parę razy na zakupy, mimo że bronił się rękami
i nogami; zachowywała się chwilami tak, jakby jechał nie do miasta odległego o
niecałe trzysta pięćdziesiąt kilometrów, a co najmniej na Syberię.
– No to już chyba przesada – mruknął
ponuro, gdy oświadczyła, że tuż przed wyjazdem zrobi mu jakieś przetwory do
słoików. – Może nie uwierzysz, ale od czasu odzyskania Szczecina po wojnie i
upadku komunizmu oni tam też zbudowali sobie kilka supermarketów.
W końcu trochę ustąpił i zgodził się
zabrać dwa słoiki robionych przez matkę powideł ze śliwek, bo miał do nich
słabość.
Dzień przed wyjazdem odbył z Anitą
pożegnalną wędrówkę po Gdańsku; czuł dziwny ucisk w żołądku na myśl, że już
jutro go tu nie będzie i już więcej w ogóle go tu nie będzie, ucisk
jednocześnie przykry i podniecający – a potem, po odprowadzeniu Anity do domu,
wrócił jeszcze sam na Starówkę. Może był w tamtym momencie sentymentalny, ale
chciał postać chwilę przed fontanną i po raz ostatni spojrzeć na Neptuna,
błyszczącego władczo, triumfalnie w promieniach słońca.
Ostatni dzień w Gdańsku przypominał
sen: wszystko wydawało się nierealne, czas to się rozciągał, to skracał,
Wiktora dopadała gwałtowna obawa i chęć rezygnacji na zmianę z nerwowym wyczekiwaniem
i ochotą jak najszybszego znalezienia się w pociągu.
Rodzice odwieźli go na dworzec. Ojciec
objął Wiktora niezgrabnie i poklepał po plecach, matka uścisnęła, aż zabolało,
kazała na siebie uważać, ma dać znać, gdy będzie na miejscu, ma jeść porządnie
i wychodzić na spacery, ma nie pracować zbyt dużo, tych zaleceń było jeszcze
sporo, dopóki pociąg nie nadjechał.
Wsiadanie do wagonu drugiej klasy,
zajmowanie pierwszego wolnego przedziału, miejsca przy oknie, przodem do
kierunku jazdy, zdawkowe pomachanie rodzicom ręką przez szybę, głośny gwizd,
zgrzyty toczących się kół, znikający z oczu rodzice, peron, dworzec,
przesuwające się coraz szybciej widoki – odjechał.
W czasie podróży przepełniało Wiktora
zdecydowanie przyjemne uczucie uwolnienia się – może dlatego po dotarciu na
miejsce spojrzał na swoje nowe miasto przychylniejszym okiem. Ten „Kolejarz”
był całkiem niezłym pomysłem; Brama Portowa, obok której przejeżdżał tramwaj,
wyglądała interesująco, uznał, że przy najbliższej okazji musi ją sobie dokładnie
obejrzeć; w całym Szczecinie, czego jakoś nie zauważył wcześniej, było dużo
zieleni, wszędzie budynki przeplatały się z drzewami, a drzewa z budynkami, w
wielu miejscach zielone od liści gałęzie tworzyły swoiste baldachimy nad
ulicami, nad chodnikami, nad torami.
Wtedy właśnie – czy dlatego, że
rozpierała go świadomość ucieczki i uwolnienia, czy dlatego, że nowość budziła
podniecenie, czy dlatego, że dzień był ładny – wtedy właśnie po raz pierwszy
pomyślał, że to miasto nie jest takie złe, jakoś da się tu wytrzymać,
przynajmniej przez pewien czas.
Nawet wieżowiec nie wydawał się już
tak odpychający; kundel co prawda żył i jazgotał dalej, ale uspokajał się na
widok czegoś do jedzenia, właściciele natomiast podali tym razem całkiem dobry
sernik. A z okna pokoju Wiktora widać było wielką, piękną płaczącą wierzbę na
podwórku.
Pierwsze tygodnie okazały się ciężkie –
nadal gubił się w tym mieście, nadal uderzała go szczecińska brzydota, burość,
brak gdańskiej atmosfery, nadal czuł się tu obco; a mimo to przystawał niekiedy
na ulicy, wpatrywał się w jakiś punkt – w niebieskie szyby wysokiego Radissona,
w widoczny w oddali, gdy jechało się tramwajem od Bramy Portowej w dół ulicą
Wyszyńskiego, Most Długi, w szpikulec Bazyliki Świętego Jakuba, która kojarzyła
się Wiktorowi z wyprężającym dumnie swój róg nosorożcem, w zielone wieżyczki
Zamku Książąt Pomorskich, a czasem w coś zupełnie banalnego, jak księgarnia,
drzewo, sygnalizacja świetlna – i z uczuciem niesamowitej wolności myślał: to
Szczecin, nie Gdańsk. W zasadzie to uczucie obcości było dość przyjemne;
wreszcie znalazł miejsce, do którego nie należał i które nie posiadało żadnych
jego wspomnień, nie mogło nimi straszyć, nie potrafiło go niemile dotknąć
jakimś budynkiem, parkiem, ulicą.
Uporządkował sobie rytm życia dość
sprawnie. Wstawał o piątej – przyzwyczaił się już do tej pory – mył się, wolny
z rana od nieprzyjemnej obecności jamnika, który spał w łóżku z właścicielami,
trochę tłumaczył, jedząc przy tym śniadanie, potem, zależnie od potrzeby,
siedział nad tłumaczeniem dalej lub jechał do biura. Jeżeli zostawał w domu,
miał spokój gdzieś tak do południa, bo potem gospodarze robili się towarzyscy i
zapraszali to na drugie śniadanie, to na ciasto, to na obejrzenie powtórki
„Klanu” na Jedynce; musiał jednak przyznać, że karmili dobrze, chociaż ciasta
często były zbyt ciężkie i słodkie jak na jego gust. Trzy-cztery godziny po
obiedzie kończył codzienną dawkę tłumaczenia i czytał, oglądał coś na laptopie,
czasem, nie mając wyboru, towarzyszył starszemu państwu podczas najnowszego
odcinka „M jak miłość” i patrzył na czarnego, pasionego pod stołem kawałkami
ciast jamnika z taką samą miną, z jaką jamnik patrzył na niego, wysiadującego
zapadający się fotel o beżowym obiciu.
Jeżeli musiał pojechać do biura,
sprawa była prosta. Z Osiedla Przyjaźni – swoją drogą, nazwa osiedla dopasowana
do niego, Wiktora, jak pięść do nosa – wystarczyło wsiąść w
siedemdziesiątkępiątkę, która kursowała często, szczególnie z rana, i w ciągu
paru minut docierało się na Turzyn, a stamtąd, po przesiadce do piątki,
przejeżdżało się dwa przystanki z Bohaterów Warszawy do placu Sprzymierzonych.
Wiktor wychodził ze swojego wieżowca, rozbudzony poranną gimnastyką w postaci
zejścia po schodach z siódmego piętra; nie cierpiał wind, a do tej w swoim
bloku nie wsiadłby już nigdy, nawet pod groźbą kary śmierci, po tym, jak raz
się zaciął, na szczęście wraz z jakąś rozczochraną małolatą w za dużej kurtce;
małolata wykonała dziwną kombinację naciskania klawiszy, kopania bocznej ściany
windy i powtarzania „No ja pierdziu, no ja...”, wskutek czego po paru chwilach
machina zjechała na parter. Wiktor niemal wyskoczył z windy, wywołując tym
głupi chichot małolaty, i z żołądkiem podjeżdżającym do gardła stał przez
chwilę przy ścianie, starając się uspokoić. Do tego cholerstwa stającego między
piętrami nigdy więcej nie wsiadł.
Mimo wszystko doceniał swoją
lokalizację: do siedemdziesiątkipiątki miał niedaleko, po drodze mijał jeszcze
spory budynek o wielkich oknach – siedzibę filii Miejskiej Biblioteki
Publicznej, z którą się z miejsca polubił – przebywał konieczną trasę autobusem
i tramwajem, odcięty od innych pasażerów przymkniętymi oczami i słuchawkami
empetrójki w uszach, wysiadał, klnąc w duchu na jakąś gromadę nastolatków,
która zawsze okupowała okolice drzwi, z przystanku przechodził jeszcze
kilkadziesiąt kroków i docierał do biura. Znajdowało się ono na Wojska
Polskiego przy placu Sprzymierzonych, a właściwie już Szarych Szeregów, choć
Wiktor wolał używać starej nazwy, do której się przyzwyczaił i która bardziej
mu się podobała. Największy plac szczeciński otaczały zaniedbane, ale urokliwe
kamienice; ich partery zajmowały po jednej stronie sklepy i jakieś biura, po
drugiej zaś – kwiaciarnie. To Wiktora od razu dziwnie ujęło: rozstawione na
wąskim chodniku budki z kwiatami przeplatały się z krzesełkami, na których
wysiadywały w ciepłe dni kwiaciarki z lokali umieszczonych wewnątrz budynków;
mieszanina kolorów przyciągała wzrok przechodniów, nadawała całej przestrzeni
coś charakterystycznego, człowiek wiedział, że idąc jedną stroną
Sprzymierzonych, trzeba się przeciskać między kwiatami a parkującymi w połowie
na chodniku samochodami. Wiktor parę razy przeszedł się tamtędy po załatwieniu
czegoś w okolicy – zupełnie bez celu, ot tak, żeby się pokręcić i popatrzeć.
TranslatorStet mieścił się w jednej z
tych urokliwo-zaniedbanych kamienic. Biuro było duże, przestronne, zajmowało
całe pierwsze piętro; bardzo wysokie pokoje wywoływały niekiedy skojarzenia z
serialową „Lalką”. Wiktorowi dobrze się tam pracowało – zjawiał się raczej
rzadko, więc kontakty z ludźmi mógł ograniczać do niezbędnego minimum, rozmowy
mógł zawężać jedynie do spraw związanych z pracą, udzielanie się towarzyskie
mógł redukować do wypicia razem kawy w umieszczonym w najmniejszym pokoju
bufecie albo do postania przez chwilę przy czyimś biurku, gdy zebrała się tam
większa grupa. Zostawały teksty – tłumaczone i poprawiane w domu lub w biurze,
w ukryciu za stertą słowników, plikiem papierów, ekranem komputera. Żyło się
dość spokojnie, całkiem anonimowo i zupełnie niemęcząco.
Właściwie Wiktor sam nie wiedział,
skąd się u niego wzięła ta potrzeba towarzystwa; to nawet nie do końca była
potrzeba, a dokładniej: nie do końca sama się pojawiła, po prostu w momencie
gdy wykonano gest w jego kierunku, on zareagował. Może akurat trafiono na
chwilę jakiejś słabości?
Gest wykonała Dorota. Dorota miała tak
naprawdę na imię Bożena, ale gdy się pojawiła w biurze, pracowały tam już dwie
inne Bożeny: licząca niecały metr sześćdziesiąt Mała Bożena, która zajmowała
się tłumaczeniami budowlanymi z włoskiego i hiszpańskiego, oraz strzelista jak
wieża Duża Bożena, specjalistka od tłumaczeń czeskich. Trzecia Bożena w biurze
wprowadziłaby za duży chaos nazewniczy, więc nowa pracownica zaproponowała: „To
mówicie na mnie »Dorota«, tak mam na drugie”. Po pewnym czasie nikt już nie
pamiętał, że Dorota to w rzeczywistości Bożena, więc gdy przychodziły jakieś
dokumenty, informacje czy polecenia dla „pani Bożeny Osińskiej”, niemal każdy w
pierwszej chwili stwierdzał: „Taka tu nie pracuje”. Czasem nawet główna
zainteresowana się zapominała i podpisywała dokumenty drugim imieniem.
Dorota była szczupłą, średniego
wzrostu szatynką z nowocześnie postrzępioną, krótką czupryną, dość wysokim,
sympatycznym głosem i energią trzech samochodów wyścigowych. Miała trzydzieści
cztery lata, studiowała chyba wszystko, co się mieściło w pojęciu dziedzin
humanistycznych, w biurze zmagała się z jakimiś handlowymi papierzyskami po
hiszpańsku i prawnymi po francusku, jeździła starym, zielonkawym mercedesem i podobno
trzymała w domu dwa psy oraz papugę. Kiedy pojawiała się w pracy, wokół jej
stanowiska zbierała się często grupa dyskusyjna, przenosząca się potem zgodnie
do bufetu.
Z jakiegoś powodu upodobała sobie
Wiktora. W zasadzie na początku trochę mu to nawet przeszkadzało – po co go
wiecznie zapraszać do zapełnionego stolika albo zaczepiać, wciągać w rozmowę,
gdy on chce mieć po prostu święty spokój i móc się schować w swojej pracy? Ale
szybko, jakoś tak mimochodem, polubił Dorotę. Była inteligentna, dużo czytała,
miała masę ciekawych rzeczy do opowiedzenia – i nie wymagała aktywnego dialogu,
w każdym razie po pierwszych tygodniach, gdy się trochę poznali, przestała go
wymagać. Nie paliła dowcipów. Umiała nie przemęczać swoją obecnością. Pożyczyła
kilka dobrych książek. Nie zadręczała historiami o swoich zwierzętach i nie
poczuła się urażona, gdy przyparty raz do muru Wiktor przyznał, że psów nie
cierpi. Była sympatyczna, umiała wprawić w dobry nastrój.
Mimo to starał się utrzymać dystans. Z
pewnych sygnałów, które pamiętał z zachowania Magdy i Anity, a także z pewnych
przypadkowych uwag dwóch czy trzech osób z biura – coś w rodzaju „Dorotka cię
chyba trochę wyrywa” – miał prawo podejrzewać, że gdyby pozwolił na bardziej
zażyłe koleżeństwo, mogłyby być problemy. Wiedział, że nie zdołałby spróbować
takiego układu po raz trzeci – teraz już po prostu nie umiałby; ale gdzieś w
nim tkwiła, mniej czy bardziej szczera, chęć spróbowania mimo wszystko – i
jakiś żal, że nie potrafi – i jakaś obawa, że jednak może by zaryzykował i
podjął próbę, i nie tylko musiałby po raz kolejny zmagać się ze świadomością,
że nie jest w stanie się przestawić, ale też znalazłby się ponownie w
koszmarnie głupiej, nieprzyjemnej i krępującej sytuacji. Tak jak było – ze
sporadycznymi wypadami na kawę do bufetu, z niezobowiązującymi rozmowami przy
biurkach, z pożyczanymi czasem książkami – tak było lepiej. Dlatego Wiktor
unikał nawet wspólnych wyjść w większej grupie i wykręcał się od propozycji
podwiezienia, chociaż lało jak z cebra, a on nie miał parasola. Przyjemność
płynącą ze świadomości, że Dorota go lubi, przyćmiewała obawa, że polubi go za
bardzo, a raczej że on zostanie postawiony przed tym faktem i będzie musiał
znów się szarpać – ze sobą, z tym, co w nim siedziało, z tym, przez co czasami
przesuwał wzrokiem po sylwetce któregoś kolegi, z tym, wskutek czego w niektóre
wieczory ręce same się zsuwały wzdłuż ciała.
Dorota w końcu zrezygnowała z prób
nawiązania bliższej znajomości; pozostała miła, uprzejma i życzliwa, ale... ale
to już nie było to. I Wiktor mimo wszystko poczuł trochę żalu.
Jeszcze w sierpniu zrobił coś
wariackiego: powysyłał swoje CV do kilku wydawnictw. To był impuls – upoiło go
poczucie wolności, odcięcia, niezwiązania z niczym, z nikim; upoiło go to
„nowe”, które dawał Szczecin; upoiło go pragnienie dalszego kształtowania
swojego życia zgodnie ze studenckimi marzeniami. Pod koniec września, gdy już
zapomniał o swoim wyskoku, odezwała się „Przekątna” – małe, młode wydawnictwo
szczecińskie, które chciało dostać próbki tłumaczeń.
Wiktor w pierwszej chwili spanikował.
Już wkrótce po wysłaniu CV uznał, że się wygłupił, po czym szybko i starannie o
swoim wygłupie zapomniał, więc gdy naraz konsekwencje wygłupu zapukały do
drzwi, poczuł strach. Kiedy okazało się, że tak, dostanie książkę do
przetłumaczenia, prawdziwą książkę, czystą beletrystykę, przekład stricte
literacki – strach stał się jeszcze większy. Przez chwilę – przez jedną
paskudną, męczącą i zawstydzającą chwilę – Wiktor miał wrażenie, że porywa się
z motyką na słońce, że nie podoła, że prędzej zrobi książce krzywdę, niż ją
odpowiednio przetłumaczy. Wrażenie przeszło niemal natychmiast, gdy tylko
przeczytał pierwszą stronę proponowanej powieści. Naraz pomiędzy niemieckie
słowa zaczęły się w jego głowie wplatać polskie odpowiedniki, możliwe sposoby
oddania poszczególnych fraz, prawdopodobnie bliski oryginałowi rytm zdań, całe
sceny nakładające się tłumaczeniem na tłumaczone. Naraz wszelkie obawy
ustąpiły, pojawiło się tylko palące pragnienie, by jak najszybciej usiąść i
tłumaczyć – mniejsza o treść, mniejsza o fabułę, mniejsza o styl, po prostu
tłumaczyć literaturę. Naraz – Wiktor poczuł się niesamowicie szczęśliwy.
Poczuł się też dumny – dumny z siebie,
dumny tak zupełnie niezależnie od wszystkiego, dumny, bo tę pracę zdobył sam.
To był jego sukces, jego wygrana, jego uwieńczone sukcesem ryzyko. Nikt go nie
zaprowadził za rączkę, nikt mu niczego nie załatwiał, nikt go nikomu nie
rekomendował. Nikomu nie trzeba było niczego zawdzięczać – tylko sobie. Tu, w
tym obcym, obdartym, obojętnym mieście spotkało Wiktora coś takiego – ta
świadomość sprawiła, że z większą sympatią spojrzał na Szczecin. Fraza „moja
powieść do przetłumaczenia” jakoś się nakładała na frazę „moje nowe miejsce
zamieszkania” i dodawała tej drugiej uroku.
To nie tak, że nie lubił swoich
prawniczych tłumaczeń, bo lubił bardzo: odnajdywał w nich coś spokojnego,
stabilnego, ściśle podporządkowanego danemu celowi; cenił konieczność
precyzyjnego oddania każdego terminu, specyfikę słownictwa, swoistą chropawość
rytmu; cieszył się uchwyconym w rodzime słowa obcym sensem czy vice versa,
nagięciem sensu rodzimego do słów obcych; i lubił się zatapiać w fachowym
żargonie, germańskim czy słowiańskim; i lubił charakterystyczny styl tych
dokumentów, styl, który pod jego nadzorem zachowywał swój charakter po
przełożeniu z jednego języka na drugi; i lubił odcięcie, odosobnienie,
oderwanie, jakie dawało mu wczytywanie się w ten zupełnie inny, prawniczy,
ascetyczny świat, w którym każdy wyraz miał swoje miejsce, znaczenie, konsekwencje.
Lubił to wszystko, dobrze się w tym
odnajdywał, umiał się tym cieszyć. Ale to wszystko nie mogło się równać z
tłumaczeniem literatury.
Tłumaczenie literatury dawało poczucie
prawdziwej władzy, stanowiło prawdziwe wyzwanie, ofiarowało prawdziwą satysfakcję.
Tłumaczenie powieści stawiało na pozycji swoistego demiurga – na pozycji
upajającej, zachwycającej, podniecającej. Tłumaczenie książki było najwyższym
stopniem tłumaczenia, pełnią przekładania, przekroczeniem pewnej granicy, wręcz
zniesieniem jej. Nawet jeśli to będzie jedyny raz, gdy się przełoży
beletrystykę, nic nie zmieni faktu, że się ją przełożyło.
A po pierwszym przetłumaczonym
rozdziale już się wiedziało, że zrobi się wszystko, by to nie był jedyny raz.
Współpracę z „Przekątną” Wiktor
rozpoczął więc przekładem niemieckiej serii młodzieżowej przygodówki, za pomocą
której wydawnictwo chciało zyskać nastoletnich nabywców. Przygodówka wcale nie
była taka zła, jak podejrzewał, zanim dostał pierwszy tom do ręki – wręcz
przeciwnie. Owszem, znalazły się tam pewne schematy fabularne, ale postacie
okazały się ciekawe, wydarzenia też, całość, osadzona w Stralsundzie, z
plastycznymi opisami miasta i paroma wątkami niemiecko-polskimi, wciągała.
Wiktor polubił trzy główne bohaterki: oczytaną, trochę zblazowaną i cyniczną
Annegret, która swoje siedemnaście lat nosiła „z pełną pokornego nastoletniego
cierpienia miną obrażonej dojrzałości”, Gerdę, bardzo wysoką, bardzo silną i
bardzo nieśmiałą posiadaczkę czarnego pasa karate, uderzającą aroganckiego
kolegę „lewym sierpowym z mocą tarana i miną łagodnej Madonny”, oraz Meike,
której zdolności hakerskie pozwalały na swobodne nielegalne ściąganie z
Internetu dowolnego filmu, książki czy gry, a „bałagan w pokoju stanowił
element równie naturalny, jak woda w jeziorze”. Polubił ich Bardzo Tajemnicze
Ugrupowanie Dziewczęce, powstałe w odpowiedzi na liczne męskie bandy kolegów i
uparte „Bab nie przyjmujemy” albo „To nie dla bab”. Podobała mu się przyjaźń
tej trójki, przyjaźń trwająca i pogłębiająca się wraz z kolejnymi rozdziałami,
tomami, przygodami.
Dobrze wspominał swoją pracę nad
sześciotomowym „Stralsundzkim Stowarzyszeniem Kobiecym”, na jakie z czasem
bohaterki przechrzciły swoją paczkę. Już w czasie czytania pierwszego tomu, w
którym dziewczyny podczas wakacyjnej zabawy w miastowe detektywki – „bo czemu
nie ma być detektywki, skoro jest detektyw”, jak stwierdziła Annegret, ledwo
narodził się pomysł – natrafiły na ślad bardzo starej zbrodni, wiążącej się w
jakiś sposób z ich dniem obecnym, Wiktor stwierdził, że się dobrze bawi. Jasne,
że było trochę schematycznie, jasne, że pewne oklepane już wątki powracały,
jasne, że niektóre postacie poboczne zostały zarysowane słabo i tylko po to, by
zapełnić tło – ale serię wypełniały też ciekawe zagadki, zabawne wydarzenia,
codzienność stralsundzka i te trzy przyjaciółki, których cotygodniowe
posiedzenie BTUD-u zaczynało się i kończyło odśpiewaniem „hymnu bab”, a
podstawowym w czasie „sezonu ogórkowego na ciekawe wydarzenia” zagadnieniem
było: jaki film Meike ma ściągnąć na następne spotkanie? Poza tym autorka miejscami
wplatała nawiązania do powieści, poezji i malarstwa niemieckiego, miała też
zgrabny, płynny styl i Wiktor po raz pierwszy poczuł, że praca nad tłumaczeniem
sprawia mu dokładnie taką przyjemność, jakiej pragnął.
Epilog ostatniego tomu, spotkanie przyjaciółek
– wciąż przyjaciółek! – po latach, w ich dawnym mieście, wywoływało pełen
sentymentu uśmiech. I żal, że to ostatni tom i już się nie przełoży następnego.
Smakował w tłumaczeniu tej serii tak
mocno, że z trudem odrywał się od książki, by coś zjeść albo iść spać. Jeszcze
teraz sięgał co jakiś czas po którąś część i jeśli nawet nie czytał całej, to
wertował, zatrzymywał się na ulubionych fragmentach – Annegret prowadząca akcję
zbierania funduszy na starą miejską bibliotekę, Gerda odkrywająca w sobie
talent do rzeźbienia w glinie i tworząca „Posąg Patronki BTUD-u”, który potem
trzeba było przenosić do mieszkania tej członkini, w której pokoju w danym
tygodniu odbywało się posiedzenie, Meike wygrywającą zakład z zarozumiałym
kolegą o to, kto komu szybciej się włamie na pocztę mailową, te znane już
niemal na pamięć kawałki nadal wprawiały go w dobry humor.
To była udana seria, to była udana
praca nad serią.
Niedługo po ukończeniu pracy nad
pierwszym tomem zmienił mieszkanie. Starsi państwo byli mili, owszem, ale
trochę namolni; Wiktor w pewnym momencie zrozumiał, dlaczego wynajmowali pokój
tak tanio: nie tyle potrzebowali pieniędzy, ile chcieli mieć koło siebie kogoś
młodego, bo ich córka wyjechała z mężem i dwojgiem dzieci do Irlandii. Bycie
traktowanym jak swego rodzaju przerośnięty wnuczek, któremu gospodyni
najchętniej wepchnęłaby do gardła całą paterę ciasta, a gospodarz zanudziłby
opowieściami o reglamentowaniu cukru w siedemdziesiątym szóstym – to szybko
zaczęło Wiktora drażnić. Poza tym ten czarny jamnik w ciągu dnia jazgotał pod
drzwiami, ilekroć ktoś przeszedł korytarzem. Jakoś nie zdołali się z psem
polubić: Azula na widok Wiktora rozpłaszczała na podłodze swój tłusty brzuch w
taki sposób, jakby ubliżała sublokatorowi, a on obchodził ją z miną jasno
mówiącą, że kundel nie nadaje się nawet na wycieraczkę.
Przez jedną ze studentek dorabiających
w biurze dotarł do dwóch dziewczyn, które szukały kogoś do wspólnego
wynajmowania stancji, bo ich dotychczasowa współlokatorka rzuciła studia po
oblaniu hurtem kilku kolokwiów; mieszkanie co prawda też znajdowało się w
wieżowcu, i to na dziewiątym piętrze, a wieżowiec na Niebuszewie, więc krótki,
prosty dojazd na Sprzymierzonych stawał się dłuższy i mniej wygodny – ale
Wiktor zdecydował się dość szybko. Pod koniec stycznia, po odbyciu bardziej
męczącej niż przykrej rozmowy z parą staruszków, przeniósł się na ulicę Komuny
Paryskiej, do pomalowanego na bladoróżowy kolor mrówkowca przewyższającego
rosnące dookoła drzewa, i prędko uznał, że to była bardzo dobra decyzja.
Dziewczyny zamieszkiwały wspólnie
większy pokój, jemu przypadł na własność mniejszy; zajmowały się swoimi
studiami, nie zawracały głowy, po dwóch czy trzech odmowach już nie proponowały
wspólnego wyskoczenia na piwo lub do kina. Chyba zrozumiały, że nie jest zbyt
towarzyski i umiały żyć z tym faktem. Poza tym były dość spokojne, imprezy
urządziły zaledwie dwa czy trzy razy, ich znajomi rozumieli różnicę między
pokojem Mileny i Wioli a pokojem Wiktora, nie okupowały też nadmiernie długo
łazienki. Wiktorowi nie przeszkadzały ich kremy do depilacji przy wannie ani
dyżurna paczka podpasek przy ubikacji – koniec końców, damska fizjologia to
damska fizjologia, czy ta paczka robiła mu krzywdę? – a one nie podbierały jego
żyletek. Czasami pożyczały od niego słownik idiomów angielskich, a on od nich
jakieś drobiazgi gospodarskie, o których zapomniał podczas zakupów. Polubił je,
niekiedy siedzieli wieczorem we trójkę w kuchni, jedząc jakieś ciastka, one
mówiły, on słuchał i czuł się całkiem dobrze. Wiola, studiująca fizykę z
elementami komputerów czy jak tam się dziwacznie jej kierunek nazywał,
zainstalowała mu nawet w laptopie program do konwertowania plików i pożyczyła
do zgrania kilka swoich filmów.
Laptop, kupiony jeszcze w Gdańsku, na
początku piątego roku, stanowił jeden z najważniejszych przedmiotów w życiu
Wiktora; to na tym laptopie miał swoje tłumaczenia, dokumenty, muzykę, to na
nim słuchał i oglądał, to na nim pracował i się odprężał. Stancja na Komuny
posiadała dostęp do Internetu i to, poza brakiem nadopiekuńczych staruszków
oraz jazgotliwego kundla, stanowiło jej wielką zaletę. Przez te kilka miesięcy
na Osiedlu Przyjaźni Wiktor stwierdził u siebie objawy nałogowca odciętego od
źródła uzależnienia: laptop wydawał mu się jakby wykastrowany, niepełny, już
nie tak bliski jak wtedy, gdy był podłączony do sieci. Pozostawało jeżdżenie
mniej więcej trzy razy w tygodniu do kafejki internetowej, spędzanie tam paru
godzin, a następnie wracanie do mieszkania i patrzenie z ponurą miną na
bezużyteczną ikonkę Mozilli. Na Komuny można było spokojnie i do woli grzebać w
ulubionych stronach, dzięki czemu laptop znów stał się niezmiernie bliski.
Do rodziców Wiktor dzwonił rzadko, ich
telefony zbywał krótkim „Mam dużo pracy”; powoli ograniczył kontakty do rozmów
na urodziny lub Dzień Matki, Boże Narodzenie i Wielkanoc. Na sylwestra
wysyłał SMS. Z Anitą kontakt też się urwał – po części z jego winy, bo mimo
całego przywiązania z trudem zdobywał się na napisanie, tym bardziej na
zadzwonienie, po części przez jej zabieganie na uczelni, masę pracy i wyjazdów.
W końcu – jakoś tak zupełnie to zamarło. Żałował, a zarazem czuł ulgę, taką
dziwaczną i chyba trochę paskudną ulgę zrzucenia z siebie Gdańska już
całkowicie.
Okres odcięcia od ludzi, pomijając
najpierw starsze małżeństwo, a potem współlokatorki i ludzi w biurze czy
wydawnictwie, poczucie obcości w mieście oraz zupełnej swobody wynikającej z
anonimowości tak własnej, jak też przemierzanych ulic, pozwoliły Wiktorowi
zastanowić się nad sobą pod nieco innym niż dotąd kątem. W którymś momencie
musiał wreszcie dopuścić do siebie kwestię własnej orientacji.
Sam nie wiedział, czy wynikało to z
winy powracających często w nocy obrazów oraz poczucia, że jego ciało ma swoje
potrzeby i uparcie się o nie dopomina, czy dlatego, że od pewnego czasu
podczytywał fora gejowskie, o tyle, o ile były dostępne bez rejestracji, czy
przez tolerancyjne podejście do takich spraw Wioli i Mileny, zwłaszcza tej
ostatniej, studiującej socjologię i zaczytującej się książkami z zakresu gender
i queer – książkami, które Wiktor niekiedy ukradkiem przeglądał, choć nie mógł
się zebrać na odwagę pożyczenia czegoś wprost – czy wreszcie w wyniku tego
uczucia swobody i prawa do robienia w tym brzydkim, obcym i nieznającym go
mieście rzeczy, na które by się nie odważył w Gdańsku – koniec końców jednak
panika, złość oraz natychmiastowa potrzeba zaprzeczenia zaczęły znikać.
Niestety, był... tej orientacji.
Niestety, pociągało go ciało męskie,
nie kobiece.
Niestety, potrzebował znów takiej
właśnie bliskości.
Niestety, nic nie był w stanie na to
poradzić, nic zrobić, nic zmienić. Nie był w stanie i nie znajdował już sił ani
ochoty na walkę z tym faktem, z samym sobą, z własną... psychiką?, biologią?,
jednym i drugim? Obojętne, nie zajmowała go kwestia pochodzenia tych odczuć,
interesowało tylko jakieś ich zrealizowanie.
W gruncie rzeczy tu, w mieście, które
nic dla niego nie znaczyło, wśród ludzi, których zupełnie nie znał i wśród
miejsc, w których nie odnajdywał niczego ze swojej przeszłości, mógł
zaryzykować i pozwolić sobie na podjęcie jakichś kroków.
W tych momentach wspomnienie Krzyśka –
a raczej nie tyle samego Krzyśka, ile chodzenia z nim do łóżka – powracało
szczególnie mocno. Ileż by dał za kolejnego sylwestra, podczas którego ktoś by
wziął na siebie konieczność zrobienia jakiegoś gestu i stworzył szansę
powtórki. Chociaż nie, nie takiej pełnej powtórki, bo Wiktor nie potrzebował
znów kuzynek do poznawania, muzeów do wspólnego odwiedzania i opowiadania sobie
nawzajem o własnym życiu.
Potrzebował, co zrozumiał,
przeglądając fora, prostego i jasnego układu, który rozwiązałby wszystkie
problemy za jednym zamachem.
Tylko, niestety, w tym celu musiał sam
wykonać pierwszy krok. Po wstępnym zakończeniu tłumaczenia kolejnego tomu
„Stralsundzkiego Stowarzyszenia Kobiecego” uznał, że nadszedł już na to czas.
Mieszczący się w alei Wojska
Polskiego, niedaleko placu Zgody, klub Inferno był, wedle Innej Strony i
Googli, „gay-friendly”. Pewnego wieczoru na początku kwietnia Wiktor, po
odpowiednich przesiadkach autobusowo-tramwajowych plus mały spacer, znalazł się
w Inferno, zbyt oszołomiony najpierw własną decyzją, a potem panującym w środku
hałasem, by przyjrzeć się budynkowi i wystrojowi wewnątrz. Na widok tłumu ludzi
na parkiecie, przy ladzie i wszędzie dookoła miał ochotę wyjść; powstrzymał się
przed tym ostatkiem sił: pomysł przyjściem tu był kretyński, skoro jednak już
przyszedł, musiał odcierpieć chociaż parę minut, by mieć pewność co do głupoty
tego kroku – a potem, jak pocieszał się w myślach, wróci na stancję, wykąpie
się, włączy „Time” ELO i poczyta w łóżku „Buddenbrooków”.
I już nigdy więcej nie wydurni się w
taki sposób.
Wycofał się na korytarz między dwoma
barami; tu było akurat nieco ciszej, więc oparł się o ścianę i miał nadzieję,
że jest mało widoczny. Dziesięć minut i zwiewa.
– Szukasz kogoś?
Spojrzał w kierunku, z którego padło
pytanie; obok stanął nieco od niego starszy, krótko ścięty brunet w srebrnym
podkoszulku. No tak, już na wejściu Wiktor zrozumiał, że kiepsko się dopasował
dżinsami i zwykłą koszulą. I sam był sobie winien, bo nie przyjrzał się
wcześniej dokładnie zamieszczonym na stronie internetowej klubu ogłoszeniom o
imprezach odbywających się w dane dni, więc nie wiedział, że akurat w ten czwartek
trafi na klimaty kosmiczne czy coś w tym stylu, co tłumaczyło, dlaczego jakaś
dziewczyna wychodząca właśnie z toalety wyglądała niczym chudy i zdeklasowany
Saturn.
– Nie – odmruknął, wzruszając
ramionami. Facet uśmiechnął się dziwnie.
– Chcesz zatańczyć? – zaproponował.
Mało co w ciągu całego życia zdołało
ubawić Wiktora równie mocno, jak wyobrażenie samego siebie, podrygującego w
rytm dudniącej i niemożliwej do rozpoznania muzyki, w tłumie poprzebieranych za
kosmitów lub kawałki kosmosu ludzi i w objęciach innego faceta. Zdecydowanie
powinien był zostać w domu z Mannem i gorącą herbatą.
– Nie – odpowiedział, z trudem
pohamowując cisnące się na usta: „Prędzej zjem własne okulary”. – Nie lubię
tańczyć.
– Fakt, zawracanie głowy – odparł
tamten. Wyciągnął z kieszeni jasnych spodni paczkę papierosów, podał Wiktorowi
w uprzejmym geście, na co poczęstowany pokręcił tylko głową, bo wrzask z
parkietu dał właśnie znać, że nie ma się co teraz wysilać na wykrzykiwanie
czegokolwiek. Brunet, dalej z tym dziwnym uśmiechem, zapalił; Wiktor spojrzał
na niego, gdy poczuł uderzenie dymu w twarz i przez moment mierzyli się
spojrzeniem, aż tamten ruchem głowy wskazał w kierunku pierwszego baru, po czym
ruszył przodem. Chcąc nie chcąc, Wiktor poszedł za nim – i tak musiałby przejść
tamtędy, by się wydostać z klubu; facet gdzieś mu zniknął z oczu w tłumie
ludzi, ale spotkali się przy drzwiach wyjściowych.
W sumie to wszystko poszło łatwiej,
niżby się spodziewał: proste pytanie „Podwieźć?”, a potem, gdy już samochód
ruszył, „Ale chyba ci się tak nie spieszy, co?” oraz jego własne monosylaby
„Tak” i „Nie” – i kilkanaście minut później znalazł się w kolejnym obcym
pomieszczeniu, tym razem w małej kawalerce, po której nawet nie czuł potrzeby
się rozglądać.
Mariusz – bo tak się tamten
przedstawił – wyglądał dosyć przeciętnie, był niższy o jakieś pół głowy, miał
trochę wąskie ramiona i nieco nieprzyjemny wyraz twarzy, ale całkiem ładne usta
i choć nieatrakcyjne, to jednak silne ręce, o czym Wiktor przekonał się, gdy
został mocno przyparty do ściany.
Ogólnie rzecz biorąc, było... średnio.
Tamten skupił się na sobie – może dlatego, że nie był zainteresowany wrażeniami
drugiej strony, a może uważał, że druga strona jest na tyle dorosła, że sama
się umie zatroszczyć o swoje wrażenia, w każdym razie to wszystko było za
szybkie, za silne i za jednostajne, by mogło być przyjemne i sytuację ratowała
tylko ręka Mariusza między udami.
O tak, to nie były te wstępne czułości
Krzyśka ani jego wolne tempo, ani jego uważne gesty. Ale koniec końców
przyniosło rozładowanie i ulgę, i gdy Wiktor zakładał spodnie, nie miał już
takiego poczucia zmarnowania wieczoru, jak wcześniej w Inferno.
Sam zaproponował kolejne spotkanie;
nie żeby facet mu się specjalnie podobał czy go pociągał, ale kolejna wyprawa
do klubu i przeciskanie się przez ten tłum ludzi naprawdę nie były kuszącą
perspektywą.
– Te, ja się nie bawię w jakieś
związki – odparł tamten; siedział na brzegu łóżka, z kołdrą na nogach, i palił
papierosa.
– Ja tym bardziej – odburknął Wiktor.
Ten papieros wydał mu się przez moment obsceniczny.
Swoim oświadczeniem musiał Mariusza
uspokoić, bo do następnego spotkania doszło i przez następne dwa miesiące
dochodziło do kolejnych, dwa-trzy razy w tygodniu; to w gruncie rzeczy nie
przewracało regularnego rytmu Wiktora tak mocno, jak się z początku obawiał, bo
wymagało poświęcenia dwudziestu minut na dojazd, kilkunastu na całą sprawę,
wraz ze zdjęciem i założeniem ubrania, oraz dwudziestu na powrót, przy
odrobinie szczęścia do autobusów dało się obrócić w godzinę. Seks z Mariuszem
nie zachwycał, to fakt – ale przynajmniej nie trzeba się było obawiać jakichś
wyznań, przywiązań, kłopotliwych propozycji i nadmiernej bliskości. Wiktor
przychodził w umówione wieczory, niedługo potem wychodził i wracał do swoich
tłumaczeń, książek i Internetu, a tamten bez przeszkód podrywał w Inferno
nowych chłopaków.
Niewiele o sobie wiedzieli; Mariusz
miał trzydzieści dwa lata, kawalerkę na własność, zawsze pełną paczkę
prezerwatyw, niebieską hondę, w której nie zaskakiwały czasem kierunkowskazy,
pracował w urzędzie skarbowym, trzymał w domu pięć książek na krzyż, dwa stojaki
z filmami na DVD, przeważnie krwawymi horrorami oraz sensacyjnymi, a w lodówce
spory zapas Tyskiego. Wiktor na swój temat zdradził jeszcze mniej; czuł się
wygodnie z tą niemal zupełną anonimowością, z ograniczeniem wszystkiego od
drzwi do łóżka i z powrotem.
Po krótkim czasie zaczęły się jednak
starcia, choć z zupełnie innych powodów niż w poprzednim wypadku. Wiktor
pewnych rzeczy nie uznawał i tak jak nie chciał wychodzić z tymi sprawami poza
łóżko, tak niedobrze mu się robiło na samą myśl o seksie oralnym we własnym
wykonaniu. Jeszcze kilku pomysłom Mariusza powiedział krótko „nie”, by w
podzięce usłyszeć sporo mało wyszukanych uwag na swój temat. Pogodzili się w
drzwiach mieszkania; Mariusz spasował na trochę, najwyraźniej zaskoczony tym,
że na jego tyradę Wiktor zareagował tylko ponurym spojrzeniem, wzruszeniem
ramion i chwyceniem kurtki z wieszaka.
Gdy wracał na stancję, zostawiał tamto
za sobą, odcinał się; poradził sobie dobrze: przyjął do wiadomości, jakie ma
potrzeby i znalazł dla nich miejsce na realizację, ale przecież nie zamierzał
tego ładować w swoje normalne, sensowne i spokojne życie. To był naprawdę
wygodny układ: facet specjalnie na niego nie działał, nie za bardzo mu się
podobał i raczej odpychał pod względem mentalności, więc nie myślało się o nim
na co dzień, nie pamiętało się jego uśmiechu czy spojrzenia, nie zasypiało się
z jakimś jego słowem czy gestem w głowie. Mariusz przypominał rozmrażanie
lodówki: nie ma się czym ekscytować, ale raz na jakiś czas trzeba to zrobić,
żeby mechanizmu szlag nie trafił. Potem można się zająć własnymi sprawami.
Wtedy już Wiktor zapoznał się wstępnie
z miastem; jeszcze podczas mieszkania u starszej pary, której nazwiska nie
potrafił sobie przypomnieć zaledwie po paru tygodniach od przeprowadzki,
pojechał obejrzeć Stare Miasto, w którego istnienie w Szczecinie za bardzo nie
wierzył. Dość miło się rozczarował, choć nie odnajdywał tego gdańskiego,
wyraźnie skupionego, obejmowanego wyraźnymi granicami zbioru zabytków i
odpowiednio wokół nich zorganizowanego życia turystycznego, bo zabytki
szczecińskie były rozstrzelone w różnych punktach miasta i często jeszcze
cwanie ukryte przed oczami, a to przez umieszczenie banku w piaskowożółtym
budynku na Grodzkiej, interesującym, z licznymi, prostokątnymi oknami i zabawnie
zwężającym się ku górze czerwonym dachem, a to – jak w centrum, na
Niepodległości – przez umieszczenie kolejnego banku w pięknym,
dziewiętnastowiecznym Pałacu Ziemstwa Polskiego, a poczty w imponującym,
neogotyckim gmachu z czerwonej cegły, a to przez otoczenie jakiejś starej
kamienicy nowoczesnymi koszmarkami lub przez pozostawienie budowli samej sobie,
by straszyła zniszczonymi ścianami przechodniów, tak jak pełniące funkcję burs
kamienice na Zygmunta Starego i na Starzyńskiego. Przechadzając się po Starym
Mieście, a potem po innych częściach Szczecina, Wiktor ze zdumieniem myślał, że
jego nowe miejsce zamieszkania nie stanowi jakiejś zwartej, zjednoczonej formy
i niekiedy ma się wrażenie, że jedna część nic nie wie, a co więcej, wcale nie
chce wiedzieć czegoś o drugiej. Zabytkowe budowle, podniszczone kamienice,
pomniki, staroświeckie latarnie – to wszystko egzystowało w Szczecinie
fragmentarycznie, tu coś, tam coś, jakby na siebie wzajemnie pogniewane.
Jedynymi miejscami, które dawały wrażenie pewnej pełni, okazały się Zamek
Książąt Pomorskich, Deptak Bogusława – i właśnie Wały Chrobrego, które Wiktor
od pierwszego zwiedzania uznał za najciekawszy punkt miasta. Zamek był piękny,
owszem – zwłaszcza teraz, tak odrestaurowany, odmalowany na biało i z zielonymi
wieżami – ale zdawał się pochłaniać człowieka, a Deptak stanowił niedługi pas,
dość wąski i z obu stron duszący kamienicami, które zostały odnowione tylko po
prawej, jeśli wchodzić od Jagiellońskiej, po lewej zaś ponuro przytłaczały
burymi ścianami; Wały natomiast dawały przestrzeń, wodę, poczucie swobody.
Mimo jednak tej ogólnej
fragmentaryczności Szczecina, tych skrawków tworzących Stare Miasto, Centrum,
Nowe Miasto – z piękną, barokową Bramą Portową, której szczyt wieńczyła wielka
tarcza i korona – oraz zachodnią i północną część, wcale nie uboższe w zabytki
od śródmieścia, i jeszcze Prawobrzeże, na którym Wiktor dotąd nie był, bo
Lewobrzeże wydawało mu się wystarczającym miastem – mimo tej fragmentaryczności
zaczął się w Szczecinie całkiem dobrze czuć. Mimo – a może właśnie dlatego,
może dlatego, że tu nic nie było jednolite, zwarte i pełne, normalne, tu
kolejne fragmenty pasowały do innych nie na zasadzie puzzli w układance, lecz
skrawków materiałów, zszytych tak, że trochę na siebie zachodziły, a trochę się
nie stykały, w efekcie czego dawały płachtę nierówną, poszarpaną, gdzieś zbyt
mocno ściągniętą, gdzieś przepuszczającą powietrze z powodu słabych szwów, o
gryzących się kolorach i wzorach. Może właśnie przez to niedopasowanie jednych
punktów miasta do drugich sam nie czuł się takim niedopasowanym fragmentem.
Może dzięki temu ponuremu, introwertycznemu i mrukliwemu charakterowi Szczecina
miał wrażenie pewnej bliskości i porozumienia z nim.
To nie tak, że polubił wtedy to
miasto, jeszcze przez dłuższy czas nie mógł czegoś podobnego powiedzieć;
natomiast odnalazł się w nim. Szczecin okazał się wygodny: był mało
przyjacielski, więc nie napastował; niezbyt ładny, tak w ogólnym oglądzie, więc
pozostawiał swobodę myśli na swój temat i swobodę poczynań we własnych
granicach; nie wymagał lubienia, ba – niekiedy zdawało się, że wręcz robi
wszystko, byle tylko go nie polubiono i ze złośliwym uśmiechem swoich
szczerbatych kamienic, psychodelicznych rond czy dziurawych ulic obserwuje
obrażających się nań mieszkańców. Wiktor się nie obrażał – charakter Szczecina
wydawał mu się chwilami dość podobny do własnego podejścia, postrzegania,
potrzeb, i w tym fragmentarycznym mieście łatwiej było żyć fragmentami, tu
pracą, tu wieczornymi spotkaniami, tu wycieczkami w nieznane, tu chowaniem się
w przemierzanych często uliczkach.
Na Niebuszewie znajdowały się trzy
parki: Kasprowicza, Dendrologiczny i Brodowski; te trzy parki chyba jako
pierwsze, jeszcze przed Wałami, wykonały zapraszający, niezobowiązujący gest
powitalny. W odpowiednich porach dnia dobrze się w nich biegało, a brak
biegania dokuczał Wiktorowi już po paru tygodniach mieszkania w Szczecinie. Gdy
w pobliżu nie widział ludzi, mógł się rzucić przed siebie – w gwałtownym biegu,
w pędzie przecinającym wszelkie niepokoje, w rozmytym otoczeniu drzew, traw i
ławek, bo biegał zawsze bez okularów, nie tylko dlatego, że mogły spaść, ale
przede wszystkim przez potrzebę zatracenia ostrości obrazu. Bez szkieł
dostrzegał wszystko na tyle dobrze, by nie wpaść na jakieś drzewo, śmietnik czy
człowieka, i na tyle źle, by nie czuć się spętanym przestrzenią. Biegał zatem –
albo z samego rana, tuż po piątej, jeszcze przed śniadaniem, ledwo wstał, albo
pod wieczór, choć rzadziej, bo wieczorami parki zbyt często wypełniały się
pijakami lub nastolatkami. W związku z tym najbardziej lubił zimę – śnieg,
deszcz i mróz odstraszały ludzi, zmuszały do ograniczania pobytu w parku do
niezbędnego minimum, jak wyprowadzenie psów, więc w zimowe poranki można było
biec do woli, do utraty tchu i do przemarznięcia stóp i rąk.
Parki zatem, potem Wały Chrobrego, na
których lubił przebywać zwłaszcza w dość ciepłe przedpołudnia, gdy dookoła
panował spokój, następnie niektóre punkty Szczecina, jak ciemnopomarańczowa
kamienica Loitzów, jak Książnica Pomorska, szczególnie jej stare wejście, jak
ulica Staromłyńska, demonstrująca po obu stronach ładnie odnowione i odmalowane
kamienice, wszystko to krok po kroku pozwalało się poznać nieco lepiej,
obejrzeć nieco uważniej, docenić nieco bardziej.
Krok po kroku, w ciągu trzech lat –
Wiktor poczuł, że to miasto go wchłania; nie, nie tyle wchłania, ile robi dla
niego w samym sobie miejsce, a w zasadzie wiele różnych miejsc, których nie
trzeba przyjąć na stałe, nie trzeba w ogóle przyjmować, wystarczy je widzieć i
mieć świadomość, że można tam być. Wędrował po Szczecinie – a dokładniej po
Lewobrzeżu, prawy brzeg tego podwójnego tworu dotąd go nie ciągnął – przez trzy
lata, bez konieczności opowiedzenia się za nim lub przeciw niemu, bez
konieczności kochania go lub nienawidzenia, bez nadmiernego żaru ani chłodu;
miał już swoje szczególnie lubiane miejsca, z Wałami na czele, stałe drogi
dojazdu do pracy, biblioteki i antykwariaty, z których korzystał, sklepy, w
których robił zakupy, Teatr Polski, do którego czasem, choć bardzo rzadko,
chodził – tak, nauczył się żyć i zżył ze Szczecinem.
Teraz, gdy tak siedział na Wałach w
ciepły czerwcowy poniedziałek, wcale już nie czuł ochoty do zmiany miejsca
zamieszkania. To nie było złe, brzydkie czy antypatyczne miasto – to było
miasto takie jak on, żyjące po swojemu i trzymające to, co ważne, możliwie
najgłębiej w sobie. Funkcjonowało we własnym stylu, obojętne, co inni o tym
sądzą – i pozwalało innym funkcjonować tak samo. Odczuwał to, choć jeszcze nie
umiał wyraźnie określić i w pełni pojąć, już wtedy, już w pierwszym roku pobytu
w Szczecinie; gdzieś pod burkliwą powierzchnią znajdował coś bliskiego, dobrego
dla siebie, zrozumiałego.
Mariusz Szczecina nie lubił – to była
jeszcze jedna rzecz, którą Wiktor wiedział o tamtym człowieku. Mariusz patrzył
na samą powierzchnię i widział tylko to, co miasto chciało mu pokazać; czasami,
słuchając narzekań na „to zachodnie zadupie”, Wiktor z trudem hamował kpiący
uśmiech: no cóż, skoro ktoś nie umie patrzeć i interpretować...
Z Mariuszem zresztą szybko się
skończyło, po dwóch miesiącach; bo jednak ten układ na dalszą metę był męczący,
nie mówiąc już o starciach, które po jakichś dwóch tygodniach spokoju znów
powróciły, a Wiktor nie zamierzał się bawić w żadne łóżkowe eksperymenty,
szczególnie z facetem, który nieszczególnie go pociągał. W pewien wieczór pod
koniec kwietnia, zamiast dać się sprowokować do kolejnej pyskówki, uprzejmie
poinformował, że zabawa się skończyła. Na pożegnanie otrzymał garść
niedorównujących jego uprzejmości informacji o tym, jaki był kiepski w łóżku.
To chyba miało zaboleć, ale Mariusz
trafił kulą w płot. Wiktor nie miał złudzeń co do swoich zdolności w tym
zakresie – wszystko, co było dobre z Krzyśkiem, było zasługą wyłącznie Krzyśka,
sam doskonale o tym wiedział – więc tylko uśmiechnął się ironicznie, po czym
odpłacił o wiele kulturalniejszą i o wiele trafniejszą uwagą co do pewnych...
gabarytów rozmówcy. Do drzwi został odprowadzony całym zestawem czasowników,
przymiotników i rzeczowników, których możliwości utworzenia przy pomocy trzech
prostych przekleństw nigdy dotąd nie podejrzewał.
Widać człowiek naprawdę uczy się całe
życie.
Przez pewien czas czuł nawet ulgę i
zadowolenie z zakończenia znajomości; chwilami ulga i zadowolenie mieszały się
z lekkim niesmakiem. Później – no, później musiał powrócić do starego sposobu
rozwiązywania swoich potrzeb, ale w gruncie rzeczy to było lepsze niż tamten
układ. Przyjęcie do wiadomości swojej orientacji to jedno, ale ładowanie się w
jakieś tego typu znajomości to zupełnie inna sprawa i zdecydowanie nie na dla
niego.
Zagłębił się jeszcze mocniej w pracę;
sporo zleceń z biur – bo w międzyczasie zdobył pół etatu w drugim – wraz z
kolejnymi tomami „Stowarzyszenia” wypełniały dzień niemal po brzegi, a to, co
zostało, Wiktor zużywał na czytanie, oglądanie i słuchanie czegoś oraz na
bieganie parę razy w tygodniu. Tak minął następny rok, w czasie którego skupił
się wyłącznie na tłumaczeniach; wydawał niewiele, mniej więcej raz w
tygodniu robił sobie małą wycieczkę po mieście, dużo czytał, dwa razy dał się
wreszcie współlokatorkom wyciągnąć do kina, bo miał ochotę obejrzeć coś na
wielkim ekranie. W gruncie rzeczy trochę go znów odpychało od ludzi, więc
cieszył się tą odzyskaną i pielęgnowaną samotnością.
W pewnym momencie zaczął marzyć o
zupełnie własnym mieszkaniu; dziewczyny były miłe i nie przeszkadzały, ale
jednak zapragnął czegoś, o czym mógłby myśleć „Tylko moje”, gdzie mógłby się
schować całkowicie; w końcu miał prawie dwadzieścia sześć lat, skończone studia
i pracę, a mieszkał na stancji jak student. Poza tym – przy całym swoim
oszczędnym trybie życia – zdążył zebrać już sporo książek, bo takich zakupów
nie umiał sobie odmówić, a posiadanie książki na własność było zupełnie inną
jakością niż jej wypożyczanie i konieczność oddania kiedyś z powrotem w obce
ręce; w efekcie jednak nieduży, prostokątny i wąski pokój, który zajmował,
wypełnił się stertami tomów: na czarno-białym regale koło białej sofy, na
biurku i pod biurkiem, też czarno-białym – właściciele mieszkania mieli jakąś
słabość do kombinacji bieli z czernią, nawet łazienkę tak urządzili – na
parapecie, pod parapetem, na podłodze przy wszystkich na biało pomalowanych
ścianach i na czarno-białej szafie piętrzyły się książki przywiezione z Gdańska
oraz nabyte w Szczecinie. Wstając rano, Wiktor musiał uważać, by nie trącić
któregoś ze stosów, a wygodne korzystanie z biurka możliwe było dopiero wtedy,
gdy leżące tam tomy przeniósł na sofę. Robiło się ciasno, duszno, męcząco.
Wydawnictwo i dwa biura tłumaczeń –
dające zlecenia angielsko-, niemiecko- i rosyjskojęzyczne, co zapobiegało
znużeniu – pozwalały całkiem przyzwoicie zarobić. Gdzieś w połowie marca dwa
tysiące dziewiątego roku Wiktor uznał, że czas najwyższy się ruszyć i znaleźć
coś tylko Wiktorowego.
Dowiadywanie się o kredyty i szukanie
mieszkania okazało się męczące – przede wszystkim przez te gromady ludzi, z
którymi trzeba było się spotykać – ale jednak przetrwał to, najpierw banki,
potem pośredników, potem znów banki, potem oferty, potem znów pośredników,
banki, oferty i pośredników; z kilku obejrzanych mieszkań wyszedł co prawda
szybciej, niż do nich wszedł, z oglądania jednego zrezygnował w ogóle, gdy po
dotarciu do odpowiedniego bloku zobaczył dużą gromadę łysych byków,
popijających piwo i warujących przed klatką schodową, a te punkty, które mu się
podobały, okazywały się albo za drogie, albo z jakiś felerem – pod koniec maja
znalazł jednak coś, co mógł przyjąć i finansowo, i estetycznie, i psychicznie.
Po części chyba naprawdę dlatego, że Robotnicza znajdowała się tak niedaleko
Wałów.
By dojść na Robotniczą, należało
wysiąść na przystanku o tej samej nazwie, ósmym od Wyszyńskiego, wyglądającym
nieco dziko i nieprzyjemnie. Po przejściu przez pasy trzeba było ruszyć pod
górę, dość kiepskim chodnikiem, i tak iść kawałek wzdłuż wysokiego ogrodzenia,
za którym prowadzono jakieś prace budowlane. Potem Wiktorowi wydało się, że
znalazł się na wsi: tu jakiś stary, podniszczony kościółek, naprzeciwko równie
podniszczony budynek z czerwonej cegły – zupełnie niepasujące do tego, co
właśnie się minęło. Kilkanaście kroków dalej znów następowała zmiana dekoracji:
tym razem blok koło bloku, ładne, raczej zadbane, może trochę za blisko siebie.
Swój blok znalazł wprawdzie łatwo, ale
za to okrążył go kilkukrotnie, zanim odkrył wejście, bo klatka schodowa była
tak przemyślnie ukryta, że Wiktor minął ją z pięć razy, zanim w ogóle zauważył.
Mimo wszystko i mieszkanie, i otoczenie robiły dobre wrażenie – może poza tym
nieszczęsnym balkonem, raz, że w ogóle balkonem, dwa, że za wielkim, a trzy, że
znajdującym się vis-à-vis innego budynku, który stał dość blisko. Z balkonem
jednak można było sobie poradzić, a samo mieszkanie kusiło i cena nie
wywoływała ochoty postukania się wymownie w czoło. Pewnie nawet dałoby się coś
utargować, ale Wiktor nie umiał prowadzić takich rozmów, właściciel wydawał się
średnio sympatyczny, a pośrednik nieco męczył i drażnił pewnością siebie,
wyrzucanymi pospiesznie informacjami oraz całkiem przystojną twarzą.
Jak się później okazało, to i tak było
nic w porównaniu z tym, przez co Wiktor musiał przejść podczas załatwiania
kredytu. Banki, zaświadczenia o zarobkach, cała masa papierów, liczb i innych
rzeczy – naprawdę często miał ochotę machnąć ręką na kredyt, na umowę, na
mieszkanie i znów mieć święty spokój. W końcu jednak – chwilami już nie
wierzył, że ten moment nadejdzie – w końcu jednak cała sprawa została
zakończona, kredyt przyznany, umowa podpisana, mieszkanie kupione. Wprawdzie
pierwszą myślą Wiktora, gdy stał się pełnoprawnym właścicielem kawalerki, było
mało eleganckie stwierdzenie: „Wreszcie ten bank się ode mnie odpierdoli”, ale
szybko się z tego otrząsnął i zaczął zwyczajnie cieszyć. Miał zupełnie swoje
miejsce.
Dziewczyny żałowały, że się
wyprowadzał; Milena stwierdziła, że był najlepszym współlokatorem, jakiego
przez cztery lata studiów miały, a na przyszły rok pewnie im się trafi jakaś
ciumcia, Wioletta natomiast obiecała poznać go z parą zajmującą się domowymi
remontami. Dotrzymała obietnicy i już następnego dnia przyprowadziła na stancję
Agnieszkę i Sylwestra.
Agnieszka była wysoką, dobrze
zbudowaną brunetką, nosiła niemal wyłącznie długie spódnice, a Sylwester miał
wtedy jeszcze bujną, czarną brodę, przez którą przypominał Rumcajsa. Wiktor
czuł się trochę przytłoczony ich głośną, wypełniającą wszystko obecnością,
propozycjami, którymi go z miejsca zarzucili, gdy tylko zobaczyli w Internecie
zdjęcia kawalerki, i głośnym śmiechem, którym Agnieszka wybuchała podczas
opowieści Wioli o promotorze magisterki. Z drugiej strony to było dość wygodne,
to ich podejście, entuzjazm i pomysły – dzięki temu on sam mógł stać z boku i
tylko stwierdzać, czy się na coś zgadza, czy nie.
O kuchnię stoczył w zasadzie bój, bo
Agnieszka od razu chciała wyburzyć ścianę oddzielającą od pokoju, zrobić aneks
kuchenny i tym samym powiększyć całość. Wiktor powtarzał „nie” tyle razy, że i
ściana, i potem drzwi pozostały. Lubił drzwi oraz ściany, co w tym złego, że
jedno pomieszczenie jest oddzielone od drugiego?
Ale z malowaniem kuchni na jasny kolor
to Agnieszka miała rację.
Sylwester miał ochotę na przerobienie
łazienki, wstawienie wanny i też mu się zachciało przestawiania ścian. Jak się
okazało, u nich w mieszkaniu jedyne ściany i drzwi – poza zewnętrznymi – to te
w łazience, zresztą pozmieniane, a cała reszta to wielkie pomieszczenie, bo oni
oboje uwielbiają przestrzeń i nie cierpią ścian.
– A ja lubię ściany – jęknął wreszcie
Wiktor z taką miną, że Agnieszka zaniosła się tym swoim tubalnym śmiechem,
poklepała męża po ramieniu i powiedziała: „Dobra, zostawmy mu te ściany, bo nie
będzie chciał tam mieszkać”.
W ostatecznym rozrachunku zdanie się
na Agnieszkę i Sylwestra było zdecydowanie dobrym posunięciem. Już w czasie
remontu Wiktor przywiązywał się do tego, co powstawało z jego kawalerki i
wracał na stancję z żalem, bo wolałby zostać w tych duszących zapachem farby
ścianach, swoich ścianach. Poza tym Agnieszka towarzyszyła mu podczas kupowania
mebli, za co był wdzięczny – nawet w sklepach meblowych było za dużo ludzi, a
ta kobieta potrafiła wziąć na siebie przyciąganie męczącej Wiktora uwagi
sprzedawcy. Ona wypytywała o techniczne szczegóły, on chodził między
wielokolorowymi, różnorodnie skonstruowanymi łóżkami, szafkami, krzesłami,
umywalkami i czuł się trochę nierealnie.
Dość szybko remont został zakończony,
wstawiono zakupione meble, wysprzątano całe mieszkanie – i nadszedł czas, by
się tam przenieść. Wiktor podczas pakowania zrobił generalny przegląd swoich
rzeczy; część książek – zdublowane egzemplarze, tomy rozpadające się w ręku,
stare podręczniki, z których już zdecydowanie nie zamierzał korzystać – oraz
różne rupiecie i stare ubrania poszły odpowiednio do antykwariatu lub do składu
makulatury oraz do śmietnika. Zabierał tylko to, co ważne.
Milena z Wiolą urządziły ostatniego
wieczoru pożegnanie – z ciastem, z winem, którego picie Wiktor markował, bo nie
przepadał za wrażeniem utraty pełnej kontroli nad sobą pod wpływem alkoholu, z
lodami i pizzą – tę sam zamówił, dość mile ujęty gestem dziewczyn.
– Bo widzisz – powiedziała przy drugim
kieliszku Wiola, usiadła po turecku i odgarnęła z twarzy pasemka wymykające się
ze związanych wcześniej gumką czarnych loków – jesteś jedynym znanym nam dotąd
facetem, który zawsze spłukuje po sobie wannę i umywalkę i zawsze opuszcza
deskę sedesu.
Roześmiał się. Te niemal dwa lata z
nimi na jednej stancji były dość sympatyczne.
Tamtego wieczoru padły stwierdzenia o
konieczności zachowania kontaktu, spotykania się od czasu do czasu, wspólnego
wyjścia do kina i tak dalej. Kiwał głową, pomrukiwał twierdząco, uśmiechał się
lekko na znak zgody.
Nawet się nie starał o utrzymanie
kontaktu. Chciał być sam, wreszcie, nareszcie, w końcu zupełnie sam, bez
kogokolwiek przy nim. Gdy na początku lipca wniósł do swojego wyremontowanego
mieszkania ostatni karton, zamknął za sobą drzwi na klucz i rozejrzał się po
pokoju, poczuł się jak dwa lata temu, gdy wysiadł z pociągu na Dworcu Głównym w
Szczecinie: swobodny, uwolniony, odcięty.
Przez pierwsze dni układał książki na
półkach i różne domowe drobiazgi w odpowiednich miejscach, siedział na środku
pokoju, chłonąc wzrokiem swoje cztery ściany, znielubił balkon, zachwycił się
wygodą kawalerki i uznał, że wreszcie doszedł do tego punktu, w którym z całą
stanowczością może powiedzieć: tak, jest szczęśliwy.
To były dobre wakacje; lipiec spędził
na zadomawianiu się w swoim mieszkaniu, na tłumaczeniach, czytaniu, wycieczkach
na Wały i trochę po Szczecinie. Miał spokój, miał ciszę, miał samotność. Miał
pełną kontrolę nad swoim otoczeniem, czasem i sobą.
Miał też swoje potrzeby, z którymi
sobie radził. Było mu dobrze.
Nauczył się trochę gotować na Komuny,
tam też odkrył, że pralka wcale nie jest taką czarną magią, jak sądził w
Gdańsku, gdy matka prała mu ubrania, a rozmrożenie lodówki nie przekracza
zdolności średnio obeznanego w maszynach filologa; dzięki temu zupełnie sam
radził sobie całkiem nieźle. Wakacje naprawdę miał dobre.
I jeszcze miał Aksjanowów.
Aksjanowie pojawili się w życiu
Wiktora w grudniu poprzedniego roku, gdy dostał od wydawnictwa powieść Jurija
Pietrowicza do przetłumaczenia. W pierwszych dniach czerwca dwa tysiące
dziewiątego Aksjanow przyjechał na spotkanie autorskie, zorganizowane przez
szczecińskich czytelników, poznał swego tłumacza – i od słowa do słowa, od
spotkania do przechadzki, pojawiła się nić sympatii.
Pisarz był szpakowatym, korpulentnym
mężczyzną po pięćdziesiątce, niewysokim, o jasnej, pooranej już paroma
głębokimi zmarszczkami twarzy. Jego spory, nieco garbaty nos, głęboko osadzone
brązowe oczy i gęste, zrastające się u nasady nosa brwi przywodziły na myśl
zasępionego antykwariusza, ale gdy Jurij Pietrowicz się uśmiechał, zdawał się
wręcz emanować ciepłem i radością. Wykładał na Petersburskim Uniwersytecie
Państwowym, na wydziale matematycznym; miał żonę, Tatianę Iwanownę, turkologa
pracującego na tym samym uniwersytecie, oraz córkę Irinę, studentkę cybernetyki
w Petersburskim Instytucie Technologicznym.
Irina była lesbijką. W tym punkcie
rozpoczęła się pisarska ścieżka Jurija.
Wiktor po otrzymaniu książki zarwał
całą noc, by przeczytać powieść do samego końca. Wciągała od pierwszego słowa,
od tego – z pewnością mocno autobiograficznego – epizodu w zwykłym,
petersburskim domu, w zwykłej, petersburskiej rodzinie, przy zwykłym,
petersburskim obiedzie, podczas którego zwykła, petersburska dziewczyna
oświadcza nagle: „Mamo, tato, ja jestem lesbijką”.
Od tego miejsca zaczynał się
przeplatać Petersburg zwykły, realistyczny z Petersburgiem fantastycznym,
magicznym, zmiennym, Petersburgiem, który niekiedy ożywał, częściowo lub w
całości, i zmuszał bohaterów, córkę, ojca, matkę, do niekończącej się podróży tylko
pozornie w głąb miasta; kolejne punkty Petersburga stawały się kolejnymi
przystankami świadomości, psychiki i światopoglądu rodziców oraz wybierania
swego kierunku życia córki. Poprzez ten Petersburg-labirynt wędrowali, to
razem, to każde osobno, to parami: matka z córką, ojciec z córką, matka z
ojcem, gubiąc się i odnajdując, porzucając i powracając, błądząc i odkrywając
drogę. Podróż kończyła się w Państwowym Muzeum Ermitażu, w leżącym nad brzegiem
Newy barokowym, biało-zielonym Pałacu Zimowym, skąd bohaterowie wychodzili
przed muzeum i spoglądali na spokojne fale rzeki. Odrobinę moralizujący
niekiedy ton łagodziła plastyczność opisów i przekonujące oddanie psychiki
całej trójki. Podczas czytania Wiktorowi nakładały się momentami fragmenty
możliwych tłumaczeń na słowa oryginału; chwilami uderzało coś niepokojącego,
zdecydowanie zbyt bliskiego temu, co znał z własnego życia; przede wszystkim
jednak porywał ten realizm magiczny, ten klimat miasta, ten rytm języka. Praca
nad przekładem była fascynująca, szczerze żałował momentu, gdy zapisywał
ostatnie słowo.
Otrzymana jakiś czas po wydaniu
książki wiadomość, że Aksjanow przyjeżdża na początku czerwca do Szczecina, a
Wiktor jako tłumacz musi być obecny na spotkaniu autorskim, ostudziła przyjemne
wspomnienia. Jeżeli czegoś nie znosił na studiach i nie znosił w ogóle w swojej
pracy – to były to tłumaczenia ustne. Myśl, że będzie musiał usiąść przed
gromadą ludzi i robić ustnie coś, co tak lubił robić pisemnie, i znosić te
tłumy, te spojrzenia i rozpraszające szepty, wyprowadzała z równowagi. Uspokoił
się trochę, gdy się dowiedział, że jego obecność jest raczej pro forma, bo
Aksjanow całkiem dobrze zna polski i chętnie go używa; mimo wszystko jednak...
to było wykroczenie poza normalny rytm. Wiktora po oddaniu przekładu nic już
nie łączyło z daną książką czy autorem, nie w taki „żywy” sposób; a tu jeszcze
odgrażano się, że oczekiwani badacze literatury rosyjskiej mogą wypytywać o
różne kwestie. Miał się spowiadać ze swojego tłumaczenia?
Na szczęście w czasie spotkania
slawiści z Uniwersytetu Szczecińskiego skupili się na autorze. Aksjanow mówił
po polsku w miarę dobrze, przeciągał wyrazy w wyjątkowo miły dla ucha sposób,
przyjął kwiaty i piękną rycinę Szczecina z rąk przedstawicieli szczecińskiego
oddziału Kampanii Przeciw Homofobii, cierpliwie podpisywał egzemplarze swojej
powieści i dał się oprowadzić po mieście dużej grupie studentów. Widać było, że
bawi się świetnie; znajdujący się podczas spotkania po jego lewej stronie
Wiktor zdołał nawet trochę zapomnieć o własnej awersji do przebywania w tłumie,
choć do Trzynastu Muz przyszło naprawdę wiele osób. Po prawej stronie pisarza
siedział jeden z profesorów slawistyki, który prowadził spotkanie, przy nim zaś
szefowa wydawnictwa; krzesło obok Wiktora zajmowała drobna blondynka, doktor
specjalizująca się w najnowszej literaturze rosyjskiej. Ta dwójka z
uniwersytetu wzięła na siebie obowiązki gospodarzy, co chyba nie do końca
podobało się szefowej „Przekątnej”, ale Wiktorowi jak najbardziej. Zwrócili się
do niego tylko raz, z pytaniem, czy dobrze mu się tłumaczyło, i dali jedynie
powiedzieć: „Bardzo”, by znów zagarnąć mikrofon oraz głos, za co był szczerze
wdzięczny. Konieczność wysiedzenia trzech godzin przy tym długim, okrytym
czerwonym suknem stole, naprzeciwko wypełniających salę obcych ludzi,
wystarczająco go wymęczyła i odetchnął z ulgą, gdy w końcu zgromadzeni zaczęli
wychodzić.
Przed udaniem się na spacer ze
studentami Aksjanow zwrócił się do Wiktora z pytaniem, czy ten miałby potem
ochotę zjeść wspólnie kolację w hotelowej restauracji. Nie wypadało
odpowiedzieć, że jedyne, na co ma się ochotę, to uciec z zapchanych tłumami
sal, więc zagadnięty zmusił się do uśmiechu i uprzejmego podziękowania za
zaproszenie. Docenił je dopiero wieczorem, gdy już siedział naprzeciwko
Aksjanowa w restauracji znajdującego się na Wyszyńskiego hotelu Campanile, przy
jednym z dużych, zielonkawych okien. Rosjanin był rozmowny, zabawny, opowiadał
o wrażeniach z oglądania Szczecina w towarzystwie tylu rówieśniczek i
rówieśników jego córki, wypytywał Wiktora o jego szczecińskie sympatie, a gdy
się dowiedział, że ma do czynienia z gdańszczaninem, przerzucił się na zachwyt
nad gdańskim Starym Miastem i Gdynią, w której kiedyś spędził kilka dni. A
potem najwyraźniej zdecydował się urozmaicić rozmówcy życie, bo nakłonił go do
zamówienia ostryg.
Ostrygi okazały się smaczne. I, wbrew
obawom Wiktora, nie uciekały gromadnie z talerza.
Jurij Pietrowicz, bo tak kazał się do
siebie zwracać, co przypieczętowali mikroskopijnym kieliszkiem wódki – Wiktor zrozumiał
wtedy, dlaczego nigdy dotąd jej nie pił: to żadna przyjemność wlewać sobie do
gardła żrący kwas, który pali przełyk jeszcze przez jakiś czas – roześmiał się,
gdy jego tłumacz gwałtownie zakaszlał, odstawił kieliszek na stół, otarł usta
serwetką i powiedział po krótkim namyśle:
– Ja wam chciałem najpierw, Wiktorze
Stiepanowiczu, dziękować za taki piękny polski... polską wersją mojej powieści.
Czytałem polską – dodał, gdy Wiktor spojrzał na niego ze zdziwieniem. –
Czytałem. Moja pierwsza obca wersja, musiałem czytać. Piękna. – Pokiwał głową,
dokończył jedną z ostryg i powtórzył zdecydowanie: – Piękna. Teraz już nie
czytam tak dobrze jak kiedyś, kiedyś całego waszego Prusa z „Lalką” czytałem w
polskim. Człowiek na stare lata zapomina, gdy nie mówi na co dzień w obcy
języku. – Przez moment wpatrywał się z melancholijnym wyrazem twarzy w Wiktora,
po czym znów się uśmiechnął i podjął: – Podobała mi się wasza polska wersja,
znalazłem tu moją wersją, moją historią. To piękna ta wasza praca... ciekawa.
– Bardzo. Daje dużo przyjemności –
odpowiedział Wiktor po rosyjsku, na co Aksjanow gwałtownie pokręcił głową.
– Ja mówiłem – skarcił go z uśmiechem –
żeby mówili do mnie w polskim. Jedyna okazja, żebym sobie przypominał. Ja w
rosyjskim mam codziennie w domu, w praca, wszędzie. W polskim tylko tu.
– Przepraszam – mruknął Wiktor z
zakłopotaniem. – Myślałem, że będzie łatwiej...
– Łatwiej, trudno, to nic – odparł,
podając mu koszyk z chlebem. – Ma być... jak to jest, ma być wartość. Inaczej
niż codziennie.
Jurij Pietoriwcz opowiadał dużo,
barwnie, nawet jeśli trochę niegramatycznie; Wiktor wsłuchiwał się w te
przeciągane słowa i powoli – tamtego wieczoru oraz w ciągu następnych trzech
dni, które Aksjanow spędził jeszcze w mieście i podczas których się spotykali –
poznawał całą rodzinę pisarza oraz tło powstania książki.
– Irina zawsze się dobrze uczy –
powiedział Jurij Pietrowicz ostatniego dnia, gdy siedzieli na zewnątrz
Zamkowej, już po obejrzeniu całego Zamku Książąt Pomorskich. Za plecami mieli
wielkie okna restauracji, przed sobą zaś mury z kilkoma zabytkowymi armatami. W
oddali można było dostrzec kawałek gotyckiej Baszty Siedmiu Płaszczy, w tym jej
stożkowy hełm, na którego czubku powiewała biało-czerwona flaga. Urok tej
przysadzistej, brązowej budowli o kilku małych, półokrągłych okienkach psuło
jedynie ciągnące się przez połowę blanek białe logo biura nieruchomości. –
Zawsze ładna, zawsze zadbana, zawsze inteligenta, zawsze kultura. Ja moją córką
bardzo kocham, moja żona bardzo kocha, Irina dużo czyta, zna dwa języki, każdy
widzi i mówi: „Pan ma wspaniałą córką”. I jednego dnia moja wspaniała córka
przychodzi do mnie i do mnie mówi: „Tato, jest inaczej”.
Jest inaczej, ja jestem inna –
opowiadał dalej Jurij, patrząc na rozmówcę, a jego gęste brwi ściągały się nieco,
tworząc u nasady nosa dwie głębokie bruzdy. Córka, którą tak z żoną kochali i
która zawsze mogła im zaufać, przyszła, bo liczyła, że to zaufanie nadal jest
możliwe; przyszła i powiedziała: „Jestem lesbijką”, a w twarzy miała tyle
strachu i obawy co do ich reakcji, że Jurijowi ścisnęło się serce. A potem, gdy
już opadły pierwsze emocje, pierwszy szok, pierwsze niedowierzanie – naraz
poczuł wstyd.
Bo przecież to jest wstyd, potworny
wstyd, oświadczył z zapałem w Zamkowej, gdy pochylił się nieco nad stołem ku
Wiktorowi, wstyd nie do opisania, żeby ten wiek, który w niektórych przypadkach
jeszcze pamięta wiek poprzedni z jego wojnami, obozami za jakąkolwiek
odmienność i mordami na ludziach za to, że byli ludźmi – żeby ten wiek zmuszał
jego piękną, mądrą córkę do mówienia „Jestem lesbijką” takim tonem, z taką
miną, z takim strachem, jakby się przyznawała do najgorszego morderstwa. I
Jurij poczuł wstyd jeszcze dlatego, że sam do tej ślepej części nowego wieku
należał, bo w pierwszej chwili pomyślał, że te słowa to najgorsze, co go mogło
jako ojca spotkać; i wstyd, bo swoim nastawieniem zmuszał Irinę do trwania w
tym przepraszaniu za to, że była sobą. Irina ma wielkie, jasnoniebieskie oczy –
czy i za to ma przepraszać każdego, kto nie ma niebieskich oczu?
Pierwsze strony książki miały najpierw
formę dziennika, bo Aksjanow starał się dojść w ten sposób do ładu z nową
sytuacją i samym sobą; potem napisał króciutką scenkę rodzinną z trzech punktów
widzenia, ojca, matki i córki, przez co przypomniał sobie swoje nastoletnie
próby pisarskie, które dawno porzucił; a potem pomysł na coś większego sam się
zaczął klarować i tak dzień w dzień, po powrocie z uczelni, po pozmywaniu
naczyń po obiedzie, po obejrzeniu wieczorem z żoną filmu, Jurij siadał chociaż
na moment przy swoim biurku i pisał – w ładnym, dużym, grubym zeszycie, piórem,
bo był jednak człowiekiem swoich czasów i choć cenił komputer, używał go tylko
do przepisywania ręcznych notatek. Nie umiałby nawet krótkiego wiersza wystukać
na klawiaturze, zupełnie nie odbierał tego sposobu pisania jako pisania.
Pisał więc, znosząc cotygodniowy efekt
żonie do przeczytania i zaopiniowania w niedzielne popołudnie; Tania uważnie
czytała, zaznaczała, wspólnie wymyślili parę fragmentów, więc dedykacja
„żonie-współautorce” wcale nie była zwykłym gestem kurtuazyjnym. Powieść
powstawała tylko dla nich dwojga – z ich imionami, ich biografiami, ich
uczuciami; nie miała służyć czemukolwiek innemu poza uporządkowaniem
wszystkiego, tak żeby potrafili żyć we trójkę normalnie, z taką Iriną, jaką ona
była. Ta ostatnia dostała potem do przeczytania całość, w rękopisie, gdyż
Jurij, w przeciwieństwie do córki, miał wyraźne i łatwe do odczytania pismo –
dostała, bo uznali, że przecież cała spisana historia dotyczy jej tak samo jak
ich, więc też powinna móc to poznać, poznać wahania, obawy i próby zrozumienia;
Irina po skończeniu weszła do pokoju z podejrzanie zaczerwienionymi oczami i
powiedziała, że to należy wydać. Jurij najpierw zareagował machnięciem ręki,
śmiechem i sprzeciwem – ani z niego żaden pisarz, ani nikt tego nie wyda, ani
on nie chce tego publikować. Po jakimś tygodniu naszła go jednak refleksja:
Irina ma rację. Nie dlatego, że Jurijowi zachciało się na stare lata sławy,
udawania pisarza i tak dalej – ale dlatego, że takich Irin jak jego córka i
takich Jurijów jak on sam jest w Rosji przecież mnóstwo.
Wtedy właśnie, wyjaśnił, gdy kelner
przyniósł dwa pucharki lodów – wtedy właśnie Jurij pomyślał, że następnego dnia
jakaś rówieśnica Iriny stanie przed swoimi rodzicami i powie im: „Jestem
lesbijką”. A oni, jak Jurij i Tatiana, nie będą wiedzieli, co zrobić, nie będą
wiedzieli, czy płakać, czy się złościć, nie będą wiedzieli, co odpowiedzieć.
Jego powieść nie wskazywała niczym recepta, co robić; jego powieść zdołała
pokazać kilka rzeczy, których robić nie należy, a jeżeli ktoś znajdzie tam też
coś na temat właściwego zachowania, tym lepiej. Przede wszystkim jednak miał to
być zapis odkrywania, uświadamiania sobie i zwalczania tego wstydu, w jaki
wtrąca się człowieka z powodu tego, kim jest, jaki jest – a zarazem Jurij miał
nadzieję, że zdołał pokazać, o ile ważniejsza jest ta miłość rodziców do
dziecka i dziecka do rodziców od tego, że dziecko wybiera odmienną drogę
kochania, życia, szczęścia. Bo od tego właśnie punktu wyszli z Tatianą podczas
rozmowy w pierwszą noc po poznaniu prawdy o swojej córce: od tego, że –
kochająca chłopca czy dziewczynę, białego czy czarną, prawosławnego czy
katoliczkę – to jest ich córka; jest i tylko nienormalny człowiek chciałby ten
fakt zmienić. Ich córka, którą kochali od dwudziestu lat i której nie
przestaliby kochać, choćby podpaliła cały Petersburg – więc mieli przestać, gdy
ona zamiast jakiegoś „jego” mogła przyprowadzić do domu jakąś „ją”?
To był punkt zwrotny dla całej ich
trójki, stwierdził Jurij, wyjadając z lodów najpierw rodzynki. Punkt, w którym
człowiek albo się tchórzliwie cofa, albo odważnie idzie dalej, gotów zmierzyć
się z tym, do czego dojdzie jego myślenie.
Musiał więc usiąść do swojej powieści
ponownie i trochę ją przerobić: zmienił imiona, zmienił elementy biografii –
tylko uczuć nie zmienił. Otoczka w postaci nazw była elementem podrzędnym; to,
co stanowiło trzon historii, miało pozostać.
W gruncie rzeczy sam był zaskoczony
łatwością, z jaką znalazł zainteresowane wydawnictwo; był zaskoczony pocztą
elektroniczną, przez wiele dni wypełnioną e-mailami od czytelników; był
zaskoczony szybkością, z jaką skontaktowały się z nim obcokrajowe wydawnictwa.
I tylko tym, że część znajomych, a
nawet przyjaciół, okazała jemu, Tatianie i szczególnie Irinie swoje dotąd
nieznane, odpychające oblicze, nie był zaskoczony. Ale na to ryzyko cała trójka
była przygotowana i zamierzała je wspólnie podjąć.
Wybrał słuszną drogę i kilkanaście dni
temu dostał na to dowód: poznali z Tatianą dziewczynę, która jest dla Iriny
bardzo ważna. Wybrał słuszną drogę, widział to doskonale w tamto niedzielne
popołudnie, gdy we czwórkę siedzieli przy deserze, Irina taka wesoła, taka
spokojna, taka... w pełni ona.
Wybrał słuszną drogę, udowodniono mu
to również tu, w Szczecinie, dokończył wesoło u uniósł filiżankę z herbatą
obiema dłońmi. A wydawnictwo wybrało doskonałego tłumacza, który potrafił
opowiedzieć jego historię w innym języku.
Wiktor słuchał tej opowieści – w
części po polsku, w części po rosyjsku, bo Jurij, mimo swych zapowiedzi, że
chce mówić jedynie po polsku, musiał powracać do ojczystego języka w
szczególnie ważnych dla siebie partiach, wtedy bowiem wyraźnie nie wystarczało
mu obcych słów, obcego dźwięku, obcej melodii do opowiedzenia samego siebie –
słuchał tej opowieści i, po pierwszym odruchu wewnętrznego sprzeciwu – bo to
wszystko było mu zbyt bliskie i zbyt mocno podważało jego dotychczasowy spokój –
po tym pierwszym odruchu chłonął każde słowo, tak samo jak niecały rok
wcześniej chłonął każdy wyraz w powieści Aksjanowa.
Sam nie wiedział, czy to sens tej
opowieści, czy Jurij, taki życzliwy, ciepły i wzbudzający zaufanie, czy jakaś
powracająca potrzeba towarzystwa, która dała o sobie znać właśnie wtedy, w
ciągu tych trzech dni, czy wreszcie wszystko razem – ale coś sprawiło, że
pozwalał się Aksjanowowi wypytywać o własne życie, zainteresowania, fragmenty
historii, przeprawy z szukaniem, a następnie remontowaniem mieszkania; i
mruknął, zanim się zorientował, co robi, mruknął wtedy w Zamkowej, po rosyjsku,
że ta powieść za bardzo go dotyczyła, by mu tłumaczenie nie wyszło.
To był pierwszy raz. Pierwszy raz – bo
brak sprzeciwu wobec pocałunków i dłoni Krzyśka oraz zgoda na pójście do
mieszkania Mariusza liczyć się nie mogła, tam jedynie nie było wyraźnego
zaprzeczenia – pierwszy raz, gdy to powiedział. Gdy pozwolił się włączyć w tę
grupę, w te sprawy, w te historie. Gdy się odważył tak mocno obnażyć, tak
całkowicie, właśnie z tego. Zasłonił się tylko obcym językiem – ten parawan był
i potrzebny, i wystarczający.
Gdy uniósł wzrok, napotkał ciepłe,
przyjacielskie spojrzenie Jurija Pietrowicza. Aksjanow poklepał go po dłoni,
pokiwał głową, jakby mówił „No właśnie”, a potem posiedzieli w milczeniu,
dopili herbatę, po czym pojechali do hotelu po bagaże i na dworzec.
Patrząc na odjeżdżający pociąg, którym
Rosjanin wracał do domu, Wiktor czuł żal. Paradoksalnie w stosunku do swojej
ciągle żywej potrzeby samotności pomyślał, że nie miałby nic przeciwko, gdyby
Jurij Pietrowicz został jeszcze choćby jeden dzień w Szczecinie.
Następnego dnia dostał od Aksjanowa
wiadomość, już w jego ojczystym języku, bo Jurij, jak sam mówił, z pisaniem po
polsku miał olbrzymie kłopoty; wiadomość z podziękowaniem za ciekawe rozmowy,
za miłe towarzystwo, za sympatyczne wspólne zwiedzanie miasta. Od tego momentu
zaczęła się regularna wymiana e-maili: o książkach, o Petersburgu i Szczecinie,
o rodzinie Aksjanowa i mieszkaniu Wiktora, o pracy na uczelni i nad
tłumaczeniami, o nowej książce, którą Aksjanow właśnie pisał, o wielkich
sprawach i drobiazgach, rzeczach poważnych i błahych, i Wiktor z zaskoczeniem
zauważył, jak mu się nieźle pisze do kogoś listy. Może fakt, że używał obcego
języka, miał znów jakieś znaczenie – bo to cały czas było niejako za parawanem.
Tak czy inaczej, lubił to e-mailowanie i układanie kolejnych rosyjskich zdań,
które melodyjnie rozbrzmiewały w głowie.
Parę dni przed przeniesieniem się na
Robotniczą otrzymał krótką wiadomość: zaproszenie od trójki Aksjanowów do
Petersburga. To było... dziwne, ale i sympatyczne, ten pomysł ugoszczenia u
siebie zupełnie obcego człowieka, który tyle miał z całą ich rodziną wspólnego,
że przetłumaczył powieść ojca. No i może jeszcze to, że okazał się tej samej
orientacji co córka. Dopiero później, już na miejscu, Wiktor zrozumiał, że to
nie było dziwne, to było po prostu w stylu Aksjanowów, którzy mieli serce na
dłoni.
Po lipcowym zadomowieniu się we
własnym mieszkaniu, nasyceniu się ciszą, spokojem, odosobnieniem i swobodą –
nastąpiły dwa sierpniowe tygodnie, chyba najbardziej towarzyskie od paru lat.
Wiktor pojechał do Petersburga na czternaście dni i jakoś nie żałował ani przez
chwilę spędzonego tam czasu.
Jedyne, co wspominał jako koszmar, to
ponadtrzydziestogodzinna jazda pociągami, z przesiadką w Warszawie Wschodniej,
przesiadką, na którą na szczęście miało się ponad dwadzieścia minut, co nie
zmieniało faktu, że człowiekowi ciągle towarzyszyło nerwowe napięcie i
niepokój, czy nie przegapi przypadkiem swojego połączenia; i to bezustanne,
lekkie, ale dręczące wstrząsanie, i to długotrwałe zamknięcie wśród ludzi – co
za szczęście, że z Warszawy do Petersburga jechał wagonem sypialnym, choć i tak
się nie wyspał; budził go co chwila jakiś wstrząs, gwizd, szum. Wiktor nie
lubił pociągów, nie znosił nimi jeździć, zawsze chwytała go jakaś dziwna panika,
że ta sterta stali w najmniej oczekiwanym momencie wyskoczy z torów i sprasuje
się gdzieś niczym harmonijka. Niekiedy leżał w ciemności, wpatrywał się w sufit
i przytrzymywał słuchawkę empetrójki w jednym uchu, a drugim nasłuchiwał, czy
koła toczą się jeszcze po torach, czy właśnie wylatują w powietrze.
Ale, jak stwierdził z ulgą, z pewnym
niedowierzaniem i z głębokim, spazmatycznym wciągnięciem świeżego powietrza na
Dworcu Witebskim, jednak dojechali w całości, i pociąg, i on. Dochodziła
osiemnasta, miał za sobą koszmarną dobę, koszmarną noc i koszmarne wrażenie, że
żołądek jeszcze nie wrócił na swoje miejsce; kiedy jednak zobaczył nadchodzącą
trójkę ludzi, wśród których rozpoznał Jurija Pietrowicza, odzyskał jakąś część
panowania nad samym sobą.
Mieszkanie Aksjanowów mieściło się w
starej kamienicy w dzielnicy Newskiej; Wiktora, ledwo usłyszał tę nazwę,
napadło wspomnienie „Newskiego Prospektu” Gogola i przez to opowiadanie od razu
poczuł się raźniej. Zajmowane przez Aksjanowów trzy nieduże pokoje na pierwszym
piętrze urządzone były ładnie, ze smakiem, w ciemnym drewnie, bez zbędnych
bibelotów. Na ścianach wisiało kilka reprodukcji obrazów; Wiktor rozpoznał
„Kota” Gonczarowej w pokoju Iriny, „Poranek w sosnowym lesie” Szyszkina w
sypialni Jurija i Tatiany, a w swego rodzaju salonie, w którym jako gość został
umieszczony, dwa pejzaże Lewitana: ten z kobietą idącą ścieżką wśród drzew
słabo pamiętał, ale utrzymaną w szarawych odcieniach „Wieczną ciszę” bardzo
lubił. W całym mieszkaniu było pełno regałów i pojedynczych półek z książkami;
Irina miała w pokoju śliczną, staroświecką, oszkloną szafę, wypełnioną po
brzegi pisarzami rosyjskimi, polskimi i białoruskimi, a Tatiana trzymała w
sypialni kilkutomowe dzieła zebrane Goethego, którego uwielbiała.
Tatiana była wyższa od męża o pół
głowy, dobrze zbudowana, o żywej, trochę już poznaczonej zmarszczkami, ale
interesującej i życzliwej twarzy. Irina stanowiła jej wyraźną kopię z młodości:
te same jasnoniebieskie oczy w oprawie brązowych, gęstych rzęs i brwi, to samo
ładnie zarysowane czoło, pełne usta o prostym wykroju, układające się w
ujmujący uśmiech, ten sam wzrost i pełna figura, te same dłonie o bardzo
wąskich kciukach, te same proste, ciemne włosy, które córka, w przeciwieństwie
do spinającej je w elegancki kok matki, nosiła ścięte na pazia. Tylko pieprzyk
na lewym policzku, spory i odrobinę zgarbiony nos oraz kształt uszu,
przypominających małe muszle, odziedziczyła po ojcu.
Cała trójka wyglądała razem tak
ciepło, tak życzliwie, tak rodzinnie, że Wiktor przez moment poczuł się jak
intruz, który zakłóca harmonijną formę – po czym szybko nabrał wrażenia, że
jest całkowicie na swoim miejscu, bo Aksjanowie potrafili wytwarzać wokół
siebie wyjątkowo przyciągającą atmosferę.
Przy tym wszystkim nie mieli psa – na
szczęście; Wiktor nie umiał sobie wyobrazić dołączenia do przyjaznych,
wywołujących uśmiech myśli: „Jurij Pietrowicz Aksjanow”, „Tatiana Iwanowna
Aksjanow” i „Irina Jurjewna Aksjanow” jeszcze jednej, w postaci: „pies jakiś
tam Aksjanow”. Nie, tego nie można było od niego wymagać.
Aksjanowie mieli dwie nimfy, szarą i
biało-żółtą. Ptasie pogwizdywania i skrzeczenia jakoś nie działały na nerwy.
Od samego początku zachowywali się
tak, jakby jego przyjazd był rzeczą, bez której mieliby zepsuty sierpień, a
zarazem umieli dawkować okazywaną sympatię i radość, dzięki czemu gość nie czuł
się przytłoczony czy zakłopotany. Po trzech-czterech dniach Wiktor przyłapał
się na tym, że siedzi przy stole w dużej, pomalowanej na kremowo kuchni i wraz
z zajmującą krzesło naprzeciwko Iriną ukradkiem wyjada z błękitnej misy
mniejsze kawałki owoców, które Tatiana Iwanowna przygotowała jako nadzienie do
lepionych przez siebie watruszków, wyjada zupełnie jak małe dziecko,
uśmiechając się do dziewczyny, a potem je te okrągłe, słodkie pierogi z
apetytem, póki ma siłę podnieść widelec, by następnie wraz z Iriną siedzieć w
jej pokoju na dwóch zielonych fotelach, rozmawiać o czymś lub słuchać muzyki.
W każdym spędzonym u Aksjanowów dniu
było coś tak przyjemnego, swojskiego i odprężającego, że Wiktor ani razu nie
zajrzał do przywiezionego ze sobą laptopa. Gdy wieczorami leżał w wygodnym
łóżku w gościnnym pokoju, otoczony cichymi dźwiękami płynącymi ze stacji
radiowej i niekiedy kołysany śpiewnym głosem spikera, nachodziła go chwilami
myśl, że mógłby tak tu zostać, w tym domu, z tymi ludźmi – no, może nie na
zawsze, ale na dość długo, w każdym razie na dłużej, niż przewidywał. Ta myśl
pojawiała się na krótko i tylko wieczorem, gdy jeszcze porządkował wszystkie
dobre wrażenia z minionego dnia, bo w świetle poranka Wiktor wiedział, że
jednak na dalszą metę nie wytrzymałby tylu ludzi wokół siebie, nawet tak
przemiłych – niemniej jednak ta myśl się pojawiała i dobrze się z nią
zasypiało.
Potrafili długi czas rozmawiać o
różnych rzeczach i pozwalali mu słuchać, bez zmuszania do przyłączenia się;
pozwalali przebywać ze sobą, bez wymagania jakiejś formy deklaracji tego
„razem”; pozwalali po prostu Wiktorowi być takim, jakim był i takim go
przyjmowali, bez prób zmienienia jego charakteru, poglądów czy nastroju.
Każde z nich nazywało go po swojemu:
Jurij używał imienia z otczestwem, Irina tylko imienia, Tatiana natomiast nie
mówiła inaczej niż „Witia”, z jakimś macierzyńskim akcentem, przez który Wiktor
szybko polubił owo zdrobnienie. W gruncie rzeczy to było zabawne i przyjemne,
to, że cała trójka znalazła własne sposoby zwracania się do niego i pozwalała
mu niejako żyć potrójnie: jako dorosłemu, rówieśnikowi i dziecku. Tatiana
zdecydowanie traktowała go w ten ostatni sposób, podobnie jak swoją córkę:
trochę jak dziecko, które bawi się w dorosłego.
To nie było niemiłe.
Oprowadzali go po Petersburgu, po
swoich miejscach pracy i nauki, po ulubionych restauracjach, kawiarniach i
księgarniach, po muzeach i zabytkach; najwięcej chodził z Iriną, wesołą,
inteligentną, oczytaną, studiującą tak dziwny kierunek Iriną, umiejącą w czasie
spaceru po mieście milczeć w sposób, który zupełnie nie ciążył, albo ciekawie
opowiadać różne historie z życia miasta. Ona właśnie zaprowadziła Wiktora do
Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, do Ermitażu i Muzeum Rosyjskiego, któregoś
dnia pojechali nawet we trójkę do Carskiego Sioła i cały dzień oglądali pałace,
ogrody i parki tworzące imponujący, osiemnastowieczny kompleks
pałacowo-parkowy; najwięcej czasu poświęcili przy tym potężnemu, barokowemu
Pałacowi Katarzyny, który zdawał się brać zwiedzających w objęcia.
We trójkę, bo Wiktor szybko poznał tę
„bardzo ważną dla Iriny dziewczynę”. Maria Maksimowna Raskolniew, na co dzień
Masza, dla Iriny Maszeńka, była niewysoką blondynką o zielonych, skrytych za
wąskimi okularami oczach, o ostro zarysowanym podbródku i o niskim, przyjemnym
głosie. Miała dwadzieścia osiem lat, pracowała w banku w dzielnicy Moskiewskiej
i podczas spaceru w Carskim Siole trzymała rękę Iriny w tak czuły sposób, że
Wiktor przez kilka chwil nie mógł oderwać wzroku od splatających się dłoni i
palców, palców ozdobionych u jednej z dziewczyn małym pierścionkiem z
niebieskim oczkiem, u drugiej srebrną obrączką, palców przesuwających się
czasami lekko po skórze lub zaciskających się odrobinę mocniej, by przypomnieć
o swojej obecności. Zresztą wszystkie ich gesty – odgarnianie przez Maszę
włosów Iriny, uśmiech Iriny posyłany Maszy przy stole, delikatne poprawianie
rękawa czy kołnierzyka bluzki, trącanie się dłonią, opieranie się o ramię, te
wszystkie drobiazgi, liczne, częste, wyraźnie im obu potrzebne i sprawiające
radość, te wszystkie gesty wydawały się tak naturalne, tak na miejscu i tak
dobre, że one same, Masza z Iriną, zdawały się dla siebie i tylko dla siebie
stworzone.
Wiktor lubił ich „razem”, ich
towarzystwo, ich widok. Nie czuł się przy tym jakoś... napastowany
koniecznością własnego opowiedzenia się. Irina nie wypytywała go na siłę; za
pierwszym razem, gdy poruszyła te sprawy, bardzo ogólnie i bez wskazywania
palcem, odmruknął tylko parę słów, więc szybko zostawiła ten temat. Powrócili
do niego kilka dni później, tym razem z inicjatywy samego Wiktora; w którymś
momencie taka rozmowa stała się potrzebna, chociaż trudno to nazwać rozmową, bo
po powiedzeniu, że tak, powieść Jurija odnosi się też do niego i z nim... jest
tak jak z nią, ograniczył się tylko do słuchania i odpytywania niekiedy
towarzyszki. Spojrzenie na całą historię oczami głównej bohaterki okazało się
bardzo... pomocne, pomocne w spojrzeniu na samego siebie. Odnajdywał jakieś
elementy własnego życia w uczuciach, myślach i poczynaniach Iriny, w tym
wszystkim, o czym mówiła, gdy przechadzali się po licznych ścieżkach,
przecinających na Polu Marsowym kwadratowe, prostokątne i trapezoidalne
trawniki. Wiktor miał niejasne wrażenie, że pewne rzeczy układają się trochę
lepiej, lepiej nawet niż jakieś półtora roku temu, gdy pomyślał z rezygnacją:
„Tak, jestem”.
Dwa tygodnie minęły niezwykle szybko i
znów stał na Dworcu Witebskim, z dodatkową, zakupioną trzy dni wcześniej walizką,
wypełnioną licznymi książkami – efekt przekopywania z Iriną antykwariatów i
kilku wizyt w księgarniach – oraz dwoma słoikami z watruszkami i blinami, które
musiał przyjąć pod groźbą narażenia się na śmiertelną obrazę Tatiany Iwanowny.
Wyściskano go, obdarzono szeregiem zaleceń na drogę, zobowiązano do odezwania
się, gdy tylko dojedzie, do przyjechania znów i do zjedzenia tego, co w
słoikach, póki świeże i smaczne – po czym wsadzono do pociągu z taką
rewerencją, jakby naprawdę to on im robił uprzejmość swoim pobytem, a nie oni
jemu zaproszeniem.
– Nigdy się nie czułem tak jak u was –
powiedział jeszcze cicho Irinie, zanim wsiadł do wagonu. Irina ani nie
dopytywała, jak dokładnie, ani nie okazała zdziwienia, uścisnęła tylko mocno
jego rękę i uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć, że doskonale rozumie.
Trzydzieści godzin powrotu okazało się
nie aż tak koszmarne, jak się Wiktor spodziewał; możliwe, pomyślał w pewnym
momencie, gdy uznał, że pociąg jedzie normalnie i przynajmniej na razie trzyma
się torów – możliwe, że atmosfera domu Aksjanowów jest na tyle mocna, by
zdołała się unosić wokół gościa jeszcze przez jakiś czas po rozstaniu. To była
miła, pocieszająca myśl, a Wiktor zdołał się porządnie zdrzemnąć, nim wybudził
go dojazd na kolejną stację.
Długo jeszcze wspominał ten pobyt, z
sympatią, jakąś tęsknotą, ciepłem. Dobrze się czuł sam, swobodny i nikim
nieskrępowany, w swoim mieszkaniu, podczas swoich spacerów po mieście, przy
swoich zajęciach – ale jednak o towarzystwie Jurija, Tatiany i Iriny myślał z
ogromną przyjemnością. Może wartość ich przyjaźni wynikała po części z tej
odległości, jaka dzieliła Aksjanowów od Wiktora? Maile, telefony, SMS-y, to
było nieinwazyjne; bezpośrednie przebywanie razem rzadkie – gwoli ścisłości, na
razie tylko jednorazowe i niemożliwe do częstego powtarzania. Chyba właśnie
takiej formy potrzebował.
Chociaż, z drugiej strony, nie do
końca – z Olgą przecież widywał się dość często, jak na swoje zwyczaje;
należało tu jednak pamiętać o charakterze samej Olgi, która miała wielką
potrzebę zachowania własnej przestrzeni, więc nie napastowała obecnością, nie
pochłaniała, nie zdawała się wpychać w cudze życie. Gdyby zebrać wszystkie ich
odwołane spotkania, to ona właśnie, nie on, odwoływała najczęściej, zwykle z
powodu nawału pracy. Może zatem potrzebował też jakiejś bliższej znajomości i
tu, w Szczecinie – znajomości z kimś, kogo charakter tworzyłby dystans, jakiego
nie mogła dać odległość?
Powinien był pozostać przy kontaktach
z samą Olgą, pomyślał i przesunął się na ławce trochę w prawo, by słońce
przestało go oślepiać. Z Aksjanowami i Olgą, nie wychodzić poza to, nie ładować
się w tę konferencję, w ten tłum ludzi, w te trzy dni, których konsekwencje
ciągnęły się w postaci nowych znajomych, w postaci przebywania w większych
grupach u Olgi, w postaci natykania się w mieście na różnych ludzi, na przykład
na Michała, wiecznie biegającego po Szczecinie niczym złośliwy duch, dającego
znać o swojej obecności już trzy ulice wcześniej i machającego rękoma tak
intensywnie, jakby mu to pomagało myśleć, mówić i oddychać.
W postaci poznania Olka. No właśnie.
Teraz, gdy siedział na Wałach,
obserwując Odrę i łowiących w niej rybaków – Wiktor zatęsknił za tamtymi
miesiącami, za tamtym spokojem, za tamtą samotnością i anonimowością, za tamtym
barkiem męczących kontaktów.
Za tamtym okresem odosobnienia,
przerywanego tylko, w sposób nienapastliwy i z oddali, przez Aksjanowów.
Za czasem, gdy nie znajdował się w
takich sytuacjach jak wczoraj.
Wczorajszy dzień – niestety, musiał
wreszcie dojść do tego wspomnienia, chociaż naprawdę nie chciał; musiał to w
końcu przetrawić, żeby już zostawiło go w spokoju i dało się odsunąć, a lepiej
było to przetrawić z dala od domu, poza tym, co codzienne – wczorajszy dzień
zatem znów go rozbił. Olek znów go rozbił.
Wiktor był u Olka wcześniej już raz,
pod koniec marca, przez Olgę, która kusiła wizją filologicznego popołudnia przy
winie. Czas rzeczywiście mijał przyjemnie, gdy tak siedzieli we trójkę,
rozmawiali o uczelni, książkach, tłumaczeniach, wspominali własne studia,
schodzili na moment na politykę, by zaraz z niej uciec na filmy, obgadywali
niektórych znajomych, dzięki czemu Wiktor dowiedział się, że Julek i Dominik
Morsztyn podczas wspólnego udziału w jakimś spotkaniu literackim pożarli się,
kulturalnie, ale złośliwie i do przesady, aż obecni tam studenci popłakali się
ze śmiechu, tak samo zresztą jak Olga, która przyprowadziła własną grupę. Olek,
siedzący między przyjaciółką a Wiktorem, przypomniał jakieś starcie tych dwóch
na sympozjum, po czym dodał, że przy całej swojej chimerycznej osobowości
Dominik i tak jest mniej denerwujący niż Julek.
– No co ty, przecież lubisz Julka –
zaoponowała Olga ze śmiechem, gdy sięgała po jedno z ciastek rozłożonych na
dużej, szklanej paterze.
– Lubię Julka, owszem – zgodził się
Olek i odstawił na stół kieliszek napełniony do połowy czerwonym winem. – Ale
to nie znaczy, że nie działa mi na nerwy, bo ma do tego wybitne zdolności.
– Przesadzasz – zamruczała, zanim
uniosła w palcach czekoladowy ekler. – Bywa upierdliwy, za dużo klnie, gdy się
nie pilnuje i wiecznie chce kopcić w mieszkaniach niepalących, ale da się z nim
żyć.
Olek spojrzał na nią z dziwnym
uśmiechem.
– Tak ci tylko przypomnę, że to nie ty
musiałaś przez trzy dni mieszkać z nim w jednym boksie. – Olga z trudem
powstrzymała śmiech, a on zwrócił się do Wiktora i kontynuował: – Po prawie pięciu
latach mieszkania na stancjach z Olką myślałem, że to ona bije rekord siedzenia
w łazience. Jeden wieczór w boksie z Julkiem pozbawił mnie złudzeń. Nie mówiąc
już o tym – dodał i znów spojrzał w drugą stronę – że ta blond wścieklizna
łaziła po całym boksie z petem w ustach, w nocy dobijała się do mnie, żeby
pogadać, bo nie mogła zasnąć, i w kółko dopytywała, czy nie uważam, że Dominik
wygląda jak ciota, czy nie zgadzam się, że jego ostatnia książka jest gorsza od
pisaniny Meyer i czy to ja wpadłem na kretyński pomysł, żeby zapraszać na
sympozjum Weredeckiego. – Olek przeczekał wybuch śmiechu przyjaciółki, sięgnął
po wino i po upiciu małego łyku dodał: – Byłem na tyle lojalny, że cię kryłem i
nie powiedziałem temu kopcidle, że pomysł był w połowie twój i to ty wyręczyłaś
Michała w skłonieniu Andrzeja do przyjazdu.
– To jest czyste szaleństwo –
oświadczyła Olga Wiktorowi – ta siatka wzajemnych antypatii, czasami czuję się
jak w piaskownicy. Pojęcia nie masz, jak trzeba było podejść Andrzeja, żeby
zechciał wziąć udział w sympozjum, które swoim nazwiskiem kalał jego były i
nielubiany student. – Odstawiła pusty talerzyk na stół i otarła usta serwetką. –
Gdyby Michał sam poszedł z zaproszeniem, byłoby o jeden zakład teorii
literatury, o jednego doktora filologii i o jednego pisarza w Szczecinie mniej.
Wiktor uśmiechnął się z rozbawieniem.
– W każdym razie – podjął Olek po
wzięciu z patery kawałka jabłecznika – Julka w boksie życzyłbym jedynie
wyjątkowo nielubianym osobom, chociaż samego Julka lubię. Tylko nie za blisko.
On naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, ile razy niewiele brakowało, żebym
mu urwał ten marudny łeb.
Olga gwizdnęła i zerknęła na Wiktora.
– Wiesz, żeby doprowadzić Olka do
stanu „zaraz mnie szlag trafi i ciebie razem ze mną”, to trzeba się rzeczywiście
niesamowicie postarać – powiedziała i pokiwała głową z namysłem. – Ostatni raz
Olka tak ruszyło, kiedy na zaliczaniu lektur ze średniowiecza studentka
wypaliła mu prosto w twarz, że Biblię na łacinę przełożył Gall Anonim. – Oboje
wybuchnęli śmiechem; Olga, siedząca na fotelu z podwiniętymi nogami, zgięła się
w pół, a Olek pochylił głowę, oparł czoło na dłoni i Wiktorowi po raz kolejny
od tamtego sympozjum nasunęła się myśl, jakie on ma duże (męskie) i ładne
(atrakcyjne) ręce.
– Nie przypominaj – poprosił wreszcie
Olek, gdy się wyprostował. – Nie wiem, jaką miałem minę, ale pamiętam, że
dziewczyna wpatrywała się we mnie z przerażeniem niczym zając w grzechotnika.
Wiktor nie był w stanie wyobrazić go
sobie wściekłego; Olek kojarzył się z wieloma sprawami, ale na pewno nie z kimś
rozjuszonym, wyprowadzonym z równowagi i groźnym. To zupełnie do niego nie
pasowało, nie łączyło się z jego zwykłym poczuciem humoru, uwagą, spokojem – z
tym wszystkim, co powodowało, że trudno było tego człowieka nie polubić.
Mieszkanie Olka znajdowało się na
drugim piętrze niedużego bloku na Emilii Plater; ten chyba dość niedawno
odnowiony budynek odcinał się mocno od innych, podniszczonych kamienic po
prawej stronie oraz od jasnopomarańczowego wieżowca po lewej.
– To jest tuż za przystankiem
autobusowym, jak się jedzie od Kołłątaja – tłumaczyła Olga dzień wcześniej
przez telefon. W tle słuchać było lekkie uderzenia. – Zgniłozielony budynek, na
dole po jednej stronie jest jakiś sklep, a po drugiej piekarnia, dwa piętra nad
nią Olek ma balkon i w sumie mógłby, zamiast schodzić rano po bułki, po prostu
spuszczać po nie koszyk na sznurku, jak Lotta w „Lotcie z ulicy
Awanturników”... czekaj... – wymruczała, znów coś parę razy stuknęło i Olga
powiedziała raczej do siebie niż do rozmówcy: – Szukam tej cholernej „Sztuki
wyborów” na Kochanowskiego, wsadziłam gdzieś jak głupia i teraz nie mogę
znaleźć... poczekaj. – Musiała odłożyć na chwilę telefon, bo nie było słychać
jej oddechu, za to stukoty przybrały na sile. – Jest! – rozległ się wreszcie
radosny głos. – Jest mój cudowny prezent posesyjny, nie myślałam, że umiem aż
tak kretyńsko wepchnąć książkę pod stertę kser. Więc zgniłozielony – powtórzyła
– łatwo go zauważyć, zresztą naprzeciwko jest kiosk. Dziewięćdziesiąt pięć,
drugie piętro, mieszkania pięć, Olek nadal się nie zmobilizował do przykręcenia
do drzwi tabliczki z nazwiskiem, o, dycha, chyba przejrzę resztę książek, może
w którąś jeszcze wsadziłam pieniądze, ale przynajmniej przykręcił numerek, tam
z boku można zaparkować, od strony wieżowca, to co, trafisz? – wyrzuciła jednym
tchem. Wiktor czuł, że myślami jest już gdzie indziej, nie wiedział tylko, czy
przypomina sobie treść znalezionej książki, czy planuje zakupy w antykwariacie
za znalezione pieniądze. Zapewnił, że trafi.
Trafił łatwo; rzeczywiście bez
problemu zauważył ten budynek, trzypiętrowy, pomalowany na zielono –
zgniłozielono, jak chciała Olga – z dużymi, prostokątnymi, jasnymi oknami. Pod
framugami na pierwszym i drugim piętrze umieszczono niewielkie, szerokie,
ozdobne białe paski, pewnie z jakimiś wzorami, których nie dało się z tej
odległości dojrzeć, a okna na drugim upiększono jeszcze u góry trójkątnymi
daszkami w tym samym kolorze, przypominającymi trochę pirackie kapelusze z
gazety. Na parterze po prawej znajdował się sklep z ubraniami, z lewej
dochodził przyjemny zapach z piekarni; nad nimi wznosiły się do trzeciego
piętra duże balkony. Wiktor stanął na chodniku, odszukał wzrokiem drugi balkon
po lewej i uniósł lekko brwi: znad poręczy wystawały tam jakieś kwiaty. No, co
kto lubi. Podszedł do wielkich, brązowych, półokrągłych drzwi wejściowych i
zerknął na właściwy balkon jeszcze raz. Wizja Olka pielącego, przekopującego,
sadzącego, podlewającego czy podcinającego te kwiaty, czy co się z taką zieleniną
balkonową robi, wywoływała rozbawienie. Ciekawe, czy Olek ma konewkę, wiaderko
i łopatkę. I czy zakłada gumowe rękawiczki do grzebania się w tych doniczkach.
Na drzwiach na drugim piętrze
rzeczywiście nie było tabliczki, jedynie srebrny numerek, ładnie odcinający się
od ciemnego drewna. Gdy Wiktor wszedł do przedpokoju, zauważył trzy rzeczy: po
pierwsze, Olga już przyszła, właśnie ściągała przy wieszaku krótkie kozaki; po
drugie, tapety były jasnobrązowe; po trzecie, Olek na tle swojego przedpokoju
wydawał się taki... sympatyczny. Spokojny. Ciepły.
Wydawał się zresztą taki na tle całego
swojego mieszkania; zabawne, jak niekiedy pomieszczenia zdradzają charakter
właściciela, jak do niego pasują, jak się z nim scalają w jeden konstrukt.
Odnajdywało się coś z Olka w tym jasnobrązowym przedpokoju oraz dwóch dużych
pokojach pomalowanych na żółto – na głęboki, ciepły właśnie odcień żółci,
harmonijnie łączący się z meblami z brązowego, lekko rudawego drewna, którego
nazwa wywołała u Olgi uśmiech.
– Czereśnia antyczna – powtórzyła, gdy
sadowiła się wygodnie na złocistobrązowym fotelu. – Oto kwintesencja zboczenia
zawodowego: Olek ma nawet meble z czymś antycznym w tytule. Przyznaj się,
przekopałeś wszystkie katalogi meblowe, żeby znaleźć drewno, które będzie ci
pasowało do Arystofanesa.
– Poczekaj, aż sama się będziesz
urządzać – odparł wtedy Olek i otworzył butelkę czerwonego wina. – Założę się,
że zrobisz najazd na wszystkie sklepy meblarskie z żądaniem mebli z łacińską
nazwą.
Wybuchnęli zgodnie śmiechem. To był
jeden z tych momentów, gdy Wiktora znów uderzyła myśl: dwie połówki. Nic
dziwnego, że Olga wydawała się równie naturalnym elementem tego mieszkania, jak
Olek.
Tak, odnajdywało się coś z Olka w tych
regałach i dodatkowych półkach z tego samego drewna, wypełnionych po brzegi
książkami, w tych kilku zdjęciach stojących na komodzie w pokoju, w którym
przebywali: Olek, krótko ostrzyżony, z rodzicami w czasie zakończenia czwartej
klasy liceum, na co wskazywał dość wyraźny transparent nad ich głowami; sami rodzice,
wysoka kobieta o męskiej, niezbyt ładnej twarzy i sporo od niej niższy,
korpulentny mężczyzna, trzymający się za ręce gdzieś w parku; Olek i Olga z
zawadiacko przekrzywionymi biretami, objęci i roześmiani; Olga na plaży, w
zwiewnej, jasnozielonej sukience do kostek, z twarzą niemal całkowicie ukrytą
pod wielkim, słomkowym kapeluszem i z długim, jasnym warkoczem przerzuconym
przez ramię; znów Olek z rodzicami, przed Tańczącym domem w Pradze; i znów Olek
z Olgą, przed Collegium Maius; i jeszcze matka Olka, wpatrująca się w obiektyw
dużymi, bladoniebieskimi oczami, z czymś tak czułym w uśmiechniętych, szerokich
ustach i lekko widocznym dołeczku w prawym policzku, że Wiktor szybko odwrócił
wzrok.
– Ładne zdjęcia – mruknął, gdy
napotkał spojrzenie ich właściciela.
– To jest z wakacji po pierwszym roku –
odparł Olek żywo i podniósł fotografię Olgi na plaży. – Ola ciągle się chowała
pod kapeluszem o metrowej średnicy, żeby się nie przypiec, a ja niemal nie
wychodziłem z wody.
– I w lodziarni podrywał nas jakiś
facet – dodała Olga wesoło; przeglądała półki z książkami i właśnie wyciągnęła
jeden z tomów. – Oboje jednocześnie. Kiedy sobie poszedł, Olek spytał mnie z
taką biednie zagubioną miną: „Ola, ale on próbował wyrwać ciebie czy mnie?”, a
gdy mu wyjaśniłam, że i ciebie, i mnie, to się oburzył. – Spojrzała na
przyjaciela i roześmiała się.
– Nie bawią mnie takie rzeczy –
odpowiedział Olek, co prawda też z uśmiechem, ale w jego głosie zabrzmiało coś
poważnego.
– Wiem, dlatego nie wybiegłam za nim z
tej lodziarni z krzykiem, żeby wracał, bo ty już załapałeś sens tych
dwukierunkowych komplementów – odcięła się Olga; wzrok miała znów utkwiony w
wertowanej książce. Olek tylko pokręcił głową, dalej uśmiechnięty, odstawił
zdjęcie z powrotem i podniósł fotografię niebieskookiej kobiety.
– A to jest moja mama – powiedział. W
tym „moja mama” dało się słyszeć coś ogromnie czułego – jeszcze czulszego, niż
gdy mówił o Oldze – i pełnego przywiązania, wręcz urzekającego tkliwością
zawartą w dwóch zwyczajnych słowach. – Zdjęcie sam robiłem, przed wyjazdem na
studia.
To by tłumaczyło ten wyraz twarzy,
przemknęło Wiktorowi przez głowę.
– A tam mam rodziców w parku
Kasprowicza – dodał Olek i wskazał na fotografię trzymającej się za ręce pary;
w ogóle nie był do tej dwójki podobny. – I Ola ze mną na absolutorium, Ola,
pamiętasz absolutorium i te cyrki z kwiatami dla dziekana i wykładowców?
Olga pamiętała, więc gdy usiedli na
fotelach, razem z Olkiem opowiedziała historię kwiatów, które z kwiaciarni
odebrał w dzień absolutorium, z samego rana, kuzyn jednej z organizatorek i
które przejeździły w starej skodzie niemal cały Poznań, bo chłopak, wbrew
zapewnieniom, że po dwóch tygodniach mieszkania tu doskonale już zna miasto,
nie miał zupełnie pojęcia, gdzie należy jechać, a do tego zostawił komórkę na
stancji, więc do Collegium Maius dotarł cztery godziny po zakończeniu całej
uroczystości, tę zaś udało się uratować tylko dzięki błyskawicznej składce i
równie błyskawicznemu wysłaniu delegacji do najbliższej kwiaciarni.
– Teraz jesteśmy w lepszej sytuacji –
podsumowała Olga. – To nam dają na absolutorium kwiaty, więc to nie my się
martwimy o ich dostarczenie.
– Pomartwisz się za rok, gdy twoi będą
przygotowywać absolutorium – powiedział Olek współczująco. – Wiesz, Ola jest
opiekunem czwartego teraz roku filologii polskiej, więc na absolutorium będzie
miała parę słów do powiedzenia i masę rzeczy do przypilnowania – wyjaśnił
Wiktorowi. Ujmująca była ta ciągła uwaga, to pilnowanie cały czas, by któryś z
gości nie poczuł się zaniedbywany czy wyłączony z rozmowy.
I odnajdywało się coś z tej uwagi,
przyjaznego nastawienia, troski o komfort – w meblach Olka, wygodnych, ładnych,
przytulnych – i w miękkich, kolorowych ręcznikach w łazience – i nawet w tych
kwiatach na balkonie, o których Wiktor w pewnej chwili napomknął.
– To moja mama – odpowiedział Olek,
znów tym tonem o kilka stopni czulszym niż normalnie. – A w zasadzie to oboje z
tatą, bo kwiaty to ich wspólne hobby, więc dostałem cały zestaw doniczkowy na
balkon, gdy się tu wprowadzałem.
– Też się w nich... – Wiktor w
ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie powiedzieć: „babrzesz” – nimi
zajmujesz?
– Tak – odparł z zadowoleniem. – To
niesamowicie odpręża.
Olga, która właśnie nakładała sobie
sernik, roześmiała się i odstawiła talerzyk.
– Żebyś ty widział, jak on je
przesadza – zwróciła się do Wiktora. – Boski widok, zabiera się do tego jak do
tłumaczenia greckiego czy łacińskiego tekstu, z pełną rewerencją.
– Ola nie umie tego zrozumieć –
odparował natychmiast Olek – bo sama nie lubi kwiatów.
– Nie lubię – zgodziła się, gdy
podchwyciła pytające spojrzenie Wiktora. – Drażni mnie przede wszystkim ta
ciągła potrzeba skakania wokół nich. Lubię cięte, bo to postoi w wazonie trzy
czy cztery dni, potem zwiędnie, wyrzuci się to i po kłopocie, żadnych
problemów, a doniczkowe wymagają nieustannego pilnowania i jeszcze zajmują
miejsce wytrwale jak gimnazjaliści w autobusie. Lubię też kaktusy, bo tych
prawie w ogóle nie trzeba podlewać – dodała z zadowoleniem, po czym poprawiła
się w fotelu. – Można je miesiącami ignorować, a dalej żyją. W Poznaniu miałam
ślicznego kaktusa, trzymał się prawie cztery lata, podlewałam go najwyżej dwa
razy w roku i pięknie rósł.
– Ola – odezwał się Olek i podał jej
serwetkę – ja ci go też podlewałem.
– Poważnie? – spytała ze zdziwieniem.
– Poważnie – potwierdził. – Przez te
prawie cztery lata regularnie, mniej więcej co miesiąc, podlewałem go za twoimi
plecami.
– O – powiedziała, wytarła palce i
uśmiechnęła się lekko. – Dziękuję. Chyba powinniśmy dalej razem mieszkać –
dorzuciła z rozbawieniem. – Wiesz, Wiktor, Olek ma świetną rękę do tych
gospodarskich rzeczy i spraw, o których ja nigdy nie pamiętam albo do których
nigdy nie mam cierpliwości. Życie z nim wspólnie na jednej stancji to był raj
na ziemi.
Nietrudno przychodziło w to uwierzyć,
szczególnie gdy się patrzyło na nich dwoje, tak dobrze się dogadujących,
swobodnych w swoim towarzystwie, podchwytujących w pół słowa to, co druga
strona chce powiedzieć. Wiktor przesiedział wtedy z nimi dobre cztery godziny;
musiał przyznać, że to było przyjemne, mieć oboje obok siebie, słuchać rozmów i
niekiedy coś wtrącić. Potrafili – dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę –
potrafili, podobnie jak Aksjanowie, pozwolić na uczestniczenie w swych
dyskusjach bez przymuszania do mówienia. Potrafili to i razem, i osobno,
dlatego Wiktor tak lubił ich słuchać i z nimi przebywać.
Do czasu, pomyślał zgryźliwie;
jednocześnie trącił czubkiem buta nieduży kamyk leżący przy ławce. Spojrzał na
zegarek, a potem na Odrę; dochodziło południe, woda odbijała coraz mocniejsze
promienie słońca, było ciepło i całkiem przyjemnie. Wiktor usiadł wygodniej i
odchylił nieco głowę. Światło zabawnie przebijało przez gałęzie drzew.
Poprzedniego dnia przyjechał do Olka
wcześniej, niż było ustalone – właśnie w południe. Olek otworzył z zaskoczoną
miną, w przetartych dżinsach i podkoszulku bez rękawów; poprzedniego dnia, jak
wyjaśnił, nie wyrobił się ze sprzątaniem i teraz walczy z kuchnią, w której, w
ramach ułatwiania życia, rozsypała mu się cała paczka cukru i właśnie zabierał
się za odkurzanie.
Wyglądał inaczej niż w tym uczelnianym
lub konferencyjnym wydaniu, był taki... domowy. I ciepły, to określenie po raz
któryś od pierwszego spotkania przemknęło Wiktorowi przez głowę, gdy podawał
Olkowi zapakowaną książkę i tłumaczył, że niestety nie będzie mógł się pojawić
o czternastej, musi zaraz iść, więc chciałby przekazać prezent dla Oli i gdyby
Olek był tak uprzejmy...
Wyrazem zawodu na twarzy Olka Wiktor
chyba za bardzo się przejął – w każdym razie tylko w ten sposób umiał sobie
wytłumaczyć to, że nie wyszedł od razu, jeszcze przez chwilę z nim rozmawiał, a
potem...
No, potem powtórka z rozrywki,
pomyślał z krzywym uśmiechem i wczoraj, kiedy już wsiadał do samochodu, który
dzięki pomocy młodej kobiety z sąsiedniej klatki schodowej znów normalnie
zapalał – i dzisiaj, gdy patrzył na rozświetlone liście nad głową. Powtórka z
rozrywki, chyba za mocno zdążył się przyzwyczaić do dłoni Olka, do jego ust, do
całego jego ciała tak blisko. Ciekawe, kiedy Olek przestanie mieć podczas
pożegnania wypisane na twarzy „Skoro znowu chcesz uciekać... ja poczekam”, a
zareaguje jakoś inaczej, albo ostrą uwagą, albo innym rozegraniem bliskości –
choć poprzedniego dnia zdecydowanie trochę się do tej bliskości zbliżył, sam
nad sobą nie zapanował, Wiktor chyba za mocno go do siebie przyciągał, ale
trudno było nie przyciągać, gdy te dłonie przesuwały się po ciele, widocznie i
jednym, i drugim. W każdym razie ciekawe, kiedy zareaguje albo tym, albo tą
wściekłością, która podobno nawet jego niekiedy ogarniała. Nie żeby Wiktor
chciał tej wściekłości na sobie doświadczyć – zdecydowanie i z różnych powodów
wolał dotychczasowego Olka – po prostu był ciekaw, bo przecież nawet
najłagodniejsza osoba ma swoją granicę łagodności.
Poza tym może wściekłość Olka jakoś by
całą sytuację zakończyła – bo Wiktor nie czuł się na siłach sam jej kończyć,
tak samo jak nie chciał jej rozwijać. To, co na razie funkcjonowało, było
całkiem wygodne, przyjemne i przyciągające mimo wszystko, mimo wszelkiego
związanego z tym dyskomfortu, mimo zbyt intensywnej obecności Olka w myślach,
wspomnieniach, odczuciach.
Ale chyba jednak powinien skończyć,
przyznał Wiktor po dłuższej chwili spoglądania spod na wpół przymkniętych
powiek na rzekę. Chyba powinien, bo na dalszą metę to się robiło zbyt męczące,
groźba konfrontacji była coraz bliższa, a mętlik w głowie za bardzo
przeszkadzał.
Powinien, stwierdził wreszcie
zdecydowanie i wstał. Odra zrobiła się niemal błękitna, z domieszką zieleni
oraz bieli. Powinien; nie zamierzał, rzecz jasna, pójść do Olka i oświadczyć
mu: „Koniec zabawy”, zresztą wtedy mógłby zostać poproszony o zdefiniowanie tej
„zabawy” i całej reszty. Olka najzwyczajniej w świecie należało od siebie
odciąć; co prawda całkowite unikanie kontaktów nie było możliwe, bo Wiktor nie
zamierzał rezygnować ze spotkań z Olgą, ale mógł przecież załatwić sprawę
inaczej. Żadnego sam na sam, to po pierwsze, bo wiedział już, że w cztery oczy
z Olkiem nie potrafi utrzymać należytego dystansu; po drugie, uciąć uprzejmości
i tym podobne. Im mniej rozmów z nim, nawet w towarzystwie, tym lepiej. Po
trzecie, należało się pilnować – z patrzeniem, z prowokowaniem jakiegokolwiek
kontaktu w większym gronie. Po czwarte – najzwyczajniej w świecie unikać Olka
na tyle, na ile tylko się da. W końcu Olga spędza też trochę czasu z dala od
swojego najlepszego przyjaciela, nie jest do niego podłączona niczym lampka do
kontaktu, więc wtedy można się z nią spotykać.
Z uczuciem, że zaczyna znów odzyskiwać
kontrolę nad samym sobą, nad swym życiem i nad tym, co do siebie dopuszcza, a
czego nie, Wiktor ruszył ku pawilonowi i schodom, by złapać najbliższą szóstkę
i wrócić do domu.
fot. Agata Jankowska
Jak mnie ten Wiktor.... Ja już sama nie wiem, co mam o nim myśleć. Bo on mnie tak... tak drażni, tak wkurza, sprawia całym sobą, że mam ochotę nim potrząsnąć i skopać mu ten jego tyłek, po czym nagle... Tak zupełnie niespodziewanie, rozczula mnie na taki swój wiktorowy sposób. ;w; Bo czasami czuję z nim taką... jedność. Zwłaszcza jeśli chodzi o dzieciństwo. Mimo, że moje było zupełnie inne, to odczuwałam podobnie do Wiktor, mam podobny stosunek do wielu członków swojej rodziny, dlatego nie tyle co staram, co po prostu go rozumiem. I jak już go rozumiem, jak mówię sobie, że wszystko jasne, znowu źle oceniłam któregoś z Twoich bohaterów, to on znowu, znowu staje się tym kapryśnym Wiktorem, który sam nie wie, czego chce. AAAAAAAAA. Włożyć do miksera i zmiksować tylko! On nie tylko mojego Olka, nie tylko jego. Ale Krzysia też. Jak on może, dwóch takich, no jak, Wiktor jaaaak. ;wwww; I jak całą jego przeszłość aż do rozpoczęcia jego studiów czytało mi się naprawdę dobrze, to potem... uccchhh.... To nie tak, że przeszkadza mi Twój styl, Twój sposób pisania. Ale sam Wiktor denerwuje na tyle, że muszę odejść, rzucić czymś w ścianę, krzyknąć i dopiero wtedy mogę wrócić do czytania. Rani. Rani wiele osób. A ja nie lubię takich egoistów. Ludzi, którzy odpychają osoby, którym zależy. ;w; Za to później jego wyjazd do Rosji... Tak, on zdecydowanie mi się podobał. Był taki ciepły. Cała ta rodzina była taka ciepła. I ja znowu mogłam polubić Wiktora, znowu pomyśleć: "Tak, rozumiem go", no, ale to nie potrwało zbyt długo... Z jednej strony chce, żeby on pokochał Olka i żeby byli razem szczęślwi, z drugiej... Chcę, żeby pokochał Olka i żeby to Olek go odepchnął. Taaaak, sama nie wiem, czego chce. x.x Bo sam Wiktor raz pozwala się kochać, raz sprawia, że go nienawidzę!
OdpowiedzUsuńCo mnie ujęło i co zapadło mi w pamięć tak mocno, że nawet dzisiaj, ponad miesiąc po przeczytaniu tego opowiadania, mogę cytować z głowy, to "szerokie biodra", które miała pierwsza dziewczyna Wiktora. Nie tyle, co szerokie biodra, co ją samą. Bardzo podobało mi się to, jak pokazałaś to, jak ona się zmieniała. ;ww;
A wracając jeszcze do tej rosyjskiej rodziny, to właściwie zaczęłam płakać przy jej historii. Ale nie tak ze smutku, tylko... no, z jakiegoś takiego ciepła, które czułam. Po prostu płakałam. Nawet sama nie wiem, czemu. Bo to było takie... wzruszające to złe słowo. Po prostu takie... takie ludzkie, no. Oni byli tacy... tacy, jacy powinni być ludzie. I tyle. I może to mnie tak ujęło.
Nie chcę się za bardzo rozpisywać przy Wiktorze, bo po pierwsze już nie pamiętam tak wiele, po drugie - Wiktor! Wiktor jako argument na wszystko! xDD Wiktor złem świata! xDD Nie no, żartuję. Ale czekam i czytam. I to pierwsze moje opowiadanie w życiu, pierwsze cokolwiek, co czytam, chociaż tak bardzo nie mogę znieść głównego bohatera. To może Twój styl, a może to, że mimo charakteru Wiktoria... to nadal najlepsze, dostępne w Internecie opowiadanie.
Nie masz pojęcia, jak mi się podoba Twój odbiór Wiktora - to wspaniale, że budzi tak mieszane uczucia, i to jednocześnie, u jednej osoby.
UsuńUwierz, miewam podobnie: żal mi go, czuję sympatię, potem szlag mnie trafia, mam go dość - i tak w kółko.
Sympatia do Aksjanowów mnie cieszy :) Lubię tę rodzinę i aż się czasem dziwię, że oni lubią Wiktora...
Ostatnie dwa zdania z Twojego komentarza to wspaniały komplement, dziękuję za niego! I za te łzy przy Aksjanowach. To chyba jeszcze bardziej dosadny komplement.
Ciekawa jestem Twoich wrażeń z Wiktora, gdy (kiedyś wreszcie) napiszę trzeci rozdział. I kolejne teksty. Ogromnie mnie cieszy, że czytasz!
Parę minut temu skończyłam czytać drugi rozdział Wiktora, no i stwierdziłam, że co mi tam, odezwę się. Ogółem na Twojego bloga trafiłam dzięki Kiri, tej miotającej się od nienawiści do miłości wyżej. Podesłała mi niedawno, ja teraz tracę rachubę w dniach i ich od siebie nie odróżniam, więc nie wiem, czy wczoraj, czy przedwczoraj, jednakże tak czy owak potem w dzień się za niego zabrałam. Przeczytałam Priamela i wtedy po raz pierwszy doznałam szoku tak niesamowicie długiej notki, która wyrwała mnie z życia na parę godzin. Już wtedy cholernie zainteresował mnie Wiktor. Ledwo się pojawił, ledwo został opisany, ja już wiedziałam, że tak, że on będzie mnie ciekawił, że na niego będę czekać. Później przeczytałam "Bo to Twój dobry kumpel", a następnie, będąc w sielankowym humorze po tamtym tekście... odkryłam to cudo. Wiktor od góry do dołu, mnóstwo Wiktora, tekst opływający Wiktorem, tak, po prostu się zachwyciłam. Zachwyciłam się tak, że skończywszy ten rozdział, postanowiłam wreszcie się ruszyć, uruchomić laptopa, wejść na Twój blog i coś tu po sobie zostawić. A jeżeli ja uruchamiam laptopa, zamiast bazgrać uparcie w telefonie, to wiedz, że coś się dzieję.
OdpowiedzUsuńZatem, przechodząc do sedna, uwielbiam Wiktora. Naprawdę go uwielbiam. Kocham go, cholera, mam słabość do takich postaci. Kocham go jak cholera, ale jeżeli on nie spiknie się z Olkiem, to mu po prostu jebnę. Jebnę mu, zażądam separacji, rozwodu, wykrzyczę mu, że go nienawidzę, popłaczę się, walnę głową o ścianę tak z trzy razy, a potem pewnie wrócę, spojrzę na niego i zacznę krzyczeć, że i tak go kocham. Nigdy przedtem nie sądziłam, że będą mnie pociągać ostrygi.
Czytając Priamela, uważałam Wiktora za takie nieszkodliwe, introwertyczne coś. Do czasu. Kiedy Olek zwierzył się Oldze z tego, co Wiktor wyprawia i jak sobie go ciągle odtrąca, poczułam się tak... dziwnie. Efekt zaskoczenia był, z pewnością. Najpierw to dziwne uczucie, potem jakieś jeszcze dziwniejsze zainteresowanie, a potem chęć rozbioru Wiktora na części pierwsze, pochylenia się nad nim i wrzeszczenia "DLACZEGO?!". Cholernie chciałam zaznajomić się z jego życiem, z jego przeszłością, z jego dzieciństwem, cholernie chciałam, żeby ta postać została pokazana w taki głęboki i całościowy sposób i piszczałam z zachwytu, kiedy tak się właśnie stało.
Podobały mi się te dwa rozdziały, chociaż na początku, kiedy dopiero wchodziłam w świat Wiktora, miałam ochotę krzyczeć "Wiktor, czemu jesteś takim zjebem, czemu muszę cię kochać!?". Naprawdę zachowywał się jak ostryga, wyjątkowo zamknięta ostryga. Ostryga, która nawet w mieszkaniu musi mieć wszystko zamknięte, ostryga, której przeszkadza ogromny balkon, ostryga, która ma tak cholernie dopracowany charakter, że po prostu... Ahh, jest cudowny. (to uzasadnienie, ja wiem)
Podobał mi się opis pracy tłumacza i dopasowanie tego opisu do Wiktora. To dawało taki efekt, że Wiktor i ten zawód są jednym, że on jest stworzony wręcz do tego, żeby być tym tłumaczem, że to jest praca perfekcyjna dla niego, dla tej całej, upragnionej półprzezroczystości. Że on do tego pasuje, przylega, że on po prostu musi być tym tłumaczem, bo jak nie tłumaczem, to kim? Podobała mi się również ta mentalność Wiktora, ogółem z góry ustalmy, że podoba mi się cały Wiktor.
UsuńPolubiłam Magdę. Podobała mi się tak całościowo, podobała mi się jej zmiana, podobało mi się to, jak po prostu rozkwitła. Również przypadł mi do gustu Krzysiek. On był niesamowity, kochałam jego teksty. Śmiałam się, kiedy porównywał Wiktora do jeża i rzucał do niego tymi tekstami. Krzysiek był po prostu świetny. Darłam się potem na Wiktora, wymyślałam mu od tchórzów, miałam ochotę wysłać go do tego Krzyśka na klęczkach i błagać o przebaczenie. Chyba nawet miałam nadzieję, że sam Krzysiek się jakoś pofatyguje, natchnie, ale potem przeczytałam ich kłótnię, zobaczyłam, że Krzysiek tak samo jak i ja uznał Wiktora za tchórza, no i cóż, zupełnie słusznie. Tak mi się ten Krzysiek podobał. Jakbym miała wkleić cytaty, które najbardziej mnie rozśmieszyły, mogłabym tu zapodać wszystkimi niemalże tekstami Krzyśka. No naprawdę.
Było mi trochę smutno, kiedy matka Wiktora próbowała nawiązać relacje syn-matka. No, trochę to może złe słowo, po prostu było mi smutno, ogółem smutno, przy całej tej sytuacji rodzinnej Wiktora, przy całym tym oddaleniu, odtrącaniu się, obcości. Bardzo zapamiętałam również moment, kiedy Wiktor wraz z rówieśnikami dopiero zaczynał edukację, wszystkie matki machały, a on... a on był zawstydzony, że jego mama tak brzydko macha. To też, niby taki szczegół, ale tak cholernie smutny. Zostawię już lepiej jego przeszłość i jego rodzinę, bo mi się gorzej robi.
Lubiłam wszystkie te momenty, kiedy Wiktor czuł się gdzieś w taki ciepły sposób. Lubiłam te momenty, bo wiedziałam, że nawet taka ostryga jak on czasem po prostu tego ciepła potrzebuje, a on go potrzebuje podwójnie, bo poziom jego ciepła nagromadzonego przez lata jest na znacznym minusie. Pobyt u rodziny w Rosji był taki... ciepły właśnie, taki przyjemny, taki swojski i klimatyczny. Czytając, błąkał się gdzieś ten uśmiech na ustach, praktycznie nieświadomy, samoistny.
Bardzo lubię Olka. No i nie ukrywam, że mam nadzieję, że Wiktor w końcu się ogarnie, otrząśnie, dopuści go do siebie. Taki Olek to cholerny skarb, to właśnie jest ten typ osoby, który mógłby do Wiktora dotrzeć, przedrzeć się przez Wiktorową barykadę.
Lubię Twoją naturalność. Twoją dbałość o szczegóły. Ogólnie podoba mi się Twój styl. Dialogi są natomiast po prostu mistrzowskie, tak samo jak kreowanie postaci. Póki co, oprócz Wiktora, ciekawi mnie jeszcze Andrzej. Uwielbiam relację Michał & Sebastian. Pewnie zaraz rzucę się na kolejne teksty i spędzę tu kolejne godziny, ale zdecydowanie nie będę żadnej z tych godzin żałować.
Czekam na ostatni rozdział z Wiktorem, bo nie ukrywam, że mnie ciekawość zżera, jak to się dalej potoczy.
Ibis, przede wszystkim bardzo Ci dziękuję za komentarz(e) i jednocześnie bardzo przepraszam za tak późną odpowiedź – przez ostatni miesiąc brak czasu i choróbska mocno mi utrudniły funkcjonowanie na blogu.
UsuńWspaniale że Kiri podesłała Ci link, a Ty się na niego skusiłaś :) Cieszą mnie uwagi odnośnie „Priamelu” i „Kumpla”, natomiast od uwag na temat Wiktora po prostu się rozpłynęłam. Wszystkie emocje, które wywołuje Wiktor, te pozytywne i te negatywne (a szczególnie te pozytywno-negatywne i negatywno-pozytywne), urzekają mnie i wariacko radują. Love-hate relationship z Wiktorem, której zasmakowałaś, to właśnie to, czego się należało po Wiktorze spodziewać (ja to mam non stop). Podoba mi się to, jak dostrzegasz jego ostrygowatość nawet w takich drobiazgach, jak ten nieszczęsny balkon. No i bycie tłumaczem – Wiktor rzeczywiście znalazł w tej pracy wszystko, czego potrzebował. To, że widzi ją tylko z jednej perspektywy, to inna sprawa – i wyraźnie jego wybór. Myślę zresztą, że nie ma w tym nic szczególnie niezwykłego ani nowego, może po prostu u Wiktora z pewnych względów jest to o wiele mocniej wyakcentowane.
Lubię, gdy czytelnicy dostrzegają szczegóły. Ten szczegół z machającą matką rzeczywiście jest szczegółem, ale jest też pewnym sygnałem, gdy chodzi o relacje rodzinne Wiktora.
Świetnie, że Krzysiek tak Cię rozśmieszał, a Magda i rodzina Aksjanowa wzbudzili pozytywne odczucia. Co do Olka... no, wszystko przed nami. W każdym razie Olkowi przyda się cudza sympatia.
Cieszę się, że w taki sposób odbierasz mój styl, dialogi i bohaterów. Ciekawa jestem Twoich wrażeń z Andrzeja (w którego się od paru miesięcy coraz mocniej zagłębiam i jakoś chwilowo odpuszcza mi ta faza pro-Andrzejowa tylko na krótkie chwile) oraz z pozostałych chłopaków i dziewczyn.
Jeszcze raz ogromnie Ci dziękuję za komentarz :) Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej i będziesz chciała czytać kolejne teksty :)