W
zeszły czwartek dostałam piękny prezent graficzny od StocadoGraphic. Umieściłam go na kilku podstronach jako swoisty header, a poza tym
uznałam, że to będzie świetny baner. Jeśli więc ktoś ma ochotę „podbanerować” u
siebie „Musivum”, to proponuję w ten sposób (pozwoliłam sobie trochę zmniejszyć
szerokość obrazka):
Stocado
Graphic, dziękuję!
EKSKURS
„NIEPOTRZEBNE,
ZBĘDNE, BEZSENSOWNE”. POSTSCRIPTUM
Rzeczy trzecie to te, które nie są ani
ważne, ani potrzebne [...].
Mimo to – i jednocześnie właśnie dlatego –
te rzeczy
się robi. Zrobienie czasem czegoś,
co jest niepotrzebne, zbędne, bezsensowne –
to luksus, gest wolności, higiena umysłowa. [...]
Stałam się kolekcjonerką rzeczy
trzecich,
własnych i cudzych. [...] zaczęłam zapisywać rzeczy trzecie –
na
początku tylko te, które sama robię,
potem także te, które robi moja rodzina,
moje przyjaciółki i przyjaciele, znajome i znajomi,
ostatnio również ludzie
zupełnie obcy,
z którymi gdzieś przypadkiem pogadam w autobusie,
w kolejce w
sklepie albo na ulicy.
Rzeczy trzecie mnie otaczają – to wspaniałe uczucie.
Agnieszka
Wisłok-Karecka, „Kobiece rzeczy trzecie,
czyli obowiązkowa powtórka z Virginii
Woolf”
Po
jednej stronie, na kołdrze, stała duża żółta miska z chipsami i mniejsza,
zielona, wypełniona połamaną na kawałki czekoladą Wedla z orzechami. Po drugiej
stronie, na nocnej szafce, znajdował się duży, pękaty, biało-czerwony „Kubek
szefowej” ze świeżo zaparzoną herbatą z kardamonu i maliny. Pomiędzy tymi
smakołykami, na środku łóżka, wylegiwała się Agnieszka, w ciepłej,
jasnoniebieskiej piżamie, z laptopem – Spockiem Drugim – na kolanach. Był późny
piątkowy wieczór, Finka, umyta już po dobranocnym spacerze, spała na swojej
poduszce koło drzwi pokoju, Agnieszka miała za sobą przyjemną, odprężającą
gorącą kąpiel, z YouTube’a płynęły jedna za drugą kolejne piosenki Cher –
najnowsza faza muzyczna, jaka człowieka dopadła – a LiveJournal z fikami do
„Star Treka” właśnie kusił nowymi tekstami.
Agnieszka
od lat była wielką wielbicielką „Star Treka”, szczególnie jego pierwszej,
najstarszej serii, a fiki startrekowe, szczególnie slashujące, szczególnie
ukochanego od zawsze Spocka z Kirkiem lub McCoyem, od pewnego czasu stały się
jej wielką internetowo-czytelniczą słabością. Najlepsze teksty pisały zwykle
autorki anglojęzyczne, więc owszem, można by się tłumaczyć stwierdzeniem, że
pogłębia się znajomość języka. Ale, w sumie, po diabła tłumaczyć? Agnieszka
uwielbiała slashujące fiki do „Stark Treka”, i tyle. Za angielski tylko je
dodatkowo ceniła, bo w tym języku sceny erotyczne z reguły wyglądały – brzmiały
– lepiej. Tak jakoś.
Na
jednej z ulubionych stron, żurnalowej społeczności o mało odkrywczej nazwie
„Slash Trek”, pojawiło się kilka świeżych tekstów, w tym dwa wyjątkowo dobrej
autorki. Spock z Kirkiem, cudnie. Długaśne posty, cudnie. Pierwszy – kolejny
rozdział już trwającego opowiadania, drugi – zupełnie nowa rzecz, one-shot. No
jeszcze cudniej.
Agnieszka
wepchnęła do ust dużą garść solonych chipsów, sięgnęła po herbatę i zaczęła
czytać. Reszta wieczoru zapowiadała się ogromnie przyjemnie. Może nawet potem
napisze komentarz.
***
Wśród
ostatnich zwiezionych od rodziców do własnego mieszkania rzeczy Sebastian
znalazł gitarę. Swoją gitarę. Tę gitarę, którą dostał w siódmej klasie
podstawówki na urodziny, tak jak wtedy marzył, i na której przez parę lat uczył
się grać w kole muzycznym. I której od początku studiów nie miał w ręku.
Ciekawe,
czy jeszcze pamiętam – pomyślał z melancholijnym uśmiechem. – Tyle rzeczy
kiedyś się chciało robić albo robiło, a potem to przepada jak kamień w wodę,
ciekawe, czy jeszcze pamiętam.
Pamiętał.
Śmieszne, naprawdę pamiętał – no, może nie wszystko, ale sporo. Przesiedział
dobre dwie czy trzy godziny, pogrywając sobie z pamięci jakieś fragmenty, a
potem wygrzebał z któregoś kartonu całe sterty nut i kolejne dwie godziny
zeszły na ćwiczeniu konkretnych utworów. Trochę się mylił, zdecydowanie stracił
wprawę i chwilami zastanawiał się, co to za przeklęta nuta i jak się te palce
układało – ale grał. Pewnie kiepsko, tylko jakie to miało znaczenie? Cała
przyjemność, którą kiedyś sprawiała gitara, powróciła z niesamowitą siłą.
Od
tamtej pory co jakiś czas po nią sięgał i grał – z pamięci, z nut, czasem coś
sobie wariacko improwizował. Tylko dla siebie, tak dla zabawy. Ogromnie
przyjemna sprawa. Szczególnie gdy nachodził go smętno-deszczowy nastrój w
smętno-deszczowe dni.
***
Olek
rozejrzał się wokół i z lekkim zakłopotaniem stwierdził, że dziewięćdziesiąt
procent osób szalejących po skateparku na Pogodnie to dzieciaki. No, może nie
dzieciaki, ale tak na oko licząc, licealiści i studenci. Poczuł się jak stary
koń, któremu się zachciało skakać przez przeszkody wraz kucami.
Na
szczęście w tym momencie zauważył Michała, który z deską pod pachą zbliżał się
szybkim krokiem. Podali sobie ręce i Olek przyznał, że trochę go krępuje ta
gromada małolatów.
–
Olej to – poradził Michał. – Serio. Akurat teraz jest dużo dzieciarni, ale ja
tu już takich staruszków na deskach widziałem, i to z takimi akrobacjami, że aż
mnie z zazdrości skręcało.
To
dodawało nieco otuchy. Zresztą po chwili zjawiła się Eliza ze swoim chłopakiem,
oboje profesjonalnie opakowani w kaski i różne ochraniacze na ręce i nogi. Pod
ich, starych deskorolkowych wyjadaczy, okiem Olek przypomniał sobie kilka
rzeczy, które umiał robić, gdy w podstawówce przez krótki czas jeździł na
desce. Trochę dalej, żeby nie przeszkadzać początkującemu, Michał robił niezbyt
płynne slalomy pomiędzy wyimaginowanymi przeszkodami. Potem Eliza miała im
pokazać jakąś sztuczkę z obracaniem się dookoła.
Śmieszne
to w sumie było, dorosły facet uczący się jak dzieciak jazdy na deskorolce. I
to jeszcze pod okiem własnych byłych studentów. Ale Olek świetnie się tamtego
popołudnia bawił. Gdy się żegnali, na pytanie Elizy, czy ma ochotę na powtórkę,
bo ona z Robertem regularnie raz w tygodniu robią takie spotkania dla początkujących
desek i uczą podstaw, za nic, tak dla siebie – Olek zdecydowanie odpowiedział,
że jasne, przyjdą w czwartek o osiemnastej, on i deskorolka.
I
przyszli. Nie tylko w tamten czwartek.
***
Agata
wpadła do sali bez tchu, wydyszała „Przepraszam, jestem!” i szybko zajęła swoje
miejsce z prawej strony pierwszego rzędu, na przodzie.
–
Spokojnie, dziewczyno, dziś Księżyc jest w układzie dynamicznym do Saturna,
mało przyjazny czas dla pośpiechu – odpowiedziała wesoło Dominika. – Wdech i
prawa dłoń do lewej stopy, dziewczyny.
No,
jeszcze trwała rozgrzewka, to dobrze. Agata poprawiła zawiązany w pośpiechu
na biodrach czerwony pas, wzięła kilka głębokich oddechów, a potem przyłączyła
się do ćwiczeń. W wielkim lustrze, przed którym się uczyły, widziała odbicie
siebie i innych dziewczyn z grupy – jednej studentki, paru trzydziesto-,
czterdziesto- i pięćdziesięciolatek, wysokich, średnich i niskich, chudych,
szczupłych i grubych, blond, rudych, brązowych, czarnych, z kolorowymi pasami,
na których pobrzękiwały złote albo srebrne monety.
–
Shimmy dołem i wężowa! – krzyknęła Dominika, tym samym kończąc rozgrzewkę i
zaczynając właściwą część lekcji, więc wszystkie zgodnie zaczęły trząść
biodrami oraz odpowiednio unosić raz prawą, raz lewą rękę. W drugim rzędzie,
między Dominiką a Agatą, stała Wioletta, strasznie wysoka, strasznie szeroka i
w bezruchu nieco nieforemna – ale kiedy tańczyła, jak ta kobieta się ruszała,
jak wyglądała! Trudno było oderwać oczy. A Martyna z drugiego końca sali, ta z
dredami? Jakby się urodziła do shimmy. A pozostałe? Poszczególne ruchy
wychodziły im lepiej albo gorzej, jednej tak, innej tak, kolejnej jeszcze jakoś
tam, ale to nie błędy zwracały uwagę, tylko ten żywioł radosnej, roztańczonej
kobiecości. To był jeden z powodów, dla których Agata zakochała się w tych
zajęciach: to niesamowite coś, co taniec brzucha robił z kobietami. Odzyskiwał
je dla siebie; dawał im poczucie seksowności i zmysłowości, oparte nie na
zewnętrznych wymogach estetycznych, tylko na tej zabawie z ciałem; pozwalał poczuć
się pewnie z własnymi udami, biodrami, brzuchami, piersiami, ramionami. Agata,
jak większość normalnych kobiet niemieszcząca się pod jakimś względem w
„modelowych wymiarach z Cosmo” – na tańcu brzucha czuła się w swoim ciele
fenomenalnie. Co najlepsze – po zajęciach przez długi czas też.
–
Twist i idziemy w lewo! – padło polecenie prowadzącej. – I podkreślenie lewą
ręką!
Ze
śmiechami, bo chwilami wchodziły sobie w drogę albo gubiły twist przez machanie
dłońmi, ćwiczyły w najlepsze.
–
W sumie to po co ci ten taniec? – zapytał kiedyś Maciek, w samych początkach
ich związku.
–
Po nic – odpowiedziała Agata ze zdziwieniem. – Żeby mi było fajnie. A po co
tobie sklejanie samolotów z papieru?
–
No... chyba też po nic – przyznał z uśmiechem.
–
No właśnie.
–
Dobra, to już rozumiem.
Ale
nie, tego się nie dało tak naprawdę zrozumieć, jeśli się w tym bezpośrednio nie
uczestniczyło – tego żywiołu, jakim kobieta się stawała w tańcu brzucha,
szczególnie podczas tańczenia całego układu. Niczym Niagara, idąc tropem jeden
z ulubionych piosenek Agaty, miażdżyło się wszystkie wątpliwości, odgórne
kanony i rozmaite „wypada – nie wypada”. I pozostawała radość, czysta,
absolutna radość z trzech rzeczy: że jest się kobietą – że się tańczy – i że
jest się kobietą, która tańczy.
–
Ósemka pozioma w lewo klatką i shimmy dołem! – krzyknęła Dominika, a jej
kolczyki, futrzaste pawie pióra, podskoczyły jakby na potwierdzenie polecenia.
***
Julek
otworzył sobie piwo i ułożył wysypane z nowej paczki papierosy w okrąg. Właśnie
tak, butelka Dębowego, otoczona kilkunastoma Marlboro, popcorn w paczce obok i
ustawiony już do włączenia film na laptopie. Lidka odprężała się u siebie.
Mieli z siostrą kilka zasad dotyczących wspólnego mieszkania, a jedna z nich
brzmiała: wieczorami nie nachodzimy się w swoich pokojach, chyba że na wyraźne
zaproszenie. Julek wolał nie wnikać, co Lidka robi sam na sam i tak samo wolał,
żeby ona nie wnikała, co on robi. Może czyta. Może gapi się sufit. Może ogląda
jakiś babski serial. A może pornosy, jak on.
No
właśnie, pornosy. Najlepszy sposób, żeby się odprężyć, bo po całym tygodniu
użerania się z głupimi nastolatkami, które nie odróżniają „ils ont” od „ils
sont”, oraz z ich głupimi rodzicami, którzy nie odróżniają ocen za wiedzę – a
raczej za jej brak – od ocen za zachowanie – a raczej też za jego brak – swoich
bachorów, oraz z głupim dyrektorem, który już w ogóle niczego nie odróżnia,
człowiekowi naprawdę należało się coś od życia. Taki pornos na przykład. Trochę
ładnych męskich dup, trochę filmowego seksu, gdzie nigdy nie pęka prezerwatywa
i nie ma żadnych kłopotliwych momentów, trochę możliwości powyśmiewania się z
głupoty tych filmów i badziewnego wyglądu części aktorów – czegóż chcieć od
życia więcej, na te półtorej godziny?
Potem
coś napisze. Po solidnej dawce takich pornosowych bzdur, czasem jeszcze
wspomaganych bardzo stereotypowymi yaoicowymi opowiadaniami z netu, Julka aż
roznosiła potrzeba dobrej literatury. A najlepszą literaturę mógł znaleźć u
siebie. No, dla ścisłości, u Prousta, u Balzaca, u Colette i u siebie.
Pierwsze
minuty pornosa już mu poprawiły humor, nawet perspektywa sobotniego posiedzenia
ze sprawdzianami trzech klas przestała tak ciążyć. Ładnego faceta wzięli na
głównego bohatera.
–
Tylko czemu oni im tak wszystko golą? – mruknął Julek z papierosem w ustach. –
Jak jakieś pierdzielone lalki albo nielaty. Jakbym chciał faceta gładkiego jak
lalka – poinformował ekran laptopa nieżyczliwym tonem – to bym sobie kupił
właśnie taką gumową lalkę, kurwa. No tak, tak – syknął po chwili wściekle pod
adresem kolejnych postaci – jeszcze go sobie poobracaj tak w kółko parę razy,
to go sobie razem z własnym fiutem odkręcisz!
Bawił
się coraz lepiej. Piwo było dobre, papierosy gryzące w podniebienie, a pornol
głupawy jak diabli. Fenomenalny wieczór.
***
Postmodernista
od dupy strony
z/w,
herbata
Delila-H
spoko,
ja poszukam tego obzka do Twojego komenta
*obrazka
tego
z facepalmem Picarda
Metodyczna
Zołza
To
to moja propozycja do kolejnego kawałka:
(kawałek)
„Wsadziłem w Naruto jeden palec. Wsadziłem w Naruto drugi palec. Wsadziłem w
Naruto trzeci palec”.
(moje)
I w ten sposób dowiedzieliśmy się, ile palców ma Sasuke: trzy!
Delila-H
wsadziłem
czwarty palec, wsadziłem piąty palec, wsadziłem szósty palec. i się zdziwiłem,
jaki to ja zdolny jestem
Metodyczna
Zołza
*ómiera*
Postmodernista
od dupy strony
*też
ómiera*
ale
wy jesteście pewne, że ta aŁtorka jest po dwudziestce?
bo
mnie to wygląda na dwunastkę
Metodyczna
Zoła
Jest
po dwudziestce. Sprawdzałam na jej bogu. A jeśli udaje, to tym gorzej dla niej.
Delila-H
nie
no, jeśli NIE udaje, to tym gorzej dla niej
Metodyczna
Zoła
*blogu
Postmodernista
od dupy strony
btw,
co do tekstu
nie
chcę być niesmaczny, ale jako praktykujący gej po tylu palcach w tyłku chyba
bym uprzejmie zapytał faceta, czy zgubił tam gdzieś klucze, że tak intensywnie
gmera
Delila-H
*ómiera*
Metodyczna
Zołza
*ómiera*
Michał,
ja cię kocham.
Jak
kiedyś zmienisz orientację, to jestem do ciebie pierwsza w kolejce!
I
nie będę gubić kluczy, słowo honoru.
Postmodernista
od dupy strony
*ómiera*
OK,
zapamiętam
moje
pierwsze oświadczyny
warto
było się przyłączyć do analziatorni :D
Delila-H
aaa,
Zocha, Ty wrzucisz tę poprzednią, gotową analizę, dobra? bo ja w sobotę mam
malowanie mieszkania i pewnie będzie masakra ze wszystkim. a
Metodyczna
Zołza
Jasne,
wrzucę, spoko.
Delila-H
Michał
się nie lubi z szablonem
Postmodernista
od dupy strony
szablon
jest do dupy
ZMIEŃMY!!!
Delila-H
no
zmienimy, zmienimy. jak pomaluję mieszkanie, to zrobię parę nowych layów
i
wybierzemy
i
zrobię taki Michałoprzyjazny
żebyś
się z czcionką i cutem wiecznie nie bił :*
Postmodernista
od dupy strony
dzięki
:*
Delila-H
bo
potem robisz syf w całych postach ;/
Postmodernista
od dupy strony
w
ramach strajku!
Delila-H
xD
Metodyczna
Zołza
Tu
też jest fajny kawałek, patrzcie:
„Wszedłem
w niego jednym gwałtownym słodkobrutalnym ruchem cały od razu i poczułem jak
swoimi sokami zalewa mnie potężna i nieziemska rozkosz...”
Ałć.
Takie zdanie boli przez całe życie.
Delila-H
zalała
go rozkosz w postaci krwi i porozrywanych kawałków jelita cienkiego
czy
grubego
w
każdym razie bleee -_-
Postmodernista
od dupy strony
po
takiej dawce erotyki człowiek zaczyna dostrzegać piekni celibatu ,_,
*piękno
Metodyczna
Zołza
xDDD
I
wewnętrznej chirurgii plastycznej!
Postmodernista
od dupy strony
xD
z/w,
herbata
Metodyczna
Zołza
Ile
Ty tej herbaty żłopiesz? O.o
Postmodernista
od dupy strony
ile
się zmieści
z/w
nie
zaczynajcie beze mnie analizy megaorgazmu z porozrywanych jelit!
Metodyczna
Zołza
*ómiera*
Delila-H
ja
się zaczynam bać tego blogaska...
***
W
środowy wieczór Wiktor był zmęczony – w nieprzyjemny, irytujący sposób –
przetłumaczeniem piątego rozdziału kolejnego thrillera, który mu wcisnęli.
Jednak wolał spokojniejsze książki, bez tego całego naładowania dramatów,
sensacji, krwi i reszty. Przy pierwszym czytaniu, w oryginale, ta powieść
wydawała się nawet znośna, ale teraz, podczas tłumaczenia, każda strona
męczyła. Ale za to szło szybko. Banalna książka, banalny tekst, banalna praca
nad przekładem.
Na
szczęście zaraz po tym miał się wziąć za „Life’s Little Ironies” Hardy’ego. Nie
dla Przekątnej, tylko dla pewnego małego, niszowego wydawnictwa, które gdzieś
niedawno namierzył i utrafił akurat w dobry moment. Hardy jest jego. Skoro
Przekątna zaczyna schodzić na nudnawe thrillery, on może bez wyrzutów sumienia
robić translatorskie skoki w bok.
A
teraz, po całym dniu pracy, należała mu się nagroda. Wszedł na stronę „Spectrum
Nexus”, wybrał kategorię „yaoi” i w osobnych zakładkach otworzył kilka
ciekawych graficznie tytułów. Herbata już stała na biurku, górne światło było
zgaszone. I tylko ELO z płyty w tle.
Do
czytania mang yaoi – ani tekstów yaoi – Wiktor nikomu by się nie przyznał. Do
czytania mang nie przyznałby się w ogóle. No, yaoi też. Ale mang szczególnie. W
sumie to była taka dziecinada, trochę głupawe marnowanie czasu. Ale przecież
pracował zawzięcie cały dzień i należało mu się jakieś odprężenie przed snem.
Zresztą, nikt nie widzi, nikt nie wie, nikt się nie może wtrącać.
Pierwsze
dwie mangi szybko wyłączył – w jednej kreska okazała się dobra tylko na
okładce, na kolejne rysunki nie dało się patrzeć bez zgrzytania zębami; druga
miała raptem dwa rozdziały i nawet się jeszcze nie rozkręciła. Trzecia była
banalna, ale miła. Za to czwarta – no, ta wciągała. I zachwycała kreską. I
miała naprawdę ładne sceny erotyczne, ani za bardzo, ani za mało rozrysowane.
Piątą
mangę Wiktor włączył już trochę na siłę, wbrew własnemu zmęczeniu. Chciał na
czymś skupić oczy i myśli. Bo jeśli wyłączy komputer, zanim będzie naprawdę
padał na twarz z senności, to pewnie znów sięgnie po komórkę. I po raz –
pięćdziesiąty, osiemdziesiąty, setny? – w każdym razie kolejny przeczyta SMS,
który dostał koło południa. I który znał już na pamięć, a mimo to miał ochotę
znów go zobaczyć. No naprawdę, ile można czytać jeden SMS, jak jakaś napalona
nastolatka?
Więc
zamiast tego czytał nową mangę. Odprężała, coraz bardziej przybliżała do snu i
pozwalała oderwać się na chwilę od tego niepokojąco czułego tonu otrzymanej
wiadomości.
„To
będę u Ciebie jutro o 18. Piątek mam jednak wolny, grupa mi przełożyła grekę.
Zrobię Ci fajne śniadanie :) Jak Ci czegoś brakuje w lodówce, to napisz, kupię
po drodze. Tęsknię. I myślę o Tobie.
PS
Olka Cię pozdrawia. Umieramy z nudów na konsultacjach, a studenci opowiadają
nam bzdury o dinozaurach w średniowieczu :(”
To
będzie czwarta wspólna noc. Wiktor nadal czuł się niekomfortowo z tak
intensywną i długą obecnością innego człowieka we własnym mieszkaniu – a
jednocześnie w tej obecności było coś przyjemnego, choć z tym także się jeszcze
dziwnie czuł.
W
każdym razie nie musiał robić zakupów, tyle dobrego. Mang sobie jutro wieczorem
też nie poczyta, więc dziś może się skusić na jeszcze jeden albo dwa tytuły.
Jutro będzie miał co innego do roboty.
A
w piątek rano druga osoba znowu mu rozwali rytm dnia swoim spaniem do
dziewiątej czy dziesiątej i marudzeniem, żeby on, Wiktor, jeszcze nie wstawał,
tylko się przytulił.
Ale
ta druga osoba zrobi też śniadanie. Zawsze jakiś plus.
Włączył
kolejną mangę. Ostatnia na dziś, bo już ledwo patrzy na oczy. Ale jeszcze ta
jedna, przed snem. Tak dla odprężenia.
***
Ina
po ostatnich tygodniach miała tak serdecznie dosyć wszelkich poważnych spraw,
szczególnie wszelkich poważnych spraw komputerowych, że nawet wysłanie
służbowego maila działało na nią odpychająco. Zrobienie nowej strony dla firmy
cateringowej, zadanie wydające się z początku takie lekkie, łatwe i banalne,
szybko okazało się wampirem energetycznym, który pożerał ją bez litości.
Zleceniodawcy chyba uparli się, żeby uprzykrzyć człowiekowi życie ciągłym
niezdecydowaniem, wiecznym marudzeniem i czepianiem się każdej pierdoły. Ale
wreszcie dobrnęli do końca i – naprawdę, naprawdę! – miała to z głowy.
–
Chcę mieć dziś absolutny święty spokój – zapowiedziała Staśkowi stanowczo już w
drzwiach mieszkania. – To się dzisiaj naprawdę skończyło, chcę mieć spokój, nie
rozmawiam o tym, nie myślę o tym, chcę obiad, wino i żadnej polityki z
telewizora w tle. I chcę lody. I marzy mi się cisza, gdy nikt mi nie kłapie
dziobem nad uchem.
–
Nie będę kłapał dziobem – obiecał Stasiek, obejmując ją mocno. – Obieram
fasolę, cieszysz się?
Cieszyła
się. Cieszyła się z podanego obiadu, z uśmiechu męża, z pysznej Kadarki i
kojącej atmosfery domu. Cieszyła się z zakończenia cateringowego koszmaru.
Cieszyła się, że mogą ze Staśkiem część wieczoru spędzić razem, a część osobno,
bez pretensji czy podejrzliwo-protekcjonalnych „a co ty się tak w ekran
bezsensownie gapisz?”.
Stasiek
poszedł później oglądać – chyba po raz tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty
dziewiąty – „Szklaną pułapkę”. Ina, w drugim pokoju, rozsiadła się wygodnie
przed komputerem, z kolejnym kieliszkiem wina, zalogowała się na Blogspocie i
przeciągnęła się z zadowoleniem. Sporo zamówień. No to zaraz strzeli sobie
szablonik albo dwa, będzie fajnie.
Robienie
szablonów na blogi to była taka dziecinada, na pewno, ale ogromnie tę dziecinadę
lubiła. Robiła je już na studiach, dla siebie albo zainteresowanych znajomych z
sieci. Własny blog z szablonami – ten obecny, w ogóle trzeci, ale pierwszy w
naprawdę udany – prowadziła od ponad dwóch lat.
Zamówienie
z nowej ocenialni. Z blogu z fikami do „Harry’ego Pottera”. Z dwóch
blogów-pamiętników. Z blogu koniarskiego. Z blogu z opowiadaniami fantasy. Z
kolejnej ocenialni, która chce zmienić wystrój. Z czterech blogów książkowych.
Zdecydowała
się na blog o koniach i jeden z czytelniczych. Akurat na nie miała dziś
nastrój.
Robiła
szablony za darmo. Nie tylko dlatego, że tak to się najczęściej odbywało – na
palcach jednej ręki mogłaby policzyć znane sobie szabloniarnie, którym trzeba
było płacić – lecz również dlatego, że traktowała to po prostu jako rozrywkę.
Co więcej, dzięki temu robienie szablonów naprawdę miało charakter zabawy i
relaksu, a nie jakiejś formy pracy. Podziękowanie od zamawiających i
umieszczenie jej linku bądź buttonu na blogach wystarczało zupełnie.
Zaczęła
od koni. Ogromnie lubiła konie. Miała już w głowie wstępny zarys całego laya, w
kilku wersjach kolorystycznych. Najpierw zrobi szkielet całości, zabawa z
nagłówkiem potem.
Dobrze,
że na jutro wzięła urlop. Może posiedzieć w nocy i pobawić się z szablonem.
***
Kadłub
został przyklejony już tydzień temu, kolejny element przed trzema dniami. Klej
wysechł, wszystko się dobrze trzymało, nadszedł czas na dalsze prace. Seweryn powoli
wsunął do szyjki butelki szczypce i delikatnie dotknął pierwszy z trzech
masztów, czyli ostatni, tylny, by sprawdzić, czy dobrze się trzyma w otworze
kadłuba, po czym zaczął ostrożnie doklejać żagiel i wanty. Nie miał pojęcia,
ile to trwało, zawsze tracił poczucie czasu przy swoich statkach. Gdy w pewnej
chwili się wyprostował, poczuł – mimo lekkiego bólu w karku i plecach –
prawdziwe odprężenie. Bezanmaszt wyglądał pięknie.
Robił
galeon – gwoli ścisłości, „San Martin”, szesnastowieczny portugalski okręt,
który należał do dowódcy Wielkiej Armady, księcia Medina-Sidonia. Historyczne
statki stanowiły ulubiony temat Seweryna, a z tym galeonem zmagał się po raz
trzeci – tym razem powinno mu wyjść prawdziwe dzieło sztuki. Pięciolitrowa
przezroczysta butelka po winie, którą dostał niedawno od jednej z sąsiadek z
bloku, umożliwiała stworzenie naprawdę dużego modelu, o wiele bardziej
efektownego niż wersja pierwsza, sprzed parunastu lat – kompletna porażka – i
wersja druga, sprzed lat bodajże sześciu, którą podarował swojemu ówczesnemu
chłopakowi. Tamtej też sporo brakowało do doskonałości, niestety. Teraz jednak
– teraz powinno być właśnie tak, jak sobie wymarzył.
Była
niedziela. Rano sprzątnął klatkę Lory, która w tym czasie polatała po pokoju,
później odwiedził tatę, zjedli razem obiad, a teraz miał trochę czasu tylko dla
siebie. Tak mu od paru dni chodziła po głowie miła myśl: w niedzielę po
południu wezmę się dalej za maszty „San Martin”.
Budować
statki w butelkach zaczął pod koniec podstawówki, jeszcze pod okiem dziadka, i
zaraził się tą pasją na dobre. Taka drobiazgowa, wymagająca pełnego skupienia i
pewnej ręki praca niesamowicie odprężała. Można było wtedy myśleć o wszystkim
albo nie myśleć o niczym, a to niesamowite uczucie, że buduje się statek – co z
tego, że w miniaturze – było cudowne. Co więcej, budowę należało wykonywać
etapami, z uwagą i przerwami: wycięcie i złożenie poszczególnych elementów,
sklejenie kolejnych części, odczekanie, aż klej wyschnie, nie mówiąc już o
samym zaprojektowaniu, dobraniu proporcji, wyszukaniu informacji w źródłach,
wymyśleniu całej „scenografii butli” – to wszystko zajmowało czas. Zajmowało
też myśli, w wyjątkowo przyjemny sposób. Rozmyślania nad tworzonym modelem
wypełniały wolne chwile, nudne momenty codzienności albo ostatnie minuty tuż
przed zaśnięciem.
Najśmieszniejsze,
że już złożony statek, tkwiący dumnie w butelce i wypieszczony do ostatniego
szczegółu – jakoś mniej rajcował. Oczywiście, nie każdy. Seweryn miał
kilkanaście swoich ukochanych modeli, wielkich i mikroskopijnych, które trzymał
w mieszkaniu i mógł oglądać w nieskończoność. Ale większość po ukończeniu
przestawała tak zajmować, zresztą dlaczego miał wszystko chować dla siebie,
niech innym też to sprawi przyjemność. Więc rozdawał swoje statki – osobom, które
szczególnie lubił i z którymi znał się na tyle dobrze, by mieć odwagę
zaproponować podobny prezent.
Z
reguły trochę się wstydził, głównie tego, że może się wydać namolny. W końcu
nie każdy musi lubić statki. A wciskać coś komuś na siłę byłoby paskudnie. Z
zasady więc najpierw pytał, parę razy, żeby się upewnić. O dziwo, ludzie niemal
zawsze reagowali bardzo pozytywnie.
Ta
nowa rehabilitantka taty, na przykład. Miła, śliczna dziewczyna. Seweryn
chętnie zaprosiłby ją na kawę, ale trochę się krępował. Przepadał za
zdecydowanymi, pewnymi siebie, pełnymi charakteru dziewczynami i chłopakami;
problem w tym, że dopadała go przy nich silniejsza nieśmiałość niż zwykle i
raczej nie udawało się zebrać na zrobienie pierwszego kroku. W każdym razie nie
tak wprost.
Statki
bywały wtedy pomocne. Emilię brytyjski kliper herbaciany „Ariel”, ze smukłym
kadłubem, ostrym dziobem i zawadiacko pochyloną dziobnicą, wąską rufą oraz
wysokimi kolumnami nieco odchylonych do tyłu masztów, najwyraźniej zachwycił.
Seweryn zdecydował się zachować trochę bardziej stanowczo, więc darował sobie
wyprzedzające pytanie i po prostu przyniósł butelkę z żaglowcem od razu. Gdy po
skończonej „sesji”, jak Emilia to nazywała, odprowadził ją do drzwi, powiedział
– no, może trochę nieśmiało, ale jednak – że to tak w podziękowaniu za całą jej
ciężką pracę, szczególnie że przychodzi do taty także w weekendy...
Bardzo
miło zareagowała. Nawet rzuciła coś takiego, że będzie mu winna kawę albo
ciasto... Po pożegnaniu stał jeszcze chwilę w przedpokoju, bo czuł, że się
zaczerwienił. Nad tym nigdy nie nauczył się panować. Potem wrócił do pokoju.
–
Sewek, ty stary donżuanie! – zawołał na jego widok tata cienkim, słabym głosem
i zachichotał. – Pielęgniarkę mi będziesz podrywał? Byłem pierwszy w kolejce!
Tata
czuł się lepiej i to Seweryna ogromnie ucieszyło. Pomógł mu się przebrać,
zrobił obiad, zjedli razem i obejrzeli na Animal Planet film o kangurach, bo
tata od pewnego czasu uznawał w telewizji tylko prognozę pogody i programy
przyrodnicze. Wszystko inne kłamie, powtarzał uparcie. Prognoza też czasem
kłamie. Tylko zwierzęta nie kłamią.
No,
nie do końca, pomyślał Seweryn. Lora to kłamczucha. Niby taka niewinna,
grzeczna, biało-żółta nimfa, ale gdy skończy jeść to, co ma w karmniku albo
oskubywać kolbę, od razu robi minę „ach, jaka jestem zagłodzona”. Nie miał
pojęcia, jak papuga może robić miny, ale ta potrafiła. O, tak jak teraz.
–
Nie jesteś zagłodzona – powiedział znad butelki. – Jesteś obżarta jak
niedzielny indyk.
Najwyraźniej
urażona podobnym porównaniem, Lora poruszyła wyniośle swoim jasnym czubkiem i
ostentacyjnie zaczęła czyścić dziobem pióra pod prawym skrzydłem.
Seweryn
uśmiechnął się, umieścił trochę kleju w następnym otworze kadłuba, rozmasował
sobie kark, po czym bardzo delikatnie chwycił szczypcami grotmaszt i wsunął go
przez szyjkę do środka butelki. Dobrze szło. To była naprawdę miła niedziela.
***
Czwarta
piłeczka znów spadła. Tym razem potoczyła się pod łóżko.
Eliza
z głęboki westchnieniem odłożyła pozostałe trzy piłeczki na zagracone biurko,
wzięła z szafy duży parasol, ten nierozkładany, i ruszyła na poszukiwanie
zguby. Nurkowanie pod łóżkiem i namierzanie rączką parasola małej, mieszczącej
się w dłoni piłki było dość niewdzięcznym zadaniem, ale wreszcie udało się je
wykonać. Otrzepawszy się z kurzu – trzeba by jednak kiedyś odsunąć łóżko i
odkurzyć także tamtą część podłogi – Eliza stanęła na środku pokoju i znów
zaczęła żonglować.
Sport
był pasjonujący pod każdą postacią. Rolki, łyżwy, deskorolka, rower, bieganie,
skakanka, wspinaczka na ściance... A niedawno postanowiła się
nauczyć żonglować.
Gdy
była mała, uwielbiała tego typu cyrkowe pokazy. Nie jakieś tam sztuczki
iluzjonistów, nie clowni, nie zwierzęta – zwierzętom w cyrku była w ogóle z
całego serca przeciwna; więc nie to wszystko, tylko różnego rodzaju popisy
sprawności fizycznej. Spacer po linie, akrobacje na trapezach, żonglowanie –
nie mogła oderwać od tego wzroku. Nawet kiedyś próbowała żonglować, ale nic z
tego nie wychodziło. Nic dziwnego, skoro od razu chciała podrzucać dziesięć piłek
czy pomarańczy.
Teraz
zaczęła krok po kroku. Jedna piłka – to wcale nie jest takie proste, jak się
wydaje. Dwie piłki – więcej skupienia, ale da się ogarnąć. Trzy piłki – no,
poprzeczka podniesiona, jedna ręka na jedną piłkę, druga ręka na drugą piłkę, a
na tę trzecią ciągle trzeba zezować, gdzie cholera zamierza spaść. Sporo
wysiłku i koncentracji, ale po pewnym czasie do zrobienia.
Cztery
piłki... hardkor. Tak właśnie mówiła do tej czwartej, ilekroć paskuda gdzieś
jej poleciała. „Chodź tu, ty hardkorze. Ja cię w końcu opanuję, zobaczysz”.
O
żonglowaniu nikt nie wiedział – nawet Robert, z którym zwykle robiła różne
rzeczy, jeździła na rolkach i desce, pływała i się wspinała. Ani Kamila,
najbliższa przyjaciółka, której się mówiło niemal o wszystkim. Ani rodzice,
kochani, pełni zrozumienia i zawsze do pogadania.
Czasami
jednak człowiek potrzebuje czegoś tak tylko dla siebie, pomyślała Eliza, gdy
znów zbierała piłeczki z podłogi. Żeby mieć coś, czym nie musi się dzielić.
Jakiś banał nawet, ale tylko i wyłącznie własny.
Żonglowanie
nie było jej do niczego potrzebne – po prostu cieszyło i odprężało. Poza tym
lubiła to zabawne uczucie – jakby znów stawała się małą dziewczynką, która w
coś się ze sobą bawi. Tak po prostu, bo ma ochotę.
Teraz
idzie super – stwierdziła z zadowoleniem, nie odrywając wzroku od piłek. –
Teraz już naprawdę dobrze idzie z czterema, muszę tylko patrzeć na nie i na
ręce na zmianę, i żadna mi się nie wy... No szlag.
No
trudno. Pozbiera je z podłogi i zacznie jeszcze raz. Nieważne, który to raz z
kolei. Na szczęście do niczego jej to żonglowanie niepotrzebne, więc nie ma
żadnej presji czasu – jest tylko czysta rozrywka.
***
Marta
została na dwa dni słomianą wdową, bo Marysia pojechała odwiedzić rodziców w
Świnoujściu.
–
A ty jesteś słomianą sierotą – wyjaśniła Marta Kitce, ale kotka zignorowała te
słowa i dalej próbowała wejść do nierozpakowanej jeszcze siatki z zakupami.
Szalony futrzak.
Marta
naprawdę kochała Maryśkę, dobrze się czuła w jej towarzystwie i tak dalej. Mimo
to perspektywa dwóch dni samotności smakowała bardzo miło; to nie było uczucie
wymierzone w Marysię albo w kogokolwiek innego, to w ogóle nie było uczucie
przeciwko ludziom, konkretnym czy ogólnym – to była po prostu jakaś taka
wewnętrzna potrzeba, by czasami pobyć samej. Wyjść na spacer w pojedynkę,
posiedzieć w Columbus Coffee w Galaxy, gdy fotel naprzeciwko zajmuje tylko
własna torba czy kurtka, porobić coś bez niczyjego udziału i niczyjej
obecności. Jej dziewczyna, na szczęście, miała takie same „solonapady”, więc
rozumiała.
–
Co będziesz robiła, jak mnie nie będzie? – zainteresowała się Marysia w czasie
pakowania. Nie przez jakąś chęć kontroli czy podejrzliwość, ale przez zwykłą
ciekawość. Obie były ciekawskie. Nie, wszystkie trzy były ciekawskie, Kitkę też
należy wliczyć.
–
Jeszcze nie wiem – odpowiedziała wtedy Marta. Chociaż wiedziała – a w każdym
razie miała w głowie kilka pomysłów.
W
sobotę wyczesała Kitkę – to odprężało obie strony – potem posiedziała
trochę nad artykułem na konferencję i posprzątała mieszkanie. W niedzielę
planowała cudowny leniwy poranek: śniadanie z „Dziećmi z Bullerbyn”, najlepiej
na balkonie, jeśli tylko będzie ładna pogoda. Potem znów praca, trzeba zrobić
też pranie, potem znów książki. A teraz...
–
Teraz będzie wieczór z Żakietową – wyjaśniła Kitce radośnie i wyciągnęła ją z
torby. Kotka prychnęła, urażona, i z powrotem wsadziła łepek do reklamówki.
O
tak, wieczór z dawno nieoglądaną Żakietową. Serialem „Co ludzie powiedzą”
zaraziła Martę jeszcze w podstawówce mama – mogły to oglądać nałogowo.
Wszystkie odcinki miały nagrane na kasety, a gdy DVD wyparło VHS-y, zakupiły
sobie całą serię na płytach. Marta zabrała ten zestaw, gdy wprowadzała się z
Marysią do ich wspólnie wynajmowanego mieszkania. Chciała mieć Żakietową pod
ręką.
Właściwie
sama nie umiała powiedzieć, co ją tak ciągnęło do tego serialu –
był śmieszny, ale i denerwujący, główna bohaterka to istna socjopatka z
kompleksem wyższości i niższości zarazem, a poza tym nie pojawiały się tam
prawdziwe problemy, takie, które naprawdę zżerają energię i chęć do życia. Mimo
to uwielbiała Żakietową.
A
może nie mimo, tylko właśnie dlatego? Odprężała się przy każdym odcinku
niesamowicie, świetnie się bawiła, mogła nie myśleć. Nie chciałaby żyć w
ciągłym stanie niemyślenia, jednak od czasu do czasu to naprawdę było
potrzebne.
–
To teraz nie myślimy – zapowiedziała Kitce późnym popołudniem, gdy już ułożyła
się wygodnie przed telewizorem. Na stole stała herbata z owoców leśnych,
mleczna Milka i sernik; kocica właśnie się skłębuszkowała w jednym rogu kanapy,
Marta rozsiadła w drugim. – Teraz sobie obejrzymy, jak Hiacynta pojechała na
licytację do arystokratycznego domu i kupiła ohydne wino.
Kitka
udawała, że jej to nie interesuje. Musiała jednak też lubić Żakietową, bo
w czasie oglądania nigdy nie uciekała do kuchni czy przedpokoju, jak to często
robiła przy wiadomościach albo horrorach. Może to kwestia innych dźwięków. A
może nie.
Marta
włączyła wybrany odcinek i okryła się porządniej wielkim, niebieskim kocem z
białymi i czarnymi kociakami, który za komiczne pieniądze kupiły niedawno na
rynku na placu Kilińskiego. Jutro praca, obowiązki i tak dalej. Dziś wieczorem
jednak – Żakietowa, słodycze i pochrapująca obok Kitka. To smakuje naprawdę
dobrze tylko w samotności.
***
Dominik
nalał sobie piwo do szklanki, z żalem przy tym wspominając piękny kufel, który
dostał kiedyś od któregoś ze swoich byłych facetów i którym z wściekłości
cisnął potem w innego ze swoich byłych facetów. Szkoda marnować taki piękny
kufel, naprawdę. Musi sobie poszukać podobnego, dopiero wtedy piwo rzeczywiście
smakuje jak piwo.
Był
na zwolnieniu lekarskim. Nic poważnego, trochę się podziębił. W sumie już
przeszło, więc piwo nie zaszkodzi. A że zostały mu jeszcze dwa dni L4? Nie
zamierzał się skarżyć. Przynajmniej może coś porobić dla przyjemności, a
jednocześnie ma wymówkę – „jestem chory” – by nie czuć się winnym, że nie
pisze. Bo nie chciało mu się pisać, nie w tej chwili. W każdym razie nie dalsze
rozdziały nowej książki.
Naszła
go za to znów ochota na wystukanie sobie „realfików”, jak je nazywał. Wkurzyło
go ostatnio parę rzeczy, parę spraw – parę osób! – a poza tym był rozleniwiony,
miał czas do wykorzystania, no i był chory. Strzeli sobie takiego realfika,
jednego, maleńkiego. Na poprawę humoru.
Mógłby
wprawdzie na poprawę humoru zadzwonić też do któregoś ze znajomych i spotkać
się na szybki numerek – ale jednak naprawdę czuł się jeszcze trochę chory. Gdy
miał katar i lekką gorączkę, seks wydawał się mniej atrakcyjny niż leżenie w
łóżku z laptopem, piwem i chrupkami. Więc sobie daruje dzwonienie, zamiast tego
podłączy laptopa do ładowarki, żeby mu w samym środku najlepszej akcji bateria
nie padła.
Realfiki
były swoistą zemstą nad wredną codziennością. Ich bohaterami zostawali ludzie z
otoczenia Dominika – ci, którzy w danym momencie akurat wyjątkowo mu podpadli,
szczególnie zdenerwowali lub od zawsze należeli do nielubianej grupy znajomych.
Treść realfików była z reguły prosta, wręcz banalna i powtarzalna – ale nie to
się liczyło. Liczyła się możliwość wzięcia odwetu, odpłacenia pięknym za
nadobne i bezkarnego wyżycia się na durniach, których musiało się wokół siebie
znosić. Potem, gdy potrzebował znów odprężenia albo lekkiej rozrywki, czytał z
przyjemnością swoje twory. Nigdy mu się nie nudziły, za to zawsze poprawiały
nastrój.
O,
na przykład ten cudny realfik o szefie, który opieprzył raz Dominika za
niedopatrzenie terminu, w jakim trzeba było wysłać komuś tam dokumenty.
Dominik, ogólnie nieznoszący swojej głupiej pracy w głupiej firmie wysyłkowej,
przy głupim programie i z głupimi ludźmi, głupiego szefa nie znosił
szczególnie. Zwłaszcza wtedy. W domu więc napisał pięknego, trzyczęściowego
realfika o swoim szefie, który cierpiał katusze namiętno-miłosne, bo się w
Dominiku zakochał i męczył się potrójnie: bo zakochał się w mężczyźnie, bo w
pracowniku i – bo tego pracownika opieprzył. Oczywiście niesłusznie, po prostu
żeby wyładować własną frustrację i żądzę. Męczył się tak przez trzy części, w
trzeciej spadł ze schodów i połamał sobie ręce i nogi, a przechodzący tam potem
Dominik bez słowa go obszedł i poszedł dalej.
Ach,
cudowna zemsta. W pracy od razu miało się inny humor.
Albo
realfik o głupiej sąsiadce, która wiecznie się skarży na jego głośną muzykę i
głośne towarzystwo. W tekście sąsiadka żyła tylko zazdrosnym podglądaniem
atrakcyjnego, pełnego zabawy, sławy, seksu, pieniędzy i przystojnych facetów
życia Dominika – życia, jakiego sama, paskudna stara raszpla, nigdy nie mogła
prowadzić – i zawiść tak ją pochłaniała, że w końcu wstrętna wiedźma zatłukła
się w kuchni brudną patelnią.
Może
to niezbyt intelektualne opowiadanie, ale za to jaką sprawiało frajdę!
Przypominał je sobie zawsze, gdy głupie babsko napadało go z pretensjami na
korytarzu.
Oczywiście,
nikomu o realfikach nie mówił. To była prywatna, intymna wręcz zabawa; poza tym
wydawała się trochę niestosowna dla tak dobrego i poważnego pisarza jak on –
ot, lekki kaprys, trwonienie talentu, czasu i pomysłów na drobną fanaberię. Nie
zamierzał się nikomu tłumaczyć. Nie zamierzał też z tej zabawy rezygnować.
Najlepszy wentylator dla nerwów, jaki znał, przebijający palenie, alkohol i
nieraz nawet niezobowiązujący seks. Tego po prostu nie można było sobie
odmówić.
To
teraz, pomyślał z zadowoleniem, popijając piwem garść bekonowych chrupek –
teraz napisze sobie realfika o paru kretynach, którzy nie doceniają jego
twórczości. O autorach kilku złych recenzji jego niedawno wydanego tomu
opowiadań. Wśród bohaterów będzie też ten durny Julian – o tak, znał Julkowy
blog i czytywał, od czasu do czasu, żeby się ponabijać z przerośniętego
autorskiego ego tego kurduplastego grafomana, bo Julek na swoim blogu
oczywiście przeżywał jak głupi każde napisane – kiepskie – zdanie. I czasem
zamieszczał recenzje przeczytanych książek. Recenzję jego, Dominika, książki
też zamieścił. Po przeczytaniu tego steku bzdur Dominik miał ochotę zamordować
Juliana przez sieć, bo numer jego telefonu wykasował z komórki wieki temu.
Teraz
więc, gdy ma chwilę czasu, zemści się – i to jak, wyjątkowo artystycznie i bez
skrupułów. Ci anonimowi, nieznani kretyni od kiepskich recenzji będą żałosnym
tłem, na którym rozegra się cała akcja; Julian natomiast, podjudzacz tych
kompletnie nieznających się na literaturze palantów, będzie głównym bohaterem –
żałosnym, zawistnym grafomanem, którego skręca z wściekłości, że pisarsko (i
wzrostem też) nie dorasta jemu, Dominikowi, do pięt. I który wciąż jest w
Dominiku zakochany (nieważne, że rozstali się tak dawno temu i z takim hukiem,
i to dosłownym, Dominik nadal nie mógł darować ani Julkowi, ani sobie tego
rozwalonego kufla od piwa), a frustracja grafomańsko-seksualna tak pisarską
ofermę zżera, że aż prowadzi do impotencji seksualnej, twórczej i
osobowościowej. Julek stalkuje Dominika jako autora, jako mężczyznę i jako
oryginalnego człowieka, stalkuje tak długo, prymitywnie i pretensjonalnie, że
wszyscy wokół już wiedzą, widzą i się z niego śmieją. Potem Julek wydaje
badziewną powieść, w której próbuje opisać swoje rozterki uczuciowe, Dominik
jednocześnie wydaje genialną powieść, w której aluzyjnie, subtelnie i wyjątkowo
dowcipnie przerabia Juliana Szafrańskiego (pod zmienionym, ale bardzo bliskim
oryginału imieniem i nazwiskiem) na wióry, na co Julian – ośmieszony jako
pisarz, jako facet i jako w ogóle człowiek – ląduje w psychiatryku w kaftanie
bezpieczeństwa, na oddziale zamkniętym i pod stałą obserwacją
Dominik
roześmiał się głośno w połowie pisanego właśnie zdania. Był naprawdę
fenomenalny, skoro potrafił z wielkiej twórczości przeskoczyć w coś tak
rozrywkowo-efemerycznego, a potem wykonać skok powrotny, bez żadnej szkody dla
siebie, dla stylu, dla talentu.
Zaczął
opisywać, jak Julian skręca się przez seksualną frustrację i twórczą zawiść. Od
razu chciało się żyć.
Jutro,
postanowił Dominik, usiądzie do nowej książki i skończy rozdział, który
ostatnio rozgrzebał. Ale dziś, jeszcze dziś, przez te parę chwil – nacieszy się
swoją pisarską zemstą. Jest zbyt dobry, by miał sobie odmawiać obniżenia
czasami lotów, dla własnej zabawy i przyjemności. Zdecydowanie zbyt dobry.
***
Stasiek
ułożył szyny tak, aby trasa miała wiele zakrętów i objęła jak największą
powierzchnię pokoju. Tu stacja, tu stacja i tam stacja. Tutaj wiadukt. A w
tamtym miejscu krowy, które wlazły na tory, żeby swojsko było.
Piękna,
wieloelementowa „Kolejka Twoich Marzeń” była rzeczywiście jak z marzeń –
jak z dziecięcych marzeń jego i Sebastiana. Ale wtedy takich nie sprzedawano.
Za to teraz, stwierdzał czasem Stasiek z melancholijnym i zazdrosnym
westchnieniem w sklepach z zabawkami, za to teraz robią takie rzeczy, że dorosły
skręca się w sobie i żałuje, że znów nie jest dzieckiem.
Na
szczęście gdy samemu ma się dziecko, udaje się to nadrobić. I gdy ma się
rozsądnego brata oraz genderowego szwagra. Stasiek kiedyś, tuż po narodzinach
Zuzy, zażartował w rozmowie z Sebastianem: „Jedyny minus, że to córka, jest
taki, że nie będę jej mógł podprowadzać zabawek dla chłopców”. Dopiero jakiś
czas później uświadomił sobie, że wpadł w typowy schemat „zabawki dla
dziewczynek – zabawki dla chłopców”. Uświadomił to sobie w chwili, gdy Zuza
odpakowała prezent na czwarte urodziny.
–
Ale to jest kolejka – powiedział wtedy ze zdziwieniem. – Przecież to dla
chłopców.
Sebastian
pokręcił tylko głową i wskazał ręką na Michała.
–
Stasiek, co z ciebie za ojciec – odparował ten ostatni z mieszaniną rozbawienia
i zdziwienia. – Własną córkę wpychasz w płciowe stereotypy? To kolejka.
Zabawka. Dla dzieci, nie dla płci.
–
Już w sklepie się kłóciliśmy – dorzucił Sebastian. – Ja chciałem lalkę. Michał
się upierał, że lalek Zuza ma już od groma, więc teraz potrzebuje czegoś dla
wyrównania i poznania innych zabaw. W końcu mnie zagadał, zamęczył wielką
teorią wszystkiego i byłem gotów zgodzić się na cokolwiek, byle tylko dał mi
już spokój.
–
Tak cię łatwo zagadać? – roześmiała się Ina. – Nie spodziewałabym się.
– Uwierz mi – odparł zapytany – czasem najrozsądniejszym wyjściem jest się
poddać, bo Michała nie przegadasz.
Michał
tymczasem już pomagał Zuzie wyciągać z pudła kolejne części zabawki. Stasiek
usiadł obok, zaczął oglądać wagony – i jakoś, nim się zorientował, układali z
Michałem w najlepsze tory, ustawiali pociągi, sprawdzali w instrukcji obsługi
jakieś rzeczy, a Zuza w tę i z powrotem przejeżdżała jedną z krów wolną
lokomotywą. Gdy wszystko było gotowe i uruchomili kolejkę, Stasiek poczuł się
jak dziecko. Jego własne dziecko ciągnęło go co chwila za rękaw i prosiło:
„Tata, daj mi, daj mi też”.
–
Już, już – odpowiadał Stasiek niezbyt uważnie. – Tylko z wujkiem musimy
wszystko sprawdzić, czy działa.
Dopiero
gdy usłyszał „To chyba Zuzy prezent, nie twój”, Stasiek się opamiętał. W
drzwiach stała jego żona i jego brat – zaśmiewający się w najlepsze. Między
nimi Zuza, z obrażoną miną. A on wraz z Michałem właśnie robili czołowe
zderzenie dwóch ekspresów pod wiaduktem...
–
Mogłeś w sklepie od razu powiedzieć, o co ci naprawdę chodzi – odezwał się
Sebastian, patrząc na swojego rozciągniętego na dywanie chłopaka. – Kupię ci
taką na urodziny, jeśli chcesz.
–
Zuza się skarży, że jej zabraliście prezent – wyjaśniła niemal jednocześnie
Ina. – Potem się pobawisz, oddaj pociąg.
No
i, niestety, musiał oddać. Na szczęście później Zuza chętnie się z nim bawiła.
Jednak cichcem, w ukryciu przed córką i nawet przed żoną, Stasiek zakradał się
czasem do dziecięcego pokoju – gdy akurat Zuzka była na podwórku, u dziadków
albo gdzieś z Iną – wyciągał „Kolejkę Twoich Marzeń” i w samotności zaspokajał
swoje, wreszcie możliwe do zrealizowania, marzenie z dzieciństwa. Cudowne
uczucie, jakby znów był małym chłopcem. Mógł wyłączyć myślenie, dorosłość i
resztę, i po prostu bawić się jak kiedyś.
–
Jesteś moim ulubionym szwagrem – powiedział później Michałowi, gdy podczas
jakiegoś spotkania rodzinnego akurat stali pod oknem i nikt ich nie słyszał. –
Ta kolejka, którą sprezentowałeś Zuzce, jest genialna, uwielbiam ją.
–
W sumie to wybrałem ją, żeby dziecko nie tkwiło w zabawkowych stereotypach
płciowych i żeby zdobywało genderową świadomość – mruknął zagadnięty z
uśmiechem. – Ale jeśli przy okazji i ty masz z niej radochę... – Obejrzał się
szybko za siebie, przysunął się i dorzucił ściszonym głosem: – To kiedy mogę do
was wpaść, żebyśmy jeszcze raz zrobili wielkie zderzenie ekspresów pod
wiaduktem?
***
Poldek
zapalił papierosa najpierw mamie, a potem sobie.
–
Mieliśmy rzucić – przypomniał.
–
No mieliśmy – przyznała. – To rzucamy od jutra.
–
Od miesiąca rzucamy od jutra.
–
Bo wszystkie nierealne postanowienia należy wprowadzać w życie od jutra –
wyjaśniła wesoło. – A jeszcze lepiej od poniedziałku. Następnego poniedziałku.
Polek, sztale ci się gibią.
Poprawił źle
ustawione sztalugi. Mama w tym czasie zaczęła pracę nad swoim obrazem. Niebawem
wspólnie, choć każde z osobna, przy własnym płótnie, zatonęli w ruchach pędzli,
nakładaniu farb i kopceniu papierosów.
Te
malarskie posiedzenia, które robili sobie razem w wolne dni, popołudnia, czasem
nawet późnymi wieczorami – nieważne, że światło było wtedy kiepskie albo w
ogóle do kitu, zawsze mogli poszkicować – te wspólne malarskie posiedzenia były
dla Poldka ważne; im był starszy, tym bardziej je cenił.
To
mama była malarką, nie on – on był co najwyżej półmalarzem. Ale i dla niego, i
dla niej wspólne sesje przy sztalugach stanowiły formę odpoczynku, odprężenia i
odcięcia się od wszystkiego wokół, nieważne, czy oboje malowali coś na
poważnie, czy tylko jedno z nich, a drugie ćwiczyło czy bazgrało bez celu, czy
wreszcie i on, i mama wygłupiali się przy swoich płótnach jak dzieci. Nieważne.
Ważne, że od lat sprawiało im to ogromną przyjemność.
Ramię
w ramię, sztalugi w sztalugi, papieros w papieros (chociaż, cholera, naprawdę
mieli rzucić), stali tak, w specjalnie wydzielonym kącie dużej kuchni, przy
wielkim oknie, i malowali. To były jedne z ich najpiękniejszych rodzinnych
chwil.
Wieczorem
Poldek siedział w swoim pokoju ze szklanką piwa i resztką tabliczki Wedla z
orzechami. Przy dźwiękach jednej z ulubionych płyt Bee Geesów i świetle
ograniczonym tylko do lampki na biurku szkicował sobie na kartce jakieś
abstrakcyjne, bezsensowne kształty. To była rozgrzewka – bo po głowie chodziły
mu już pewne słowa, i czekał tylko, aż się ułożą w coś bardziej konkretnego.
Wreszcie
odwrócił kartkę i na czystej stronie zaczął notować.
ta
krzywa kreska
którą
rozmyślnie dziś stawiasz na płótnie
znów
przypomina mi niesforne linie
bazgrane
przez nas, kiedy byłem mały
te
plamy farby
którymi
zdobisz podłogę w pracowni
jak
bańki z mydła, które tu dmuchałaś
aby
mi humor wrócił po zastrzykach
te
smugi węgla
–
nasze kolana po wspólnym grzebaniu
w
piasku na dworze lub na działce dziadków
gdy
robiliśmy śmieszne formy z błota
ten
twój ruch ręką
którym
odgarniasz mi włosy sprzed czoła
kiedy
zbyt mocno się schylam nad płótnem
jakbym
miał znowu pięć lat albo siedem
ten
twój papieros
który
podajesz, bym ci go zapalił
to
mnie znów wraca do dorosłej chwili
lecz
to dorosłość dwójki rozrabiaków
ten
dzień przy płótnach
nie
chciałbym nigdy „wyrosnąć” ze wspólnej
z
tobą przestrzeni, sztaluga w sztalugę
i
banalnego „maluję dziś z mamą”
Uśmiechnął
się lekko i dopił piwo. No to sobie pografomanił. I dał upust temu gwałtownemu
rozczuleniu, które dopadło go w pewnym momencie podczas dzisiejszej „sesji
malarskiej” – rozczuleniu wywołanemu przez proste pytanie mamy: „Polek, a
pamiętasz, jak po każdym twoim szczepieniu dmuchaliśmy tu przy oknie bańki mydlane?”.
Pamiętał. Wszystko pamiętał, każdy drobiazg.
Dobrze
było tak we dwoje postać przy sztalugach, bez żadnego odgórnego celu ani
przymusu. Dobrze też było sobie pografomanić – w samotności, jedynie dla siebie
i bez konieczności zdawania z tego przed kimkolwiek rachunku.
Poldek
lubił swoje codzienne drobiazgi.
***
Hanka
wyprowadziła rower przed dom, zamknęła bramę i zatrzasnęła kłódkę na łańcuchu –
wprawdzie rodzice byli u siebie, na górze, ale jej część, na parterze, została
otwarta, a poza tym zawsze lepiej trochę za dużo ostrożności niż za mało –
schowała klucz do kieszeni kurtki i z zadowoleniem rozejrzała się wokół. Ładna,
letnia pogoda. Słońce, trochę lekkiego wiatru. I długa, wspaniała ścieżka
rowerowa, od jej ulicy aż po jezioro Dąbskie niemal na końcu osiedla.
Jazda
na rowerze stanowiła swoisty odpowiednik medytacji, której kiedyś próbowała –
bez skutku. Hanka nie umiała myśleć w bezruchu, w kompletnym wyciszeniu i
uspokojeniu fizycznym. Jej myślenie było ściśle powiązane z ruchem, jej
obmyślanie obrazu, rysunku, jakiegokolwiek projektu graficzno-wizualnego – z
poruszaniem się własnego ciała, w przód czy w tył, w górę czy dół, prosto czy
na skos. Przedzieranie się przez powietrze, przez wodę, przez jakąś materię,
byleby tylko iść, biec, jechać, płynąć, cokolwiek, cokolwiek – byleby się
ruszać. Wtedy można było myśleć, można było szukać, można było znajdować –
można było tworzyć. Ruch był podstawowym działaniem dla umysłu.
Kiedyś,
jeszcze na studiach, Hanka przeżywała okres fascynacji Nietzschem; w jednym z
przeczytanych tekstów – najprawdopodobniej w „Ecce homo” albo w „Zaratustrze”,
sama już dobrze nie pamiętała – znalazła zdanie, które mogłoby być jej
wyznaniem wiary. Gdyby kiedykolwiek planowała mieć typowy grób z typowym
nagrobkiem, kazałaby sobie wyryć właśnie to stwierdzenie, które w pełnym,
książkowym brzmieniu już dawno jej uciekło, ale powracało co i rusz sensem:
umysł nie zdoła niczego pomyśleć ani wymyślić, jeśli nie myśli tego w ruchu.
Otóż to. Potrzebowała ruchu, aby myśleć, aby malować – aby w pełni
funkcjonować.
Jednak
nie każda forma ruchu służyła pobudzeniu, rozważaniu i tworzeniu. Pewne
aktywności miały zupełnie inny cel – uspokoić, odprężyć, zawiesić myślenie,
analizowanie, projektowanie. Taki kompletny reset intelektualno-psychiczny –
przy pełnym uaktywnieniu ciała.
Może
potrzebowała takiego aktywnego odpoczynku, bo w czasie pracy – malowania,
rysowania i całej reszty – musiała się skupić, stać, siedzieć czy klęczeć dość
statycznie, mniej więcej w jednym miejscu? Chociaż, jak powiedziała niedawno
Olce, miała zwyczaj w czasie najbardziej zaangażowanej i wymagającej roboty
ciskać się po pracowni jak wściekła wiewiórka po drzewach. Olce z jakiegoś
powodu bardzo się to porównanie spodobało.
–
Ty w ogóle jesteś jak taka szalona wiewiórka – powiedziała wtedy, nad Dąbskim,
podczas wspólnego spaceru. – Nawet z tymi różnokolorowymi pasmami. Nie
dodałabyś do tej tęczy paru zielonych?
–
Specjalnie dla ciebie? – spytała podstępnie. Dłoń, bawiąca się wcześniej jej
włosami, przesunęła się wtedy na szyję.
–
Yhym – mruknęła Olga, pochylając się lekko; wysokie dziewczynisko, jeszcze na
tych horrendalnych obcasach. – Specjalnie dla mnie.
A
potem się całowały w tak banalno-romansidłowych klimatach: jezioro, piasek,
zachodzące słońce i szumiące drzewa. Kiczowata sceneria. Tandetny lelouch.
Cudowne popołudnie.
Hanka
uśmiechnęła się do siebie. Wiatr uderzał w twarz; nie bez powodu zawsze
jeździła w okularach przeciwsłonecznych, żeby oczy nie łzawiły albo nie
oberwały jakimiś pyłkami. W udach zaczynała już czuć przyjemny, napinający
mięśnie ból wywołany zawziętym pedałowaniem. Starała się oddychać przez nos,
ale chwilami łapczywie chwytała powietrze ustami. Pędziła przed siebie – zwykle
na początku to był pęd, dopiero potem, po pierwszej fali zmęczenia, zwalniała
do tempa przypominającego spokojny bieg albo spacer.
Jazda
na rowerze należała do tych czynności, które służyły odprężeniu, odpoczynkowi,
odcięciu się od wszelkich poważnych myśli i wymagających zagadnień. Z każdym
kolejnym obrotem kół Hanka zostawiała za sobą wszystkie ważne, odpowiedzialne,
problematyczne i wymagające artystycznej, feministycznej, genderowej,
elgiebetowej, queerowej, postmodernistycznej świadomości sprawy. W jakimś
momencie ogarniało ją to cudowne uczucie, na które czekała od samego początku,
jeszcze zanim się dobrze usadowiła na siodełku – uczucie wyrywania się z
własnego ciała, przebijania przez nie, wyprzedzania samej siebie, jakby leciała
parę metrów przed rowerem. Uwalniające, orzeźwiające, upajające wrażenie, które
pozwalało później spojrzeć na wszystko z dystansem, z humorem, z nieco innej perspektywy.
Hanka uwielbiała jazdę na rowerze, leczyła nią złe humory, doły i depresyjne
napady, ataki wątpliwości twórczych i prywatnych, szarpaniny emocjonalne,
zmęczenie pracą, codzienne irytacje i najzwyklejsze „niechcemisie”.
„Niechcemisia” były szczególnie podstępne, osłabiały wszelką wolę działania,
więc zgubienie ich w czasie jazdy okazywało się nieraz bardzo pomocne.
Poza
tym, bez względu na wszystko inne – jazda na rowerze była po prostu szalenie
przyjemna. Hanka opowiadała się całym sercem za codziennymi przyjemnościami. Za
codzienną jazdą na rowerze – szczególnie.
***
To
był podręcznik z tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, choć nowe
wydanie, z dwa tysiące dziewiątego, poprawione, rzeczywiście w doskonałym
stanie, informacja na Allegro nie kłamała. Olga jeszcze raz przewertowała
całą książkę, powąchała – wąchanie książek było odruchem, którego nie umiała
opanować – znów przerzuciła parę kartek i wreszcie była gotowa, by zabrać się
do pracy. Tylko najpierw musi wpisać i podpisać nabytek.
„Podręcznik
sanskrytu. Gramatyka – wypisy – objaśnienia – słownik – Andrzej Gawroński”,
zapisała w pliku „Książki zdobyte w 2011”. Następnie piórem – bo do tego
używała wyłącznie pióra – podpisała się na stronie tytułowej swojej zdobyczy, w
dolnym prawym rogu, a w lewym górnym dodała: „5 II 2011, Allegro”. Od pewnego
czasu odpowiadał jej taki bardziej szczegółowy sposób oznaczania własnych
zbiorów.
To
teraz można wziąć się do roboty – czyli do wstępnego zapoznania się z
alfabetem, zapisem i wymową.
Sanskryt
był jej... szczerze mówiąc, kompletnie na nic. Nie było sensu zaprzeczać: do
niczego jej się ten język nie przyda. Nie będzie z nim pracować, nie będzie go
uczyć, nie będzie go nigdzie na swojej drodze spotykać.
A
jednak podręcznik Gawrońskiego już wiele razy mrugał zachęcająco z jednej z
półek w Książnicy Pomorskiej. Kusił samym tytułem „Podręcznik sanskrytu”.
Kokietował piaskowo-pomarańczową okładką i czarnymi, kompletnie enigmatycznymi
literami nad polskim tytułem. Nie dawał spokoju, co jakiś czas powracał wraz z
myślą „Fajnie byłoby się nauczyć sanskrytu”.
Odsuwała
od siebie tę ochotę, ripostując, też w myślach: „Na co mi to, to mi się nie
przyda, to mi niepotrzebne”. Przez jakiś czas rozsądek brał górę. A potem
bezzasadne pożądanie zwyciężyło.
Właściwie
to była wina studentek. Dwie dziewczyny z dziennikarstwa przyszły pewnego dnia
i zapytały, czy mogą się w letnim semestrze dołączyć do grupy, która na
filologii polskiej ma semestr greki klasycznej.
–
Ja nie mam nic przeciwko – odpowiedziała Olga. – Ale jeśli chcą mieć to panie w
indeksach, to trzeba by napisać jakieś pismo do dziekana z prośbą o zgodę, żeby
było oficjalnie zatwierdzone. – Zastanowiła się chwilę, po czym nie wytrzymała
i zadała pytanie, które nurtowało ją od samego początku: – A w sumie to po co
paniom na dziennikarstwie ta greka?
–
Po nic – odpowiedziała ta pierwsza, z jasnymi włosami, wzruszając ramionami i
uśmiechając się rozbrajająco.
–
Tak sobie – dorzuciła niemal jednocześnie ta druga, z rudawymi kitkami niczym
Fizia Pończoszanka. – Ja bym się po prostu chciała nauczyć starożytnej greki,
choćby alfabetu i paru zdań, tak dla siebie.
–
Bo widzi pani doktor – dodała blondynka – my się wszystkiego uczymy po coś. I
to jest fajne, tylko chciałybyśmy się też raz nauczyć czegoś po nic. Tak żeby
po prostu poznać coś nowego i mieć frajdę.
–
Już panie uwielbiam – oświadczyła Olga stanowczo. – Niech panie przychodzą,
będzie niesamowita frajda.
Gdy
opowiedziała później tę historię Olkowi, popatrzył na nią z wyrzutem.
–
I ja ci oddałem tę grupę... – wymruczał. – Może jednak wrócimy do starego
rozkładu zajęć i się z powrotem zamienimy?
–
Spadaj – poradziła życzliwie. – Tobie dobrze zrobi ponowny żywszy kontakt z
łaciną, a mnie z greką. Grekę masz na śródziemnomorskich, całe trzy semestry,
więc jednego z polonistami nie powinieneś skąpić.
Przez
kolejne parę dni wspomnienie „tak sobie, po nic, dla siebie, dla frajdy” nie
dawało spokoju.
Skoro
one mogą, to ja tym bardziej – stwierdziła wreszcie niemal ze złością. – Mam w
dupie, że mi to po nic, chcę się nauczyć sanskrytu i koniec.
Namierzyła
więc książkę Gawrońskiego na Allegro – skoro ma się uczyć, to chce mieć własny
podręcznik, a nie pożyczony z biblioteki – i z niecierpliwością czekała, aż
nadejdzie. Na uczelni i spotkaniach z przyjaciółmi gryzła się w język, gdy
czasem dopadała ją chęć powiedzenia: „A wiesz, zaczynam się uczyć sanskrytu”.
Miała dziwne wrażenie, że jakikolwiek sygnał niezrozumienia, banalnego „a po
co?”, popsuje przyjemność. Nie, nie chciała nic mówić – ten sanskryt był jej
ukrytym, bezsensownym i całkowicie osobistym marzeniem, niech zostanie tylko
dla niej i tylko z nią. Bez konieczności tłumaczenia się albo wysłuchiwania
nawet niewinnych i przyjaznych, lecz jednak zdradzających niezrozumienie słów.
To
jest tylko moje – pomyślała z zachwytem teraz, gdy czytała pierwsze strony
podręcznika. – Moje, moje i tylko moje, zupełnie po nic i nikomu nie muszę się
z tego tłumaczyć. Moje, bogowie, jakie to jest piękne, dziwaczne i nie do
ogarnięcia, będę to sobie ogarniać po kawałku, na spokojnie, bez żadnego
napięcia i wtedy, gdy będę miała ochotę się trochę bardziej intelektualnie
odprężyć.
Znów
przewertowała książkę. Nie mogła się doczekać, gdy dojdzie do strony
trzydziestej, sto piętnastej, dwieście szesnastej... Ale spokojnie, spokojnie,
po kolei – każda strona będzie cudowną zabawą.
***
Ten
tekst chodził za Marysią od kilkunastu dni – lecz ciągle coś było ważniejsze,
pilniejsze i w ogóle „bardziej”. Straszne, że zapłacenie rachunków, wizyta u
ginekolożki czy wypełnianie zeznania podatkowego ma być ważniejsze niż pisanie,
niż napisanie nowego opowiadania – ale życie bywało okrutne i miewało
koszmarnie głupie priorytety, nauczyła się już z tym godzić. Jednak w dogodnych
chwilach brała odwet – i wtedy nie żałowała sobie przewrócenia „życiowych
priorytetów” do góry nogami.
Tak
jak teraz. Majówka, nareszcie majówka, długi majowy weekend – pięć dni
kompletnej laby! No, może nie kompletnej i nie wszystkie pięć dni, wiedziała,
że nie zawiesi na kołku różnych obowiązków, szczerzących zęby deadline’ów i
całej reszty. Ale jeden, jedyny, maleńki dzień wypięcia się na dorosły świat
zdecydowanie się jej należał.
–
Jutro piszę – powiedziała Marcie ostatniego dnia kwietnia, wieczorem, gdy
wylegiwały się w łóżku z książkami, jabłkami i Kitką na kolanach. – Cały dzień.
Jestem nieosiągalna. W ogóle jakby mnie nie było.
–
Dobra – przystała chętnie Marta. – A ja jutro non stop czytam, też jestem poza
zasięgiem. Jeśli zrobisz śniadanie, ja zrobię kolację, a na obiad możemy
zamówić pizzę.
–
Oki – zgodziła się. – To teraz jeszcze tylko uprośmy Kitkę, żeby w ten jeden na
sto lat wolny dzień, gdy się odcinamy od całego świata, ona akurat nie zeżarła
czegoś, co weterynarz będzie musiał w tempie ekspresowym z niej wyciągać...
Na
szczęście jak dotąd Kita nie zjadła niczego poza swoją śniadaniową porcją,
paroma kocimi ciastkami i ćwiercią nowej zabawkowej myszy, ale zabawkowych
myszy pochłaniała mniej więcej trzy na miesiąc, więc wszystko było w normie.
Marta rozwaliła się w mniejszym pokoju, czyli w sypialni, ze stertą książek, w
tym chyba z całą Astrid Lindgren – „robię powtórkę z książek z dzieciństwa, w
których są udane bohaterki” – i żłopała jedną z tych swoich obrzydliwych herbat
owocowych. A Marysia – no, Marysia była w samym środku zmagań twórczych!
Nareszcie.
O
tak, nareszcie. Nareszcie mogła z siebie wyrzucić ten tekst, tę historię, która
chodziła za nią od tylu dni, niekiedy wręcz rozsadzała głowę, chwilami niemal
przyduszała inne myśli. Nareszcie znajdzie się to wszystko w pliku Worda, nawet
jeśli nie całość, to chociaż część, będzie lżej i spokojniej. I będzie
radośniej.
Każdy
napisany tekst ogromnie Marysię cieszył – zupełnie jakby kolejny i kolejny raz
potwierdzała, sama przed sobą, że potrafi historię stworzyć, ułożyć i
przeprowadzić od pierwszego do ostatniego zdania. Poza tym – po prawie trzech
miesiącach zawieszki – znów coś wrzuci na blog. I będą komentarze! No,
przynajmniej jeden, od Marty. I pewnie jeszcze od Elizy, ostatnio zaczęły
stosować strategię „komciowego wspomagania”: „ja czytam i komentuję ciebie, ty
czytasz i komentujesz mnie”. Na szczęście Eliza naprawdę dobrze pisała, więc
czytało się ją i komentowało z przyjemnością. Marysia nie przepadała za komentarzową
wymianą na siłę, choć chwilami była gotowa uciec się i do tego, by mieć
jakikolwiek dowód, że jej blog czytają więcej niż dwie-trzy osoby.
Kiedyś,
gdy pochwaliła się jakiejś bliższej koleżance, że ma blog i publikuje na nim
swoje opowiadania, usłyszała kłopotliwe pytanie: „Po co?”. No tak, po co. No po
nic, w sumie „po nic” – a jednocześnie „po wszystko”. Uwielbiała pisać,
uwielbiała siedzieć w tekście, przyglądać się z różnych stron swoim postaciom,
wymyślać własne światy, wydarzenia, charaktery; uwielbiała zmagać się ze
słowami i przymuszać je, aby w pełni oddały to, co miała w głowie;
uwielbiała samo to cudowne uczucie, że pisze, że jest w trybie ciągłego pisania
lub myślenia o pisaniu, że po prostu tworzy coś zupełnie własnego.
Blog
był idealnym miejscem na pokazywanie tego, co napisała. Blog był jej,
całkowicie i absolutnie jej, nikt z zewnątrz nie mógł tu niczego narzucać,
blokować, zmieniać. Blog był też – co wytknęła tamta znajoma – „niepoważny”, w
tym sensie, w jakim „poważne” są wydawnictwa, książki wydane drukiem i tomy
reklamowane w Empiku. Niepoważne, bo niezatwierdzone odgórnie, przez mniej lub
bardziej umowne autorytety, bo niepłatne, bo niewłączone w
drukarsko-publikacyjny obieg. No i co z tego? Marysia widziała setki wydanych
książek, które bliższe były stereotypowym badziewnym blogaskom niż temu, co
rozumiała przez „dobrą literaturę” – i odwrotnie, widziała całkiem sporo
blogów, które nie ustępowały wielu dobrym tekstom różnych wydawnictw. Na ten
argument szybko więc machnęła ręką.
A
że „marnuje się, marnuje swój talent, rozdrabniając się po blogach, zamiast coś
normalnie i dorośle wydać?”. Ależ ona chciała się „rozdrabniać” na blogu,
właśnie dlatego, że to było tak bardzo, tylko i wyłącznie jej miejsce, wolne od
cudzych oczekiwań, wymagań, wytycznych. Wspaniała sprawa, wiedzieć, że gdzieś w
sieci ma się tak absolutnie swój zakątek, w którym jest się sterem, żeglarzem i
okrętem. Coś cudownego. Poza tym blogowanie było czymś na pograniczu
„poważnego” pisania i nieustającej zabawy – jedną nogą stało się tu, drugą tam,
w ciągłej chwiejnej równowadze, która ani nie pozwalała spaść w wielkie,
dorosłe nadęcie, ani popaść w dziecinadę i brak autokontroli.
Marysia
usłyszała kiedyś od Olgi określenie „otium”; jak wyjaśniła nawiedzona wielbicielka
łaciny i wszystkiego, co antyczne, „otium” to był taki intelektualny
wypoczynek, podczas którego człowiek – Rzymianin, oczywiście – robił coś dla
odprężenia i zabawy, ale jednocześnie to, co robił, wymagało użycia intelektu,
nie było byle gapieniem się w niebo. Filozoficzna dyskusja z paroma
przyjaciółmi na mniej i bardziej poważne lub niepoważne tematy, na przykład.
Marysi
ogromnie się owo otium spodobało. To właśnie robiła – takie blogowe otium. Gdy
znów usłyszy pytanie „po co ci to?”, odparuje, cytując Olgę, ile się da, żeby
oszołomić przeciwnika: „Uprawiam otium na wzór starożytnych Rzymian!”. Po
takiej ripoście co najmniej połowa pytających z pewnością zmyje się bez słowa.
Obecne
otium było jednoczęściowym opowiadaniem fantasy, w klimatach zbliżonych do
średniowiecznych francuskich chansons de geste, oczywiście z wątkami f/f, w
matriarchalnej rzeczywistości, w krainie, którą Marysia tworzyła sobie od
prawie dwóch lat krok po kroku – krainie, którą z matki na córkę rządzą
kobiety, w której relacje damsko-damskie są na porządku dziennym, jako wyższa
forma relacji emocjonalno-duchowo-fizycznych, a najwyższy panteon bóstw to
gromada starych bogiń, które lubią się tłuc między sobą. Tak w prostackim
skrócie, jak opowiadała kiedyś Marcie.
Dobrze
się o tej krainie pisało; zestaw wielu mniej lub bardziej powiązanych ze sobą
historii pozwalał na skakanie po epokach, bohaterkach i wydarzeniach, zależnie
od tego, na co się miało akurat ochotę. Teraz Marysia miała ochotę na trochę
walk na miecze i magię, trochę zawirowań politycznych i niestosowny romans
głównej bohaterki, dowódczyni królewskich wojsk, z pochodzącą z barbarzyńskiego
kraju kapłanką równie barbarzyńskich bogów.
Wyjątkowo
dobrze się pisało. Czasem wolne dni okazywały się złudną nadzieją twórczą, bo
jakoś nic nie chciało wtedy iść; bywało jednak, jak teraz właśnie, że palce nie
nadążały za klawiaturą, a słowa w pliku za myślami w głowie. Coś po prostu
zaskakiwało, ruszało od jednego zdania i pędziło naprzód niczym lawina. Marysia
uwielbiała takie chwile.
Uwielbiała
też w takich chwilach Martę za zrozumienie i umiejętność zajęcia się sobą bez
pretensji do drugiej strony „nie poświęcasz mi czasu”. Oraz, oczywiście, za
gotowość przeczytania tego, co zostanie napisane. I poprawienia literówek.
Najbardziej
jednak tego dnia Marysia kochała samo pisanie nowego opowiadania na blog –
pisanie tak jej niepotrzebne, bezsensowne i dziecinne. Miała nadzieję, że nigdy
nie wyrośnie z możliwości cieszenia się tą czynnością.
***
Sesja
zawsze obniżała tolerancję Andrzeja dla ludzkiej głupoty. Fakt, ogólnie miał tę
tolerancję bardzo niską, jednak w okresie kolokwiów, zaliczeń, egzaminów i
poprawek wyjątkowo ciężko znosił studencką bezmyślność, niewiedzę i
intelektualną miałkość. Niestety, sesja obnażała wszystkie braki, które
studentom udawało się jakoś ukryć w ciągu roku akademickiego.
Nie
miał litości. Nigdy nie miał litości dla głupoty, na uczelni szczególnie – nie
mógł przecież przepuścić kogoś, kto nie umie myśleć. Literatura, zwłaszcza
teoria literatury, wymagała bardzo intensywnego, subtelnego i wielostronnego
myślenia; kto tego nie potrafił, nie powinien w ogóle podejmować studiów
filologicznych.
Poza
tym głupi ludzie zwyczajnie go denerwowali i obrażali, po prostu samą swoją
obecnością i wchodzeniem w drogę. Zdecydowanie głupota powinna być karana.
Bezlitośnie.
Oczywiście,
ta głupota dopadała człowieka nie tylko na uczelni; dopadała wszędzie, na
każdym kroku i w każdej przestrzeni. Czasami machał już ręką i ignorował to,
szkoda było energii. Z reguły jednak nie odpuszczał – na uczelni z pewnością
nie.
Teraz,
po ostatnim dniu sesji, czuł się zmęczony, zirytowany i zniesmaczony. Nasłuchał
się i naczytał bzdur, bezsensownych wymysłów i popisów niedouczenia. Powtórka z
rozrywki czeka go w czasie sesji poprawkowej. Co za bandy kretynów przychodzą
na tę filologię?
Zresztą
bandy kretynów oblegały nie tylko Wydział Filologiczny. Wypociny skończonych
grafomanów wydawały, zdawałoby się, porządne wydawnictwa. Pozytywne recenzje
tych książek pisali ludzie, którzy nie umieli czytać ze zrozumieniem. A w
sieci, na której cześć peany piała na przykład Ola, grafomaństwo mnożyło się z
już prędkością turbokrólików. Potem takie internetowe antytalencia wchodziły w
obieg drukowany. Koszmar.
W
dniach, w których tracił wszelką wiarę w przyszłość literatury, Andrzej
zazwyczaj sięgał po prawdziwą, dawną literaturę, najczęściej po któregoś z
ulubionych pisarzy iberoamerykańskich albo po „Moby Dicka” Melville’a.
Potrzebował psychicznego i intelektualnego wytchnienia.
Jednak
niekiedy w takie dni dopadała go chęć ostrego sprzeciwu i zablokowania głupoty,
choćby tej sieciowej głupoty, zablokowania przynajmniej trochę. Było to,
oczywiście, zupełnie bez sensu i oznaczało tylko marnowanie czasu i energii,
nie mówiąc już o tym, że nie dawało też żadnych wymiernych efektów. Mimo tych
logicznych argumentów – czasem ponosiła go swoista „internetowa donkiszoteria”,
jak to zgryźliwie określał; nawet on nie zawsze mógł uniknąć pokusy walki z
wiatrakami.
W
takich momentach robił coś, do czego nikomu by się nie przyznał, do czego nawet
niechętnie przyznawał się sam przed sobą: przeglądał strony czy blogi z
opowiadaniami, wybierał te, których autorzy zdradzali jakieś nieuzasadnione
przekonanie, jakoby ich teksty miały jakąkolwiek wartość, czytał wybrane
wypociny uważnie – po czym drobiazgowo, nie oszczędzając najmniejszego
szczegółu i błędu, komentował tekst. Obnażał wszystkie słabe strony takich
grafomańskich poczynań, wskazywał autorce czy autorowi, gdzie jej/jego miejsce,
nie pozostawiał suchej nitki na tym, co nie zasługiwało na ani jedno dobre
słowo – i przez kilka chwil czuł satysfakcję. Kolejny grafoman otrzymał sygnał:
jesteś tylko grafomanem, dla dobra literatury trzymaj się od pisania z daleka.
Nie
wracał na skomentowane już raz strony. Nie interesowała go reakcja
skrytykowanych autorów ani, tym bardziej, ich czytelników. On dał sygnał,
podważył dobre samopoczucie internetowych beztalenci; reszta była mu obojętna.
Oczywiście,
czułby się cokolwiek niekomfortowo, gdyby ktoś z jego znajomych dowiedział się
o tej drobnej słabości, której czasami nie mógł powstrzymać. To byłoby wręcz
kłopotliwe, w końcu takie działania klasyfikowały się zdecydowanie poniżej jego
godności naukowej. Ale jedną z zalet – choć zarazem i wad – sieci była anonimowość.
W takich akurat momentach ją cenił.
Siedział
zatem teraz z kieliszkiem wina w ręce, z zapalonym papierosem w ustach i z
włączonym laptopem na biurku. Przeglądał leniwie różne strony; w zasadzie był
coraz bardziej przekonany, że dzisiaj sobie tę całą akcję daruje, naprawdę już
czuł się zmęczony i zniechęcony ludzką głupotą... ale w chwili, gdy już, już
chciał wyłączyć przeglądarkę, nagle to dostrzegł. Blog takiego typu, jakiego
szukał.
Krytykowanie
tekstów wyraźnie lub wręcz wybitnie złych było poniżej jego godności.
Krytykowania tekstów dobrych oczywiście by się nie podjął – tyle że jeszcze
nigdy w życiu nie znalazł w sieci żadnego dobrego tekstu. Natomiast uwagę
przyciągały blogi takie jak ten, który właśnie namierzył – teksty silące się na
jakiś poziom, do którego w rzeczywistości wcale nie dorastały, oraz autorzy
mający pretensje do poziomu, jakiego w życiu nie osiągną.
Ta
blogerka tutaj nie była wyjątkiem. Opis pretensjonalny i pełen takiego
„chciałabym, ale nie mogę”. Absolwentka polonistyki, doprawdy? Autorka jakichś
artykułów „naukowych”, proszę, proszę. Po doktoracie, dobre sobie. Nie wiadomo,
czy się śmiać, czy płakać: jeżeli to wszystko kłamstwa, to próba dopisania się
do środowiska akademickiego jest po prostu żałosna. Jeśli to wszystko prawda,
to obecność kogoś takiego w środowisku akademickim jest chyba jeszcze bardziej
żałosna. Tak czy inaczej, przykro w ogóle na to patrzeć.
A
same teksty... No cóż, stylistycznie – poziom poprawnego wypracowania
gimnazjalnego. Miejscami. Miejscami zaś nawet to jest zbyt dużym komplementem.
Bohaterowie w większości papierowi, wydumani i mało wiarygodni, tam natomiast,
gdzie był jakiś potencjał na ciekawą postać – wszystko zmarnowane, przerysowane
lub niedorysowane, pogubione w kiepskich pseudograch słownych i nadętym,
górnolotnym paplaniu o rzeczach, o których autorka najwyraźniej sama nie ma
zielonego pojęcia. Próby „eksperymentów z formą” – doprawdy, co za określenie,
eksperymenty z formą, to ani obok eksperymentów, ani obok formy nie leżało.
Żadnego panowania nad tymi formami też nie ma. Jest chaos, brak kontrolowania
choćby jasnego prowadzenia wątków, masa jakichś pozlepianych scenek o niczym i
pasujących jak kwiatek do kożucha cytatów. Nawet teksty, które w założeniu
miały być śmieszne, wcale nie bawią – co najwyżej wywołują pełen zażenowania
grymas na twarzy.
Wszystko
to, szczegółowo rozpisane, opatrzone przykładami z tekstów i dogłębną analizą,
zamieścił w swoich komentarzach – bo z racji ograniczenia liczby znaków musiał
przygotowaną recenzję podzielić na kilka części i wrzucać po kawałku. No cóż,
gdy już się brał za badanie tekstu, nie stosował półśrodków.
Naturalnie,
zwrócił też uwagę na pozytywne strony. Autorka nie robiła błędów
ortograficznych. I raczej pamiętała o przecinkach. Oraz nie używała emotikonów.
Niestety, to były wszystkie zalety, jakie się dało w tym wypełnionym
tasiemcowozdaniowym i wieloorzeczeniowym słowotokiem tworku odnaleźć.
Po
wysłaniu ostatniego komentarza pokręcił głową, dopił wino, przeciągnął się i
wyłączył laptopa. Nie ma co dłużej marnować czasu i sił, musi się w końcu
położyć i odespać. A blogerka? No cóż, będzie miała interesujący, stymulujący
intelektualnie – i może wreszcie zniechęcający do dalszego grafomanienia w
sieci – wtorkowy poranek. Ciekawe, jaką zrobi minę. Chociaż to w gruncie rzeczy
bez znaczenia, zwłaszcza gdy i tak wiadomo, że mało inteligentną.
Andrzej
poczuł się odprężony i nawet zadowolony. No dobrze, to teraz – gdy już
rozprawił się z kolejnym literackim badziewiem – może sięgnąć po prawdziwą
literaturę. Naleje sobie jeszcze kieliszek wina, zapali kolejnego papierosa i
poczyta z godzinę Bolaño albo Borgesa, nim się położy i zaśnie. Ta grafomańska
blogerka, której teksty zrecenzował, pewnie nigdy nie miała w ręku ani nawet
nie słyszała o takich pisarzach jak Bolaño czy Borges. Zresztą, już po samym
opisie widać było, że filolog i polonistka – podobnie jak pisarka – z niej
żadna. Przykre. Ale cóż robić – pozostawało tylko mieć nadzieję, że przemyśli
sobie porządnie otrzymane uwagi i skorzysta z życzliwej rady: „Nie pisz więcej,
bo zwyczajnie nie potrafisz; z każdym kolejnym tekstem robisz tylko krzywdę
sobie oraz – wręcz przede wszystkim – czytelnikom. Byłoby mi nawet szkoda
odbiorców tak kiepskiej twórczości, gdyby nie fakt, że ci odbiorcy sami się tu
pchają. Najwyraźniej niczego więcej nie oczekują – i na nic więcej nie
zasługują”.
Uśmiechnął
się. Zabawne, jak takie w zasadzie błahe i pozbawione sensu oraz szans na
zmianę sytuacji działanie potrafiło poprawić nastrój. No cóż, najwyraźniej miał
w sobie jednak coś z idealisty.
fot.
Pexels
Ome, Ome, Ome – jak obiecałam, tak też czynie. Właśnie przebrnęłam przez „PS” i muszę przyznać, że mnie nie zawiodłaś. Ten styl, te postaci (była mi potrzebna taka wycieczka po osobowościach), cała otoczka i obecność małych, dość błahych, ale za to pysznie smakujących, okruszków sprawiły, że Musivum jak cieszyło, cieszy nadal. Bardzo cieszę się, że wróciłaś – tutaj musiałam aż uszczypnąć się kilkakrotnie, by uświadomić sobie, że to nie sen i naprawdę mam okazję czytać twój post, ale hola, hola – po kolei! (Musiałam z tego wszystkiego odpalić Worda, by nie tworzyć ze środka początku, miotać się i przypominać sobie w różnych momentach o akapicie, który pominęłam). Sprawa pierwsza – pozjadałaś kilka liter, głównie spójników, trochę końcówek, ale znając ciebie, pewnie przeczytasz jeszcze raz ten tekst i wychwycisz wszystkie niedoskonałości, które ci umknęły wcześniej, czemu się zresztą nie dziwię. Czytając po pięćset razy to samo już nie widzisz co jest dobrze, a co jest źle. Wiesz, że uwielbiam twój styl pisania, więc oczywistym jest, że się do niego nie przyczepię nawet w najmniejszym stopniu. Tylko te literki nieszczęsne! Chyba za bardzo na ciebie wpłynęły te przewijające się w tekście przekąski, hm? Co do postaci – zdecydowanie opłaciło się oglądanie tych wszystkich instruktażowych filmików na YT, bo Seweryn wyszedł ci wprost uroczy i na tyle smaczny, że można go chrupać bez końca. To chyba przez tę jego nieśmiałość i miłość do ptactwa, wiesz? Tak sądzę, tak mi się wydaję, ale mogę się mylić, jeszcze za słabo go znam. Kolejna rzecz, która mnie uradowała niezmiernie, to pojawienie się Olka oraz to, że odważył się w końcu wychylić bardziej ku Wiktorowi (swoją drogą z tego to dopiero nieczuły jeżozwierz, mógłby nie traktować Aleksandra jako potencjalnego gościa od robienia śniadań. Zresztą, nie ma co się tutaj pieklić, Wiktor to taki typ o rybiej osobowości i nic na to nie poradzimy). I nie wiem w ogóle jak już wyobrażać sobie Kamienieckiego na deskorolce, to musi być widok iście niespotykany i... mimo wszystko przyjemny dla oka. Wiesz, że ja go zawsze widziałam jako blondyna? Takiego o skandynawskiej urodzie, a to przecież takie totalne przeciwieństwo.
OdpowiedzUsuńOgromnie się cieszę, że nie zawiodłam i że Musivum dalej cieszy :) (Chwilami też nie mogę uwierzyć, że wróciłam i że w ciągu niewiele ponad miesiąca udało mi się wypuścić dwa teksty, a kolejne zacząć).
UsuńTaaak, literówki to moja zmora, ciągle z nimi walczę. Rzeczywiście, już zauważyłam kilka wpadek, poprawię je w najbliższych dniach, gdy nie będę miała tekstu tak świeżo w pamięci. W ogóle planuję przez wakacje sczytać wszystkie dotychczasowe teksty i poprawić literówki.
Jak to dobrze, że Seweryn tak właśnie wyszedł. Przeglądanie stron o składaniu statków i samych statkach było ciekawe, aż pozazdrościłam Sewerynowi takiego hobby.
Zgadzam się, Wiktor to paskudna jeżostryga, miałam ochotę go kopnąć za to, jak podsumowywał oczekiwane odwiedziny Olka. Wiktor z kolei miał ochotę mnie kopnąć, za to, że mu grzebię bez pozwolenia w komórce. Jesteśmy kwita.
Naprawdę, Olek w wersji blond? Nawet mogę to sobie wyobrazić, nawet uroczo to wygląda, ale nie, Olek jest cały ciemnobrązowy, nie da się go przekolorować. Na deskorolce wygląda jak... łobuziak. Taki słodki łobuziak.
Więc masz ambitny plan, Ome! Ale w sumie - nie będzie tak źle. W końcu to twoje teksty, znasz je jak własne kieszenie.
UsuńAch, ten Seweryn. Nie mogłam go wyprzeć z pamięci dzisiejszego ranka, to taka świetnie zapowiadająca się postać. Jest ciekawa jak to będzie dalej z nim w twoich tekstach (bo oczywiście zamierzasz go uwzględniać w kolejnych opowiadaniach, prawda?), to zdecydowanie jedna z takich postaci, którą lubisz od samego początku. Chociażby przez wzgląd na jego hobby.
Wiktor może jest paskudny, może jest oziębłą rybą, może kłuje kolcami kogo popadnie, zwłaszcza osoby jemu najbliższe, ale nie można zaprzeczyć temu, że chłopak ma osobowość. Jest w nim coś intrygującego. A w komórce powinnaś mu grzebać zdecydowanie częściej!
Takie było moje pierwsze skojarzenie z nim! Dopiero później dowiedziałam się, że Olek to taka czekoladka opakowana w swoje doktoraty i proste koszule z krótkimi rękawami. Łobuziak... muszę to sobie dziś wyobrazić, doktor Aleksander Kamieniecki i deskorolka. To jest coś.
Już parę razy takie czytanie robiłam (i zawsze czegoś nie dopatrzyłam...), ma to swoje dobre strony - odświeżam sobie różne rzeczy i łatwiej potem pilnować, by nie strzelić byków we własnym uniwersum. Poza tym planuję znów się pozgłąszać do ocen (to fajna zabawa), więc małe porządki też się przydadzą.
UsuńOczywiście, że Seweryn pojawi się w innych tekstach i dostanie więcej miejsca! Jego statki i papuga również. Sympatyczny z niego człowiek, choć (jak wszyscy specjaliści od gramatyki opisowej) bywa trudny do ogarnięcia (ale literaturoznawcy i językoznawcy z reguły się wzajemnie nie ogarniali. I wspólnie nie ogarniali teoretyków literatury. Poza tym wszyscy nawzajem podejrzewali się o pociąganie ukradkiem z butelki, bo przecież bez alkoholu tej gramatyki/teorii/historii literatury się nie ogarnie. W każdym razie mniej więcej taki mit pokutował, gdy studiowałam).
Wiktorowi wygrzebię jeszcze niejedną ciekawą informację z komórki, głowy i reszty. Będziemy nad tym pracować z Olkiem. (Porównanie Olka do czekolady bardzo mi się podoba. I nie tylko mnie, ale tylko ja się przyznaję).
Wyobrażaj sobie, wyobrażaj. Olek na desce, dzika jazda w skateparku i szeroki uśmiech. Ładne to.
Dominik, kolejna postać, którą już darzę sporym szacunkiem. Zwłaszcza, gdy mam do czynienia z typem „nie popuszczę ci, nawet gdybym miał cię gonić przez pół Sahary” – realfik z szefem w roli głównej wygrał. Wygrał totalnie i aż Dominikowi przytaknęła do ekranu laptopa.
OdpowiedzUsuńNo i Ina, Ina, Ina! Ina, którą tak bardzo rozumiem i którą mam ochotę objąć mocno mówiąc „kobieto, dasz radę, w tym zawodzie inaczej się nie da”. Dość często spotykam się z osobami, które myślą, że sam fakt bycia zleceniodawcą upoważnia ich do traktowania ludzi gorzej niż serwis sprzątający na pysznym bankiecie. Robisz sześćset wersji projektu, zmieniasz wszystko według wskazówek a i tak na koniec powie ci – projekt nie pasuje do mojej identyfikacji firmy, rezygnują z umowy zawartej z państwa agencją. I weź tu człowieku zachowaj spokój. Ome, musisz mi podbudować Inę psychicznie, niech nią się Stasiu wzorowo zajmie, bo jak nie, to nam kobieta psychicznie nie wytrzyma!
I wiem, że może piszę o tym w nieodpowiednim miejscu, ale Marysia i jej boginie z opowiadania są jak wszystkie potwory w filmach z Godzillą! I tylko patrzeć jak od tych wszystkich bitek któraś się z którąś zaprzyjaźni (tak jak to było między Godzillą i Anguirusem) – tak, wiem, refleksja od czapy, ale ja tak bardzo lubię doszukiwać się podobieństw w tym, co już znam, nawet gdy są to stare, japońskie filmy z Godzillą.
Rzeczy trzecie są niezbędne i dobrze, że zdecydowałaś się o nich napomknąć. Nie można cały czas robić czegoś w jakimś wyższym celu, relaks również jest potrzebny. Takie rzeczy trzecie nas kształtują, dają coraz większy zapał do robienia rzeczy koniecznych i przede wszystkim – zapewniają nam frajdę. A na nią zasługuje każdy, nawet taki Andrzej, co to niedługo się ugryzie we własny tyłek, jeśli sytuacja przyciśnie.
Rozpisałam się, trochę namieszałam, kilka razy wybuchnęłam czystą ekscytacją, ale dotrwałam do końca. Dotrwałam do końca tekstu i komentarza, więc czekać mnie będzie smętne wypatrywanie kolejnego tekstu. Mam jedynie nadzieję, że w trakcie tego czekania będę mogła swobodnie z tobą pogawędzić, nie tylko o rzeczach trzecich, ale w ogóle.
(Wygodniej mi tak odpowiadać komentarzem na komentarz).
UsuńCiekawa jestem Twoich wrażeń, gdy poznasz Dominika bliżej. Paskudny z niego charakter, godny Juliana... Ale realfik z szefem to rzeczywiście niezły tekst.
Obiecuję podbudowywać Inę psychicznie (via Stasiek). Ina to świetna dziewczyna, i widzę, że macie wspólne doświadczenia zawodowe. Czyli rozumiesz jej ból.
Filmy z Godzillą, ubawiło mnie to porównanie! I od razu nabrałam ochoty na jakiś stary, japoński film z Godzillą - mam do nich sporą słabość. Do bogiń Marysi i do samej Marysi na pewno jeszcze wrócę, więc zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Zgadzam się, rzeczy trzecie są bardzo potrzebne. Agnieszka napisała o nich artykuł, jego większe kawałki pojawią się w osobnym tekście. Całym sercem popieram rzeczy trzecie, bez nich można by zwariować.
(Chciałabym zobaczyć, jak Andrzej gryzie się w tyłek. To byłoby interesujące przeżycie).
Bardzo Ci dziękuję za komentarz(e) :) Czytam je od wczoraj i od wczoraj się nimi cieszę. Postaram się, aby na następny tekst nie trzeba było zbyt długo czekać, a w międzyczasie chętnie pogadam z Tobą na dowolne tematy.
Fakt, Dominik to niezła cholera, a mój szacunek chyba wynika tylko i wyłącznie z tych realfików. Pasują mi, dlatego jeszcze nie jestem uprzedzona do tej postaci.
UsuńA żebyś wiedziała! Poza tym - Stasiek to musi być naprawdę wielki szczęściarz. Ja bym się tak czuła na jego miejscu!
Och, Ome, gdybyś była gdzieś pod ręką - sama chętnie bym z tobą obejrzała kilka filmów. Jestem pewna, że Michał też by się do nas dołączył. Agnieszka może też, nie wiem, nie znam jej aż tak dobrze.
Nie ma sprawy, Ome, to czysta przyjemność! Również mam nadzieję, że będziemy do siebie klikać jak najczęściej.
Oj, z Dominika jest straszna cholera. Co do realfików, to kiedyś spróbuję zaprezentować kawałek któregoś z nich.
UsuńStasiek też się uważa za szczęściarza, prosił przekazać.
Wspólne oglądanie filmów na pewno byłoby ciekawe! Agnieszka chętnie by się przyłączyła, zwłaszcza gdyby to był "Star Trek" albo "Gwiezdne wojny". Tylko nie Julkowe pornosy... chociaż akcja komentowania w wykonaniu Juliana też mogłaby być niezłą rozrywką.
Czyli rozmawiamy bez ograniczeń, cieszę się :)
Byłoby świetnie! Jestem ciekawa jak Dominik radzi sobie z tą "formą" twórczości.
UsuńHah, Julek i jego pornosy... to chyba zna, i docenia, jedynie Michał.
Oczywiście, przynajmniej ja jestem jak najbardziej za!
Zamierzam napisać kilka "patchworków pisarskich" niektórych postaci, Dominik jest wśród nich przewidziany, więc pewnie pokaże wtedy jakiś kawałek realfika. Boję się tylko, że dopuszczenie jego czy Julka do klawiatury skończy się awanturą z serii "kto tu rządzi".
Usuń:)
Julek to zdecydowania charakterna postać i pewnie nieźle da ci popalić, za czym też idzie sprawa Dominika - nie mógłby być gorszy od swojego ex. Chyba nigdy wcześniej nie publikowałaś na Musivum "próbek" pisarskich swoich bohaterów, hm? Bo nie przypominam sobie! Ciekawa jestem jak teraz będzie się wszystko układało na blogu... czas pokaże!
UsuńTak, obaj są siebie warci. Kiedyś się zajmę tym ich wspólnym okresem, choć pewnie nie obejdzie się wtedy bez awantur w stereo ;)
UsuńW zasadzie pierwszą opublikowaną musivową próbką pisarską jest poezja Poldka; chociaż, jeśli wziąć pod uwagę, że w jakiś sposób moją bohaterką jest i Tovip, to już w "Ku stronom" rzuciłam taką pisarką próbkę, w wersji tłumaczeniowej oczywiście (więc od razu i próbkę częściowo pisarską Wiktora). Teraz, ponieważ rozgrzebuję Agnieszkę, zajmuję się jej pisarskim patchworkiem. Fajna zabawa, nawet slashowy fik do Star Treka wymyśliłyśmy.
Też jestem ciekawa, jak się będzie teraz układało na blogu. Mam nadzieję, że jak najlepiej i z dużą liczbą postów. Trzymaj kciuki!
Ome, Ome, Ome! Właśnie wracam z Biedronki z książką Kurta. Szczęście kosztowało mnie tylko dziewięć złotych, ha!
UsuńTo wspaniale, gratuluję! Szczęście za dziewięć złotych to jest coś! :) Co upolowałaś?
Usuń"Matka noc" mi się trafiła. Stoi już dumnie na półce i pręży grzbiet :)
UsuńTego nie czytałam, choć czytałam jakieś uwagi na jej temat. Daj znać, jak wrażenia. I jeszcze raz gratulacje z powodu udanych łowów :)
UsuńJestem, przeczytałam, ogromnie się cieszę z tego tekstu. Będzie króciutko, bo jutro przed szóstą pobudka, ale chcę zostawić parę słów już teraz. Czytało się wspaniale - jak zawsze. Twoi chłopcy i dziewczęta są wspaniali - jak zawsze. Ich rzeczy trzecie to takie zwyczajne-niezwyczajne zajęcia, niby drobne i jak pisze Agnieszka niepotrzebne, ale przecież ubogacające rzeczywistość i ich samych. Ja się nie zgodzę, że mogliby się bez tego obejść - gdyby tak było, to w ogóle by nie zaczynali, a jeśli by zaczęli, to szybko porzucili i już nie odgrzebywali na nowo. Czasem tak w życiu jest, że rzeczy dające prawdziwą przyjemność, taką szczerą, osobistą, zrozumiałą jedynie dla nas samych, gdzieś się na jakiś czas tracą, zepchnięte przez wymogi codzienności, cięższy okres w życiu, ale jeśli się do nich wraca - czasem nawet tylko w myślach, świadczy to o tym, że były niezbędne, choćby i w danej chwili i miejscu.
OdpowiedzUsuńRewelacyjnie się czyta o znanych mi już osobach - naprawdę cieszyłam się tym, że cieszą się z własnych rzeczy trzecich, ale chyba jeszcze lepiej o tych, którzy do tej pory byli gdzieś na marginesie, wspomniani, czasem szewsko-przeklinani (Dominik!). Jedynie Andrzejowi przydałby się prztyczek w nos, tak, właśnie! prztyczek w nos, bo to brzmi idealnie niepoważnie (już słyszę to pełne lekceważenia prychnięcie).
Dziękuję za te wszystkie słowa (i to mimo konieczności wczesnej pobudki!)!
UsuńMnie się też wydaje, że bez rzeczy trzecich w zasadzie nie można się obejść, ale codzienny przekaz od innych ludzi (i nieraz od nas samych) brzmi właśnie tak: to zbędne, bezsensowne etc. Agnieszka się o tym rozpisała, więc nie będę jej powtarzać, tylko skończę "Rzeczy trzecie" jak najszybciej i wrzucę na blog. W każdym razie - drobiazgi są ważne. I musivovwe, więc na "Musivum" ważne podwójnie.
Taaak, jestem naprawdę ciekawa wrażeń, gdy Dominik da się poznać lepiej. Czasem nie wiem, którego z nich mam bardziej ochotę trzepnąć jakąś grubą książką - Dominika czy Julka. Ale cieszę się, że przybliżenie tych mniej znanych osób dobrze się odbierało.
Masz odwagę dać Andrzejowi prztyczek w nos? Bo ja nie (ale nie mów mu tego). Ja mu się tylko odgryzam, on mnie też, a ponieważ zajmujemy się tak odległymi dziedzinami i możemy się nawzajem zagiąć w jakimś temacie, udaje się zachować równowagę. W końcu gdy ja rzucę czymś po łacinie, Andrzej nie wie, czy cytuję coś, czy go w najlepsze obrażam ;)
Przyznam, że przeczytanie o "rzeczach trzecich" bardzo dobrze mi zrobiło. Takie rzeczy trzecie wiele mówią o człowieku, jaki jest. Takie osobiste, własne coś... tylko dla siebie. I znów się zakochałam... tym razem z Marcie. Sama się poczułam taką Marysią, tyle że akurat ja mam słomiany zapał, i to co za mną chodzi, chodzi nadal, tyle że po cichu.
OdpowiedzUsuńNie jestem dobra w komentarzach, zatem będzie krótko, wybacz.
Ale pisz więcej, bo uwielbiam Musivum :)
Każdy komentarz jest cenny, więc z całego serca dziękuję :) Już sam sygnał "czytam i mi się podoba" to wspaniała rzecz i dużo dla mnie znaczy, a co dopiero takie konkrety.
UsuńZgadzam się, rzeczy trzecie dużo mówią o ludziach - i pozwalają poznać ich od takiej bardzo prywatno-intymnej strony. Cieszę się, że czytanie o nich dobrze Ci zrobiło.]
Zakochanie w Marcie? To świetna wiadomość (chociaż nie dla Marysi). Mam nadzieję, że to, co za Tobą chodzi, w końcu zacznie chodzić głośno. Ciekawie byłoby się dowiedzieć, co to takiego.
Piszę, piszę, dziś wyprodukowałam trzy strony. Grzebię w Agnieszce, ile się da :)
Grzeb grzeb, do niej też mam sentyment, w końcu moja imienniczka jest :)
UsuńA z Marysią może jakoś się dogadam ;)
O, to miło wiedzieć :) Grzebię w Agnieszce i jej tekstach, dziś się przez parę stron nieźle bawiłyśmy.
UsuńPowodzenia w dogadywaniu się z Marysią ;) Ona się tak chętnie swoją Wierną Czytelniczką Numer Jeden nie podzieli...
A ja tak grzebię po tych zakładkach w menu i grzebię, ale dogrzebać się nie mogę... gdzieś ty zakopała jakiś adres kontaktowy do siebie, co? Ja tu chcę skrobnąć kilka słów poza obiegiem wiadomości publicznych i nie mogę. Poratujesz?
OdpowiedzUsuńNie myślałam, że mail będzie potrzebny, ale proszę: litteraliter@gmail.com :)
UsuńDobrze widzieć, że jeden z najlepszych (jeżeli nie najlepszy) polskich blogów literackich znowu jest aktywny, yay!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że w kolejnych tekstach będzie jeszcze więcej Michała -- jest moim ulubieńcem, zdecydowanie. "Kumpla" czytałam kilka razy, jest dla mnie ogromną inspiracją. :)
Dominik... Ech, muszę powiedzieć, że strasznie mnie zirytował i skojarzył mi się z osobami pokroju Katarzyny Michalak. :P Najmniej lubiana przeze mnie postać, co nie znaczy, że źle skonstruowana.
Czekam na więcej!
Pozdrawiam
~RD
Dziękuję za taki wielki komplement :)
UsuńMichała na pewno będzie jeszcze dużo i w różnych tekstach. Cieszę się, że "Kumpel" może być inspiracją, ciekawa jestem, jak dokładnie inspiruje.
Dominik jako męska wersja Michalak... brrr. Z pewnością wściekłby się za takie porównanie (a Julek z niego ucieszył). Dominika postaram się jeszcze pokazać z paru stron, zobaczymy, czy zdoła zirytować jeszcze bardziej ;)
Postaram się jak najszybciej skończyć i zamieścić kolejny tekst!
Co tu dużo mówić, inspiruje do pisania własnych tekstów. :) Ale nie ma o czym mówić -- Andrzej by tą moją pisaninę skomentował w odpowiedni sposób. A skoro już mowa o Andrzejku -- nie chciałabym mieć zajęć z takim wykładowcą, brr. Domyślam się, nad jakim blogiem pastwił się w powyższym fragmencie. I see what you did there. ;)
UsuńNie skojarzyłby mi się w ten sposób, gdyby nie to przeświadczenie o własnym geniuszu pisarskim. No i te fochy na krytyczne recenzje... ;) A jeżeli to porównanie ucieszy Julka, to tym lepiej. Lubię gościa, mimo że jest wredną marudą.
tę pisaninę* oczywiście. :P
UsuńO, to świetnie, bardzo się cieszę :) Andrzejem się nie przejmuj, czasem podejrzewam, że najchętniej skrytykowałby wszystko, tylko jeszcze nie na wszystko znalazł odpowiedni sposób. Zajęć z Andrzejem rzeczywiście nikomu bym nie polecała - zresztą w którymś tekście sama zobaczysz...
UsuńDomyśliłaś się? To wspaniale :) Good that you can see it!
Dominik sobie zasłużył na takie porównanie, zdecydowanie. Obawiam się tylko, że nie on jeden... A Julek rzeczywiście jest marudą, dotąd jeszcze nie pokazał w pełni, jak wielką. Ale nadrobi to, z pewnością nadrobi.