Zakończyłam przeprowadzkę – w niewiele
ponad miesiąc od rozpoczęcia, jestem z siebie dumna. Z boku, jak widać, pojawiła
się blogowa maskotka – Pies Pisarski, którego można podziwiać na każdym miejscu
i o każdej porze, bez wytchnienia i do upadłego. Gdy gdzieś z tekstu wychyli
łeb jakiś wredny błąd, Pies Pisarski pogoni go warczeniem, kłami i pazurami.
Ostatni rozdział „Włóczykija” jest
pierwszym tekstem, który ukazuje się tylko i wyłącznie na blogspotowym
„Musivum”, czyli inicjuje samodzielne działanie nowego konta. Traktuję to jako
dobrą wróżbę, bo: „Włóczykij” to pierwszy wieloczęściowy utwór, który zostaje
ukończony; mam do niego z wielu względów ogromną sympatię i spory sentyment;
dotyczy powrotów i jest pełen pozytywnej atmosfery „powracania do siebie”;
Michał powraca do Szczecina, a ja powracam na „Musivum”, do pisania; mija równo
rok od ukazania się pierwszego rozdziału „Włóczykija” (i wykorzystuję tu po raz
pierwszy ikonkę spoza zestawu żurnalowego; mała rzecz, a też cieszy).
Podsumowując: wreszcie skończyłam
„Włóczykija”, czyli umiem jednak zamykać dłuższe, wieloczęściowe teksty! I
wreszcie mogę się zabrać do pisania tej masy innych tekstów, które czekają w
kolejce.
WŁÓCZYKIJ POLSKI
ROZDZIAŁ IV: KAŻDY KIEDYŚ WRACA
DO SWOJEJ DOLINY
Wtem, całkiem nieoczekiwanie, zatęsknił za rodziną.
Oni też bywali
uciążliwi. Chcieli rozmawiać.
Wszędzie się kręcili. Ale przy nich mógł być sam
ze sobą.
„Jak oni się właściwie zachowywali? – zastanawiał się
Włóczykij ze
zdumieniem. – Jak to się stało,
że spędziłem z nimi tyle długich, letnich
miesięcy
i nigdy nie zauważyłem, że przy nich mogę być sam ze sobą?”
Tove Jansson, „Dolina Muminków w
listopadzie”
Któregoś dnia zaczynał tęsknić.
Zaczynał tęsknić za swoim mieszkaniem
– pełnym porozrzucanych na podłodze papierów, z materacem zamiast łóżka, z
jedną jedyną, niewielką półką na te parę książek, które chciał mieć na
własność, z małą kuchnią, w której również ograniczał stan posiadania do
minimum – talerze, szklanki, sztućce, wszystko to przewidziane na jedną stałą
osobę plus jednego gościa, wyposażenie lodówki – potrzeby bieżące, szafka pełna
różnorodnych herbat, tak, tu się rozbestwiał – za wieżą, z której przez niemal
całą dobę płynęły dźwięki ulubionej muzyki, za laptopem, na którym pisał, siedząc
na materacu, na podłodze albo na krześle w kuchni, przy niewielkim stole – za
spokojem, przestrzenią i minimalizmem swego mieszkania.
Zaczynał tęsknić za swoim miastem – za
dziwacznym, nigdy nie do końca zrozumiałym Szczecinem, za jego rondami, za jego
podniszczonymi kamienicami, za Zamkiem Książąt Pomorskich – wielką, ozdobną,
biało-zieloną plamą wśród ciemnoczerwonych cegieł pobliskich budynków – za
Książnicą Pomorską z jej ogromną czytelnią o potężnych, wychodzących na
odrestaurowane kamienice oknach, za placem Grunwaldzkim, na którym znajdowały
się stoliki do szachów, za Jasnymi Błoniami, po których można było godzinami
spacerować, za Wałami Chrobrego i cumującymi przy nich statkami, za
Staromłyńską oraz złączonymi z nią małymi uliczkami, gdzie można było się
pogubić, zatracić, zapomnieć, za deptakiem Bogusława, niedużym odcinkiem
odnowionych kamieniczek, z Teatrem Małym, Po Godzinach i Fanaberią, wielkim
zegarem, staroświeckimi ławeczkami – mikrokosmos dawnego stylu wrzucony między
banki, sklepy i parkingi.
Zaczynał tęsknić za Sebastianem – za
prowadzonymi z nim wielogodzinnymi rozmowami przy piwie – Sebastian piwo, on
sok – za wspólnymi wypadami do teatru, do Szafy, do kina, do bibliotek, za
włóczeniem się po mieście, za wypadami na Zamek, za odwiedzaniem go lub
przyjmowaniem u siebie, za pokazywaniem mu jakiegoś napisanego tekstu, za
wzajemnym dogryzaniem sobie, za nagłymi, zupełnie nielogicznymi napadami
śmiechu, za tym wszystkim, co można było robić wyłącznie z Sebastianem albo
najlepiej z Sebastianem.
Któregoś dnia zaczynał tęsknić. Ten
dzień był początkiem powrotu.
Wracał powoli, bo powrót nagły byłby
zburzeniem całego odzyskanego dotąd spokoju. Wracał krok po kroku – rozpoczynał
od myśli, od powracania pamięcią do tego wszystkiego, co zostawił, do tych
wszystkich, których opuścił, do tej pracy, jaka na niego czekała; potem
zaczynał powracać emocjami – małe, wolne od nadmiaru rzeczy mieszkanie znów
przyciągało tą przestrzenią prywatności, samotności i niezależności, brzydko
piękny Szczecin odzyskiwał swój urok, niepowtarzalny i niebanalny, za który
Michał tak go cenił, pojawiała się tęsknota za mostem Długim, za Wałami
Chrobrego, za koszarami, w których mieścił się Wydział Filologiczny – jego
wydział, jego miejsce studiów, wartościowo wykorzystanych trzech lat – za
placem Kościuszki, gdzie straszyły wiecznie rozkopane ulice, za parkiem
Kasprowicza, świetnym miejscem na spacery, za głosem Sebastiana,
rozbrzmiewającym, gdy siedzieli późno w nocy w jakimś pubie czy w czyimś domu i
dyskutowali na interesujące ich tematy, za dłonią Sebastiana klepiącą go po
ramieniu czy przesuwającą się po głowie, za taką fizyczną świadomością
obecności Sebastiana tuż obok, ramię w ramię, gdy wspólnie milczeli; wreszcie
zaczynał wracać ciałem – czuł już brak tego domu, tego miasta, tego człowieka,
a jego nogi same zaczynały się kierować ku kolejnym miejscom położonym bliżej
Szczecina.
Wracał myślami, wracał emocjami,
wracał ciałem. Wreszcie wracał w pełni.
To była po części odwrócona analogia:
gdy uciekał, zostawiał najpierw mieszkanie, potem Sebastiana, potem miasto; gdy
wracał, wracał najpierw do miasta, potem do Sebastiana, potem do mieszkania.
Zmieniał się początek i koniec tej wędrówki, ale środek pozostawał zawsze ten
sam. Sebastian stanowił środek, oś, centrum – Sebastian był punktem środkowym,
pomiędzy i centralnym.
Gdyby nie to, że to był Sebastian, to
ten stały punkt środkowy byłby dosyć przerażający.
Zabawna sprawa, że tęsknota za
poszczególnymi elementami też miała swoją kolejność. Najpierw mieszkanie – jego
dom, jego twierdza, miejsce, do którego wpuszczał bardzo niewiele osób,
miejsce, które traktował jako osobny mikrokosmos, miejsce, w którym był sam z
sobą. Miejsce, w którym każdy Stańczyk zrzuca kaptur błazna. Miejsce, w którym
trzymał tę niewielką ilość rzeczy potrzebnych mu do szczęścia. Miejsce, jego
miejsce.
Kiedy pojawiała się tęsknota za
mieszkaniem, oznaczało to, że był gotów powrócić do tego mikrokosmosu i żyć
znów w tym wszystkim, co się tam nagromadziło – we wspomnieniach,
teraźniejszości, planach. Mógł powrócić do pewnych form, które znało to
mieszkanie.
Potem miasto. Wielkie, brudnawe,
ciasnawe, duszące, piękne, podniszczone, miejscami odnowione, rozkopane, pełne
rond i kiepsko zorganizowanych świateł, z torami tramwajowymi przecinającymi
ulice, ciągle przechodzące z rąk do rąk miasto. Wiecznie bezpański Szczecin.
Kumulacja paradoksów. Jego miasto, którego za nic by nie oddał. Miasto równie
pokręcone, jak on sam, może dlatego tak je lubił, może dlatego tak je rozumiał,
może dlatego tak się w nim odnajdywał. Michał i Szczecin, Szczecin i Michał.
Nie każda Dolina musi być idealna.
Przeciwnie – niektóre Doliny powinny być zdecydowanie zwichrowane, bo tylko
wtedy są prawdziwymi Dolinami. Szczecin był zwichrowany. Był doskonały – przez
wszystkie swoje wady, których było więcej od zalet – a mimo to, a może właśnie
dlatego, a w gruncie rzeczy to wszystko jedno – w każdym razie Michał kochał to
miasto. Wędrując po nim, wędrował jakby w głąb siebie.
Kiedy zatem zaczynał tęsknić za
Szczecinem, oznaczało to, że jest gotów znów się zapuścić w te zakamarki –
miasta, siebie, ich obu. Znów jest gotów żyć w przestrzeni wyznaczanej przez
szeregi budynków, przystanki, autobusy, wieżyczki kościołów, ponure
piorunochrony na szczytach wieżowców, uliczne lampy, przejścia dla pieszych,
tłumy ludzi na chodnikach. Znów chce jechać tymi dziurawymi drogami, znów chce
widzieć billboardy ze złym zapisem fonetycznym nazwy miasta, znów chce
podziwiać kamienicę Loitzów. Znów chce oddychać powietrzem szczecińskim –
jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym i takim... swojskim. Jego powietrzem.
Szczecin był Doliną, którą należało
opuścić raz na jakiś czas, by odetchnąć – ale Doliną, w której było jednak to,
co najważniejsze. Do Doliny się powracało – po jakimś czasie, gdy się
odetchnęło, na tak długo, na jak długo starczało tego nowego oddechu.
Świadomość, że się ucieknie z Doliny, była pobudzająca – świadomość, że się
powróci, była kojąca.
Powracał zatem do swej Doliny, aby
powrócić do siebie samego.
Wreszcie – Sebastian. Sebastian
stanowił ten trwały, odwieczny element triady, za którą należało zacząć
tęsknić, by móc powrócić. Sebastian, zawsze gotów porozmawiać, pocieszyć,
wesprzeć, pośmiać się, poczytać, podyskutować, pokłócić się, posiedzieć lub pochodzić
po mieście w milczeniu, często rozumiejący w pół słowa albo i bez słów,
pożyczający książki, chodzący z nim do teatru, do kina, na długie spacery.
Sebastian, z którym można było się śmiać z byle głupoty, gdy późno w nocy, po
jakiejś długiej dyskusji, nachodziła ich chęć na wygłupy. Sebastian, do którego
można było zadzwonić o każdej porze dnia i nocy – i który, nawet będąc z kimś w
związku, gdy słyszał: „Możesz przyjechać?”, przyjeżdżał natychmiast, a gdy
padało: „Mogę przyjechać?”, odpowiadał krótko: „Jasne, czekam”. Przyjeżdżał i
wchodził, otwierał swoje drzwi i wpuszczał do środka, rzucał spokojne „Cześć”,
bez żadnych pretensji, co najwyżej z wyrozumiałym: „Znowu szlajasz się po nocy,
wariacie”, klepał po ramieniu, zdejmował kurtkę, szalik i buty, odbierał kurtkę
i szalik, kierował się do kuchni, wyjmował z lodówki puszkę piwa i karton soku
grejpfrutowego – po czym, wręczywszy Michałowi to drugie, a dla siebie
otworzywszy puszkę, siadał przy ścianie pod oknem i mruczał zachęcająco, bez
śladu irytacji, popędzania czy znudzenia: „Więc?”. Potem przynosił kolejny sok
i kolejne piwo – Michał pilnował, by mieć to ostatnie zawsze w swojej lodówce,
przeznaczone tylko i wyłącznie dla Sebastiana, tak jak Sebastian ciągle
pilnował, by w jego lodówce stał sok grejpfrutowy – i rozmowa toczyła się
dalej. Rozmowa, bo nawet jeśli mówił głównie Michał i nawet jeśli w odpowiedzi
otrzymywał głownie pomruki i monosylaby, to wszystko to, to słuchanie, te
pomruki, ta obecność, było pełne zrozumienia i treści. A później siedzieli w
milczeniu, dopijając resztę soku – Sebastian z zasady kończył na góra drugim
piwie, bo po trzecim, jak twierdził, tracił możliwość skupienia się na
poważnych sprawach, przy czwartym zaś dostawał głupawki – a później siedzieli
już zupełnie bez ruchu, patrząc na przeciwległą ścianę, na której znajdowała
się jedna jedyna, niezbyt długa półka, mieszcząca około dwudziestu książek,
jeżeli byli u Michała, lub szereg półek zastawionych książkami i kilka zdjęć
pomiędzy nimi, jeżeli byli u Sebastiana. A jeszcze później, gdy Michał czuł się
już spokojny, odprężony i oczyszczony z tego wszystkiego, co niedawno z siebie
wyrzucił, odwracał głowę w bok i, patrząc na przyjaciela, prosił cicho:
– Opowiedz mi coś.
Za pierwszym razem, te parę lat temu,
Sebastian spojrzał na niego ze zdziwieniem – była druga nad ranem, księżyc w
pełni, okno odsłonięte, śmieszne refleksy światła na ścianach, cisza dookoła,
jedna zgięta puszka piwa i dwa zgniecione kartony soku, wszystkie całkowicie
puste – i zapytał niepewnie, co. Cokolwiek, odpowiedział wtedy Michał
zdecydowanie, byleby nie dotyczyło tego, co mu wcześniej mówił i by się
szczególnie nie wiązało z dniem dzisiejszym. Sebastian namyślał się chwilę,
stukając palcami prawej ręki w podłogę – siedzieli obok siebie, stykając się
ramionami, i te palce wybijały rytm zastanowienia pomiędzy ich udami – po czym,
oparłszy głowę o ścianę, zaczął mówić. O wojnach punickich.
Michał w pierwszej chwili miał ochotę
wybuchnąć śmiechem – oto, co znaczy zboczenie zawodowe, przyjaciel nachodzi cię
w środku nocy, wyrywa ze snu, po kilkugodzinnych zwierzeniach prosi o
opowiedzenie czegoś na poprawę humoru, czegoś niezobowiązującego i
odprężającego, a ty, historyk-maniak, wyjeżdżasz z opowieścią, jak to się
Rzymianie prali z Kartagińczykami – ale po paru zdaniach rozbawienie minęło. To
działało, to naprawdę działało – jakkolwiek dziwne się to wydawało, było
niezaprzeczalnym faktem: wojny Rzymu z Kartaginą pozwalały odpocząć
psychicznie. Przywracały do pionu. Sprawiały, że człowiek odcinał się od swoich
kłopotów, od swoich niepewności, od swoich żalów – w świadomości obecny był
tylko głos Sebastiana oraz Scypion Afrykański Starszy, który właśnie – pod
Zamą, Afryka Północna, dwieście drugi przed naszą erą – pokonywał Hannibala. A
jeszcze później było już całkowite milczenie, dwa równe oddechy, przymknięte
powieki, zsuwające się ostrożnie na podłogę ciała, ręce odsuwające na oślep
puszki i kartony, dwie poduszki, które Sebastian przyniósł, a może podłożone
pod głowę swetry, bo nikomu nie chciało się wstać i przejść paru kroków po
poduszki, a może koc zwinięty w rulon i podzielony między siebie – trudno
powiedzieć, tyle tych wspólnych nocy było, tych nocy spędzonych na rozmowach,
odsypianiu, dzieleniu się słowami, myślami, emocjami i rzeczami do spania – i szybkie
zapadanie w sen. A pod koniec pobudka, niemal równoczesna, przeciąganie się,
Sebastian przeczesujący dłońmi włosy, uważne spojrzenie ciemnozielonych oczu –
już lepiej, Michał? – szczere i pełne wdzięczności zapewnienie, że tak, lepiej,
dzięki – i za pierwszym razem jeszcze przeprosiny, że się władowało
Sebastianowi do domu i wyciągnęło z łóżka o takiej porze, i całą noc się żaliło
jak pensjonarka... – i tu Sebastian uciął te i wszelkie przyszłe przeprosiny
naprawdę gniewnym: „Zamknij się i nie pieprz, jesteś moim przyjacielem,
przeproś mnie jeszcze raz, a dostaniesz w mordę”, po czym wstał, przeciągnął
się jeszcze raz, spojrzał na zaskoczonego Michała i dyktatorskim tonem
wykładowcy kazał mu ruszyć leniwy tyłek, zrobić kawę, a on weźmie prysznic, bo się
musi dobudzić. Bo o pierwszej trzydzieści ma ćwiczenia z tymi wiecznie
niedoinformowanymi pierwszorocznymi z grupy „b”, chce jeszcze przejrzeć jakieś
materiały, a dochodzi jedenasta, o, Michał, na jakie zajęcia się dziś wypiąłeś?
Aaa, na ćwiczenia z kultury wizualnej i monograf z teorii kultury, no ładnie,
ładnie. To rusz dupsko i rób mi kawę, podrzucę cię po drodze do domu, to się
ogarniesz i na wykład z historii teatru o piętnastej zdążysz. I nie kładź tego
rudego łba na puszkach po piwie, wstawaj, bo na dobry początek dnia dostaniesz
kopniaka w to miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Przyjacielskiego
kopniaka oczywiście. Co nie znaczy, że będzie mniej bolało.
A na samym końcu kawa i herbata pita
przy kuchennym oknie, uśmiech Sebastiana, jego ręce na kierownicy, jego
klepnięcie w ramię, jego spokojne: „Trzymaj się. I idź na wykład, trybiki
uczelnianej machiny dobrze stawiają do pionu. Odezwę się wieczorem”, zanim
Michał wysiadł z samochodu, jego pomachanie ręką na pożegnanie – i ciche skrzypnięcie
drzwi, gdy się wracało do mieszkania, i kolejna herbata, tym razem z zaspaną,
miękką, mruczącą Orianą na kolanach, i jakieś ciepło w środku ciała, wywołane
świadomością, że ma się przyjaciela – takiego prawdziwego przyjaciela, na dobre
i na złe, który potrafi przesiedzieć z człowiekiem całą noc, wysłuchać bez
jednego skrzywienia wszystkich rzeczy, jakie duszą i dręczą, a potem jeszcze
poprawić humor opowieścią o tym, jak to Rzymianie mało w tuniki nie narobili z
wrażenia, widząc szarżę Hannibala na słoniach.
A na domknięcie Michał posłusznie
poszedł na wykład z historii teatru. Sebastian, jak się okazało, miał rację –
„trybiki uczelnianej machiny dobrze stawiają do pionu”. Chociaż tak naprawdę to
jednak zasługa tych tunik i słoni.
Kiedy więc pojawiało się dojmujące
uczucie braku tego przyjaciela, tych rozmów, tych opowieści – Michał czuł, że
czas powrotu jest coraz bliższy. Tęsknił za głosem Sebastiana, za jego słowami,
za przyjacielskimi złośliwościami, jakich sobie nie szczędzili, za uważnym i
cierpliwym spojrzeniem, którym był obdarzany podczas poważnych rozmów – za
możliwością odwiedzenia Sebastiana bez zapowiedzi, władowania mu się do
mieszkania, dopadnięcia jego domowej biblioteki z pełnym zainteresowania
pytaniem: „Co masz nowego?”, pożyczenia kilku ciekawych tytułów, pogadania – na
poważnie, na niepoważnie, na wariacko – umówienia się do teatru, do kina, na
spacer, na wypad do klubu, do antykwariatu, do lasu. Za możliwością
zadzwonienia i spędzenia na rozmowie godziny lub dwóch, przy jednoczesnym
wystukiwaniu jednym palcem artykułu. Za mordowaniem Sebastiana wzrokiem, gdy
ten, siedząc w fioletowym maluchu, pytał słodko: „Michałku, a to pudełko śrubek
jeszcze ci nie wykaszlało silnika?”. Za opętańczym śmiechem, którym czasami
obaj wybuchali – tak jakoś nagle, bez powodu, gdy nachodził ich wyjątkowo
dobry, szaleńczy humor.
Jego Doliną było jego mieszkanie i
jego miasto. Elementarną częścią tej Doliny był jego przyjaciel – bo bez
Sebastiana ta Dolina rozsypałaby się w kawałki. W kawałki najdrobniejsze z
możliwych, nie do posklejania.
Któregoś dnia zaczynał więc tęsknić.
Któregoś z następnych dni tęsknił już szalenie. Któregoś z jeszcze późniejszych
dni budził się rano, patrzył na szaroniebieskie niebo, na otwartą przestrzeń
dookoła siebie, na drzewa, których jeszcze nie zaczęły okrywać liście albo
przeciwnie, na których właśnie zaczęły się te liście pojawiać – i nie musiał
się nad niczym zastanawiać, niczego rozważać, od niczego odcinać. Tego dnia,
tego ranka, w tej ciszy przerywanej jedynie przez łopot skrzydeł jakiegoś
lecącego w oddali ptaka – po prostu wiedział, że wraca.
Czas Wielkiej Ucieczki zawsze miał
swój koniec – z myślą o którym należało się oswoić, tak samo jak z myślą o
początku, i który nadchodził tak samo impulsywnie jak początek. Nadchodziło to,
co Michał określał Powrotem do Doliny – do domu, do Szczecina, do Sebastiana. I
do reszty bliskich osób, które też były ważne, ale nie należały do tej
„dolinowej triady”, bez której nie mogło być powrotu.
Był pewien piękny fragment w „Dolinie
Muminków w listopadzie”, który w takich momentach przypominał mu się z ogromną
siłą, przemawiał intensywnie, pobudzał wyjątkowo mocno: „Włóczykij nasłuchiwał
i czekał. Ale pięć taktów nie przychodziło. [...] Zrozumiał, że te pięć taktów
zostało w Dolinie Muminków i że ich nie znajdzie, dopóki tam nie wróci”1.
Więc powracał – po swoje pięć taktów,
po swoje trzy elementy tworzące całość, po swoje jedne jedyne – mieszkanie,
miasto, przyjaciela.
Ruszał przed siebie – tym razem w
stronę zabudowań, w stronę ludzi, w stronę wsi, miasteczek, miast. Gdzieś
zawsze był jakiś autobus, jakiś pociąg, jakaś forma transportu.
Pożegnalnym spojrzeniem obejmował
mijane pola, łąki, lasy, drzewa, krzaki, trawy, jeziora czy rzeki, drogi,
pniaki, ułamane gałęzie. Wreszcie, czasem po kilku godzinach, czasem po dniu
lub dwóch – zostawiał to wszystko za sobą, tę ciszę, samotność i zapomnienie,
wchodził między ludzi – brudny, podrapany, bo ostatnią noc spędził dość niefortunnie,
z jakimiś patykami pod policzkiem, jeszcze z paroma źdźbłami trawy w
rozczochranych włosach, zmęczony już długim marszem, przypominający raczej
dzikie dziecko lasów niż dwudziestoparoletniego mężczyznę, coś pomiędzy
hippisem a turystą, który źle wybrał czas urlopu. Dopiero teraz sprawdzał,
gdzie był – czasami aż gwizdał przeciągle w uznaniu dla swojego rozmachu, kto
by pomyślał, że potrafi zawędrować aż tak daleko, za którymś razem z rozpędu
granicę przekroczy – i układał szybko plan powrotu. Gdzie mógł, docierał na
piechotę – lubił iść przed siebie, lubił swobodę, jaką dawało mu wędrowanie, a
„wędrowanie powrotne” było niezmiernie przyjemnym uczuciem; gdzie było
wygodniej autobusem, dojeżdżał – aż wreszcie trafiał na jakiś dworzec kolejowy,
potem często na kolejny, w końcu wsiadał do pociągu, który miał go zawieźć
prosto do Szczecina – siadał w przedziale, jeśli tylko się dało, to przy oknie,
jeśli tylko się dało, to przodem do kierunku jazdy – i gdy pociąg ruszał,
Michał wiedział już, że wraca całkowicie. Do domu, do miasta, do przyjaciela.
Wraca do Doliny.
Smak własnego miasta, do którego się
powróciło, był jedyny w swoim rodzaju. Niczego się nie dało porównać z pełnym
wewnętrznej radości uczuciem rozpoznawania – ulic, budynków, autobusów, przystanków,
mostów, chodników, wystaw sklepowych, billboardów, wieżowców, kamienic, reklam
na ścianach domów, tego wszystkiego, co się miało zapisane w pamięci. Miejsce,
o którym można było myśleć „moje” – wrażenie niepowtarzalne i za każdym razem
równie zachwycające.
Gdy wracał, czuł się przez nie witany
– gwizdami pociągów na stacji Szczecin Główny, nosowym głosem dobiegającym z
megafonu, ogłaszającym, że z toru trzeciego na peronie pierwszym odjedzie zaraz
InterCity do Warszawy, zimnym szczecińskim powietrzem uderzającym prosto w
twarz i szyję, dźwiękami rozmów, ciągniętych walizek na kółkach i szybkich
kroków w poczekalni, odbiciem drzewa w dużej kałuży na chodniku przed głównym
wejściem, stukotem tramwaju numer sześć, który kilka metrów dalej, za dworcowym
parkingiem, miał swój przystanek, warkotem silników samochodów przejeżdżających
w tę i we w tę przez ulicę Kolumba, pomnikiem Kolejarza na tle szarych wód
Odry, przez to wszystko, co było tak bardzo tutejsze.
Ruszał wolnym krokiem przed siebie, od
Dworca Głównego przez Dworcową do Wyszyńskiego, a stamtąd siódemką do Bohaterów
Warszawy – i każdy szczegół widoczny podczas spaceru i przez szyby tramwaju był
tak dobrze znany, a zarazem tak nowy, zupełnie jakby się oglądało po wielu
latach znane niegdyś miejsca. Zabawne uczucie, ten powrót do własnego miasta,
powrót pozwalający zobaczyć różne elementy pod innym kątem, odnaleźć coś
świeżego, interesującego, wręcz zaskakującego w każdej ulicy, w każdym budynku,
w każdym drzewie.
Oglądał swoje „miasto powrotne” z sympatią,
z zaciekawieniem, z przyjemną świadomością swojoszczecińskości i pełnym ulgi
ponownym odnalezieniem się w tej przestrzeni. Oglądał je po kawałku, partiami,
obrazami – tak jak lubił, tak jak od dawna wydawało mu się najsensowniej. Bo
Szczecin nigdy nie był jednolitą, zwartą, ciągłą narracją, opowieścią od-do,
fabułą z wyraźnym początkiem, rozwinięciem i zakończeniem; Szczecin to była
narracja fragmentaryczna, szarpana, wielogłosowa – bez głosu wiodącego, z
niekończącą się liczbą głosów na równych prawach, głosów mieszających się,
zderzających, przenikających ze sobą; Szczecin to był zestaw fragmentów,
części, kawałków, gdzieniegdzie dopasowanych, gdzieniegdzie gryzących się,
gdzieniegdzie możliwych do pogodzenia pomimo – a może dzięki? – swojej odmienności;
Szczecin to były przestrzenie nietypowe, udziwnione, nienadające się do
stworzenia ładnych, wygodnych i sielankowych widokówek.
Lubił oglądać Szczecin jako serie
obrazów, serie układane zależnie od nastroju, potrzeby, okoliczności. Zresztą z
reguły gdy myślał o swoim mieście, myślał o nim za pomocą obrazów – i słów, ale
słowa były jego własne, Michałowe, natomiast obrazy były szczecińskie,
Szczecinowe; dopiero połączone, zestawione ze sobą, słowa i obrazy dawały coś
wspólnego, taką współjakość.
Więc obrazy. Więc obraz kilku statków
przy brzegu Odry, widocznych za parkingiem dworcowym, za przystankiem
tramwajowym i za pasmem ulicy pełnej samochodów kierujących się ku rondu; więc
obraz mostu Długiego za plecami, gdy się wsiadało na Wyszyńskiego do siódemki;
więc dyptyk zabytkowo-nowościowy: grubaśna bazylika Świętego Jakuba po prawej,
czerwona cegła i zielone płachty jakiegoś zabezpieczającego materiału na
rusztowaniach, znak, że dalej coś odnawiają, odrestaurowują, naprawiają w tym
kościele – a hotel Campanile po lewej, białe ściany, wysokie, długie i chude
ciemnozielone szyby, podświetlane litery tworzące nazwę, całość przypominająca
po trosze akwarium; więc coraz bardziej zapadający się w sobie i szarzejący
budynek Galerii Centrum, gdzie mieścił się kiedyś Empik, całe piętro Empiku,
trzecie piętro, jak tam się dobrze grzebało wśród książek i płyt, z licealnym
kieszonkowym w portfelu; więc Medicus i przystanek autobusowy na placu
Zwycięstwa, i zaraz potem znów dyptyk, tym razem czysto kościelny: po lewej
ciemnoczerwona, strzelista, ponętna, zarozumiała gotycka parafia wojskowa
Świętego Wojciecha, z olbrzymią rozetą i wysmukłą kopułą, przypominającą trochę
hełm zwieńczony rogiem – po lewej jasnobrązowy, rozrośnięty, przysadzisty,
przygaszony i nieco ociężały, kojarzący się zdecydowanie ze stylem romańskim,
kościół Najświętszego Serca Jezusa, z szarozielonymi kopułami i smutnymi,
szarawymi schodami; więc szeregi starszych kamienic i nowszych budynków
ciągnących się przez ulicę Krzywoustego, za placem Kościuszki już tylko te
kamienice, trochę jakby się wskoczyło na moment w środek „Lalki” albo
„Połanieckich”; więc Turzyn, rynek, a raczej Rynek, potężna przestrzeń, w
której się można pogubić i w której trzeba się gubić, póki jeszcze można, bo
ten Turzyn, jaki się znało od tylu lat, ten wielki rynek pełen straganów, bud,
sklepików i sklepów, lada moment miał przestać istnieć, lada moment miał zostać
całkowicie pożarty przez molochy – wystarczyło spojrzeć na stojący obok rynku
Carrefour, wielgaśne, gładkie, obłe cielsko centrum handlowego, które zdawało
się tylko czekać na odpowiedni moment, by zmiażdżyć sobą tę uwłaczającą mu
drobnicę; więc znów przeplataniec nowszych budynków i starszych kamienic; więc
– ostatni obraz – tabliczka „Bohaterów Warszawy” ma tle jednego z budynków,
wysiadka na tym przystanku i pierwsze kroki w kierunku bloku Sebastiana.
I wzruszenie, gdzieś w samym środku
gardła lekkie ściśnięcie, łagodny uśmiech z nutą czułości, pełne sympatii
spojrzenie, palce gładzące brudną szybę w tramwaju albo wyciągające się lekko w
powietrzu, w kierunku czegoś, co akurat szczególnie mocno przykuło wzrok – bo
miało się wrażenie, jakby się gładziło ten widok za oknem, jakby się wyciągało
rękę do tego porzuconego na trzy tygodnie miasta.
Powrót do Doliny. Dzień dobry
ponownie, Szczecinie. Witaj znów, Sedinum. Salute, Stettinum.
Po powrocie z marca trudno się było
uchronić przed odrobiną patosu. Michał na ogół patosu nie znosił, ale tę
pomarcową odrobinę bez wahania całkowicie sobie wybaczał.
Kolejność spotkań po powrocie była
zawsze taka sama: najpierw miasto, potem przyjaciel, następnie mieszkanie. W
końcu to Sebastian miał jego rzeczy.
W czwartki – bo był czwartek, jak się
okazało, gdy Michał przy kupowaniu biletu zerknął w kiosku na „Gazetę Wyborczą”
– w czwartki zatem Sebastian miał zajęcia do trzeciej. Dochodziła czwarta – o
ile więc gdzieś się nie wybrał, można go było zastać w domu.
Najgorzej, gdy się wracało wcześnie
rano, szczególnie w te dni, gdy Sebastian zajęć nie miał lub w weekendy.
Ogólnie rzecz biorąc, Sebastian nienawidził wstawania rano, konieczność
zwleczenia się z łóżka o szóstej, siódmej czy nawet ósmej była dla niego
koszmarem. Z tym wstrętem do porannego wstawania ścierało się olbrzymie
poczucie obowiązku – i wygrywało, dlatego gdy budzik zadzwonił, Sebastian
zawsze się jakoś z łóżka wygrzebywał, wprawdzie w ponurym nastroju, ze zbolałą
miną i dokładnie owinięty kocem, bo było mu zimno, ale się wygrzebywał, brał
gorący prysznic, który go trochę budził, a potem już siłą rozpędu i obowiązku docierał
na uczelnię. Michał doskonale pamiętał z tych kilku miesięcy wspólnego
mieszkania w poprzednim roku, z jakim nieszczęśliwym wyrazem twarzy, z
nieprzytomnym wzrokiem i z czule przytrzymywanym kocem Sebastian snuł się rano
po domu, przeczołgiwał się wręcz z pokoju do łazienki, a na „Cześć” odmrukiwał
tylko: „Nienawidzę tak wcześnie wstawać”, czasem jeszcze dodawał: „Michał,
zlituj się, zrób mi kawę, jak wyjdę”.
Gdy zatem wracało się w taki poranek,
gdy Sebastian mógł się wyspać, miało się wyrzuty sumienia – bo przerywało się
przyjacielowi ten sen. Sebastian otwierał drzwi, owinięty kocem lub ciepłym
szlafrokiem, i w pierwszej chwili średnio kontaktował, potem zresztą też
działał na trochę spowolnionych obrotach.
Na szczęście tym razem wracało się po
południu, więc po dotarciu na miejsce można było spokojnie zadzwonić, bez
poczucia winy nasłuchiwać kroków i z niecierpliwością czekać na skrzypnięcie
otwieranych drzwi.
Gdy po trzech tygodniach z dala od
wszystkiego widziało się znów swoje miasto, wzruszenie było niezaprzeczalne.
Gdy jednak stawało się twarzą w twarz z najlepszym przyjacielem – ubranym w
stare, przetarte, ciemnoniebieskie dżinsy i jasnoniebieską koszulę, w której
każdy guzik był inny, tak różnym od garniturowego, uczelnianego wydania – i gdy
ten najlepszy przyjaciel otwierał szeroko oczy z zaskoczeniem, niemal
jednocześnie uśmiechając się radośnie i z wyraźną ulgą – wówczas pojawiało się
coś znacznie silniejszego niż wzruszenie. To był ten moment, gdy Michał
naprawdę wiedział, że wrócił.
Sebastian przyciągnął go do siebie i
mocno objął. Dopiero po tym, dopiero po tej krótkiej chwili zdradzającej nie
tylko obecną radość, ale i wcześniejszy niepokój, odsunął się i powiedział
zgryźliwie:
– No nareszcie. I doceniam, że nie w
sobotę o piątej nad ranem.
– Raz mi się zdarzyło – roześmiał się
Michał. – Ale tym razem dobrze wyliczyłem.
– Cieszę się, że jesteś – odpowiedział
Sebastian poważniejszym tonem.
– Ja i twoje rękawiczki – uświadomił
mu wesoło, wyciągnął te rękawiczki z kieszeni kurtki i podał przyjacielowi. –
Nie zgubiłem, jestem z siebie dumny.
Sebastian uśmiechnął się lekko,
schował rękawiczki do kieszeni swojego płaszcza na wieszaku, po czym spojrzał
na Michała uważnie.
– Wyglądasz koszmarnie – powiedział
ciepło. – Zarośnięty, brudny, wygnieciony, jakbyś się wytarzał dokładnie w
ściółce leśnej. I masz tak rozanieloną gębę, zupełnie z innej bajki.
Poskładałeś się?
– Tak – odparł Michał z tą upajającą,
porządkującą wszystko i przywracającą do normy pewnością, której tak mu
brakowało na początku marca. – Zupełnie się poskładałem.
– Do przyszłego roku – dokończył
przyjaciel spokojnie, tonem, w którym pobrzmiewało i zrozumienie, i rezygnacja.
– Trudno. Ale dobrze, że ten rok masz już z głowy.
– Ja mam czy ty masz? – wyrwało mu się
mimowolnie.
– Obaj. Ale ja chyba bardziej –
przyznał Sebastian po chwili wahania.
Ani jego wahanie, ani jego rezygnacja,
ani jego sygnalizowane mniej lub bardziej wyraźnie niepokój i ulga – nic z tego
nie starało się wywołać wyrzutów sumienia. To były po prostu elementy całości,
elementy powrotu, elementy powitalnej rozmowy, ale w żadnym wypadku nie
wymówki, nie pretensje, nie uraza. Michał miał ochotę podziękować, tylko nie za
bardzo wiedział, jak – bo to zrozumienie i poszanowanie cudzej przestrzeni było
czymś tak do głębi Sebastianowym, że nie dawało się za nie podziękować bez
popadania w jakieś egzaltowano-patetyczne frazesy. To zresztą wielokrotnie
powracało, ten problem, ta nieumiejętność podziękowania Sebastianowi – ten brak
odpowiednich słów i niemożność powiedzenia, pełnego wyrażenia swojej
wdzięczności, zachwytu, uwielbienia wręcz. Słowa okazywały się nie dość
dogłębne, za powierzchowne, zbyt wyeksploatowane, za bardzo codzienne, by
spełniały swoją rolę.
Tyle że Sebastian sporo rozumiał bez
słów. Tak jak teraz – gdy przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W
końcu jednak Michał się przełamał. Pal diabli, jak głupio to zabrzmi.
– Jesteś niesamowity – powiedział
cicho. – Nie wyobrażam sobie takiego prawdziwego, pełnego powracania bez tego
powracania najpierw do ciebie.
Zabrzmiało strasznie głupio i ckliwie.
Na szczęście Sebastian umiał hamować nadmiar takiego głupio-ckliwego nastroju,
bo po łagodnym, sygnalizującym zrozumienie przekazu uśmiechu oświadczył kpiącym
tonem:
– Jasne, że sobie nie wyobrażasz,
skoro ja mam twoje klucze od chałupy.
To wystarczyło, by przełamać nieco
patetyczny nastrój, który zawsze się pojawiał tuż po powrocie. Michał roześmiał
się i pokiwał głową.
– Fakt, masz – przyznał. – Dzięki za
przechowanie.
– Nie ma sprawy – odparł Sebastian
spokojnie. – Przyniosę ci, poczekaj.
Już nie proponował mu wejścia do
pokoju albo kuchni, napicia się lub zjedzenia czegoś, umycia się, odpoczynku –
już go znał, już znał jego rytm, już wiedział, po paru wspólnych marcach, że
Michał ten pierwszy posiłek, ten pierwszy prysznic, ten pierwszy odpoczynek
musi przeżyć u siebie, we własnym mieszkaniu, w swoich czterech kątach. I sam,
sam ze sobą. I Sebastian nie miał o to żalu, pretensji czy złości.
– Trzymaj – powiedział, gdy wrócił z
pokoju, i podał mu czarną teczkę oraz jakąś niedużą reklamówkę. – Wszystko jest
w środku. Mój komputer nie miał na szczęście tym razem kryzysu osobowości i nie
musiałem ci grzebać w laptopie.
– Jak cię znam, pewnie i tak nie
umiałbyś się przemóc – stwierdził Michał z mieszaniną rozbawienia i nagany. –
Masz naprawdę porażający imperatyw uszanowania cudzej prywatności.
– To źle? – mruknął Sebastian,
uśmiechając się lekko. Michał spoważniał.
– Nie – odpowiedział szczerze, znów
nieco ciszej, jak zawsze, gdy mówił mu coś takiego. Jakby w tych momentach,
przy tych słowach, przy tych sprawach musiał ściszać głos – czy dlatego, że
dotykał tematów tak dla siebie ważnych, o których nie umiał nie mówić inaczej
niż o tych codziennych – czy dlatego, że wchodził na jakiś grząski, delikatny
teren, po którym trzeba się było poruszać jak najostrożniej – czy dlatego, że
akurat coś go teraz ścisnęło dziwacznie w gardle, w krtani, w klatce
piersiowej, w żołądku, sam nie wiedział, gdzie, ale to się pojawiało zawsze po
powrocie z marca i niejeden raz w ciągu normalnego roku, gdy znów dostawał od
Sebastiana jakiś wyraźny, potrzebny, przywracający światu porządek sygnał bycia
obok, wsparcia, przyjaźni. – Przeciwnie. Uwielbiam cię za to.
Sebastian miał naprawdę urzekającą
umiejętność wyważenia między powagą a żartem, tym czymś ckliwawym a
odckliwiającą atmosferę kpiną, oraz wybrania najwłaściwszej w danym momencie
reakcji. I teraz na przykład wiedział, że najlepszą odpowiedzią będzie
przesunięcie palcami po policzku i szyi rozmówcy. Bez komentowania, ale i bez
ignorowania, bez niepotrzebnego żartowania, ale i bez bezsensownego
upatetyczniania sytuacji.
Dobrze się patrzyło Sebastianowi w
oczy – nawet po powiedzeniu czegoś wyjątkowo obnażającego psychicznie, czegoś
wyjątkowo patetycznego czy czegoś wyjątkowo problematycznego. Nie było wstydu.
Ta myśl uderzyła teraz Michała bardzo mocno: nie wstydził się. Nie bał się. Nie
żałował. Bez względu na to, co powiedział. Zdawał sobie z tego sprawę na co
dzień, owszem, ale w niektórych momentach ta świadomość powracała, pojawiała
się, uświadamiała z niesamowitą ostrością. I to było wspaniałe uczucie.
Sebastian wreszcie poklepał go lekko
po ramieniu i ten gest pozwolił wrócić do zwyczajności. Nie „normalności”, bo i
tamto było normalne – ale mniej zwyczajne właśnie, bardziej wyjątkowe, należące
do tej relacji, która istniała tylko między nimi dwoma i do której nie
wpuszczali nikogo postronnego. Więc teraz, dzięki temu poklepaniu po ramieniu,
można było wyjść z tamtej tylko ich atmosfery i wejść w zwyczajność, w
codzienność, w to, do czego miała dostęp i reszta świata.
– Wracaj do domu, Michasiu – odezwał
się Sebastian; Michał uśmiechnął się szeroko, słysząc to zdrobnienie, które
tolerował tylko w ustach przyjaciela – tolerował, ba, ogromnie lubił – i
którego Sebastian używał bardzo rzadko, zazwyczaj w tych momentach
„niezwyczajnych”. Choć czasem i złośliwie, jak wtedy, gdy oświadczał z wredną
miną: „Zabieram cię do dentysty, i spróbuj mi pyskować, Michasiu, a sam ci
urządzę leczenie kanałowe”.
– Już wróciłem – odparł prosto.
– Wiem. – W uśmiechu Sebastiana
pojawiło się coś ogromnie ciepłego. – A teraz zjeżdżaj do swojej chałupy, umyj
się, ogól, bo wyglądasz koszmarnie z tą zarośniętą na rudo gębą, zarost w ogóle
pasuje ci jak pięść do nosa. I wyszoruj się porządnie, bo bez obrazy, ale da
się poczuć te twoje trzy tygodnie na łonie przyrody. – Michał roześmiał się i
pokręcił głową. Fakt, sam też je czuł, a twarz, ostatni raz byle jak ogolona
cztery dni temu w toalecie na którymś dworcu, drażniła. – A potem – podjął
Sebastian – zjedz porządnie, połóż się do łóżka, przepraszam, na tym twoim
materacu, okryj się porządnie kołdrą i wyśpij się porządnie. I weź aspirynę –
dodał, spojrzał ostrzegawczo i dorzucił, nie zmieniając tonu ani wysokości
głosu: – Widzę twoją minę. Nawet nie próbuj ze mną dyskutować, weźmiesz
aspirynę, nie obchodzi mnie, jak bardzo nie lubisz zażywać leków, weźmiesz
aspirynę i przez weekend będziesz leżał w łóżku, cholera, na materacu, nie
chichocz mi tu, pod kołdrą. I załóż sweter na piżamę. Zamknij usta, nie ma
dyskusji, sweter i aspiryna. Leżysz, grzejesz się, odsypiasz, nie ruszasz się z
domu. Buzia na kłódkę – poradził życzliwie. – Przyjdę do ciebie w niedzielę
koło pierwszej, wtedy mi opowiesz, co będziesz chciał, ja ci opowiem wszystko,
z czego się wyłączyłeś przez te trzy tygodnie, zrobię ci obiad i sprawdzę, czy
się stosowałeś do zaleceń. Z głodu do niedzieli nie umrzesz, w poniedziałek
zrobiłem ci zakupy, tak mi z wyliczeń wychodziło, że wrócisz pod koniec tego
tygodnia. Na stole w kuchni masz pocztę, odebrałem ci polecony z „Fantastyki”,
do tego właśnie służą te upoważnienia, o które ci zawsze marudzę, z herbacianej
szafki wywaliłem kilka przeterminowanych herbat i rozmroziłem ci lodówkę, bo w
zamrażalniku zrobiła ci się Grenlandia i prawie zaprowadziły się pingwiny. Jak
będziesz gotował zupę z mrożonek, to bądź łaskaw pamiętać o wrzuceniu do niej
kostek rosołowych, bo nie zdzierżę, jeśli znów poczęstujesz mnie takimi
pomyjami jak ostatnio. – Zastanowił się przez krótką chwilę, po czym podjął: –
Najlepiej w ogóle tego nie ruszaj, ja ci ugotuję, znając cię, wytrzymasz do
niedzieli na samych kanapkach. W tej reklamówce masz chleb, dzisiejszy,
mulatek, więc do niedzieli będzie dobry, i aspirynę też. Aha, postaraj się nie
słuchać wiadomości w radiu, bo ci idioci z rządu kolejny raz wymyślili sobie
zmiany w kanonie lektur i dla twojego własnego dobra lepiej, żebyś nie
wiedział, co postanowili wyrzucić. No, to tyle – zakończył z zadowoleniem,
przyjrzał się słuchaczowi i spytał zdziwiony głosem: – No co tak stoisz, idź do
domu i rób, co ci powiedziałem.
Michał uśmiechnął się lekko, poprawił
plecak na ramionach, przełożył teczkę i reklamówkę do lewej dłoni, a prawą
wyciągnął do przyjaciela.
– Idę – powiedział posłusznie. –
Jasne, że idę i robię, jak każesz, nawet nie śmiałem pomyśleć, żeby
podskakiwać.
Uścisk dłoni Sebastiana był mocny,
zdecydowany – powrotny. Właśnie taki, jakiego było potrzeba. Do jakiego się
zatęskniło. Do jakiego się powróciło.
Ostatnim powitaniem było powitanie
własnego mieszkania. Wspaniale znów stanąć w progu swoich drzwi, wejść do swego
małego przedpokoju, zawiesić kurtkę na swoim wieszaku, pod nim postawić buty, a
potem przejść dalej – do siebie, u siebie. Jego pokój, jasny, niemal pusty,
materac z poduszką i zasłaną równo kołdrą – znać rękę Sebastiana – na ścianie
od strony drzwi półka z dwudziestoma trzema książkami, w obu kątach po lewej
dwa biało-fioletowe tekturowe kartony, pomiędzy nimi głośniki i wieża, jasne panele
na podłodze, białe ściany z kolorowymi cytatami – na fioletowo te z książek, na
zielono te z piosenek, na czarno te z filmów i spektakli. Jego pokój, jego
wyciszenie, jego wolność od posiadania.
Najpierw brał prysznic. W niewielkiej
łazience wyłożonej niedużymi, beżowymi kafelkami, przy zasuniętych drzwiach
kabiny prysznicowej, by uniknąć chlapania na podłogę – pod strumieniem gorącej
wody zmywał z siebie trzy tygodnie samotnych wędrówek, odcięcia od świata i od
siebie samego, zapomnienia o własnej codzienności, o szczecińskim tu i teraz, o
sprawach, które pozostawił za sobą gdzieś tam daleko, w miejscach, których
nawet nie potrafiłby odnaleźć na mapach; zmywał to wszystko z siebie mydłem,
szamponem, ostrą gąbką, którą szorował się tak, że całe ciało aż piekło.
Parzące krople wody spływały po skórze wraz z zapachem traw na polach, ziemi,
na której spał, mchu, ściółki leśnej, porannej rosy na łące, wypłukiwały z
pochylonej głowy resztki liści i igliwia zaplątanych we włosy, obmywały twarz z
uderzeń marcowego wiatru i deszczu, spłukiwały spomiędzy palców i z dłoni
pamięć dotyku piasku, kamieni, chropawej kory drzew, drapiących krzewów,
gałęzi. Unosił głowę i z zamkniętymi oczami poddawał się ostatniemu
strumieniowi, zanim zakręcił kran – a potem ręczniki, gwałtowne wycieranie
włosów, szorstki materiał przesuwający się po ciele, uczucie ścierania z siebie
resztek ucieczki – i piżama, po raz pierwszy od tak dawna piżama, zimna podłoga
pod bosymi stopami, gorąca herbata i trzy kanapki z żółtym serem – lodówka
rzeczywiście była dobrze zaopatrzona, po raz kolejny znać rękę Sebastiana.
Posiłek we własnej kuchni, przy niedużym, drewnianym, okrągłym stole, z nogami
wyciągniętymi wygodnie na drugim krześle, niebieskie ściany, kolorowa,
żółto-niebiesko-zielono-czerwono-fioletowa plama lodówki w rogu, nasilający się
gwizd czajnika, szum wody przy zalewaniu kolejnej herbaty, gorąca para
uderzająca w twarz, ciepło rozchodzące się po całym ciele już po pierwszym łyku
– wreszcie był w domu.
A potem znów we własnym pokoju – na
materacu, z kołdrą zsuniętą na bok, z herbatą na podłodze, już po rozpakowaniu
plecaka i umieszczeniu laptopa na jednym z kartonów – znów we własnym pokoju, z
poduszką między plecami a ścianą, ze „Śniadaniem mistrzów” Vonneguta w ręku, z
nastawioną płytą „Time” ELO, z wyraźną atmosferą spokoju i poczuciem bycia we
właściwym miejscu. A jeszcze potem zamykające się oczy, coraz trudniejsze
uniesienie ciężkich powiek, odłożenie książki na oślep na podłogę, poprawienie
poduszki, przyciągnięcie kołdry, ściszenie muzyki – i szybkie zapadanie w sen,
ze słabym i tępym bólem gdzieś z tyłu głowy, pojawiającym się zawsze przy
wielkim zmęczeniu. I wreszcie ostatnie uchwycenie czegoś sennymi zmysłami –
jakiś dźwięk zza okna, niewyraźny obraz pokoju spod rozchylonych na moment
powiek, przypomnienie smaku herbaty, zapach książek, muśnięcie kołdry w
policzek – i całkowita ciemność, zupełna cisza, ciężki, głęboki i długi sen
pozbawiony snów.
Sen po powrocie. Zagrzanie swojego
miejsca, zebranie sił na nowy rok, odpoczynek przed ponownym podjęciem się
codzienności.
W chwili gdy już niemal czuł, jak
nadchodzi sen, czuł też, że wrócił.
W sobotnie popołudnie Michał, ubrany w
ciepłą piżamę, sweter, skarpetki i owinięty kołdrą, po raz czwarty wybrał w
komórce numer Sebastiana.
– No wreszcie – powiedział z ulgą, gdy
przyjaciel odebrał. – Chyba ci się telefon wcześniej popsuł. Cześć.
– Cześć – odparł Sebastian. – Padł mi,
dopiero przed chwilą zauważyłem. Coś mu się z baterią robi, bo dzisiaj rano
ładowałem. Ostatnio parę razy tak mi się sam wyłączył, chyba muszę załatwić
nową baterię czy coś. Jak u ciebie?
Michał przygryzł dolną wargę, poprawił
sobie kołdrę na ramionach, westchnął i oświadczył z rezygnacją:
– Ja się chyba przeziębiłem.
– Co ty powiesz – zakpił Sebastian. –
Jakim cudem? Przecież przez ostatnie trzy tygodnie prowadziłeś tak zdrowy tryb
życia na łonie natury...
– Bardzo śmieszne – burknął Michał. –
Chory jestem, tak cię to bawi?
– No dobra, dobra – uspokoił go
Sebastian. – Już ci nie dokuczam. To zeznawaj, co ci jest.
– Kaszlę – zaraportował ponuro. – Mam
katar. Kicham. Zimno mi cholernie. Gardło mnie boli, podniebienie przy
przełykaniu, a gardło przy kaszleniu. I nie czuję smaku przy jedzeniu. I głowa
mnie boli.
– Ty cholerny palancie – warknął
Sebastian i Michał natychmiast pożałował swojej szczerości. – Gratuluję grypy
albo zapalenia płuc. Mierzyłeś temperaturę?
– Nie mam termometru.
– No jasne, bo po co. Brałeś aspirynę?
– Taaak.
– Nie kłam. Brałeś?
– No nie...
– Spałeś w swetrze?
– Mam nie kłamać?
– Tak.
– Nie.
– Nogi ci z dupy powyrywam –
rozzłościł się Sebastian. – Przecież ci mówiłem!
– Zapomniałem o swetrze – odparł
Michał obronnie. – I o aspirynie. Zasnąłem. Ale teraz już mam sweter. I
skarpetki. I zaraz wezmę tę tabletkę.
Sebastian wymruczał coś niewyraźnie
chyba obok telefonu, po czym odezwał się spokojniejszym tonem:
– Powinienem pamiętać o tej twojej
dziecinnej awersji do lekarstw i samodzielnie władować ci tę aspirynę do gęby.
No dobrze. Zupę gotowałeś?
– Nie, i nie kłamię.
– Tyle dobrego, jedno nieszczęście
mniej. Daj mi jakąś godzinę, ogarnę się, wpadnę do apteki i sklepu, przywiozę
ci trochę jedzenia i Gripex, bo aspiryna to już na bank za mało, termometr też,
zobaczymy, ile sobie nabiłeś, nafaszeruję cię lekami, ugotuję ci coś, spiorę, a
w poniedziałek zawiozę do lekarza.
– Nie mam podbitej książeczki –
przyznał się Michał, z trudem powstrzymując uśmiech, jaki wywołała ta groźba
lania. Jakby był małym dzieckiem, no naprawdę... – Trzeba by najpierw zahaczyć
o reda...
– Masz podbitą – przerwał mu Sebastian
z wyczuwalnym mściwym triumfem. – Wpadłem niedawno do twojej redakcji z twoją
przeklętą, przeterminowaną książeczką, ta dziewczyna, która to podbija, tak
mnie już dobrze zna, że nawet o nic nie pyta, tylko od razu przystawia
pieczątkę. W poniedziałek rano lekarz. Mam nadzieję, że cię ta twoja lekarka
rodzinna opieprzy na wszystkie strony i zapisze ci jakieś wyjątkowe paskudztwo
do zażywania.
– Świnia – obraził się Michał. –
Dzięki za książeczkę.
– Nie ma sprawy – odpowiedział
Sebastian już spokojnie. – Mam nadzieję, że w tej chwili leżysz pod kołdrą? Bo
nie chciałbym być w twojej skórze, gdy przyjadę, jeśli się okaże, że nie.
– Leżę, leżę – zapewnił szybko Michał.
– Jestem zakopany w piżamę, sweter, kołdrę, leżę, kaszlę, kicham, cierpię i w
ogóle. I mam ochotę na kakao, ale nie mam kakao, nie mam mleka i i tak nie
chciałoby mi się wstawać i robić.
– W porządku, zrozumiałem aluzję. –
Głos Sebastiana stał się zdecydowanie łagodniejszy. – Kupię po drodze kakao,
mleko i jak przyjadę, to ci zrobię. Przykryj się porządnie i pośpij, trochę mi
to wszystko zajmie. Najwyżej cię obudzę, gdy przyjadę, jeśli nie będziesz
reagował na dzwonek do drzwi, to zacznę wydzwaniać na komórkę, Nightwish w
twoim telefonie mógłby obudzić umarłego. A teraz owijaj się kołdrą i nie wystawiaj
spod niej nosa, zrozumiałeś?
– Zrozumiałem – zapewnił Michał. – A
słuchaj, ostro mnie opieprzysz, gdy przyjedziesz?
– Bardzo ostro – odparł z wyraźnym
zadowoleniem. – Najostrzej jak tylko potrafię. Trzy tygodnie na to czekałem.
– Ale ja jestem chory – przypomniał.
– Czyli nie będziesz miał za bardzo
siły się stawiać – podsumował Sebastian wrednie. – Zresztą, zobaczymy. Jeśli to
naprawdę poważne przeziębienie i rzeczywiście będziesz się paskudnie czuł, to
może ci trochę odpuszczę. Może. Na razie leż pod kołdrą i na mnie czekaj,
postaram się przyjechać jak najszybciej. Cześć.
– Cześć – mruknął Michał z
rozbawieniem. Odłożył telefon na podłogę, tuż obok poduszki, położył się na
boku, twarzą do ściany, z kołdrą naciągniętą pod szyję, i zamknął oczy. Teraz
pozostawało już tylko czekać. Za jakąś godzinę przyjedzie Sebastian, zajmie się
nim i będzie dobrze. Jak zawsze.
To był ten moment, w którym Michał po
raz ostatni, w sposób wyraźny, uspokajający i przywracający wszystko na
właściwe miejsce czuł, że wrócił, że naprawdę, na dobre i w pełni powrócił z
Czasu Wielkiej Ucieczki do swojej Doliny. Potem przyjechał Sebastian i wszystko
potoczyło się znanym, dobrym, wytęsknionym rytmem.
Marzec minął.
PRZYPISY:
1 T. Jansson,
„Dolina Muminków w listopadzie”, przeł. T. Chłapowska, Warszawa 2007, s.
28–29.
fot. Pexels
Bardzo przyjemnie czyta się Twoje opowiadania. Mam nadzieję, że dużo jeszcze napiszesz :)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę i dziękuję. Jasne, zamierzam jeszcze napisać dużo, dużo, bardzo dużo rzeczy, mam nadzieję, że zechcesz je przeczytać :)
UsuńWreszcie udało mi się to przeczytać po raz drugi, tym razem bez przerywania.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, pingwiny wprowadziły się prawie do lodówki Michała, czy zaprowadziły? Chyba bardziej wprowadziły, to zaprowadziły brzmi jakoś... Jakoś takoś nie tak.
Po drugie, gratuluję ukończenia "Włóczykija". Kiedy możemy spodziewać Cię następnych tekstów?
I czemu wszędzie taka pustka? Tu i na fragmentowniku.
Ciągle mi umyka, że miałam Ci odpisać... Dwa lata po to trochę późno, ale trudno ;)
UsuńGdzieś widziałam/czytałam to "zaprowadzenie się", więc jestem rozdarta; muszę jeszcze raz sprawdzić i się upewnić, a jeśli jednak się mylę - przerobię na "wprowadziły". Dzięki za zwrócenie uwagi.
I dziękuję za gratulacje :) Jak widzisz, powrót do "Musivum" trochę mi zajął, ale jednak wróciłam. Blog czytelniczy też planuję (po raz któryś z kolei) ożywić...