WŁÓCZYKIJ POLSKI. ROZDZIAŁ I: CZAS WIELKIEJ UCIECZKI


(Data pierwotnej publikacji: 23 marca 2012).

Mam duży sentyment do tego tekstu – powstał jako drugi, niepełny, na wczesnym etapie rozwoju całego projektu; wprawdzie obecnie wymaga odpowiednich przeróbek (zwłaszcza pierwszy i ostatni rozdział), jednak to, co najistotniejsze, utrzymało się w nim przez ponad dwa lata. No i jest jeszcze miłość do „Muminków” i do podróży, a to przywiązuje.



WŁÓCZYKIJ POLSKI
ROZDZIAŁ I: CZAS WIELKIEJ UCIECZKI



Któregoś wczesnego ranka w Dolinie Muminków 
Włóczykij obudził się w swoim namiocie 
i poczuł, że nadeszła jesień i czas ruszyć w drogę.
Taki wymarsz jest zawsze nagły. 
W jednej chwili wszystko się zmienia, 
temu, kto odchodzi, zależy na każdej minucie, 
szybko wyciąga namiotowe śledzie i gasi żar, 
zanim ktokolwiek przyjdzie przeszkadzać i wypytywać, 
i zaczyna biec, w biegu zarzucając plecak, 
i wreszcie jest już w drodze, raptem spokojny 
niczym wędrujące drzewo, na którym nie rusza się ani jeden liść. 
Tam, gdzie stał namiot, świeci pusty prostokąt zbielałej trawy.
Tove Jansson, „Dolina Muminków w listopadzie”

Któregoś poranka nadchodził ten moment – moment, gdy wszystko, co tu i teraz, należało porzucić, moment, gdy należało uciec i odetchnąć, moment, gdy całe ciało pragnęło jedynie iść przed siebie, bez zobowiązań, bez zatrzymywania, bez celu, jak najdalej.
Michał wyczuwał zbliżanie się tej chwili z mniej więcej dwutygodniowym wyprzedzeniem: zaczynał myśleć z olbrzymią tęsknotą o bezkresnych polach, o zapomnianych przez cywilizację drogach, o krętych, zarośniętych, ukrytych ścieżkach, o ciszy naruszanej jedynie odgłosem jego własnych kroków, o miarowym stukocie kół pociągu, o przesuwających się za oknem krajobrazach, o pozostawianych za sobą tablicach informacyjnych z nazwami miejscowości, o wschodzie słońca obserwowanym przed namiotem, o rześkim porannym powietrzu, o południowym spokoju na przemierzanych szlakach, o wieczornym, łagodnie zapadającym zmierzchu, o nocnych dźwiękach dobiegających z pobliskiego lasu i szumie znad rzeki czy jeziora. Niemal czuł ciężar plecaka na ramionach, prawie słyszał muzykę z empetrójki, niewiele brakowało, by schylił się i zerwał jakieś źdźbło.
Czasami się schylał – i zamiast zapomnianych ścieżek napotykał chodniki oraz ulice, zamiast ciszy – odgłosy wiecznie spieszącego się miasta, zamiast wolnej przestrzeni – ogrom budynków, ludzi, tramwajów, autobusów, samochodów, tłok, ścisk i duszną atmosferę klatki. Czasami zaczynał biec – ale wówczas stawali mu na drodze inni, którzy wymagali wolniejszego tempa. Czasami szedł bardzo wolno, wpatrując się w niebo, jedyny nieokiełznany jeszcze obszar – wtedy jednak popychali go i poganiali ci, którym się spieszyło. Czasami niespodziewanie stawał, zamyślony – lecz w takich momentach prowokował poirytowane pomruki.

W pewnym momencie Szczecin, który się kochało, stawał się Szczecinem, w którym się dusiło. To było okropne uczucie, bo Michał uwielbiał swoje miasto – miasto fragmentaryczne, niejednolite, tu nieco zabiedzone i ponurawe, tam odnowione, kolorowe i wesołe po swojemu, jakby trochę z niedowierzaniem, w jednej części zapełnione mniej lub bardziej podniszczonymi kamienicami, w drugiej strzelające w górę pomalowanymi wieżowcami, w jeszcze innej ciągnące się serpentynami przysadzistych czteropiętrowców, z masą zieleni dookoła, z gwiaździstymi rondami, z placem Grunwaldzkim, na którym znajdowały się ładne stoliki szachowe, z placem Sprzymierzonych, przy którym Michał kiedyś mieszkał, z Jasnymi Błoniami, po których lubił spacerować i w lecie, i w zimie, z Puszczą Wkrzańską, w którą lubił się zapuszczać szczególnie w liceum, najlepiej samotnie, czasami z Ewą, Pawłem lub Moniką. Miasto, w którym czuł się doskonale. Miasto, które dawało mu tyle bodźców do pisania i działania.
I oto w jakimś momencie to miasto stawało się ciasne, duszące, wręcz wrogie. Kamienice robiły się ponure i nieprzyjazne, wieżowce odrażające, bloki ociężałe, wszystko nachodziło na siebie, prawie się ocierało ścianą o ścianę, dachem o dach, rynną o rynnę; fragmentaryczność męczyła i nie pozwalała zebrać myśli w sensowną całość, zabiedzenie drażniło równie mocno, jak wielobarwność, po rondach kręciło się na zasadzie błędnego koła, na placach nie znajdowało się dawnego uroku, tylko bure szyny tramwajów i anonimowe, wiecznie gdzieś spieszące tłumy, Błonia wydawały się pustawe, a puszcza zbyt mizerna.
I mieszkanie, własne mieszkanie, które Michał tak lubił i chronił przed inwazją z zewnątrz, traciło swój przytulny, ochronny charakter. Od ściany do ściany, z pokoju do kuchni, przez przedpokój w tę i z powrotem – jak szczur w klatce.
I ludzie się zmieniali. Zwykle Michał odnajdywał coś sympatycznego w przemierzających ulicę grupkach i pojedynczych sylwetkach – teraz zbijały mu się w jeden szary tłum, sunący monotonnie w jedną lub drugą stronę. Bliżsi znajomi wydawali się zbyt bliscy, w taki męczący, namolny sposób. Przyjaciele byli „za bardzo”.
I tylko z Sebastianem można było dalej wytrzymać. Dlatego w niektóre dni Michał przesiadywał u niego od rana do wieczora – bez słowa, bez spojrzenia, bez gestu, niewyrywany ze swojego zamyślenia, czytania lub pisania, zaopatrywany w herbatę i kanapki tak mimochodem, niezobowiązująco i nienamolnie, jak to tylko u Sebastiana było możliwe. Dlatego w inne dni zamykał się na cztery spusty we własnym mieszkaniu i ograniczał się do napisania krótkiego SMS-a, na który dostawał odpowiedź pozbawioną wymówek w rodzaju „Ale co ty się znowu nie odzywasz i chowasz?”, „dobrych rad” w stylu „Weź się ogarnij i nie wygłupiaj” czy ultimatum typu „Albo natychmiast oddzwonisz, albo nie dzwoń do mnie w ogóle”. SMS-y Sebastiana zawierały podstawowe wytyczne: „Jedz, co masz w lodówce, i nie wysiaduj dupskiem podłogi, bo się przeziębisz” oraz podstawowe zapewnienie, że Sebastian zawsze jest: „Jakby co, dzwoń, pora dowolna”. To wystarczało. Na jakiej zasadzie Sebastian wiedział, że to wystarczało, trudno powiedzieć – ale wiedział i to było najważniejsze. Dlatego w jeszcze inne dni Michał stawał na przykład na placu Rodła, robił zdjęcie Centrum Handlowemu Galaxy i wysyłał Sebastianowi MMS z podpisem: „Moloch pożera ofiary, wyobrażasz sobie takie fantasy z centrum handlowym jako kanibalistycznym potworem?”. Sebastian pewnie odczytywał wiadomość między zajęciami, w czasie jakiejś wizyty u rodziny lub przyjaciół albo podczas pisania czy czytania w domu, pewnie uśmiechał się lekko i pewnie kiwał ze zrozumieniem głową; czasem odpisywał krótko „Tak” albo „Nie” – i to też wystarczało, bo z Sebastianem nie trzeba było być w stale aktywnym kontakcie, by być z nim w kontakcie.
Ale w końcu i Sebastian nie wystarczał. W końcu i Sebastiana trzeba było zostawić.

Nie, nie histeryzował. Nie, nie miał za dużo wolnego czasu na myślenie o pierdołach. Nie, nie miał w życiu za mało kłopotów i nie szukał na siłę dziur w całym. Po prostu nadchodził marzec, a gdy nadchodził marzec, nadchodziło coś paskudnego.
Nie umiałby określić, kiedy to się dokładnie zaczęło – ale jakoś w liceum, chyba już w pierwszej klasie były te momenty; te momenty, gdy wszystko wokół traciło smak i to, co się robiło, robiło się machinalnie, z poczuciem bolesnej pustki, z wrażeniem zatraconego celu; momenty, gdy rutyna przytłaczała, a nierutynowe wydarzenia zniechęcały; momenty, gdy nawet czytanie nie pomagało, gdy nie można się było skupić na książce, na muzyce, na pisaniu. Na niczym. Na niczym poza wędrówką przed siebie.
Prywatny koniec roku czy osobisty koniec roku, tak to określił Konwicki w „Małej Apokalipsie”, którą Michał przeczytał na początku drugiej klasy; ten fragment o „prywatnym końcu roku” utkwił mu w głowie już wtedy, ale powrócił z pełną siłą dopiero w pierwszych miesiącach po maturze. Powrócił i wyjaśnił, uporządkował całą sytuację.
Bo jeszcze w liceum Michał nie umiał sobie wytłumaczyć, co się z nim dzieje w marcu. Luty był okresem spadku energii, chęci i radości – ruszał wówczas proces wyhamowania i spowalniania, proces, który wraz z każdym kolejnym dniem nabierał tempa. Końcówka lutego oraz początek marca to ten czas napięcia, tego „przed”. A potem marzec – i coś dręczącego. Dołującego. Depresyjnego.
Michał nie lubił słowa „depresja”. Źle się kojarzyło –  z jednej strony z wydumanymi histeriami, z drugiej z głęboką chorobą psychiczną, którą należałoby leczyć, bo w końcu choroby umysłu zasługiwały na troskę, leczenie i uszanowanie równie mocno, jak choroby ciała, jeżeli nie mocniej. Ale leczenie oznaczałoby obnażanie się psychiczne przed obcymi, a histerie byłyby niepoważnym wymyślaniem problemów.
Na początku studiów poszperał w książkach – bo już wiedział, że w marcu następują nawroty i trochę się ich bał. Wertowanie pozycji z psychologii miało jednak poważną wadę: gdy się człowiek wczytywał uważnie w opisy poszczególnych chorób, szybko wynajdywał ich objawy na własny użytek. Michał odkrył u siebie między innymi agorafobię i klaustrofobię, depresję dużą, dystymię i depresję sezonową, trochę zakupoholizmu, lęku wysokości, hipochondrii, manii i schizofrenii, nerwicę natręctw, a nawet zoofobię. W chwili gdy zaczął dopasowywać do swoich problemów objawy anoreksji, uznał, że zdecydowanie nie umie czytać podręczników psychologii z dystansem.
Potem jeszcze doszła ta fraza z Rilkego: „Jeżeli pozbędę się moich demonów, odejdą i moje anioły”. Nie pamiętał, w której książce psychologicznej natknął się na to zdanie, ale przemówiło ono wyjątkowo mocno. Czymkolwiek było to, co pojawiało się w marcu, było potrzebne – bo po marcowym zapadaniu się w siebie Michał powracał silniejszy, bardziej poukładany, oczyszczony z tego, co zeszłoroczne, nastawiony na nowe. Tak, Konwickiemu należało przyznać rację – każdy człowiek miał swój własny koniec roku, czas zupełnie niezależny od kalendarzy, pór roku i świąt, okres związany ściśle z indywidualną psychiką, życiem, organizmem. Bohater „Małej Apokalipsy” przeżywał osobisty koniec roku bodajże w wakacje, chyba w lipcu; Michał – w marcu.
Może był w tym pewien sens – skoro urodziny przypadały na maj, to miesiące je poprzedzające stanowiły podsumowanie tego, co zeszłe, oddzielenie tego, co odchodziło w przeszłość od tego, co miało pozostać, swoiste pożegnanie, po którym mogło nastąpić powitanie?
Tak to raz tłumaczył Sebastianowi – albo raczej próbował wytłumaczyć, bo właściwie nie umiał o tym mówić. Starał się więc wyjaśnić swoje marce, starał się mimo obaw, że Sebastian nie zrozumie, zbagatelizuje albo wyśmieje, a rysujące się coraz wyraźniej przyjaźń, porozumienie oraz zaufanie wezmą w łeb.
Sebastian na pewno nie zrozumiał do końca – ale miał pewną cudowną umiejętność, za którą Michał go uwielbiał, umiejętność przyjęcia do wiadomości i uszanowania czegoś, czego nie pojmował. Umiejętność pogodzenia się z faktem, że marce Michała wyglądają, jak wyglądają – i tego się nie zmieni, i to trzeba wpisać w swoistą tradycję każdego początku roku.
I Sebastian to zrobił: przyjął, uszanował, pogodził się, wpisał. Jasne, przy każdym rozstaniu trochę marudził, w innych miesiącach dogryzał czasem czymś w rodzaju „Ty i te twoje marcowe szlajania, szlag mnie kiedyś trafi” – ale to wszystko odbywało się na zasadzie swoistego dopełnienia rytuału czy zachowania harmonii. Sebastian po prostu musiał pomarudzić, w ten sposób sygnalizował troskę. Ale nigdy nie postawił głupiego ultimatum, nigdy się nie obraził, że znów marcowa wędrówka, nigdy nie wykpił ani nie pouczał. I nigdy nie czuł się w jakiś sposób „zdradzony” tym, co było w marcu.
I zawsze był, gdy się powracało. Dopiero w tym roku Michała uderzyła ta myśl: Sebastian w marcu nie jeździł na żadne konferencje. Jakby chciał być na miejscu, w Szczecinie, w domu, gdy Michał wyjeżdżał i gdy wracał. Może lepiej się z tym czuł? Bo Michał zdecydowanie tak.
Powinien przed obecnym wyjazdem powiedzieć, jak bardzo to docenia. Powie, przy pożegnaniu powie.

Wędrówka, to był jedyny sposób.
W liceum walczył z marcem – a raczej radził sobie z marcem, bo nie było tu mowy o walce, jedynie o radzeniu sobie – wędrując po mieście. Te mniej zaludnione ulice i uliczki Szczecina, te zakątki między kamienicami, te mijane podwórka za czteropiętrowymi budynkami, te ogródki przy domkach jednorodzinnych i bliźniakach, Śródmieście, w którym mieszkał, osiedla na Północy i Zachodzie, wreszcie nieco egzotyczne Prawobrzeże, klimatem przypominające trochę okolice podmiejskie, takie peryferia miasta właściwego, Lewobrzeża, którym się nazywało Północ, Zachód i Śródmieście, czyli wszystko to, co po lewej stronie Odry, wszystko to, co nie wymagało przemieszczenia się z jednego końca mostu Długiego na drugi – te miejsca pozwalały człowiekowi zagubić się choć na moment.
Mógł cały dzień jeździć autobusami i tramwajami, mógł cały dzień iść przed siebie, byle dalej, byle iść, byle nie zatrzymywać się, nie odwracać, nie wracać. Byle zostawiać za sobą, za plecami, z dala to wszystko – jakkolwiekby „to wszystko” zdefiniować. To była taka namiastka ucieczki, oderwania się, odcięcia, odseparowania.
Ciocia rozumiała, chociaż się martwiła – bo wracał późno, bo chodził nie wiadomo gdzie, bo raz go zgarnął tępy policjant i potem był cały cyrk z odbieraniem na posterunku. Po tamtym wypadku Michał nauczył się trzech rzeczy: nie rozmawiać z glinami, bo to ironii ani niczego wymagającego myślenia nie zrozumie; mieć przy sobie jakiś dokument, żeby nie było kolejnego powodu do awantury; do uzyskania pełnoletności wracać koło dziesiątej wieczorem do domu, inaczej znów się można wpakować w jakieś cholerstwo.
W każdym razie ciocia rozumiała – i pozwalała mu żyć w marcu, jak potrzebował. No, może nie tak do końca – o wagarach nie było mowy, więc na lekcjach musiał wysiedzieć, ale czas po lekcjach był wyłącznie jego czasem. Potem, na studiach, gdy zaczął wyjeżdżać, gdy znikał na dwa lub trzy tygodnie bez żadnego kontaktu, też rozumiała – choć tym bardziej się martwiła, choć nie popierała, choć wolałaby, żeby radził sobie inaczej. Ale rozumiała.
Do zeszłego roku nie czuł z powodu swoich marców wyrzutów sumienia, w każdym razie nie takich pełnych i trwających dłużej niż dzień lub dwa. Dopiero po śmierci ciotki pojawiło się silne poczucie winy – wraz z myślą, jak bardzo musiał ją martwić tymi wyjazdami, tym bezwzględnym brakiem kontaktu, tym „ja muszę w marcu wyjechać” ponad „ona się o mnie martwi”. Poczucie winy okazało się potworne i paskudne, i tak bardzo poniewczasie, że trudno się było pozbierać.
Ale mimo to teraz, gdy nadszedł kolejny marzec, ponownie zamierzał wyjechać.

Wyjazdy zaczęły się od pierwszego roku studiów – a ściślej od pierwszego roku po maturze, bo przecież w marcu dwa tysiące czwartego już rzucił filologię. Wtedy właśnie, w tym okresie wyczekiwania na nowy rok akademicki, by podjąć nowe studia, w tym czasie, gdy jeszcze nie był pewien, na co pójść, w tym momencie, gdy marzec zastał go bez żadnego konkretnego zajęcia – wtedy właśnie poczuł, że wędrówki po Szczecinie to za mało. Musiało być więcej, musiało być dłużej, musiało być dalej. Wyjechał więc na prawie trzy tygodnie gdzieś przed siebie, przewędrował ładny kawał drogi, odciął się, ukrył, zgubił – tak jak potrzebował.
Kiedy powrócił, wszystkie kawałki, które wydawały się porozbijane, zaczęły się składać w sensowną całość. W czerwcu złożył papiery na historię.
Nieważne, że historię również rzucił. Ważne, że był w stanie ją rzucić, gdy uznał, że to też nie jego kierunek. Ważne, że miał odwagę uciec od tego, co go dusiło. Ważne, ze w marcu następnego roku znów wyjechał i znów wrócił silniejszy, poskładany, gotów szukać dalej.
I ważne, że ciocia rozumiała.
Chociaż naprawdę ogromnie żałował, że nie umiał jej oszczędzić obaw.
I Sebastianowi. Ale Sebastian to nieco inna historia, u Sebastiana nie było takiego strachu. W każdym razie Michał miał nadzieję, że nie było.

Zresztą w marcu nie potrafił myśleć tak porządnie i uważnie o innych – marzec to był jego miesiąc, jego paskudny miesiąc, taki „miesiąc ciemny”, który pochłaniał całkowicie. Marzec był czasem podróży, wędrówki, ucieczki – koniecznej, niezbędnej, przymusowej, która musiała się odbyć bez względu na wszystko, bez względu na wszystkich.
Może miał wstrętny charakter. Może był skończonym egoistą. Może nie umiałby przetrwać tego marca inaczej.
Wolał nie próbować. Poddawał się swojemu osobistemu końcowi roku. W pewnej chwili pojawiała się nieprzemożona potrzeba, by iść przed siebie – i trzeba było jej ulec.

Kiedy więc Michał czuł, że wraz z końcem lutego, z początkiem marca ten moment – Czas Wielkiej Ucieczki, jak to lubił określać – jest coraz bliżej, przygotowywał sobie teren: składał nowe artykuły w redakcjach, wypisywał urlop, uprzedzał, że go nie będzie, zgodnie z tym, co zostało wcześniej ustalone. W takich momentach szczególnie mocno doceniał swój tryb życia i swoją pracę – kawałki etatów, gazety internetowe i periodyki literackie, konieczność dostarczania tekstów z wyprzedzeniem, sporadyczne pisanie do paru zwykłych gazet oraz „Zachodniopomorską Fantastykę Współczesną”, w której zakładaniu brał dwa lata temu udział i gdzie miał trochę więcej do powiedzenia, więc kwestię marcowego znikania mógł załatwić bez problemu.
Kto to mu zarzucił niedawno... a, chyba Julek, w przypływie gorszego niż zwykle humoru: „Jesteś egoistycznym i zapatrzonym w siebie dupkiem, który tylko patrzy, jak poustawiać wszystko wygodnie pod siebie”. A nie, nie Julek, to niesprawiedliwe – nie Julek, Julek to się czepiał tylko „psiego oddania Sebastianowi”, niezgody na palenie oraz masy innych rzeczy, ale nie tak inwazyjnie i bez takiej urazy z powodu tego, że ludzie bardziej sobie coś ułożyli niż on. To naprawdę nie fair przypisać Julkowi tamto stwierdzenie. Nie, to był Mikołaj, parę dni przed rozstaniem, Mikołaj z tą swoją pretensją, że ktoś ma nienormowany czas pracy zamiast układu od-do, że ktoś pracuje na różnych częściach etatu zamiast na jednym całym, że ktoś ma priorytety odmienne od jego. Pal diabli. Grunt, że teren zewnętrzny został przygotowany i można było się zabrać za teren wewnętrzny.
Następnie zatem Michał rzucał się w wir porządków, aby nie pozostawić za sobą nic obciążającego, aby odejść uwolnionym i wrócić do zupełnej pustki, którą będzie mógł od nowa zapełniać. Sprzątał dokładnie swoje mieszkanie: zbierał i segregował wszelkie notatki, dokumenty, książki i czasopisma; wykorzystane już materiały palił nad zlewem, potrzebne papiery, niekiedy w papierowych teczkach, wkładał do tekturowego kartonu, usuwał z laptopa stare pliki, z poczty – stare maile, opróżniał lodówkę i drugi tekturowy karton, podpisany „Nie wiadomo”, w domyśle – co z tym zrobić. Znajdował tam drobiazgi, których w pierwszej chwili nie umiał lub nie chciał wyrzucić: notatkę, pocztówkę, program spektaklu teatralnego, jakiś prezent, stare słuchawki, z których tylko jedna działała, wycinki z gazety, wypisany długopis, przechowywany z powodu sentymentu do widniejącego na nim napisu „Trzeci Zjazd Fantastyki Zachodniopomorskiej”, skarpetkę, która „chwilowo” zgubiła parę, a chwila ta trwała już ładne parę tygodni, stary rachunek czy gwarancję, która wreszcie straciła ważność i można się jej pozbyć. Wyrzucał, wszystko wyrzucał, wyrzucał bez cienia żalu, z ogromną ulgą, że w końcu się od tych rzeczy uwalnia – i odstawiał w kąt pokoju zupełnie pusty karton.
Najtrudniej było z książkami i czasopismami. Mimo że Michał za nic nie chciał gromadzić własnego księgozbioru, mimo że z zasady korzystał z bibliotek miejskich i prywatnych, mimo że rozmyślnie umieścił w domu tylko jedną półkę na ulubione i naprawdę niezbędne pozycje – w niepojęty sposób w ciągu roku udawało mu się zebrać tyle, by zaczynał się czuć przytłoczony. Jakaś książka otrzymana w prezencie od mniej zorientowanego w jego trybie życia znajomego, jakiś tom wręczony mu przez wydawnictwo do recenzji lub przez autora podczas wywiadu, autorskie egzemplarze czasopism, do których pisał – w przypadku „Pograniczy”, o zgrozo, otrzymywało się aż dwie sztuki! – wszystko to rozrastało się objętościowo pod ścianą, na której wisiała półka, i straszyło, pożerając życiową przestrzeń.
Ale książek się nie wyrzuca, bo wyrzucanie książek jest barbarzyństwem; książek się też nie oddaje do publicznych bibliotek ani antykwariatów, bo tam – Michał czuł, że brzmi to niezbyt rozsądnie, nie potrafił jednak nic poradzić na swoje przekonanie – książka staje się sierotą. Co innego taka kupiona od razu do biblioteki, ona jest na to „nastawiona”, ale ta ze zbioru prywatnego jest jak zwierzę oddane do schroniska; wobec tego umieszczenie książki w antykwariacie byłoby już zupełną podłością. Pozostawały zatem tylko księgozbiory prywatne.
Mniej więcej tydzień przed nadejściem Czasu Michał odbywał wycieczkę po przyjaciołach i bliskich znajomych, dźwigając w plecaku prezenty. Wśród obdarowanych znajdowali się ci, których poznał na filologii, historii i kulturoznawstwie, podczas działalności w Kole Fantastyki Szczecińskiej US i w czasie uczestnictwa w konferencjach, na spotkaniach Kampanii Przeciwko Homofobii, w redakcjach gazet i w teatrze, podczas pisania artykułów i prowadzenia wywiadów, na konwentach i zlotach, poprzez fora, strony i blogi, dzięki przyjaciołom i znajomym. Poszczególne tytuły rozdawał z namysłem, biorąc pod uwagę upodobania poszczególnych osób; wśród tego podziału dóbr były pewne stałe punkty, których ściśle się trzymał. W ten sposób córka sąsiadki z pierwszego piętra, regularnie pożyczająca nowe numery, na początku marca stawała się szczęśliwą właścicielką całego ubiegłorocznego zbioru „Zachodniopomorskiej Fantastyki Współczesnej” oraz pojedynczych egzemplarzy innych gazet poświęconych fantastyce, u Julka lądowały niektóre utwory literatury najnowszej, których Michał za nic nie chciał więcej oglądać, Eliza wzbogacała się o jakiś tom dotyczący krytyki feministycznej czy gender studies, a Olka o kryminał lub książkę o książkach. Sebastian dostawał rzeczy związane z historią – a także Julkowe dzieła, czym wprawdzie nie był szczególnie zachwycony, ale dzięki takiemu posunięciu Michał mógł w razie potrzeby bronić się stwierdzeniem: „Zostawiłem ostatnio u Sebastiana”, jeżeli Julek, wyjątkowo drażliwy i obrażalski, gdy chodziło o jakikolwiek aspekt jego pisarstwa, wpadał z niezapowiedzianą wizytą i pytał gniewnie, wskazując oskarżycielsko palcem półkę: „A gdzie jest moja książka, którą ci dałem, i to z autografem?”.
Książki i gazety zostały zatem rozdane, rzeczy niepotrzebne wyrzucone, potrzebne – posegregowane, laptop i przenośny dysk oczyszczone, półka odciążona, podłoga uwolniona od ustawianych pod ścianą kolejnych zdobywanych w ciągu roku tomów i czasopism, a całe mieszkanie wydawało się trwać w oczekiwaniu na wyraźny gest kończący stare i rozpoczynający nowe.
Od tej chwili Michał mógł czekać na Czas ze spokojnym sumieniem.

Czas nadchodził zawsze o poranku – budził człowieka między godziną czwartą a piątą, gdy na dworze było jeszcze ciemno, i domagał się działania. Michał przeciągał się, ziewał dramatycznie, wstawał, przeciągał się raz jeszcze, po czym stawał na rękach – to go zawsze szybko otrzeźwiało. Po wzięciu prysznica, zjedzeniu śniadania – przy jednoczesnym zgrywaniu na empetrójkę najwłaściwszej, czyli najbardziej w tym momencie potrzebnej, muzyki – i ostatecznym uprzątnięciu wszystkiego – wyłączenie wszelkich elektrycznych urządzeń, resztki z lodówki do worka, worek ze śmieciami do wielkiego śmietnika za domem, przy okazji małe zakupy na drogę, zrobione w znajdującym się parę ulic dalej Netto – zaczynał pakowanie.
Brał równie niewiele, jak niewiele gromadził na stałe. Trzy pary spodni, trzy koszule i bluza – wliczając to, co miał na sobie – sweter, kurtka, szalik, bielizna, żyletka, mały ręcznik, szczoteczka i pasta do zębów, mydło, kilka paczek chusteczek higienicznych, dowód osobisty, tabletki, jedno opakowanie trzymetrowego plastra z opatrunkiem, pieniądze, czterdzieści sztuk baterii alkalicznych do empetrójki i sama empetrójka, dwie pary słuchawek – miał już za sobą koszmarne doświadczenie wędrówki z jedną parą, która zdecydowała się zepsuć akurat wtedy, gdy najbardziej potrzebował Pink Floydów, a do najbliższego sklepu z takim sprzętem trafił dopiero cztery dni później – namiot, śpiwór, składany scyzoryk, kilka bułek z serem, litrowa butelka z niegazowaną wodą mineralną i nieduży karton soku grejpfrutowego na najbliższą drogę, trzy książki.
– Cholera, za dużo – mruknął do siebie, gdy wszystko to zgromadził na podłodze. No tak, jak zawsze: człowiek wpadał w obsesję brania jak najwięcej, bo „a nuż się przyda”...
Śpiwór schował z powrotem do szafy w przedpokoju – zamiast śpiwora ma koc polarowy, na tyle duży, że można się owinąć jak w kokon, a o ile lżejszy i zajmujący mniej miejsca; głowę położy na plecaku albo nawet podłoży sobie szalik, jeśli już zachce mu się takich luksusów. Po chwili odłożył też namiot – bez przesady, nie będzie wbijał palików w zmarzniętą ziemię, na pewno znajdzie jakiś nocleg, jak zawsze; od biedy prześpi się i na dworze, w końcu po coś bierze ten koc. Dwa lata temu nosił namiot jak głupi, a rozbił tylko raz, bo z reguły nie chciało mu się użerać z tym całym majdanem. Lubił spać na świeżym powietrzu – lubił niskie temperatury, chłód, nawet lekki mróz, zdecydowanie lepiej to znosił niż gorące lato – lubił też wędrować w nocy, a spać za dnia, więc wcale nie było powiedziane, że miał w nocy marznąć. Wiatr? Na wiatr wystarczy założyć koszulę i sweter oraz owinąć się porządnie kocem, natomiast nie trzeba będzie się martwić, czy silniejszy podmuch nie wyrwie któregoś śledzia. A deszcz? No strasznie zmoknie w kurtce z kapturem. I te deszcze będą lały non stop, rzeczywiście. Nie, jedzie bez namiotu, namiot jest dobry na lato.
Jedna dodatkowa koszula wystarczy, skoro jest jeszcze sweter; skarpetek sobie nie żałował, bo w nocy zawsze najbardziej marzły mu stopy; przez moment zastanawiał się nad drugą parą butów, ale odpędził tę myśl – jego może i stare, ale mocne i podbijane metalem glany na pewno wytrzymają. Trzy pary spodni? Jedne na sobie, drugie na zapas – dosyć.
Z czego by jeszcze można zrezygnować? Najchętniej nie wziąłby dowodu, ale wolał nie ryzykować jakiejś głupiej sytuacji rodem z liceum, więc spasował: niech będzie to ustępstwo wobec instytucji. Kurtka na grzbiet, szalik na szyję, pieniądze, dokument, sprzęt i baterie do kieszeni kurtki i bojówek, reszta do plecaka.
Zamyślił się nad książkami. „Pamiętniki Tatusia Muminka” – zdecydowanie. Do tego „Kocia kołyska” czy „Dolina Muminków w listopadzie”? Ostatecznie Jansson wygrała z Vonnegutem na całej linii i Michał, zadowolony, że zabiera jeszcze mniej, niż przed chwilą zamierzał, owinął dwa małe tomiki swetrem, po czym dołączył je do spakowanych rzeczy.
Plecak – stary, za czasów swej młodości szarozielony, a obecnie szarobury, z kilkoma naszytymi łatami i paskami, które Michał parę lat wcześniej własnoręcznie wzmocnił poprzez doszycie drugiej warstwy materiału – był na tyle mały, by wymuszać rozsądne ograniczenia i na tyle spory, by wszystkie potrzebne rzeczy się w nim zmieściły. Teraz, wypełniony, wyglądał trochę jak pękata baryłka; po obu stronach klapy wystawał umieszczony na samym wierzchu niebieski koc, zwinięty w gruby rulon.
Po sprawdzeniu jeszcze raz całego mieszkania – pokój, całkowicie uprzątnięty, sprawiał wrażenie martwego, panująca w nim pustka niemile kontrastowała z codziennym bałaganem – Michał wyłączył komórkę i schował ją wraz z dokumentami do bocznej kieszeni teczki, w której już znajdował się laptop oraz przenośny dysk. Gdy zamykał mieszkanie, brakowało kilku minut do ósmej.
To był ten moment, gdy następowało pożegnanie pierwszej z trzech kluczowych przestrzeni życiowych: własnego mieszkania.

Przystanął na chodniku przed klatką schodową; z głośnymi okrzykami i śmiechem wyminęły go dwie dziewięcio- czy dziesięcioletnie bliźniaczki z trzeciego piętra. Ich pucołowate, jasne buzie, długie, proste, ciemne włosy do ramion i wykonywane często jednocześnie te same ruchy stały się dla Michała parę miesięcy wcześniej inspiracją do napisania pewnego opowiadania. Na rzucone przez małe „Dobry!” nie miał co odpowiadać – dziewczynki już dawno go zgubiły, zostawiły, zapomniały, zajęte swoim bliźniaczym pędem do szkoły, przecinaniem w biegu powietrza, kręceniem kolorowymi workami z kapciami.
Trudno było nie poczuć przez moment pewnej nostalgii. Też miał kolorowy worek na kapcie, najpierw zielono-żółto-biały, uszyty przez mamę, potem brązowo-niebieski, kupiony przez ciocię. Pewnie też nim czasem kręcił, choć lepiej pamiętał bicie się na worki z kolegami w szatni.
A teraz miał szary plecak na ramionach i niecałe pół godziny, by ze swojego czteropiętrowca dojść na plac Kościuszki – dojść, bo nie miał ochoty przejeżdżać jednego przystanku z Narutowicza – złapać autobus, dojechać na Krakowską, na Wydział Humanistyczny, i dotrzeć do „podziemi”, do Zakładu Historii Starożytnej, zanim Sebastian zacznie zajęcia o ósmej trzydzieści.
Jazda zatłoczoną do granic możliwości osiemdziesiątkąjedynką, wypełnioną studentami zbitymi ciasno niczym sardynki w puszce, przypomniała Michałowi kilkumiesięczny okres studiowania na Krakowskiej. Niecałe pięć lat temu też się tłoczył w tym autobusie – w tym albo w sześćdziesiąt jeden, a czasem w sześćdziesiąt jeden bis, które jeździło tylko z samego rana i trochę po południu, do tego zawsze było krótkie i z reguły podjeżdżało tuż po sześćdziesiątcejedynce, którą zdążyła już odjechać zgnieciona gromada zniecierpliwionych i podejrzewających, że bis nawali, studentów. Michał ogromnie lubił jeździć autobusami i tramwajami, ale nie z cudzymi rękami, nogami, głowami, plecakami, a niekiedy i notatkami wbijającymi się w różne części ciała; szybko więc zmienił trasę wstępną i zamiast w czasie tamtych studiów dojeżdżać jakimkolwiek tramwajem ze Sprzymierzonych do Narutowicza, cofać się kawałek do przystanku autobusowego i tam wsiadać w puszkę sardynek na kółkach, łapał najpierw jadącą w drugą stronę czwórkę, dojeżdżał do Bramy Portowej, przechodził kawałek i na placu Zwycięstwa wsiadał do jeszcze w miarę luźnego autobusu. Wcześniejszego wyjścia z domu, pewnego nadłożenia drogi i okrężnej wersji dojazdu gratulował sobie w duchu dwa przystanki później – gdy na placu Kościuszki gromada jego rówieśników próbowała za wszelką cenę rozpłaszczyć się na innych pasażerach, oknach i drzwiach, byle tylko zmieścić się w pojeździe. Wprawdzie Michałowi nie zawsze udawało się dojechać na uczelnię na siedząco, ale nawet jeśli musiał wstać, miał szczęście – był w środku, nie na zewnątrz, i nie znajdował się przy drzwiach, dzięki czemu nie groziła mu konieczność wysiadania, by przepuścić kogoś z tyłu, co mogło się skończyć pozostaniem na przystanku, gdy inni oczekujący tam ludzie rzucali się gwałtownie do wejścia, zanim „wcześniejsi” pasażerowie wsiedli z powrotem.
Dziś było nieco gorzej – jechał jako jedna z sardynek, z łokciem jakiejś niewysokiej blondynki w okolicach żeber i woniejącym tuż przy nosie przedawkowaną wodą po goleniu karkiem krótko ściętego szatyna, który z kolei co chwila obrywał plecakiem innego chłopaka w policzek. Ale przynajmniej udało się wsiąść do autobusu.
Wysiadł na Redzie; przystanek był oddalony od Wydziału Humanistycznego raptem o kilkadziesiąt kroków, pogoda ładna, więc krótki spacer sprawiał przyjemność; do tego Michał mógł sobie przypomnieć te wszystkie razy, gdy pięć lat temu, między październikiem a lutym, tak właśnie wysiadał i szedł, jak teraz, z gromadą innych studentów, ze słuchawkami w uszach, z torbą przewieszoną przez ramię, z szalikiem owiniętym parę razy wokół szyi, z głową pełną różnych myśli, których jeszcze nie umiał naprawdę przelać na papier. I jeszcze bez Sebastiana we własnym życiu, choć już z Sebastianem na zajęciach.
Nie umiał powstrzymać uśmiechu na widok przedniej części budynku, w którym znajdowały się główne drzwi: parter i pierwsze piętro były w połowie niebieskie, w połowie żółte, drugie piętro – pomarańczowe. Do tego niebieskie litery tworzące napis „Wydział Humanistyczny” oraz kwadratowe niebieskie okna – i, jak powiedziała kiedyś starościna grupy Michała, „można się poczuć jak w skrzyżowaniu przedszkola z zakładem psychiatrycznym, zwłaszcza jak próbujesz ogarnąć budynki Humanistycznego, zwłaszcza podziemie i te łączniki, i numerację sal, jak idziesz, idziesz, idziesz, jest sala czterdzieści pięć, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem i nagle zonk, następna sala to dwadzieścia dwa”.
Nawet w takim momencie jak ten, gdy wszystko wokół dusiło, poszarzało i męczyło, trudno się było ustrzec przed różnymi wspomnieniami, skojarzeniami czy nawet lekkim, nostalgicznym uśmiechem.

Aby dostać się do starożytników, należało po wejściu do budynku skręcić w lewo, zejść pół kondygnacji schodów i znów skręcić w lewo, w wąski korytarz. Na samym początku znajdowały się dwa pokoje należące do Zakładu Historii Starożytnej: w pierwszym urzędował Sebastian i jego dwie koleżanki po fachu oraz stopniu, w drugim zaś profesor Cenkowski, postrach pierwszych roczników, osobnik, który, zgodnie z powtarzanymi przez studentów opowieściami, wypraszał z egzaminu za brak krawatu lub zbyt krótką spódnicę, a poza tym pytał o rzeczy w rodzaju: „Na której stronie której książki była ta informacja?”. Michał nie wiedział, ile prawdy zawierały te pogłoski, nie doszedł bowiem na swoich studiach do momentu, w którym podczas sesji należało stanąć przed kierownikiem zakładu. Według Sebastiana jego były promotor był człowiekiem zupełnie w porządku, tylko nieco wyczulonym na punkcie stosownego stroju i bardzo wymagającym, jeśli chodzi o merytoryczną wiedzę. Według tych, którzy oblali, był nienormalnym i upierdliwym dziadem. Michał wierzył raczej przyjacielowi.
W niedużym, kwadratowym, pomalowanym na biało pomieszczeniu panował spokój. W piątki rano zajęcia miał tylko Sebastian; siedział teraz tyłem do drzwi, przy węższym boku prostokątnego blatu z jasnego drewna, umieszczonego pod sporym oknem. Na środku pokoju stał półokrągły, długi stół, zawalony papierami i książkami, pod ścianami zaś znajdowało się kilka krzeseł, chyba od kompletu; piętrzyły się tam głównie grube podręczniki, wśród których Michał poznał biało-fioletowy grzbiet „Dziejów Grecji” Hammonda – egzaminacyjnej biblii w sesji zimowej pierwszego roku. Po prawej stronie umieszczono jeszcze szeroki, niski regał, nieco podniszczony i pozapychany po brzegi kolejnymi tomami.
Sebastian, zatopiony w książce, najwyraźniej nie usłyszał ani pukania, ani skrzypnięcia otwieranych drzwi, ani kroków wchodzącej osoby. Wykorzystywał pewnie ostatnie wolne minuty przed zajęciami – jak zawsze, jak zawsze obowiązkowy, jak zawsze precyzyjny, jak zawsze pilnujący, aby nie zmarnować swojego naukowego, wykładowczego, czytelniczego czasu. Michał przyglądał mu się chwilę ze swoistym rozczuleniem, po czym nieco mocniej niż normalnie zamknął za sobą drzwi. To podziałało – Sebastian drgnął i odwrócił głowę, a na jego twarzy dało dostrzec niemal jednocześnie zadowolenie – oraz rozdrażnienie.
No tak, wiedział, po co Michał przyszedł.
W gruncie rzeczy wiedział, czego się spodziewać i spodziewał się tego już od zeszłego tygodnia, gdy został obdarowany kilkoma książkami i dwiema czy trzema gazetami. Nic wtedy nie powiedział – przyjął prezenty, podziękował, ale ani słowem nie napomknął o tym, z czego obaj zdawali sobie sprawę – o tym, co ta wizyta, te prezenty, ten wypchany innymi tomami plecak oznaczają. Nie skomentował, lecz z pewnością przez kolejne dni oczekiwał następnych odwiedzin, ponieważ teraz powiedział spokojnie, z czymś pomiędzy irytacją a rezygnacją:
– Ty znowu.
Tylko tyle. Bo rozumiał, bo się pogodził, bo akceptował, bo szanował – nawet jeżeli wstał nieco ciężko, jakby musiał wykonać coś niemiłego, ale niezbędnego, jakby z oporami przystępował po raz kolejny do całego rytuału, od którego mimo wszystko nie zamierzał się wymigiwać. Umiał uszanować cudzą przestrzeń. Ba, sam w sobie był swoistą przestrzenią – przestrzenią wolności, bycia tym, kim się było, niezależności i zachowania osobistego terenu.
Przestrzenią, z którą teraz należało się pożegnać.
– Ja znowu – zgodził się Michał z łagodnym uśmiechem. – „Mam plan. Ale wiesz, jeden z tych samotnych”1 – zacytował raczej sam dla siebie, bo w tej chwili tęsknota za wędrówką dała o sobie znać bardzo mocno. W oczach przyjaciela dostrzegł pewne zdziwienie, więc dorzucił wyjaśniająco, odsuwając na bok kolejne przychodzące do głowy frazy z „Muminków”: – No wiesz, marzec.
– Marzec – powtórzył Sebastian, nie zmieniając tonu. Podszedł – wysoki, ciemny, nieco surowy w tym swoim uczelnianym wydaniu: czarna sportowa marynarka, ciemnoniebieskie dżinsy, biała koszula w paski, ciemnoszary krawat, trochę poluzowany, jakże to było dobrze znane, swojskie i bliskie – podszedł i wyciągnął ręce. – No, dawaj te twoje bambetle.
– Laptop, dokumenty – wyliczył Michał, podawszy mu teczkę – moja komórka, wyłączona, więc nikt nie będzie zawracał ci dupy, między notatkami jest to upoważnienie, o które mi zawsze trujesz, klucze do mieszkania i malucha, i oczywiście przenośny dysk. W swoim pudełku. I Sebastian – dodał z komiczną męką w głosie – jakby ci znowu komputer nawalił czy coś, to ja cię proszę, nie miej tych swoich skrupułów i obsesji nietykalności moich prywatnych rzeczy, i w ogóle cudzych prywatnych rzeczy, i jak potrzebujesz, to korzystaj z mojego laptopa. Mówię poważnie – podkreślił z naciskiem, gdy tamten się żachnął – potrzebujesz, to go włącz i używaj. Przecież ja wiem, że prędzej odgryzłbyś sobie własnoręcznie głowę, niż zajrzał mi do jakiegoś pliku, notatnika czy cokolwiek. Nie rób sobie jaj.
– To chyba ja jestem tą stroną, która marudzi – odparł Sebastian z lekkim rozbawieniem. – W porządku. A tak żeby przywrócić harmonię, to do ciężkiej cholery, telefon mógłbyś wziąć. Chyba masz go tam czasem gdzie doładować?
– Nie mam. – Michał wsadził ręce w kieszenie kurtki. – Zresztą jakbym wziął telefon, to przecież cały sens by pieprznął i równie dobrze mógłbym zostać w domu.
– Żebyś ty chociaż jechał w jakieś jedno stałe miejsce – podjął przyjaciel, odłożył teczkę na najmniejszy stos książek na półokrągłym stole i dorzucił: – Musisz się szwendać po jakichś zapadłych wsiach na drugim końcu kraju, żeby cię tam gdzieś szlag trafił? Albo mógłbyś chociaż czasem zadzwonić z automatu czy chociaż wysłać pocztówkę, głupie „Żyję, rudy świr” by wystarczyło.
– Co ty? – roześmiał się. – Nadrabiasz błyskawicznie tegoroczne zaległości w ciosaniu mi kołków na głowie?
– Bo mnie te twoje coroczne wędrówki wyprowadzają z równowagi – oświadczył Sebastian poważnie. – Jesteś jak jakiś marcowy kocur, tylko zamiast latać za dupami, ty latasz po najbardziej zapadłych dziurach w tym kraju, byle najdalej od ludzi.
– Potrzebuję tego – powiedział Michał znacznie ciszej. – Potwornie potrzebuję.
– Wiem – mruknął. – To mnie czasami przeraża. No dobra – zerknął na moment w stronę teczki – zaopiekuję się twoimi szpargłami. A ty – dodał z naciskiem, patrząc na rozmówcę groźnie – spróbuj wrócić w jednym kawałku, i to w miarę nierozchorowanym kawałku, świrze, dobrze?
To było bardzo w stylu Sebastiana – to zrzędzenie, którym okazywał troskliwość i którym pewnie zarazem bronił się przed zbyt inwazyjnym, zbyt ostrym komentowaniem całej sytuacji. Czepianie się drobiazgów i pretensje o pojedyncze elementy, a nie o całość, chyba też blokowało albo wyciszało w nim jakieś poruszenie – i pozwalało uszanować tę przestrzeń, której tak bardzo nie rozumiał. Zrzędzenie, pouczanie i raczenie pewnymi epitetami stanowiło naturalny element zachowania Sebastiana – element, który sygnalizował troskę, ale tą troską nie zamęczał, nie irytował, nie zaduszał. Można było w razie potrzeby albo dać znać, że tak, potrzebuje się tego – albo obrócić wszystko w żart; można było potraktować to jako element słownych przepychanek – albo wskazówkę, że teraz następuje przejęcie odpowiedzialności i nie trzeba się więcej martwić; można to było usłyszeć – można to było puścić mimo uszu.
Sebastian był mistrzem w przekazywaniu takich komunikatów.
– Dobrze, dobrze – obiecał zatem Michał posłusznie. – Nie dam się zjeść wiewiórkom ani nie będę siadał gołym tyłkiem na mokrym mchu. Ani na mrowiskach, nie będę się bawił w Telimenę.
Chyba trochę wbrew sobie, ale Sebastian uśmiechnął się lekko.
– Myśl trochę, zanim coś zrobisz – pouczył jeszcze. Michał kątem oka zerknął na wiszący nad regałem owalny zegar.
– A ty idź na zajęcia, bo ci zwieją – odparował. – Straciłeś dwie minuty z kwadransa akademickiego.
Sebastian obejrzał się szybko.
– Cholera, ta grupa wyrywa mi się z sali, gdy tylko wejdę – mruknął. – No już, wynocha z gabinetu. A w ogóle to masz wszystko? – spytał podejrzliwie, gdy otworzył drzwi.
– Wszystko – zapewnił Michał.
– Tak? – powtórzył z powątpiewaniem. – A na przykład... rękawiczki?
W tej chwili wyjaśniło się wrażenie, że czegoś brakowało przy pakowaniu.
– No nie – przyznał zapytany. – Dobry jesteś.
– Umiem patrzeć – burknął Sebastian, a jego mina mówiła wyraźnie: „Ty niepełnosprycie do sześcianu”; podszedł szybko do stojącego w kącie za drzwiami wieszaka, wyciągnął z kieszeni swojej kurtki czarne, skórzane rękawiczki i mało delikatnie wręczył je Michałowi, wypychając go przy tym stanowczo z gabinetu.
– Co ty, nie trzeba – zaprotestował Michał.
– Bierz i nie dyskutuj – uciął przyjaciel i zamknął drzwi na klucz – chyba że zamiast na swoje durne wędrówki chcesz jechać do dentysty. Łapska masz całe czerwone od zimna.
– Dobra, dobra – spasował. – Dzięki. Masz ten dar przekonywania...
– Zamorduję ich, jeżeli mi zwiali – mruknął Sebastian i schował klucze do kieszeni marynarki. Na korytarzu słuchać było tylko przytłumione głosy wykładowców z kilku pobliskich sal, czasem jakiś głośniejszy szmer studentów.
– Nie martw się – pocieszył Michał – nie śmieliby. Na pewno siedzą jak trusia w sali i czekają, aż wielki i jaśnie oświecony pan doktor zechce im łaskawie objaśnić, jak to Pompejuszowi dokopał Cezar, Cezarowi Brutus, Brutusowi Oktawian z Antoniuszem, a potem Antoniuszowi znów Oktawian, któremu za karę córka i wnuczka puszczały się, aż cały Rzym huczał.
Sebastian roześmiał się i pokręcił głową.
– Strasznie spłycasz – stwierdził. – Trzeba było wytrwać na historii do Rzymu starożytnego. Dobra, idę... uważaj na siebie, wariacie.
– Obiecuję nie podrywać konduktorów, nie doić krów na rozstajnych drogach, nie bawić się z policjantami na dworcach w berka i nie zgubić twoich rękawiczek – obiecał z grobową powagą, ściskając jego wyciągniętą dłoń. – Dobra, dobra, wiem! – zamachał drugą ręką, gdy tylko podchwycił spojrzenie Sebastiana. – Będę uważał, słowo.
– Mam nadzieję – odparł przyjaciel tonem, w którym nadal pobrzmiewał pewien niepokój.
– Miłych zajęć – rzucił Michał na pożegnanie. Sebastian ruszył w prawo, w głąb korytarza, on sam zaś w lewo, ku schodom; zanim jednak zdążył do nich dotrzeć, usłyszał – przytłumione przez odległość, ale możliwe do zrozumienia – pełne uprzejmego zdziwienia pytanie: „A gdzie to mi państwo niby zwiewają?”. Roześmiał się cicho. Doktor Sieniecki kontra pierwszy rok historii – jeden do zera.
Na parterze kilka osób siedziało na ławkach przy ścianach, obok dwie dziewczyny rozmawiały przy stanowisku komputerowym, jakiś spóźniony chłopak oddawał kurtkę w szatni i spoglądał nerwowo na zegarek na ręku. Dopiero w tym momencie Michał przypomniał sobie o pewnej sprawie. No tak, zapomniał powiedzieć Sebastianowi, że docenia jego bycie na miejscu podczas wyjazdów i powrotów. Zapomniał, może jeszcze wrócić i dodać te parę słów, zanim zniknie na dwa-trzy tygodnie?
Ale już mijał szatnię, już podchodził do dużych, oszklonych drzwi, które się przed nim rozsuwały, już wychodził przed budynek wydziału. Zapomniał, nie powiedział – ale w zasadzie to przecież nie było konieczne. Sebastian wiedział, Sebastian musiał wiedzieć, zresztą Sebastian nie potrzebował pustych słów podziękowania. Sebastian znał go na wylot, więc widział, wiedział i rozumiał.
Podziękuje po powrocie. Wtedy już będzie pamiętał.
Na zewnątrz chłodne marcowe powietrze uderzyło przyjemnie w twarz. Michał odetchnął głęboko i ruszył chodnikiem, nie oglądając się za siebie. Był zupełnie wolny, mógł uciekać.

Dworzec Główny za każdym razem wywoływał podobne odczucia: ciasnota, prowizorka, chwilowe zawieszenie i tęsknota za momentem, gdy zacznie się podróż.
Ciasnota i prowizorka były może nieco niesprawiedliwym osądem, wynikającym głównie z porównania dworca szczecińskiego z dworcami w Poznaniu, Warszawie, Krakowie czy Gdańsku – w każdym razie Michał nie mógł się uwolnić od takiego spostrzegania wnętrza, gdy stawał w holu głównym. Kafelki na posadzce układały się w charakterystyczny wzór: w dużych, białych kwadratach, których krawędzie wyznaczały szare płytki, znajdowało się szesnaście czarnych, widzianych z profilu foteli pociągowych, między kwadratami zaś ciągnęły się wąskie, białe ścieżki. Duże kafle na ścianach oraz małe na posadzce holu kasowego, wszystkie w jaśniejszych i ciemniejszych odcieniach brązu i piaskowego koloru, kojarzyły się z czymś niezbyt świeżym i trochę wymiętym, a sam hol kasowy, węższy i niższy od głównego, niekiedy zdawał się potwornie duszny.
Z tymi negatywnymi wrażeniami zderzało się przyjemne uczucie zawieszenia – bo wszystko, co działo się na dworcu, należało do przestrzeni pomiędzy, pomiędzy tym, z czego się przyszło i tym, do czego się zmierzało, przestrzeni, w której znalezienie się działało wyciszająco, uspokajająco – i obiecująco. Zawieszenie łączyło się z tęsknotą za podróżą, za stukotem kół pociągu, za wiatrem uderzającym w twarz, gdy stało się przy otwartym oknie, za krajobrazem uciekającym sprzed oczu do tyłu lub do przodu. Za to właśnie Michał lubił dworce – było w nich coś podobnego do atmosfery jego mieszkania: ciągła zmienność, chwilowość, podważenie wszelkiej stałości. Poza tym mijanie zupełnie nieznanych ludzi stanowiło kojące uświadamianie sobie swojej anonimowości – dlatego nie cierpiał wdawać się w rozmowy, szczególnie ze współpasażerami, zakłócało to bowiem błogi stan pozornego wtopienia się w tłum jako kolejny nierozpoznawalny element.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się zawieszonej naprzeciwko głównego wejścia, nad drzwiami prowadzącymi na peron pierwszy, elektronicznej tablicy z rozkładem jazy. Szukał jakiegoś pociągu regionalnego, ostatecznie TLK, tak by na trasie mieć małe stacje, z których łatwiej ruszyć w odludzie. To wybieranie było pewnym ustępstwem wobec rzeczywistości, ustępstwem dokonywanym kosztem pragnienia całkowitego zgubienia się. Na samym początku swoich wędrówek, w pierwszym i drugim roku, Michał próbował jechać zupełnie w ciemno, nie wiedząc, gdzie zmierza wybrany w ostatniej chwili pociąg; jednak ani unikanie patrzenia na tabliczki na wagonach, ani zagłuszanie megafonu muzyką z empetrójki, ani kierowana do konduktora ogólnikowa prośba: „Bilet do samego końca trasy” nie za bardzo pomagały, sprawiały raczej więcej kłopotu. W końcu trzeba się było pogodzić ze świadomością, że do jakiegoś stopnia nie da się uwolnić od poznania początku swojej trasy, że nie ma się aż takiej kontroli nad własną niezależnością i brakiem cudzej kontroli. Nie dawało się od uciec od oznaczeń, dosłownych i przenośnych, dopóki się znajdowało w ich środku, w środku tych „elementów cywilizacyjnych”; prawdziwa część ucieczki, część uwalniająca od wiedzy, oznaczeń i konkretów, zaczynała się dopiero wtedy, gdy zaczynała się wędrówka pieszo. W końcu Michał machnął ręką i zaczął wybierać pociągi tradycyjnie, pocieszając się przy tym myślą, że swoją stację końcową odnajdzie już niezależnie od rozkładów, a potem ruszy przed siebie i zdoła się zgubić. Zresztą, żeby być szczerym – przecież podczas wędrówek i tak nie uwalniał się w zupełności od oznaczeń, tablic informacyjnych, pewnego osadzenia na mapie. Trudno, widocznie niemożliwe było stuprocentowe odcięcie się od tego wszystkiego. Nie w tym świecie. Nie, gdy się chciało kiedyś powrócić.
Tym razem pociąg znalazł dość szybko – osobowy do Poznania, za niecałe pięćdziesiąt minut. Kolejki przy kasach biletowych nie były zbyt duże, więc ta najgorsza część „etapu dworcowego”, kupienie biletu, poszła w miarę sprawnie – i Michał mógł wreszcie dojść podziemnym przejściem, zaczynającym się za kasami, do peronu drugiego.
Na peronach spotykał zawsze zupełnie inny świat – przedsmak przestrzeni, ku której zmierzał, fragmenty dźwięków i zapachów, za którymi tęsknił, uczucie wstępnego oderwania, wyrwania z tego, co tak go dusiło tam, za peronem, za dworcem – tam, w mieście. Wyjął słuchawkę z jednego ucha; chciał słyszeć i powtarzane któryś raz z kolei „Fuck them all” Mylene, i dźwięki dworca, i nawet głosy ludzi dookoła, bo to wszystko tworzyło całość, jedność, tę atmosferę peronu, na którym czekał na swój pociąg.
Na pociąg, którym ucieknie.
Ludzie wokół zdawali się naznaczeni swoją celowością podróży – Michał natomiast z każdą minutą, która przybliżała przybycie pociągu, czuł się coraz bardziej uwolniony od form, od instytucji, od wszystkiego, co pożerało jego wewnętrzny spokój i sprawiało, że od początku lutego do końca marca tak bardzo coś w nim cierpiało i chwilami wyło, a on sam błaznował więcej i mocniej, aby to zagłuszyć albo przynajmniej uchronić przed spojrzeniami z zewnątrz. Szarpał się z tym, sam, bez udziału osób trzecich – Sebastian to inna sprawa, Sebastian nigdy nie był osobą trzecią – szarpał się, póki mógł; a potem, gdy już nie mógł, gdy już nie miał sił ani chęci – nadchodził Czas Wielkiej Ucieczki.
Wyciągnął drugą słuchawkę, gdy tylko zapowiedziano jego pociąg; chciał usłyszeć w pełni gwizdy konduktorów, sapanie lokomotywy, stukot kół, świst powietrza, pisk podczas hamowania, szczęk otwieranych drzwi, kroki ludzi, szuranie walizek – to wszystko, co upajało, co sprawiało niemalże bolesną przyjemność i dawało przewrotne wrażenie pełnego spokoju w tym zgiełku, hałasie, nerwowej atmosferze.
W wagonie, do którego wsiadł, zajął pierwszy przedział z wolnym miejscem przy oknie – to był niezbędny element, możliwość wpatrywania się w krajobraz – rzucił tam kurtkę i szalik, by zasygnalizować zajęcie fotela, po czym wyszedł na korytarz. Pociąg dopiero co podstawiono, odjazd miał nastąpić za około pół godziny, więc Michał nie chciał na razie siedzieć w przedziale ani wchodzić w interakcje z innymi pasażerami. Otworzył jedno z okien i przyglądał się ludziom na peronie; wiedział, że trochę zawadza kolejnym wsiadającym, którzy musieli przeciskać się koło niego z walizkami, ale nie zwracał na to uwagi; z jedną słuchawką w uchu, a drugą schowaną za zapięciem bluzy, z przedramionami opartymi o zsunięte skrzydło, z podbródkiem wspartym na splecionych dłoniach, przenosił wzrok z kręcącego się nerwowo kundelka na jego właścicielkę, starszą panią w krótkim kożuchu, z niej na kilka dziewczyn, które właśnie schodziły z ostatnich schodów przejścia nadziemnego, trzymając się żółtych poręczy, następnie na niebieskie kolumny o czarnych podstawach, dźwigające po obu bokach wiatę oraz na ładne, brązowe ławki z czarnymi oparciami dla rąk i wygiętymi nóżkami – zdawało się, że zaraz jedno z tych siedzisk podskoczy, zatupie, po czym pomknie lekko przez peron. Na niskich, czarnych słupkach między ławkami wisiały śmietniki, a spomiędzy ich prętów wystawały ciemnoczerwone worki na śmieci. Michał uśmiechnął się do siebie, bo ta mieszanina intensywnych, wyrazistych barw odcinała się od szarej i bladoczerwonej kostki na chodniku tak mocno, jakby pochodziła z zupełnie innego miejsca. Było, przynajmniej w tej chwili, przynajmniej dla niego, coś surrealistycznego w kolorystyce peronu, coś, co nadawało niecodzienny, trochę bajkowy charakter całej ucieczce.
Do rzeczywistości przywrócił go zirytowany męski głos i lekkie uderzenie walizką czy teczką w biodro; bez słowa przysunął się mocniej do ściany i spojrzał w prawo. Przy oknie obok konduktorka sprzedała właśnie bilet dziewczynie przytrzymującej między nogami wielki, kolorowy wór. Właścicielka bezkształtnego tobołu schowała się szybko w najbliższym przedziale, a pracownica PKP, młoda, wysoka, koścista szatynka, na której mundur raczej wisiał, niż dobrze leżał, rzuciła obserwatorowi uważne spojrzenie – szybki błysk jasnoniebieskich oczu pod cienkimi, jasnobrązowymi brwiami i mocno umalowanymi tuszem rzęsami, krótki obraz pociągłej, bladej, dość surowo wyglądającej twarzy, wąskich ust i niedużego pieprzyka po lewej stronie górnej wargi, zupełnie jak u matematyczki z liceum – zapięła torbę, minęła Michała i poszła dalej, w stronę przejścia do kolejnego wagonu. Spod ciemnoniebieskiej czapki spływały na marynarkę związane w luźną kitkę włosy, na lewej nogawce spodni widniała niewielka plama, kołysząca się wraz z materiałem przy kolejnych stawianych krokach, a postukiwanie płaskich obcasów czarnych butów zginęło wśród pisku otwieranych drzwi.
Michał zamknął okno i wrócił do swojego przedziału; naprzeciwko zajętego przez niego miejsca siedziała dziewczynka, na oko dziesięcioletnia, koło niej babcia wypakowywała kanapki z dużej torebki; przy babci młody mężczyzna pisał zawzięcie w komórce, natomiast siedzący na wprost bodajże czterdziestoletni osobnik, naburmuszony niczym jakiś Weredecki, schował się za nowym numerem „Newsweeka” i tylko od czasu do czasu rzucał nieprzychylne spojrzenie obecnym, szczególnie jasnowłosej dziewczynie po lewej, gdy ta poprosiła o bezpieczne umieszczenie wielkiej, plastikowej teczki na półce z bagażem. Mimo niechęci do prowokowania jakiegokolwiek kontaktu Michał miał już zaoferować swoją pomoc, ale wyręczył go chłopak od komórki, który zerwał się błyskawicznie, schował telefon do kieszeni spodni i niemal wyrwał właścicielce teczkę, przy okazji wytrącając nadętemu współpasażerowi gazetę z rąk.
Mimo tego popisu uczynności nie wywiązały się żadne pasażerskie pogaduszki; babcia z wnuczką jadły i cicho wymieniały ze sobą jakieś uwagi o czekającej na stacji w Krzyżu rodzinie, dziewczyna wsadziła do uszu słuchawki i włączyła coś w telefonie, do komórki powrócił też pomagający przed chwilą chłopak, a „Newsweek”, otrzepany i wygładzony, znów zasłonił naburmuszoną twarz i łysiejącą głowę piątego pasażera. Michał odetchnął z ulgą, usiadł wygodniej i oparł głowę o zawieszoną przy oknie kurtkę; w marcu nie cierpiał tych rozmów w podróży, tego wypytywania, zagadywania, zagłuszania myśli i tej swoistej konieczności włączania się wbrew sobie do przedziałowego życia towarzyskiego. Spod na pół przymkniętych powiek obserwował znów ruch na peronie: ludzi wysiadających z pociągu, który właśnie przyjechał, idących w kierunku tunelu lub witających się z bliskimi, niedużą grupkę studentów siedzących na ławce i sprawdzających coś na trzymanej przez jedną z dziewczyn mapie, panią w eleganckim kapeluszu, przyciskającą do piersi ratlerka wraz z torebką, dwóch spierających się o coś konduktorów, parę osób rozmawiających przez komórki, małego, szarego kota, który gwałtownie przebiegł wzdłuż pustych torów przy peronie obok, gromadzących się w oczekiwaniu na następny pociąg pasażerów... W przedziale było ciepło, na zewnątrz zaczął wiać mocniejszy wiatr, wydymający płaszcze i kurtki, podrywający trochę końcówki szalików oraz nogawki spodni. Peron zdawał się sam odsuwać wszystkich od siebie, pchać ku pociągom, wysyłać w podróż.
Wreszcie rozległ się przeciągły gwizd, wagonem szarpnęło, zza zamkniętego okna dobiegły okrzyki konduktorów, w powietrze uderzyło potężne sapnięcie, w uszy wwiercił się przeraźliwy zgrzyt – i pociąg ruszył, mozolnie, ospale, świszcząc przy każdym wykonanym ruchu. Głębokie westchnienia utrudzonej, ale podejmującej dalej swą wędrówkę stali zagłuszyły hałas dworca.
Teraz już Michał spoglądał przez okno szeroko otwartymi oczami, uważnie, w pełnym napięcia wyczekiwaniu. Następowało pożegnanie z ostatnią przestrzenią. Narastający i nabierający prędkości zgrzyt kół o tory był w tej chwili wspaniałą muzyką; świat za szybą zaczynał mijać coraz szybciej i szybciej, bez pożegnania, bez uwag, bez pouczeń – po prostu zostawał w tyle, na odchodnym bawiąc wrażeniem, że to on się cofa, a nie patrzący rusza naprzód.
Po paru minutach Michał włożył do uszu obie wiszące dotąd na szyi słuchawki i przełączył schowaną w kieszeni na udzie empetrójkę na „Nas nie dogoniat” – jedyną piosenkę Tatu, do której miał słabość, szczególnie w takich momentach, i która teraz właśnie wyjątkowo mu pasowała – może dlatego, że nie trzeba jej było rozumieć; ledwo się jednak skończyła, wyłączył sprzęt w ogóle i wyszarpnął słuchawki. Dźwięki pociągu były dla niego bardziej wciągające, odprężające, nastrojowe, zwłaszcza gdy łączyły się z przesuwającymi się za oknem torami, budynkami, drzewami, z tym wszystkim, od czego się uciekało. Czuł, że oddycha swobodniej, pełniej, radośniej – odjeżdżając nie wiadomo gdzie, byle daleko, byle samemu, byle przed siebie.
Żegnaj, Szczecinie.

PRZYPISY:
1 T. Jansson, „W Dolinie Muminków”. Przekł. I. Szuch-Wyszomirska. Warszawa 2007, s. 165.

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top