(Data pierwotnej publikacji: 22
maja 2012).
Tego rozdziału bałam się
najbardziej – w poprzedniej wersji liczył on raptem tuzin zdań (pierwsze,
środkowe i ostatni akapit), ale, paradoksalnie, teraz pisało się niesamowicie
sprawnie i przyjemnie. Wprawdzie nazbierało mi się trochę starych obowiązków i sporo
nowych, więc miałam w pisaniu nieco zastoju (o czytaniu szkoda mówić), ale
obecny dzień jest bardzo dobrym terminem na publikację trzeciej części
„Włóczykija” – mój rudy włóczęga ma dziś urodziny.
WŁÓCZYKIJ POLSKI
ROZDZIAŁ III: OBRAZKI WIEJSKIE,
SZKICE MIEJSKIE
– Gdzie my właściwie płyniemy?
– Gdzieś... albo też nigdzie specjalnie – odrzekł Jok,
nabijając sobie
fajkę. – A co? Niedobrze nam?
Tove Jansson, „Pamiętniki
Tatusia Muminka”
Zdarzały się chwile, gdy podczas
swej wędrówki-ucieczki pojawiał się we wsiach.
W tym roku marcowy impuls
nazywał się Baborówko. Jakieś trzy godziny po wyruszeniu ze Szczecina Michał
wysiadł na tej stacji, na której pociąg zatrzymywał się dosłownie na moment –
wysiadł, a raczej wyskoczył ze swojego wagonu, ujęty nazwą „Baborówko” oraz
wyglądem tego miejsca, najwyraźniej zapomnianego przez świat. Przestrzeń,
przestrzeń, żadnych ludzi, masa drzew, krzaków, dróg, odcięcie. Czy tu w ogóle
ktokolwiek wsiadał? Ktokolwiek wysiadał?
Ktokolwiek poza nim, który od
Krzyża obserwował uważnie kolejne stacje i czekał na impuls.
Michał starał się nie wkraczać
głębiej niż na obrzeża wsi; tam bowiem odnajdywał ten obraz, pewnie trochę
wyidealizowany, trochę nasycony dziewiętnastowieczną powieścią i trochę
anachroniczny, ale jednak pociągający, ujmujący i kojący, obraz wsi wolnej od
wielu problemów miasta, od jego wad, od tego pędu, obraz swoistej Arkadii wśród
drzew, strumyków i łąk, takiej wsi, o której można by myśleć bez nadmiernego
patosu „wsi spokojna, wsi wesoła”. Obraz ten był krótkotrwały, był chwiejny,
był nierzetelny – ale na obrzeżach wsi, na terenach składających się głównie z
pól i zabudowań gospodarskich, na obszarach, których starał się nie przekraczać
– tam Michał ów obraz odnajdywał. Jednak, jakoś, jeszcze – odnajdywał.
Odnajdywał sporo tego, co chciał
odnaleźć, to też możliwe.
Skoro jednak chciał to odnaleźć –
widocznie tego właśnie potrzebował.
Nie zapuszczał się zatem głębiej
do wsi – zazwyczaj. Czasem jednak musiał zrobić zakupy, musiał się schować
przed deszczem, musiał się dostać na stację. Czasem więc przekraczał granicę,
która tak mu odpowiadała.
Czasem też miał ochotę zobaczyć
wieś od środka, popatrzeć na to wszystko, co było dla niego nowe, nieznane,
niezwykłe. W końcu na widok zwyczajnej krowy reagował jak dziecko – radością,
zachwytem, ogromną chęcią pogłaskania zwierzęcia. Krowa unosiła swój
czarno-biały, biały czy brązowy pysk spokojnie, nieco znużona, spoglądała w
sposób, który wydawał się mieszaniną rozbawienia i znudzenia, po czym odwracała
łeb, pochylała się nad paszą, opędzała się od much ogonem – a Michał, po
podjęciu dalszej drogi, jeszcze się za siebie oglądał, bo widok tego wielkiego,
łagodnego i sympatycznego stworzenia wywoływał uśmiech.
Wieś miała w sobie coś z pogranicza
światów. Wrażenie to pewnie było naznaczone jakimś kolejnym stereotypem,
pozostałością po czytanych książkach i pewnym myśleniem życzeniowym – chciał
znaleźć coś takiego, więc znajdował coś takiego, dostrzegał odpowiednie rzeczy,
ignorował odpowiednie rzeczy – niemniej jednak sprawiało sporą przyjemność i
Michał nie miał szczególnej chęci rozbijać swojego sposobu odbioru na kawałki,
by oddzielić elementy słuszne od niesłusznych. Uwielbiał taką wieś, jaką
napotykał w marcu i chciał napotykać taką wieś, jaką uwielbiał w marcu. W końcu
też miał prawo mieć jakąś swoją słabość, jakąś manię, jakąś idée fixe. I
niekiedy wspaniale mu się wędrowało przez tę po części prawdziwą, po części
wyidealizowaną, po części wyposażoną w pożądane barwy wieś.
Ludzie traktowali go czasami jak
nieszkodliwego wariata. Patrzyli na wybrudzone buty, na plecak z naderwanym
lewym paskiem, na upiększone jakimiś małymi gałązkami ubranie, na kilkudniowy
zarost, na oplatające szyję kable słuchawek, na niesiony w dłoni patyk o
fantazyjnym kształcie – i niekiedy sprawiali wrażenie, jakby przypominali sobie
coś dawnego, wesołego, przyjaznego. Jakby zobaczyli jakiś element siebie –
niekoniecznie naprawdę istniejący i niekoniecznie chciany, ale gdzieś wśród
wspomnień przechowywany i doceniany. Jakby widok umorusanego, rozczochranego,
wędrującego dziko dwudziestoparolatka poprawiał im humor, przywracał niektóre
rzeczy na właściwe miejsce, pozwalał zatrzymać się i złapać oddech.
Sprzedawali lub dawali mu coś do
jedzenia i picia, pozwalali umyć twarz lub posiedzieć chwilę w ogrodzie, dawali
możliwość przeczekania deszczu lub przenocowania w stodole.
Dzieci go szczególnie lubiły.
Przyglądały się uważnie, podchodziły, zagadywały – chyba im najbardziej
przywodził na myśl czy to bohatera jakiejś młodzieżowej książki, czy to
tajemniczego wędrowca z filmów, czy to Włóczykija.
To ostatnie skojarzenie uważał
Michał za nad wyraz pochlebne.
Ludzie traktowali go czasami
zupełnie obojętnie. Ot, szedł przez wieś, ze starym plecakiem na ramionach, w
ubłoconych butach i ubraniu, nieogolony – trzeci dzień, piąty dzień – i
rozczochrany, z empetrójką w kieszeni spodni i źdźbłem trawy w ustach. Mijane
osoby może na niego zerknęły, może zatrzymały się na dłużej wzrokiem, może się
obejrzały – ale przecież miały swoje sprawy, swoje wędrówki, takie czy inne,
swoje życie, w którym on był tylko przypadkowym przechodniem, nic nieznaczącym,
nieistotnym.
To Michał rozglądał się
uważniej, przystawał, patrzył z zainteresowaniem – na dziecko bawiące się
wesoło przy płocie, na nastoletnią dziewczynę w glanach i czarnej koszulce z
białym napisem „Life is the biggest slut because it always sucks” – trudno się
było nie uśmiechnąć, te koszulki z mało poprawnymi politycznie napisami
sympatycznie się kojarzyły – na sprzedawcę wypalającego papierosa przed
niewielkim sklepem spożywczym, na ludzi na polu, na ludzi przed budynkiem
sołtysa, na ludzi na drodze.
Poszczególne elementy zapadały w
pamięć, budowały atmosferę, dodawały odwiedzinom we wsi smaku.
Ludzie traktowali go czasem
podejrzliwie. Trudno się było temu dziwić – przychodził przecież nie wiadomo
skąd, zupełnie obcy, raz brudny, raz podrapany, raz przemoczony, chciał kupić
trochę mleka, chciał przeczekać deszcz w oborze, chciał przenocować w stodole.
Nie chciał mówić o sobie, nie chciał poczuwać się do winy z powodu swojej
dzikiej wędrówki, nie chciał przyjąć paru groszy, dawanych na odczepnego.
Ruszał dalej w swoją drogę, obojętny na głupie uwagi, nieczuły na niechętne
gesty, niezraniony przez podejrzliwe spojrzenia.
Tam, gdzie wracał, panowała
cisza, panowała swoboda, panowała harmonia. Tam, gdzie wracał, czas płynął
zupełnie inaczej. Tam, gdzie wracał, odnajdywał najgłębszy spokój.
Jak więc miałoby go wytrącić z
równowagi coś, co istniało tak diametralnie poza jego marcem, jego lasem, jego
wędrówką?
Siedział na schodach przed
sporym domem i jadł kanapki, które wraz z gorącą herbatą dostał, choć zamierzał
kupić. Miękkie bułki z dużą ilością masła, pasztet i kiszone ogórki, ser i
pomidory, parzący usta napój – wszystko smakowało niesamowicie, po długiej,
pieszej, męczącej wędrówce zjadało się to z takim apetytem i w takim tempie,
jakby się miesiącami nie jadło.
Było całkiem ciepło, spokojnie,
sympatycznie – aż się nie chciało ruszać, wstawać, iść dalej. Przez chwilę –
nie.
Na podwórku kręciło się kilkoro
dzieci, na oko od pięciu do dziesięciu lat. Zerkały czasem na niego, coś sobie
mówiły, wybuchały śmiechem i się poszturchiwały. W końcu najmłodsza z grupy,
mała, pucołowata, ciemnowłosa dziewczynka, podeszła powoli, widocznie przejęta,
stanęła przed schodami, wbiła piwne oczy w Michała, namyśliła się, po czym
spytała nieco niewyraźnie i rozbrajająco:
– Pan jest wariatem?
Uśmiechnął się, z trudem
powstrzymał wybuch śmiechu. Ciekawe, czy mała lub któreś z jej rodzeństwa posłyszało
jakąś uwagę rodziców, gdy ci mniej więcej pół godziny wcześniej kazali
Michałowi poczekać na schodach, a po dłuższej chwili wrócili – kobieta z
talerzem kanapek i herbatą, mężczyzna z garścią drobniaków. Wtedy też trudno
było powstrzymać śmiech; Michał jedzenie przyjął z wdzięcznością, ale od
pieniędzy się wymówił, przypomniał, że przeciwnie, sam chętnie zapłaci za
posiłek – co z kolei spotkało się ze stanowczym sprzeciwem częstujących. Na
pytanie, czy szuka pracy, czy kogoś znajomego, odparł prosto, że tylko tak
sobie przechodził przez tę wieś – możliwe, że właśnie to zdanie wywołało
komentarze; możliwe, że jego strój, możliwe, że odmowa przyjęcia pieniędzy,
możliwe, że wszystko naraz. Możliwe, że nic – możliwe, że dzieci samodzielnie
dorobiły sobie jakąś historyjkę, bo im to pasowało do zabawy, bo tłumaczyło
nieznaną osobę na schodach, bo dodawało smaczku niezwykłości i nowości całemu
dniowi.
Pucołowata dziewczynka w różowym
dresie patrzyła wyczekująco. Michał nie miał serca sprawiać jej zawodu.
– Jestem – potwierdził. Mała
uśmiechnęła się szeroko, tak że dało się dostrzec szczerbę między mleczakami –
to pewnie przez nią mówiła trochę niewyraźnie – obróciła się na pięcie i
pobiegła z powrotem do innych dzieci, które bezskutecznie próbowały udawać, że
wcale nie są zainteresowane rozmową.
Właścicielka różowego dresu
skupiła na sobie całą uwagę grupki i wyraźnie była tym faktem zachwycona.
Michała trochę mniej zachwyciło, gdy po chwili dzieciarnia zaczęła się w niego
uparcie wpatrywać, ale uznał, że jakoś to wytrzyma. Kończył już jedzenie,
niedługo zamierzał ruszyć w dalszą drogę – co mu szkodziło to dziecięce
patrzenie? A skoro dzieciaki miały z tego frajdę, to niech sobie miały,
przynajmniej będą mogły potem chwalić się kolegom, że u nich przed domem siedział
prawdziwy wariat.
Zresztą, może i była w tym jakaś
szczypta prawdy.
Tego dnia miał wybitnego pecha,
a napotykani ludzie wybitnie zły humor, tylko tak można było wytłumaczyć fakt,
że po raz któryś z rzędu odprawiono go z kwitkiem. Ba, żeby tylko z kwitkiem –
pogoniono go od drzwi, od furtki, od płotu niczym złodzieja czy napastnika. To
był jeden z tych momentów, gdy Michał czuł wyjątkową niechęć do innych ludzi i
starał się jak najszybciej wrócić do swojego właściwego marcowego środowiska.
W pewnej chwili przysiadł na
niewielkiej, nieco podniszczonej drewnianej ławce przy jednym z płotów. Bolały
go już nogi i miał okropną, dręczącą ochotę na coś do picia, poza tym
najchętniej położyłby się na kocu, zdjął glany i przespał się parę godzin.
Zamknął oczy. Rozlegające się w
słuchawkach dźwięki „Moment of truth” ELO działały uspokajająco, można się było
odprężyć, odpocząć – oderwać...
Chyba przysnął, bo nie miał
pojęcia, skąd naraz to szarpnięcie i podniesiony głos. Otworzył oczy, spojrzał
nieco nieprzytomnie w górę, z trudem tłumiąc ziewanie – i zobaczył przed sobą
mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, wyraźnie rozzłoszczonego, gestykulującego
agresywnie i wykrzywiającego antypatycznie twarz. I krzyczącego coś, co w
większości pochłaniała muzyka z empetrójki. Michał wyszarpnął słuchawki z uszu
i spytał spokojnie:
– Słucham?
Szkoda się nad tym w ogóle
rozwodzić, stwierdził kilka minut później, gdy znalazł się już z dala od ławki,
płotu i wściekłego faceta. Skoro siedzeniem na czyjejś ławce wyrządzał komuś niebotyczną
krzywdę, napastował, nachodził, wtargnął wręcz do domu, skoro pytaniem, czy
może dostać albo kupić coś do picia, próbował wyłudzać pieniądze, skoro samą
swoją obecnością doprowadzał kogoś do stanu histerycznej wściekłości – to
szkoda było zatruwać sobie życie tą ławką, tym płotem i tym facetem. Odszedł
błyskawicznie, jeszcze zanim wykrzykujący kolejne głupoty osobnik skończył się
ciskać; odszedł, tylko kątem oka podchwytując zdumioną minę człowieka, który
właśnie dostrzegł, że wymyśla pustej ławce; odszedł, ku własnemu zdziwieniu tym
razem zupełnie obojętny, nieporuszony i nawet niespecjalnie zniesmaczony całą
sytuacją.
To nie był jego problem. To
nigdy nie byłby jego problem, ale w Czasie Wielkiej Ucieczki podobne wypadki
przecież szczególnie go nie dotyczyły.
Szedł przed siebie, spokojny,
nieco wypoczęty po krótkiej drzemce, nadal spragniony – i stęskniony. Tęsknił
już za lasem, za samotnością, za ciszą – za wędrówką do utraty tchu oraz sił.
– Pijany – usłyszał niski męski
głos. Ten głos i to słowo wbiły się pomiędzy resztki snu.
– Może chory – rozległ się z
kolei nieco chrapliwy głos, który odgonił senność; potem ktoś zakaszlał
gwałtownie i dodał: – Weź go pan zbadaj, może zawał.
– Taki smarkacz? – Przy trzecim,
nieco wyższym od pozostałych dwóch głosie, Michał zupełnie już się obudził. –
Zresztą na kocu leży.
– Zbadaj go pan – powtórzył
poprzedni głos i znów uzupełnił swoją wypowiedź kaszlem.
– Sam się pan zbadaj, zamiast na
mnie charczeć – odburknął rozmówca. Michał powoli otworzył oczy. – Co to, koń
albo krowa, żebym go badał? Weterynarz to weterynarz, a nie przychodnia.
Było ich trzech. Pierwszy, niski
i przysadzisty, z bujną, czarną brodą, zarastającą wysoko policzki i zlewającą
się z równie gęstymi, czarnymi włosami, miał na oko około czterdziestki, nosił
szare spodnie i pikowaną, ciemnobrązową kurtkę; drugi, wysoki, postawny,
szpakowaty pięćdziesięciolatek, o twarzy mocno poprzecinanej zmarszczkami,
marszczył dość groźnie krzaczaste brwi, a jego duży, garbaty nos dodawał
niezadowolonej minie powagi, która zdawała nie pasować do jasnoniebieskich,
przetartych na kolanach dżinsów oraz zielonego swetra, widocznego spod
rozpiętego szarego płaszcza; trzeci, nieco niższy od właściciela potężnego
nosa, szczupły i niemal łysy, trzymał jedną rękę w kieszeni granatowej kurtki,
drugą zaś co chwila zasłaniał usta przy pokasływaniu.
Michał usiadł. Teraz już
wszystko do niego docierało: poprzedniego dnia rozłożył sobie koc na skraju
jakiegoś pola, doliczył się bodajże tysiąca dwustu trzynastu gwiazd, posłuchał
z pięć razy „The Escapist” Nightwisha i zasnął. Widocznie trzej stojący nad nim
ze zdziwionymi i niezadowolonymi minami mężczyźni zainteresowali się rano
nieproszonym gościem.
– Dzień dobry – powiedział zatem
grzecznie, uznawszy, że wystarczy już ciszy i wzajemnego mierzenia się
wzrokiem.
– Panie – odezwał się brodaty
człowiek – co pan mi robisz na moim polu?
– Spałem – odpowiedział zgodnie
z prawdą. – Musiałem gdzieś spędzić noc.
Na chwilę znów zapadła cisza,
więc wstał i zwinął koc w rękach.
– Dziecko, ty domu nie masz? –
spytał wreszcie z czymś na kształt zgrozy szpakowaty mężczyzna, a jego słowom
towarzyszył kaszel tego trzeciego.
– Mam – odparł Michał spokojnie.
– Chwilowo jestem na wakacjach.
Miny rozmówców mówiły wyraźnie,
że takie wyjaśnienie nie przejdzie.
– Wódy nie czuć – mruknął
właściciel pola.
– Weź go pan zbadaj –
zaproponował znów kaszlący człowiek.
– Odczep się pan ode mnie –
burknął weterynarz. – Chłopcze, ty się dobrze czujesz?
– Bardzo – zapewnił Michał
uprzejmie. – Już sobie idę. – Strzepnął trochę koc i zaczął go szybko składać,
dalej obserwowany przez tamtych trzech.
– Pan może głodny? – spytał
naraz właściciel pola; jego niski, trochę ponury głos zabawnie się zderzał z
dobrotliwym wyrazem twarzy, w sympatyczny sposób podkreślanym przez wielką
brodę. Rumcajs, przemknęło Michałowi przez głowę. – Żona robi śniadanie, może
panu jeść dać?
Rzeczywiście, był głodny. Przez
poprzedni dzień wędrował niemal o pustym żołądku – ani nie chciało mu się jeść,
ani nie chciało mu się zadbać o to, by później mieć co jeść. Teraz perspektywa
dostania jakiejś kanapki wydała się spełnieniem marzeń.
– Byłbym bardzo wdzięczny –
powiedział z uśmiechem. Mężczyzna pokiwał głową – trochę tak, jakby utwierdził
się w jakimś swoim przekonaniu.
– Pan podejdzie – mruknął, wskazując
głową w stronę stojącego niedaleko domu, po czym ruszył wolno w tamtym
kierunku, trochę kołysząc się na boki. Drugi z mężczyzn odkaszlnął ponownie,
popatrzył na zaproszonego, na koc i na plecak, pokręcił głową, wepchnął obie
ręce w kieszenie burych spodni i też odszedł, szybko, nieco nerwowo.
Michał upchnął koc do plecaka i
zarzucił sobie swój tobołek na ramiona; gdy jednak tylko zrobił kilka kroków,
weterynarz przytrzymał go za łokieć i przyłożył mu na moment rękę do czoła.
– Gorączki nie masz – stwierdził
z pewnym niedowierzaniem, po czym poklepał Michała po szyi, trochę jak
obadanego konia czy psa. – No to chodź, dziecko, zjesz przynajmniej, jak nie
masz gdzie normalnie spać.
Przez całą drogę do domu Michał
czuł na sobie wzrok weterynarza, chwilami też podchwytywał jego spojrzenie – po
części podejrzliwe, po części zaniepokojone, po części... współczujące. W
gruncie rzeczy to było całkiem sympatyczne, takie – bardzo ludzkie, podobnie
jak wcześniejsza propozycja poczęstunku ze strony „Rumcajsa od pola”.
W którymś momencie przemknęło
Michałowi przez głowę, że nieczęsto spotykał tak ludzki sposób patrzenia na
drugiego człowieka. I dobrze było zetknąć się z tym właśnie w Czasie Wielkiej Ucieczki,
gdy wszystko dostrzegało się, odczuwało i zapamiętywało intensywniej.
To były tylko takie obrazki,
pejzaże, miniatury – tu pole, tam zagroda, tu płot, tam ciągnik, tu krowa, tam
rozszczekany pies na łańcuchu. To były tylko takie obrazki, robione powoli,
wielobarwnymi plamami, pełnymi zaciekawienia myślami, gdy się przechodziło
przez furtkę, wchodziło do stodoły, stawało przed jeszcze niekwitnącą jabłonią.
To były tylko takie obrazki, z których ostawały się przed oczami jedynie
kolory, cienie, tła.
Michał lubił swoje myślowe
malowanie wsi w marcu. Myślowanie. Tak go raz owo określenie naszło i
wielokrotnie później powracało.
Chwytał wiele rozmaitych
drobiazgów, nie dotykał jednak większych całości, które stanowiłyby w marcu
obciążenie. Zachowywał uczucie wolności, wrażenie bezmiaru, wzburzenie zmysłów;
zachowywał widok, dźwięk, zapach, fakturę, smak; zachowywał ziarna, źdźbła,
krople, z których kiedyś, kiedyś, kiedyś – nie mówić o tym, nie myśleć o tym,
nie wspominać o tym – mogło – mogłoby – powstać coś własnego.
Pal diabli, co mogło czy
mogłoby. Choć trudno się było w marcu tego roku pozbyć dziwnego uczucia – jakby
coś, jakoś, gdzieś...
Gdzieś w wiejskiej przestrzeni,
w tym wyzwolonym wietrze, w tym rozciągającym się wszerz i wzdłuż obszarze, w
tym uspokajającym i wyciszającym rytmie przyrody – gdzieś w wiejskiej
przestrzeni pewne okruchy zaczynały się łączyć, pewne kreski uzupełniać, pewne
kolory nasycać...
Zdarzały się chwile, gdy podczas
swej wędrówki-ucieczki odwiedzał miasta.
Do miast zakręcał, zaglądał,
zachodził niechętnie, czasem jednak musiał. Potrzebował czegoś do jedzenia, do
picia, niekiedy dodatkową baterię, nowe słuchawki, jakiś plaster czy maść –
potrzebował możliwości porządniejszego umycia się – potrzebował pociągu, by
gdzieś podjechać, bo miał akurat ochotę szybko i zdecydowanie zmienić trasę
albo bardzo chciał przejechać się trochę pociągiem.
A czasem – wprawdzie nieczęsto,
lecz zdarzało się raz czy dwa w ciągu całej wędrówki – potrzebował na chwilę
widoku miasta, obecności miasta, pobytu w samym środku miasta.
Gdzieś z lasu, z pól, z zakątków
starych działek wychodził – do parku, na ulicę, na puste tory na dworcu;
odcinał się naraz od tamtych odciętych od świata terenów i wkraczał prosto w
potężną paszczę miasta, w tłum, w zgiełk, w nerwową atmosferę, w
uporządkowanie, w wyraziste oznakowanie, w precyzyjną informację co do dnia,
godziny i miejsca; pozwalał się wchłonąć anonimowej masie ludzi, szeregom
witryn sklepowych, wyrastającym i narastającym z obu stron ścianom kamienic,
domków, bloków, wieżowców, centrów handlowych, oplatającym dookoła torowiskom,
przystankom autobusowym, ulicom, pasom, rondom, skrzyżowaniom; szedł powoli,
czasem ze słuchawkami w uszach, by zasłonić się ulubioną muzyką przed
nadmiernym hałasem, czasem bez słuchawek, by uchwycić miasto każdym zmysłem,
przyglądał się wszystkiemu trochę jak obcokrajowiec, który pierwszy raz zwiedza
dane miejsce, i czuł się trochę jak kosmita, trochę jak dezerter, a trochę jak
dziecko, któremu wolno zwolnić kroku i z uporem robić inaczej, niż wszyscy
oczekują. Pielęgnował to wrażenie, bo było przyjemne – przez moment, na czas
przejścia kilkoma ulicami, podczas niedługiej wędrówki chciał się tak właśnie
czuć, nawet jeśli było w tym coś pretensjonalnego, coś wydumanego, coś
zadufanego. Po prostu chciał przez chwilę, właśnie w mieście, poczuć się –
inny. Odmienny. Wyjęty z kontekstu.
To wszystko tylko dodawało
marcowym ucieczkom smaku.
Co więcej, niekiedy czuł się też
tak, jakby miał na sobie czapkę niewidkę – i w tej czapce szedł samym środkiem
miasta, całkowicie pewny własnej bezkarności i uradowany swoim figlem, tym
spacerowaniem pod magiczną osłoną tuż pod nosami ludzi, którzy nie mogą go
zobaczyć, przywołać do ich porządku i zmusić do porzucenia swobodnej wędrówki.
To przypominało spacerowanie w
pobliżu kryjówki podczas zabawy w chowanego – spacerowanie, którym się grało na
nosie szukającemu, spacerowanie, podczas którego nie przestawało się czujnie
obserwować otoczenia i stale było się gotowym w razie potrzeby schować się z
powrotem w wybranym miejscu.
Zupełnie jak wtedy, gdy miało
się sześć czy siedem lat. Wspaniałe uczucie.
Zachodził zatem do sklepów –
tych małych, ani myślał ładować się do supermarketów czy tym bardziej centrów
handlowych – szedł do publicznej toalety, najlepiej na dworcu, bo tam się nikt
go nie czepiał – stał w kolejce do kasy, by kupić bilet na pociąg. Dopiero
wówczas dowiadywał się, jaki jest dzień, jaka jest godzina – niechętnie, wbrew
sobie, mimochodem, z uruchomionym natychmiast procesem błyskawicznego
zapominania – oraz gdzie dotarł. Czasami wybuchał głośnym śmiechem, ubawiony
własnym tempem, zbiegami okoliczności czy po prostu jakąś nazwą, która wpadła
mu w oko. Ludzie patrzyli dziwnie, trochę podejrzliwe, niekiedy się odsuwali –
no tak, mało że nieszczególnie świeży, nieogolony, może trochę ubrudzony
ziemią, to jeszcze śmieje się sam do siebie. I pewnie wygląda jak lump w
podróży. I najwyraźniej wpisuje się w pewien koloryt dworca.
To wpisywanie się w dworcowy
koloryt stawało się szczególnie wyraźne, gdy siadał w poczekalni. Fakt, czasem
przysypiał, ucinał sobie krótszą czy dłuższą drzemkę, bo był wycieńczony po
całonocnym marszu, na który akurat poprzedniego wieczoru naszła go ochota, albo
po przejściu połowy miasta na piechotę. Czasem siadał pomiędzy jednym a drugim
bezdomnym, czasem do niego przysiadał się jakiś pijaczek czy niegroźny
„dworcowy wariat” – wówczas Michał stawał się nieco bardziej towarzyski,
szczególnie gdy spotykał owych „dworcowych wariatów”, jak czasem o nich myślał,
pogubionych, chyba dość nieszczęśliwych, nieopowiedzianych ludzi, którzy
chcieli po prostu przez chwilę się z kimś porozmawiać, a raczej – komuś się
wygadać. Siedział zatem w takich momentach spokojnie, z plecakiem na kolanach
albo pod ręką, wygodnie rozparty, gotów słuchać, bez przerywania, z rzucanym
tylko czasem pomrukiem zachęty; siedział z tym zupełnie sobie obcym, a przecież
wcale nie takim obcym człowiekiem twarzą w twarz, obserwował mówiącego,
dostrzegał zmarszczki, plamy, meszki i włoski, pieprzyki, zaczerwienienia,
pęknięcia, obwisłe i napięte fragmenty skóry, wyblakły kolor oczu, gęste brwi, krótkie
rzęsy, zrudziałe wąsy, zbyt mocno lub za słabo umalowane usta, rozczochrane
włosy, pomięte lub zacerowane ubranie, ubłocone buty, trzymaną między
wykręconymi palcami albo w wychudzonej dłoni smycz, która się czasem poruszała,
gdy uwiązany na niej kundelek wstawał lub kładł się inaczej przy ławce.
Nie czuł się w czasie
wysłuchiwania tych monologów lepszy. Czuł się po prostu w porządku – mógł posłuchać,
więc słuchał. Czuł się dość przyzwoicie – chyba umiał słuchać na równi, bez
głupich min, bez zniecierpliwienia, bez wymuszania na mówiącym jakiegoś
poczucia wdzięczności. Czuł się też bardziej obdarowany przez los – bo gdy on
potrzebował się wygadać, miał gdzie pójść, miał konkretną osobę gotową zawsze
posłuchać, nie musiał szukać substytutów, nie musiał się dopraszać o
wysłuchanie, nie musiał się zdawać na łaskę przypadkowego słuchacza, co do
którego nigdy nie wiadomo, czy nie wykpi, czy nie obrazi, czy nie zawiedzie
nadmiernego zaufania.
Raz po takim monologu pewna
starsza kobieta poklepała go czule po policzku. Kiedy indziej nieco wstawiony
staruszek chciał się podzielić z nim resztką swojej wódki. Kolejny, raczej
kloszard, odprowadził Michała aż do wagonu, a mały, brązowy kundelek o białym
pysku dreptał za właścicielem i poszczekiwał niezbyt głośno na mijanych ludzi.
W marcu w odwiedzanych dworcach
było coś niesamowicie przygnębiającego i budzącego litość; w tym roku nastrój
przygnębienia stał się wyjątkowo mocny, bo w mieście trwała ulewa. Michał,
którego deszcz zaskoczył pod koniec wędrówki przez Piłę, szybko dobiegł do
dworca i wpadł do budynku, zanim rozpadało się na dobre. Przeczekał tę paskudną
nawałnicę wewnątrz, zjadł trzy zapiekanki na wynos, przeszedł się parę razy w
tę i we w tę po całej poczekalni i wzdłuż kas, po czym usiadł na jednej z mniej
pozajmowanych ławek.
Rozmówcy się tego dnia nie
trafili. Może to przez deszcz – bo wielkie, ciężkie, liczne krople uderzały w
szyby okien i drzwi głośno, agresywnie, nieco groźnie, wywoływały dreszcz i
odbierały chęć na jakąkolwiek wymianę zdań.
Michał siedział na ławce z
dużym, tekturowym kubkiem gorącej herbaty w ręku i wpatrywał się, niemal
zahipnotyzowany, w spływające po drzwiach głównego wejścia strugi wody. Światło
w dworcowym budynku kontrastowało całkiem przyjemnie z ciemnością na zewnątrz,
było dość ciepło, a kręcący się po poczekalni ludzie, dźwigający plecaki,
ciągnący walizki i sprawdzający połączenia, budzili pozytywne wrażenia.
Upił kolejny łyk herbaty; nieco
gorzki smak Liptona, niezłagodzony żadną cytryną, grejpfrutem czy pomarańczą,
pasował do ponurego, ulewnego, dworcowego wieczoru. Nie przeszkadzały ani
hałasy, ani zamknięta przestrzeń, ani masa ludzi dookoła.
Tego dnia Michał jakoś nie
chciał być sam.
W marcu dworce były najciekawszą
częścią miasta, więc Michał chętnie się po nich kręcił. Tego dnia – którego
datę i godzinę wyparł z pamięci możliwie szybko – siedział na czwartym peronie
w Poznaniu, jadł kolejną zakupioną wcześniej bułkę, zagryzał suchą kiełbasą i
pomidorem, popijał wodą mineralną z litrowej butelki, a kawałki chleba, które
nosił w plecaku przez ostatnie dwa czy trzy dni, rzucał tłoczącym się wokół
ławki gołębiom. Trzepot skrzydeł i pogruchiwania wywoływały uśmiech na twarzy;
niektóre z ptaków, napierające na glany i dziobiące niekiedy nogawki spodni,
doprowadzały Michała do wybuchów śmiechu.
Wreszcie skończyło się jedzenie,
zarówno to własne, jak i to dla ptactwa. Michał otarł usta, wstał ostrożnie,
tak by nadmiernie nie spłoszyć dojadających resztki chleba gołębi, i ruszył
wzdłuż peronu. Na drugim końcu toru już się zbierali oczekujący na pociąg
ludzie, gołębie dreptały gdzieniegdzie między nogami, walizkami i torbami, z
megafonów rozległ się niezbyt wyraźny i trochę sztuczny głos zapowiadający
pociąg do Szczecina.
Pociąg do Szczecina. Zabrzmiało
wręcz... nierealnie. Nie, to nie jego pociąg do Szczecina.
Naraz wydało mu się, że
dostrzega znajomą postać – i rzeczywiście, gdy się przyjrzał uważniej,
rozpoznał tę osobą – i było już za późno, by uniknąć owego rozpoznania, by nie
stanąć twarzą w twarz przed myślą: o jasna cholera, Weredecki.
Tak, wśród ludzi na torze
czwartym stał Andrzej Weredecki – w długim, zapiętym pod szyję czarnym
płaszczu, z niedużą, ciemnoszarą walizką przy nogach i sporą, czarną aktówką w
prawej ręce – Weredecki, z tą swoją wiecznie odpychającą, zarozumiałą miną, z
wyrazem twarzy mówiącym: „Pozjadałem wszystkie rozumy, ale i tak one razem nie
umywają się do jednego mojego”, z pogardliwym wzrokiem, którym taksował peron,
przyszłych współpasażerów i nawet Bogu ducha winne gołębie.
Może ci jakiś dzielny gołąb
nasra na płaszczyk – pomyślał Michał złośliwie.
Przyglądał się Weredeckiemu
dalej; mimo mało życzliwego życzenia, mimo olbrzymiego wstrętu do tego typa i
mimo nawrotu wspomnień – zajęcia z Weredeckim w zimowym semestrze trzeciego
roku, jego paskudny charakter, udowadnianie na każdym kroku wyższości pana
magistra i żałosnych braków w wiedzy studenta, rzeź w czasie sesji zimowej,
swoista psychoza w sesji poprawkowej, odwracany z niesmakiem wzrok, gdy
spostrzegało się chama od teorii na korytarzu, na schodach czy przed budynkiem
wydziału – mimo tego wszystkiego Michał nie odczuwał prawdziwej niechęci,
prawdziwej złości, prawdziwej wściekłości. Nie mógł, nie był w stanie, nie potrafił
– nie teraz.
Nie teraz, nie w marcu, nie w
Czasie Wielkiej Ucieczki – nie umiał w tym okresie odczuwać w pełni tych
negatywnych, codziennych, pozamarcowych uczuć; do tego Weredecki należał do
rzeczywistości szczecińskiej, a rzeczywistość szczecińska w marcu, podczas
wędrówek bez mapy, bez celu i bez towarzystwa, była czymś całkowicie
nierzeczywistym. Weredecki, obserwowany na peronie dworca w Poznaniu, zdawał
się być za jakąś szybą czy mgłą, której nie dało się usunąć, w dystansie czy w
oddaleniu, których nie dało się przekroczyć, w przestrzeni właściwie zupełnie
obojętnej czy w kompletnie obcej, którymi nie dało się przejąć. Weredecki był
równie nierealny, jak pociąg, na który czekał, i jak miasto, do którego
najwidoczniej jechał.
Zabawna sprawa, przemknęło
Michałowi przez głowę: czym tu się właściwie przejmować? Zarozumiałym, nadętym,
chamskim, pewnie potężnie zakompleksionym i nieszczęśliwym facetem, który w
styczniu i lutym zeszłego roku toczył pianę z pyska z sobie tylko wiadomych
powodów? Dupkiem, którego za jego plecami nazywano „teoretycznym złamasem”?
Żałosnym przykładem uderzenia wody sodowej do głowy, które funduje bycie wyżej
w hierarchii, posiadanie władzy, znalezienie się w relacji wykładowca-student w
pierwszej części tego członu?
A poza tym był marzec. A w marcu
nawet taki Weredecki nie potrafił Michała w ogóle obejść, zupełnie go nie
ruszał, pod żadnym względem nie wywoływał wzrostu poziomu agresji; Weredecki
znajdował się zupełnie poza marcowym światem Michała, a Michał zupełnie poza
niemarcowym światem Weredeckiego.
Było w tej świadomości coś
kojącego, zapewniającego o bezpieczeństwie i łagodzącego wszelkie potencjalne
podrażnienia nerwów.
Widok byłego wykładowcy
uruchomił może kilka niemiłych wspomnień, spowodował może lekkie skrzywienie
ust, sprawił może minimalną przykrość; przyniósł może nawet niewielki ból, taki
ból wynikający ze swoistego dysonansu poznawczego – tu marzec, tam ten typ –
ale to tak, jakby się potknęło o coś na drodze: następuje chwila dyskomfortu, a
potem to mija, zapada w niepamięć, traci wszelką ważność; zostawia się to za
sobą, bo to nie ma znaczenia, to – teraz, w marcu – wręcz nie istnieje.
Więc i Weredecki – teraz, w
marcu, na tym peronie – wręcz nie istnieje.
Nikt i nic nie istnieje, poza
wędrówką, poza odcięciem, poza Czasem Wielkiej Ucieczki.
Michał wsadził ręce do kieszeni
i pod palcami poczuł gładką powierzchnię skórzanych rękawiczek. Naraz uderzyła
go zupełnie inna od poprzednich myśl: Weredecki wraca do Szczecina, ale czy ma
gdzie wracać? Kto by chciał czekać na kogoś podobnego, kto by się szczerze
ucieszył i powiedział: „Fajnie, że jesteś”, kto by o nim myślał podczas jego
nieobecności?
O, kto by mu siłą wpychał własne
rękawiczki, żeby facet sobie rąk nie odmroził?
Czy przez te rękawiczki, czy
przez marcowy nastrój, czy przez jakiś bardziej ludzki wyraz twarzy obiektu
obserwacji, czy wreszcie z jeszcze innego powodu – ale Michał poczuł nagle coś
pomiędzy współczuciem, politowaniem i obojętnością. Miał przed sobą banalnego
małego człowieczka, który się ciskał, by poczuć się ważniejszym – co go ten
człowieczek obchodził i co mu ten człowieczek mógł zrobić? Tak naprawdę – nic.
I – nic.
W oddali rozległ się gwizd
nadjeżdżającego pociągu. Gromada ludzi poruszyła się intensywniej, zafalowały
torby i zaszurały buty, uderzenia kół o tory stawały się coraz głośniejsze i
bliższe. Weredecki chwycił rączkę walizki, spojrzał w prawo, na dworcowy zegar,
potem widocznie zauważył, że ktoś mu się przygląda, bo zatrzymał wzrok na
Michale – i po chwili najwyraźniej go rozpoznał. Minę zrobił jedyną w swoim
rodzaju, taką firmową – powinno się ją opatentować znaczkiem „made by
Weredecki” i dodać duże „R” w kółeczku – minę człowieka, który z irytacją
odkrywa, że na prostej, porządnej i cywilizowanej drodze wdepnął w coś, czego
tam zdecydowanie nie powinno być. I tak, tym czymś jesteś właśnie ty.
Właśnie pan, panie Skalnicki –
pomyślał Michał z rozbawieniem; nie wyszło mu naśladowanie sposobu, jakim były
wykładowca zwracał się do niego w czasie zajęć, ale kto by chciał umieć powtórzyć
ten ton?
Właściwie to nawet przeszła mu
przez głowę myśl, by się ukłonić – trochę w ramach kpiny, trochę w ramach
pokazania, że spotkanie go nie rusza – ale jakoś nie miał ochoty. Przyglądał
się Weredeckiemu dalej i czuł, że cała nienawiść, całe obrzydzenie i cały
wstręt, jakie ten człowiek w nim wzbudzał, znikają, odchodzą, uwalniają od
siebie umysł.
Proces wydawał się długi,
spokojny, miarowy – ale przecież to było niemożliwe, nie mogli tak stać
godzinami, pomyślał Michał, gdy Weredecki wreszcie odwrócił wzrok, podniósł
walizkę i ruszył w przeciwną stronę, do jednego z wagonów wjeżdżającego właśnie
na stację pociągu – ruszył dość szybko, sztywno, torując sobie ręką, w której
trzymał aktówkę, drogę pomiędzy innymi pasażerami; zdawał się przy tym odsuwać
od siebie ludzi na poły ze wstrętem, na poły z pogardą.
I był tak zabawny w tym swoim
pożegnalnym performansie, że Michał roześmiał się cicho.
Gdy pociąg odjeżdżał, powietrze
uderzyło w twarz, podrażniło oczy i załaskotało w nos, gwizd wdarł się w uszy;
po chwili zrobiło się ciszej, peron opustoszał na moment i znów zleciały się
gołębie. Michał poprawił plecak na ramionach, przeszedł szybko kilka kładek
między torami – po czym wolno, spokojnie, z lekkim uśmiechem na ustach wszedł w
tę przestrzeń, która była już poza dworcem właściwym – w przestrzeń, która
miała go wyprowadzić z miasta i wprowadzić z powrotem w bezpieczny, kojący,
samotniczy obszar ukrywających drzew, zapomnianych dróg, dających poczucie
wolności polan i łąk.
W marcowy obszar, za którym
Michał już mocno zatęsknił.
Wystarczyło mu miasta jak na ten
– nie pamiętał już, jaki – dzień, jak na to popołudnie, jak na te odwiedziny.
Budynek stacji kolejowej w
Sieradzu był bardzo ładny – kremowo-pomarańczowy, z ciemnobrązową dachówką na
dachu, przypominał duży wiejski dworek. Michał przyjrzał mu się jeszcze raz
uważnie, z sympatią, schował trzymany dotąd w rękach bilet i zaczął przechadzać
się w tę i z powrotem po niemal pustym peronie. Za kilkanaście minut miał
pociąg.
Było przedpołudnie – właściwa
godzina już zapomniana, dokładna data już zapomniana – i to dość ciepłe
przedpołudnie, więc Michał schował szalik do plecaka, a po chwili rozpiął
kurtkę. Doszedł do drzewa – widok był niesamowity: tuż za budynkiem stacji, na
samym środku peronowego chodnika, otoczony małym klombem, tkwił rozdzielony na
dwoje pień; miało się wrażenie, jakby właściwie obok siebie rosły dwa drzewa,
każde nieco pochylone w przeciwną stronę, o kilku długich, grubych konarach, z
których z kolei wyrastały liczne drobniejsze gałęzie. Drzewo wyglądało trochę
jak paskudna, burobrązowa, koścista dłoń i Michał aż się wzdrygnął, gdy
spróbował sobie wyobrazić jej właściciela. Ciekawe, że w lesie żadne, nawet
najbardziej i najdziwniej powykręcane drzewo nie budziło w nim podobnych
skojarzeń.
Miasta, nawet te nieduże, w
marcu miały w sobie coś demonicznego. Czasami aż człowieka dreszcz przechodził –
czasami dopadało wrażenie klaustrofobii, duszenia się, swoistego paraliżu –
czasami narastała wewnątrz jakaś panika i można się było jedynie rzucić biegiem
przed siebie, nie zważając na otoczenie, okoliczności, okolicę. Nawet jeśli
oznaczało to dość ryzykowne przecinanie torów tuż przed nosem jadącego
tramwaju.
Michał uśmiechnął się lekko sam
do siebie, poprawił pasek plecaka na prawym ramieniu, odwrócił się od drzewa i
ruszył wolnym krokiem wzdłuż peronu. Przeszedł w tę i z powrotem kilkanaście
razy, z „Que mon cœur lâche” i „Fuck Them All” Mylene na zmianę w odtwarzaczu,
z półprzymkniętymi powiekami, z uspokajającym uczuciem, że wcale nie jest
uwięziony w miejscu, bo ciągle chodzi.
Gwizd lokomotywy wdarł się naraz
pod słuchawki empetrójki; Michał wyszarpnął je gwałtownym ruchem, otworzył
oczy, przystanął – może trochę za blisko krawędzi chodnika, znał takich, którzy
daliby mu za to boleśnie w łeb – i gdy pociąg wjechał na peron, gorący powiew
powietrza wręcz uderzył w twarz, klatkę piersiową, brzuch i odepchnął na
dwa-trzy kroki. Trzeba się było poddać tej sile, trzeba się było cofnąć, trzeba
się było znaleźć po właściwej stronie ostrzegawczej białej linii.
Michał przez chwilę wpatrywał
się w jeden z wagonów – nie, nie w wagon, w jego koła, w ciężkie, grube, ciemne
kształty poniżej schodków, po których zaczęli właśnie wchodzić do środka
kolejni pasażerowie.
Przypomniał sobie wrażenia z
zeszłego roku, gdy na jakiejś małej stacji też podszedł nieco za blisko toru,
przez który właśnie przejeżdżał bez zatrzymywania pociąg. Uderzenie
skumulowanego powietrza, ogłuszający świst, niemal odczuwalne na ciele
dudnienie kół o szyny... To było niesamowite – to było pociągające – to było
przerażające.
Czasami – tak, czasami w
miastach nachodziły człowieka głupie myśli, odczucia, gdybania. Szczególnie na
dworcach, choć nie tylko – ten dreszcz pojawiał się również na ulicach, gdy
patrzyło się na przejeżdżające samochody, autobusy, tramwaje. Pociągi jednak
miały w sobie coś wyjątkowo kuszącego – i dlatego Michał niekiedy podchodził
nieco bliżej, by poczuć tę rozpierającą człowieka od środka szybkość, to
uderzenie, ten krótki paroksyzm bólu.
Miał chwilami wrażenie, że jest
w tym coś niezbyt zdrowego – ale nie mógł się opanować. No i czasami gdzieś w
tyle głowy pojawiały się takie głupie, niewyraźne, poszarpane myśli, że ten
pędzący pociąg aż do siebie przyciąga...
W zeszłym roku. Tak, w zeszłym
roku, gdy już pociąg przejechał, gdy świst utonął w oddali, gdy gorące
powietrze się rozeszło – Michał usiadł na peronie, akurat tam, gdzie przed
chwilą stał, nie troszcząc się o znalezienie jakiejś ławki, wyciągnął z plecaka
kanapki, jedną z nich odpakował i wrzucił luzem z powrotem do foliowego worka,
wygrzebał ołówek, który wcześniej kupił w kiosku, by podkreślić jakiś dotąd
niezaznaczony, a niezmiernie w tamtej chwili domagający się tego fragment w
„Kociej kołysce” – po czym tym byle jak zatemperowanym za pomocą scyzoryka
ołówkiem, na najmniej zatłuszczonym kawałku papieru śniadaniowego, zapisał
kilka wersów. Wyrzucił z siebie te wszystkie dziwaczne odczucia, wyrzucił w
ośmiu czy dziewięciu krótkich linijkach, a potem poczuł się tak nieswojo na
widok tego, co napisał, że zgniótł papier i wepchnął na samo dno plecaka.
Ołówek cisnął na szyny.
Po powrocie z marca wygrzebał ów
papier i, starając się nie patrzeć na własne pismo, nieco zniekształcone, bo
pisał wówczas na trochę pękniętej płytce chodnika – wyciął kawałek z zapiskami,
schował do kartonu pomiędzy różne prywatne notatki i postarał się o całej
pisaninie zapomnieć. Resztę papieru wyrzucił do śmieci, nie potrafiłby znów
zapakować w to jedzenia.
W tej chwili niemal nic z tego
wiersza – pseudowiersza – nie pamiętał, poza samym klimatem, który nadal
wywoływał lekki dreszcz. A nie, coś pamiętał: pamiętał, że napisał „żelastwo”.
Dlaczego w tamtym momencie tkwiło mu w głowie żelazo zamiast stali, nie miał
pojęcia – może to jakaś naleciałość po całym zestawie powieści
dziewiętnastowiecznych, na które przez parę miesięcy przed marcem miał
wyjątkowy nastrój?
Więc tak, bzdura
merytoryczno-techniczna, to pamiętał. I dreszczowy nastrój. I straszne
rozhisteryzowanie treści. Ot co.
A poza tym on nie pisał wierszy.
Dlatego to pseudowierszydło było tym dziwniejsze i tym lepiej, że zostało
upchnięte jak najgłębiej w kartonie.
Może właściwie powinien był to
wyrzucić, ale jakoś nie potrafił – chyba dlatego, że czasami powracała myśl: z
tego byłby ciekawy punkt wyjścia czy dojścia dla jakiegoś opowiadania. Ale
jakiego, o czym, z kim – diabli wiedzą.
Pociąg odjeżdżał. Michał zdał
sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy z zamyślenia wyrwał go zniecierpliwiony
głos stojącego na schodkach konduktora:
– Wsiadasz pan czy nie?
Uniósł głowę, popatrzył z
zaskoczeniem na odzianego w granatowy mundur człowieka – po czym gwałtownie
pokręcił głową i cofnął się parę kroków. Konduktor spojrzał w niebo, jakby
prosił o wytrzymałość, coś chyba mruknął pod nosem, wsiadł do wagonu, zamknął
za sobą drzwi – i po chwili pociąg odjechał.
Michał odprowadził swój
niedoszły środek transportu wzrokiem, aż stracił z oczu ostatnie koła. Potem –
potem otrząsnął się lekko, podarł bilet na drobne kawałeczki i rzucił je wysoko
w powietrze – chmurę skrawków papieru wiatr pchnął w bok, w kierunku szyn.
A potem Michał włożył słuchawki
do uszu, nastawił ponownie „Que mon cœur lâche”, odwrócił się do torów plecami
i spokojnym krokiem ruszył przed siebie.
Pal diabli pociąg. Sam sobie
opuści miasto. Wejdzie w las i już będzie uwolniony.
A że dotrze nie tam, gdzie
postanowił, gdy kupował bilet? A że dotrze później i wolniej, niż zamierzał? A
że zamiast iść dalej, wróci może do już przemierzonych terenów, cofnie się,
zatoczy kółko?
A jakie to ma znaczenie?
W marcu?
To były tylko takie szkice,
impresje, zarysy – tu kamienica, tam wieżowiec, tu tramwaj, tam pasy, tu kiosk,
tam centrum handlowe. To były tylko takie szkice, robione pobieżnie, paroma
kreskami, luźnymi myślami, gdy się przechodziło po starówce, wchodziło do
piekarni, stawało przed przejściem na czerwonym świetle. To były tylko takie
szkice, z których w pamięci pozostawały jedynie ślady, fragmenty, pyłki.
Michał lubił swoje myślowe
szkicowanie miast w marcu. Też myślowanie. Po prostu inne.
Chwytał tylko to, co najistotniejsze,
nie dotykał niczego więcej, niczego, co stanowiłoby w marcu obciążenie.
Zachowywał wrażenie, atmosferę, poruszenie zmysłów; zachowywał widok, dźwięk,
zapach, fakturę, smak; zachowywał drobiny, kawałeczki, nici, z których kiedyś,
kiedyś, kiedyś – nie mówić o tym, nie myśleć o tym, nie wspominać o tym – mogło
– mogłoby – powstać coś własnego.
Pal diabli, co mogło czy
mogłoby. Choć trudno się było w marcu tego roku pozbyć dziwnego uczucia – jakby
coś, jakoś, gdzieś...
Gdzieś w miejskiej przestrzeni,
w tym zduszonym powietrzu, w tym stłoczonym zbiorowym ciele, w tym wywołującym
wręcz lęk bezustannym pędzie – gdzieś w miejskiej przestrzeni pewne skrawki
zaczynały się łączyć, pewne linie uzupełniać, pewne barwy nasycać...
Zdarzały się chwile, gdy podczas
swej wędrówki-ucieczki pojawiał się we wsiach, odwiedzał miasta. Były to jednak
tylko chwile, szybkie obrazki, pobieżne szkice. Zaraz po ich wykonaniu powracał
na pola, do lasów, w oddalenie – i szedł dalej przed siebie. I znów na lądzie,
i znów w wodzie, i znów w powietrzu unosił się zapach całkowitej samotności
oraz wolności. Bo obrazki wiejskie i szkice miejskie to tylko niewinne
przerywniki między długimi okresami wędrówki w swoim własnym towarzystwie, ze
swoimi własnymi myślami, w rytm swojej własnej muzyki.
I szedł dalej przed siebie – z
dala od wsi, z dala od miast. Czasami wręcz widział to, zupełnie jakby sam się
obserwował. Znikające na horyzoncie zarysy gospodarstw i płotów. Znikające na
horyzoncie zarysy wieżowców i przewodów trakcyjnych tramwajów. Znikająca na
horyzoncie sylwetka młodego mężczyzny z ciemnorudą czupryną i plecakiem
zarzuconym na ramiona.
I szedł dalej przed siebie –
Czas Wielkiej Ucieczki wciąż trwał.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz