PATCHWORKI PISARSKIE. PATCHWORK III: BETONOWY DEMON GENDER. AGNIESZKA WISŁOK-KARECKA, FEMINISTYCZNY WALEC NA PATRIARCHALNYCH WYBOJACH


To jeden z musivowych patchworków pisarskich – pierwszy napisany, ale trzeci zgodnie z kolejnością całego projektu tej serii. Wszystkich patchworków pisarskich będzie trzynaście – dwanaście dla bohaterów i jeden dla mnie.
Ludzi poznaje się między innymi przez to, co mówią, jak się zachowują – i co piszą. Ja też poznaję moich bohaterów od trochę innej strony, gdy widzę ich zapiski, mniej lub bardziej publiczne. Tekst o Agnieszce wciąż jeszcze powstaje, więc na razie można się jej przyjrzeć poprzez to, co sama nawystukiwała w klawiaturę.



PATCHWORKI PISARSKIE
PATCHWORK III: BETONOWY DEMON GENDER. AGNIESZKA WISŁOK-KARECKA, FEMINISTYCZNY WALEC NA PATRIARCHALNYCH WYBOJACH



– Pani profesor, dlaczego pani mówi, że jest feministycznym betonem?
– Bo jestem.
– No ale dlaczego?
– Bo uważam, że kobieta jest takim samym człowiekiem 
jak mężczyzna, ma prawo do równych zarobków, 
decydowania o swoim ciele, umyśle i seksualności, 
bycia traktowaną poważnie i na równych prawach 
we wszystkich sytuacjach. I nie tylko kobieta, 
ale każda grupa stanowiąca jakąś mniejszość 
i określana jako „gorsza” czy „niższa”: 
o innym kolorze skóry, innej orientacji seksualnej, 
innego pochodzenia czy wyznania, innych poglądów 
politycznych czy innego sposobu odżywiania się. 
Nie ma jedynej właściwej wersji człowieka i życia.
– Yhym... Podoba mi się to. To ja też jestem feministycznym betonem!
– Ja też!
– Ty nie możesz.
– Może, może. No co tak patrzysz zdziwiona, 
Ulka, facet też może być feministycznym betonem. 
Wprawdzie na razie zdarza się to raz na sto lat, 
ale się zdarza, a to już dobry znak. 
Za bycie feministycznym betonem masz 
plus ze sprawowania, Adasiu.
– A ja?
– Żeby było równo, powinnaś. Żeby były parytety, 
nie powinnaś. Kurka wodna...
– Czyli co?
– Czyli więcej z wami nie gadam na przerwie obiadowej, 
bo teraz przez resztę dnia będę sobie łamać nad tym głowę.
[rozmowa podsłuchana na korytarzu LO I, przy wejściu do szkolnej biblioteki]

yaoifan.fora.pl
Forum Yaoi Fan Strona Główna / Opowiadania
Finistra
Widmo
[Z] Na krańcach snu (2/2)
Panna Dziewanna
Banshee
Ogólnie Twoje opowiadanie czytało się dobrze od strony technicznej, stylistycznej i fabularnej; a jednak nie mogę, po prostu nie mogę uwolnić się od męczącego mnie od samego początku pytania: co z tymi kobietami? Coś Ty zrobiła z kobietami w tym tekście, i dlaczego?
Oczywiście, każdy autor ma prawo robić ze swoimi bohaterami, co mu się żywnie podoba; ale co innego robić to świadomie i w jakimś celu, a co innego nieświadomie, wpadając w schematy i klisze. Ty, niestety, wpadłaś w cały dół yaoicowych stereotypów dotyczących postaci płci żeńskiej (choć, żeby być sprawiedliwą, muszę dodać, że są to stereotypy nie tylko yaoicowe i nie tylko w tekstach m/m spotykane).
Masz trzy bohaterki: Jessie, ze statusem „kiepska obecna partnerka, którą bohater rzuci, gdy tylko znajdzie faceta swojego życia, i która potem zamieni się w coś pomiędzy stalkerką a histerycznym błaznem”; Margaret, klasyczną „różową złą Barbie”, która za wszelką cenę i w kółko będzie próbowała rozbić związek Stana z Clarkiem (i której w związku z tym można fundować co dwie strony złośliwe, mało kulturalne uwagi); wreszcie Phoebe, siostrę Stana, której głównym, by nie powiedzieć jedynym zadaniem życiowym jest świadkowanie co rozkoszniejszym chwilom bohaterów, ewentualnie czasem rzucenie ostrego komentarza pod adresem którejś z pozostałych dwóch dziewczyn lub wymyślanie historyjek chroniących brata przed najazdem nadopiekuńczej mamusi.
Potwornie papierowe i jednowymiarowe te bohaterki, do tego sprowadzone do czarno-białego podziału: albo wspierają opowiadaniową parę, więc są pozytywne, albo ciągle jej szkodzą i są negatywne. Nic pośrodku, nie mówiąc już o jakimkolwiek życiu poza sprawami Stana i Clarka.
Finistro, jasne, że gdy czytam yaoica, raczej nie oczekuję nie wiadomo jakich konstrukcji i analiz postaci kobiecych, ale przecież o wprowadzenie jakichś „normalnych” dziewczyn w tekście aż się prosi. Normalnych, czyli takich, które nie są wyłącznie satelitami głównych bohaterów, a ich charaktery itp. nie określają się wyłącznie przez stosunek do Stana i Clarka.
Szczerze mówiąc, trochę ciężko mi się to pisze, bo w zasadzie dobrze się bawiłam podczas czytania Twojego tekstu. Masz fajny styl, ładnie tworzysz sceny, dialogi są treściwe; mimo to od samego początku część Twoich postaci zgrzytała mi, zgrzytała okropnie, właśnie przez swoją stereotypowość. Okropnie szowinistyczną stereotypowość. Po tym tekście przekaz (nawet nieszczególnie upraszczając) mam taki: dziewczyny są nudne, głupie i porąbane, więc nic dziwnego, że Stan przerzucił się na facetów. Przykro mi, tak wychodzi z tekstu. Czy naprawdę takie wrażenia miał wynieść czytelnik? Czy naprawdę to jest Twój zamierzony obraz kobiet w tekście, Twoja wizja własnej płci w literaturze?
Mam ogromną prośbę: popracuj nad swoimi bohaterkami. Bo piszesz dobrze, przyjemnie się czyta Twoje teksty (myślę teraz o wszystkich, które zdążyłam poznać, nie tylko o tym), więc zdecydowanie warto, żebyś swoje teksty z fajnymi bohaterami uzupełniła o też fajne bohaterki. Wtedy czytanie Ciebie będzie o wiele większą przyjemnością.

***

genderowy-beton.blogspot.com
„Ale ty sama tak?...”
Poszłam sobie ostatnio w weekend do kina. Był maraton „Gwiezdnych wojen”. Lubię „Gwiezdne wojny”, szczególnie starsze części, lubię (uwielbiam) Harrisona Forda, lubię maratony filmowe. Kupiłam sobie wielki popcorn, wielką Fantę, siedziałam, oglądałam, obżerałam się i opijałam niezdrowymi pysznościami, świetnie się bawiłam. Na widowni siedziały dziewczyny w moim wieku, starsze i młodsze, faceci w moim wieku, starsi i młodsi, pary, grupy damskie, męskie i mieszane oraz pojedynczy widzowie. Wśród pojedynczych byłam ja. Sądząc po minach, wszyscy dobrze się bawili, niezależnie od tego, czy i w jakim stopniu byli uparowieni. W czasie przerw zbieraliśmy się w różnej wielkości grupy (w Heliosie jest fajna przestrzeń dla okołokinowego życia towarzyskiego. Nie wiem, czy to specyfika tylko szczecińskiego Heliosa, ale za to lubię to kino), wymienialiśmy uwagi, wrażenia, nawet numery telefonów (poznałam sympatyczną dziewczynę, z którą się fajnie rozmawia i która też ma paskudny nawyk zadawania upierdliwych pytań w stylu „a czemu w tym filmie kobieta służy głównie do bycia ratowaną przez faceta?”. Umówiłyśmy się na kawę, żeby spokojniej i dłużej pogadać). Jednym słowem, to był wspaniały maraton, bawiłam się świetnie.
W poniedziałek rano idę do pracy, w pokoju nauczycielskim opowiadam paru koleżankom, jak było super i tak dalej. Jedna pyta ze szczerym zainteresowaniem: „A z kim poszłaś?”. Równie szczerze i bez problemu odpowiadam: „Sama, ze sobą”.
Szok na twarzy koleżanki – bezcenny. Za wszystko inne zapłacisz kartą MasterCard, chciałoby się dodać.
Już po jej minie widziałam, jak nadciąga pytanie (które oczywiście od razu padło): „Ale jak to, TAK SAMA POSZŁAŚ?”. No sama, sama. Nie wszyscy moi znajomi lubią „Gwiezdne wojny”, to po drugie. Nie wszyscy, którzy lubią, mieliby akurat czas, to po trzecie. Ale – i to po pierwsze – akurat w tamten weekend miałam ochotę iść do kina sama, tylko ze sobą, na „solorandkę” (o której muszę kiedyś szerzej napisać). Dlaczego? Bo tak. Bo czasem lubię sama iść do kina, do teatru, do muzeum, do kawiarni, do restauracji, do parku. Nie dlatego, że jestem zła na świat, na ludzi itd., mogę mieć cudowny humor i jednocześnie ochotę na samotną wyprawę. Bo lubię. Lubię być sama ze sobą, tak jak lubię być z ludźmi. I w jednym, i w drugim wypadku – nie non stop. Ale i w jednym, i w drugim wypadku – jest mi wtedy dobrze, z samą sobą lub ze sobą i innymi.
Gdy mam ochotę iść gdzieś sama, to idę sama. To nie jest dla mnie problem – i, szczerze mówiąc, zwykle zakładam, że w ogóle dla współczesnej kobiety to nie jest problem. Jednak rzeczywistość co jakiś czas mi przypomina, że się mylę.
Koleżanka pytająca nie ogarniała. Ona by tak sama nie poszła do kina, bo dziwnie by się czuła, zupełnie jakby ją facet wystawił (ekhm?). Na urlop też by sama nie pojechała, bo byłoby jej smutno i nudno (to takie nawiązanie do naszej wcześniejszej rozmowy, gdy wspomniałam, że chcę pojechać na urlop do Wrocławia albo Krakowa, bo jeszcze nigdy tam nie byłam – i tak, chcę pojechać sama. Sama jadę na urlop. O wielki Yodo, jak ja mogę?). W ogóle, podsumowała, samotne kobiety w kinie czy na wycieczkach budzą w niej współczucie, bo „takie same są, bez faceta” (podejrzewam brzydko, że budzą też trochę litości, pogardy i poczucia wyższości. Fe, koleżanko D., fe). Ona by tak nie mogła.
Nie wytrzymałam i zapytałam: czyli gdy nie masz faceta albo faceta nie ma pod ręką, to nigdzie nie wychodzisz? A po zakupy?
Chyba nie załapała zjadliwego tonu, bo odpowiedziała spokojnie, że nie no, po zakupy wychodzi, poza tym wychodzi z koleżankami, ale jeśli faceta nie ma i koleżanek też nie, to ona by do kina nie poszła. Tak sama. Taka sama miałaby pójść?
Wiecie, ogólnie to sympatyczna, miła i sensowna dziewczyna (chciałam napisać: inteligentna, ale mój genderowy beton nie przepuścił tego przez klawiaturę). Dobrze się z nią rozmawia, ma poczucie humoru, nie zachowuje się jak słodka idiotka ani nic takiego. A jednak w czasie tej poniedziałkowej rozmowy miałam w pewnej chwili ochotę rozwalić jej krzesło na głowie. Potem, gdy mi przeszło, została mi tylko chęć chwycenia jej za ramiona, potrząśnięcia z całych sił i zawołania: „Dziewczyno, nie potrzebujesz legitymacji w postaci innego człowieka, by iść do kina!”.
Druga koleżanka (A.) skwitowała całą rozmowę krótkim: „Każdy robi po swojemu, jak mu się podoba, nie ma co gadać ani przekonywać, że tylko jedna wersja jest poprawna”. Kochana A., jakże miałam ochotę cię wyściskać! Bo masz rację. A jednocześnie nie do końca masz rację. Bo jasne, nie ma co przekonywać, że tylko jedna wersja jest prawidłowa. Ale gadać trzeba, właśnie dlatego, że taka na przykład D. wychodzi jednak z założenia, że jest tylko jedna właściwa wersja. To w ogóle jest dla mnie paranoja (chociaż o całkiem logicznych podstawach): ludzie, którzy działają „niekanonicznie”, zakładają, że oni robią po swojemu, a inni robią po innemu i dopóki każdemu odpowiada jego wersja, jest dobrze. Czyli – może być wiele wersji i każda komuś odpowiada. Natomiast ludzie działający „kanonicznie” zakładają, że tylko i wyłącznie ich wersja jest prawidłowa – a z tym założeniem dają sobie jednocześnie prawo do pouczania, wykpiwania czy wręcz atakowania każdego, kto się choćby minimalnie różni. To, oczywiście, uproszczenie, ale rozumiecie, o co mi chodzi. Od kobiet, które nie weszły w akceptowany kulturalnie schemat układania sobie życia albo weszły w niego ze społecznego punktu widzenia o wiele później, niż należało, albo weszły niekompletnie (tylko mąż / tylko dziecko / związek niesformalizowany / nieklasyczne rozwiązania mieszkaniowe itd.), nie słyszałam raczej pouczeń z serii „tylko tak powinno wyglądać właściwie ułożone życie”. Od kobiet, które weszły albo chcą wejść w ten akceptowany kulturalnie schemat, pouczenia słyszę znacznie częściej.
Wiem, że D. ma narzeczonego. Wiem, że chce wyjść za niego za mąż, mieć dwójkę dzieci, najlepiej pracować tylko na pół etatu i zająć się głównie domem i rodziną. Wiem. Potrafię zrozumieć, że ktoś tak sobie wyobraża swoje szczęście. Potrafię to uszanować. Nie uważam, że wybór D. jest gorszy, głupszy czy mniej „prawdziwy życiowo” niż mój (ani odwrotnie). Jest inny, po prostu inny niż mój. D. ma do niego prawo. Ja mam prawo do swojego. W życiu nie przyszłoby mi do głowy pouczać ją tekstem w rodzaju „Ale nie sądzisz, że jak wyjdziesz za mąż i będziesz miała dzieci, to ominie cię prawdziwe życie, coś naprawdę wartościowego, blablabla, blablabla, blablabla?”. Od D., niestety, jakiś czas temu usłyszałam taki tekst, oczywiście z przeróbką „jak nie wyjdziesz (ponownie) za mąż i nie będziesz miała dzieci”. Nie wytrzymałam wtedy i odpowiedziałam, że to pytanie można odwrócić na lewą stronę i będzie równie bez sensu. Wówczas nie załapała. Teraz też nie – nie załapała, że każdy ma prawo żyć po swojemu i nie ma jedynej właściwej wersji życia.
Smutno mi się zrobiło. Smutno mi się zrobiło, że mamy XXI wiek, szumne gadanie o współczesnych nowoczesnych kobietach itd., a ja dalej muszę tłumaczyć jak krowie na rowie innej kobiecie, że tak, poszłam sama do kina i nie, nie było mi smutno, nie było mi nudno i nie czułam się „żałośnie, tak bez faceta”.
Przy okazji – czy którykolwiek z facetów usłyszałby od kumpli „Ale jak to, tak sam poszedłeś do kina? Nie czułeś się żałośnie i samotnie tak bez laski?”? Facet usłyszałby tylko „Fajny był film?”, ewentualnie z dodatkiem „A fajne dupy były na widowni, jakieś do wyrwania?”. Jeśli na dodatek odpowiedź brzmiałaby „Nie”, wróciliby do pytania głównego: „A fajny był film?”. I tyle.
Chciałabym, żeby moje babskie wyjścia do kina też prowokowały jedynie pytania „Fajny był film?”, ewentualnie z dodatkami w stylu „Fajni byli ludzie w kinie?” czy nawet „Fajne dupy (w domyśle: męskie) siedziały na widowni?”. Chciałabym, żeby moje oświadczenie „Poszłam sama do kina” nie spotykało się ze zdziwionymi, współczującymi czy kpiącymi spojrzeniami. Chciałabym, żeby kobiety nie kopały pod sobą nawzajem paskudnych dołków, w których można sobie skręcić kostkę.
Mogę sobie chcieć, ale z samego chcenia nic się nie urodzi. Będę więc dalej zarażać moje uczennice – i moich uczniów! – demonem dżender, a poza tym sama chodzić do kina i opiewać uroki solorandek. Mam nadzieję, że mnie w tym wesprzecie. To akurat jest ten obszar, po którym zdecydowanie nie chcę poruszać się sama.
Autor: Betonowa Aga

***
fanfiction.net/tv/Star-Trek
Przez lata świetlne by Enter Lady
Reviews for Przez lata świetlne
Panna Dziewanna
Dziewczyny, wyhamujcie trochę, bo zaczyna się robić... dziwnie. Wsiadłyście na tę biedną Uhurę, jakby nie wiadomo co zrobiła. Sorry, jaka jest treść fika? Bo ja widzę taką: Kirk romansuje z Uhurą, tak jak romansował sobie wcześniej z kilkoma innymi podwładnymi, jednocześnie cały czas coś go ciągnie do Spocka, wydarzają się różne startrekowe hocki-klocki, Kirk wreszcie ląduje ze Spockiem w łóżku (tak, ja też zapiszczałam z radości, a co!), im jest fajnie, a Uhurze źle, zwłaszcza gdy się orientuje, dlaczego – i dla kogo – została rzucona. I Uhura jest smutna i zła. A Spock i Kirk wygniatają wspólnie pościel. A statek sobie leci dalej. Koniec.
Więc, sorry, skąd ten zorganizowany atak na Uhurę? W którym momencie Nyota zasłużyła sobie na to, by dostać etykietkę z serii „różowa zła Barbie” i obrywać po łbie różnymi niewybrednymi komentarzami? Gdzie, w którym niby momencie, zachowała się jak „prostacka zdzira”, „żałosna suka” czy „tandetna pusta laseczka”? No gdzie? Tam, gdzie idzie z Kirkiem do łóżka, bo jest w nim zakochana? Sorry, Spock idzie z tego samego powodu. Tam, gdzie próbuje rozmawiać z Kirkiem i dowiedzieć się, co się dzieje, czemu on jej unika, czemu jest wobec niej chłodny? Sorry, normalne ludzkie zachowanie (tak, ludzkie, nie tylko kobiece. Seriously). Tam, gdzie jest wściekła, bo się zorientowała, że została w paskudny sposób wystawiona do wiatru? No wybaczcie, ale jej werbalny atak na obu panów JEST uzasadniony, skoro wspólnie doprawiali jej rogi. Tak to wygląda z jej punktu widzenia – nie „wielka prawdziwa miłość”, tylko wstrętna zdrada (i to podwójna, bo również ze strony uważanego za dobrego towarzysza Wolkana). Ja się nie dziwię, że się na nich wydarła. Ja się dziwię, że ich obu nie rozszarpała.
Dobra, jasne, wiem, konwencja yaoicowo-slashowa mówi, że kobiece bohaterki są albo dobrymi i wspierającymi siostrami / przyjaciółkami, albo wstrętnymi-zaraz-eks-dziewczynami, z którymi facet jest tylko po to, by się zorientował, że chce być z facetem. OK, wiem, rozumiem, wkurza mnie to diabelnie, ale zazwyczaj przełykam konwencję i idę dalej. Ale tu przegięłyście.
Czemu stosujecie do Uhury i Spocka tak kompletnie odmienne standardy? Gdy Spock patrzy wściekle na całującą Kirka Uhurę – jest dobrze, Spock ma rację, biedny Spock, ochota zafundowania Uhurze słynnego wolkańskiego uścisku szyi jak najbardziej słuszna itd. Gdy Uhura patrzy wściekle na przyłapanych w niedwuznacznej sytuacji Spocka i Kirka – jeszcze teoretycznie JEJ Kirka, przecież oficjalne „zrywamy” dotąd nie padło! – i jest wściekła, to nagle się okazuje, że nie, fe, niedobra, brzydka Nyota, wstrętna, pusta i żałosna, zabieraj czerwoną kieckę i wielkie kolczyki i idź w cholerę, bo to jest PRAWDZIWA MIŁOŚĆ.
No sorry, ale chyba jednak nie. BTW: wyobraźcie sobie, że jesteście Uhurą, a Kirk (albo Spock!) kompletnie zasłonił Wam sobą świat. I co, nadal myślicie, że będziecie wtedy skakać z radości, bo dwóch bishów, w tym jeden Wasz, dobiera się sobie do spodni? Tak jakby wątpię.
Odczepcie się od Uhury. Bo te komenty aż się przykro czyta, jakbyście wyleciały z samego środka średniowiecznego patriarchatu.

***

Projekty tekstów – słuchowiska radiowe
NIEUDANA PODRÓBKA BRIDŻET DŻEJ
Główna bohaterka – koniec dwudziestki / początek trzydziestki, ześwirowana na punkcie wagi, facetów i własnego (oraz cudzego) wyglądu (a przynajmniej stara się taka być). Sama się uważa za polską Bridget Jones, zaczytuje się nią i po cichu marzy, by jej życie było tak „barwne”, jak życie Bridget.
Ma na imię Brygida, ale lubi, gdy mówi się na nią „Bridget” (Bridżet).
Uważa się za konserwatystkę, ucieleśnienie kobiecości, „jest za równością kobiet, ALE” – czyli „nie, nie jestem feministką, a skąd!”.
Jednak im bardziej się stara być kopią Bridget Jones i tak dalej, tym bardziej wychodzi jej odwrotność – niezależna, silna, pełną gębą feministyczna kobieta, która nie da sobie w kaszę dmuchać i w razie potrzeby potrafi dać w mordę. Bardzo to Brygidę przeraża, ale nie ma na to lekarstwa.
Odcinek 1: „Święta rodzinne, czyli koszmar okolicznościowy”
Bridżet jedzie na święta do rodziców, u których odbywa się spęd rodzinny (mieszkają w małym miasteczku, Bridżet nazywa je pogardliwie wsią lub wiochą, w opozycji do Szczecina, który nazywa wiochą z tramwajami – bo marzy o mieszkaniu w Warszawie). W czasie świątecznego obiadu opowiada o sobie i o swojej rodzinie (słuchaczom); przeplata się to z kawałkami rozmów z różnymi osobami. Bridżet cały czas okropnie się stresuje, że zaraz jej zadadzą pytanie z serii „masz już nowego faceta? / kiedy wyjdziesz za mąż?” itd., gdy tylko ktoś na nią spojrzy albo zacznie do niej mówić, ona już dorabia sobie w głowie, co ta osoba powie (oczywiście z serii „znalazłaś wreszcie faceta?”), jak wszyscy zareagują, jak ona się będzie tłumaczyć i w ogóle, i jakie to stresujące i wkurzające, że wszyscy się interesują jej prywatnymi sprawami i wtrącają.
Tylko że nikt nie pyta o jej życie prywatne. Krewni emocjonują się wyłącznie najnowszym, koszmarnie drogim samochodem kupionym przez jedną z krewnych i zbliżającymi się wyborami (w Dniu Kobiet) Miss Muu, czyli najładniejszej krowy z okolicznych wsi (i obstawiają, czy sołtysi dwóch najbardziej konkurujących ze sobą wsi znów się pobiją na scenie), a poza tym wszyscy się kłócą, czy w nowej wersji „Star Treka” nowi Spock i Kirk jednak się ze sobą prześpią i który będzie na górze. Uczuciowo-erotyczne problemy Bridżet i to, czy ma ona faceta i kiedy wyjdzie za mąż – wszyscy mają totalnie w dupie. Bridżet wychodzi ze świątecznego przyjęcia z wielkim fochem, bo rodzina nie daje wsparcia ani zainteresowania, jakiego normalna kobieta by oczekiwała. Bridżet postanawia, że nigdy więcej nie pójdzie do rodziców na święta, skoro rodzina tak ją parszywie traktuje i dyskryminuje. I nawet cienia zainteresowania i prostego pytania o jej prywatne sprawy nie można otrzymać!

***

genderowy-beton.blogspot.com
Zabawy małych dziewczynek: wspólnota piaskownicy
Kilka dni temu moja przyjaciółka Agata zebrała dużą grupę dziewczyn (w tym mnie), włączyła dyktafon i kazała nam opowiadać, w co się bawiłyśmy, gdy byłyśmy małymi dziewczynkami.
W ramach dygresji: uwielbiam Agatę. Uwielbiam ją jako kobietę, jako człowieczycę i jako pisarkę. Agata była moim feministycznym guru, gdy się dopiero wgryzałam w te zagadnienia. Agata jest twórczynią pojęcia „babsztylizm” (czyli, ogólnie rzecz biorąc, teorii, dlaczego dobrze jest być babą; muszę o tym niedługo szerzej napisać) i zwolenniczką żeńskich form rzeczowników (dlatego nazywam ją człowieczycą). Agata, jednym słowem, jest fenomenalna, a do tego wspaniała z niej przyjaciółka.
Wracając do tematu głównego: było nas razem na tym spotkaniu dziewięć, każda opowiadała, w co się bawiła, gdy była mniejszą i większą dziewczynką, przy okazji zbaczałyśmy na inne tematy, przez ładnych kilka godzin gadałyśmy jak najęte (i zaliczyłyśmy test Bechdel), powspominałyśmy i śmiałyśmy się jak opętane. Teraz, gdy już sobie trochę to spotkanie przetrawiłam, uderzyła mnie pewna myśl: jako małe dziewczynki byłyśmy z reguły otoczone innymi dziewczynkami, towarzystwo innych dziewczynek było dla nas naturalne i oczywiste, wręcz niezbędne. Inne dziewczynki to były te, które były potrzebne – do zabawy, do bycia razem.
Ale później, wraz z dorastaniem, zaczynamy odbierać kulturowe przekazy, mówiące, że inna dziewczyna / kobieta to twój wróg (przynajmniej potencjalny) – bo może być ładniejsza, mieć lepsze ciuchy, lepiej flirtować, jednym słowem – może być atrakcyjniejsza niż ty dla facetów. Może zdobyć facetów, na których ty masz ochotę. Wobec tego – inna dziewczyna jest dla ciebie groźna. Im ciekawsza, fajniejsza, mająca więcej do zaoferowania jako człowiek (człowieczyca) – tym gorzej, bo tym większa konkurencyjność.
Gdy miałam szesnaście-siedemnaście lat, nie lubiłam wielu moich koleżanek ze szkoły – właśnie przez to poczucie „zagrożenia”. Bo były ładniejsze, szczuplejsze, coś robiły lepiej, coś umiały innego, miały to czy nie miały tamtego. Gdy przypominam sobie różne sytuacje licealne, dochodzę do wniosku, że nie ja jedna cierpiałam na taką przypadłość.
Z tego się zwykle wyrasta – na szczęście. Z tego się nie zawsze całkowicie wyrasta – na nieszczęście. Pamiętam ze studiów wiele sytuacji, gdy dało się zauważyć niechęć jednej dziewczyny do drugiej, niechęć opartą na takim właśnie podejrzeniu „zagrożenia”. Pamiętam takie sytuacje z prac – i starych, i obecnych. To czasami może być jakiś pozornie nieistotny drobiazg, który dopiero po uważniejszej analizie okazuje się znaczący. Znajome patrzące na mnie z politowaniem albo kpiną, gdy się rozwodziłam, albo znajome patrzące na mnie z niepokojem czy niezadowoleniem, gdy odnosiłam jakiś sukces – czyż ich zachowanie nie staje się bardziej zrozumiałe, gdy się przyjmie, że przy rozwodzie czuły coś w stylu ulgi albo satysfakcji „nie udało jej się małżeństwo, nie jest lepsza ode mnie – a może jest nawet gorsza, czyli ja nie jestem gorsza, uf” – natomiast przy sukcesie czuły niepokój albo obawę „coś jej się udało, więc może jestem gorsza, bo ja tego nie zrobiłam albo zrobiłam, ale ona też, więc to nie jest takie superekskluzywne”? Moim zdaniem – tak, to się daje logicznie uzasadnić. Oczywiście, nie wszystkie kobiety tak mają – na szczęście! – a inne nie mają tak cały czas, lecz przynajmniej część z nas, przynajmniej niekiedy, jest narażona na podobne odczucia.
Tak, winię za to kulturę – kulturę, która każe nam się ciągle ze sobą porównywać, ciągle sprawdzać, która jest szczuplejsza, ma mniej zmarszczek i lepsze ciuchy, która wygląda młodziej, chodzi częściej na randki i bardziej pasuje do ideału kobiety sukcesu, ideału spełnionej żony czy innych „ideałów”. Tak, winię kulturę, w której kobieta jest wciąż przedmiotem do oglądania i autooglądania – w obu przypadkach możliwie jak najbardziej krytycznego.
Gdy się tak nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że pierwszy raz ten paskudny odruch odbierania innych kobiet jako zagrożenia zaczął u mnie pękać właśnie na studiach. Filologia polska na moim uniwerku była szalenie sfeminizowana, na roku miałyśmy raptem pięciu czy sześciu facetów, a dziewczyn była dobrze ponad setka; i w tym ogromnym babińcu nagle trzeba było się na nowo nauczyć współżyć z innymi dziewczynami, widzieć w nich partnerki do rozmowy, do nauki, do pracy, do rozwiązywania problemów – bez oglądania się na to, jak się wypadnie w męskich oczach. Mam wrażenie, że wtedy właśnie pojawiła się pierwsza od czasów dzieciństwa możliwość odzyskania (lub w ogóle zdobycia) poczucia babskiej wspólnoty.
Spotkanie, które wymyśliła Agata, też było się takim „powrotem do piaskownicy” – do umiejętności bycia razem w większej grupie kobiet i cieszenia się nawzajem swoją obecnością, tak zwyczajnie. Mam wrażenie, że po wyjściu z okresu dojrzewania (i bardzo wczesnej młodości) dziewczyna może nauczyć się na nowo tej umiejętności, tego uczucia. Szkoda tylko, że wcześniej musi je utracić – choć „musi” jest tu pod dużym znakiem zapytania. Bo musi? Może wraz ze zmianą świadomości kulturowej, społecznej, genderowej – już nie będzie musiała?
Obecnie uwielbiam towarzystwo innych kobiet – inteligentnych, silnych, niezależnych, pomysłowych, z własnymi, interesującymi charakterami, z niebanalnymi osobowościami, z tym wszystkim, co się składa na bycie kobietą. Cieszę się, że znów umiem się cieszyć ich towarzystwem.
Autor: Betonowa Aga

***

Projekty tekstów – słuchowiska radiowe
NIEUDANA PODRÓBKA BRIDŻET DŻEJ
Odcinek 3: „Cosmologia, czyli w poszukiwaniu idealnej diety”
Bridżet próbuje wyrobić w sobie kompleksy z powodu niewyglądania jak modelka. Stara się też przejść na dietę i próbuje po kolei wszystkich modnych diet (ośmieszając przy tym jedną po drugiej).
[rozpisać]

***

Projekty tekstów – słuchowiska radiowe
NIEUDANA PODRÓBKA BRIDŻET DŻEJ
Odcinek 4: „Kłopoty z mężczyznami, czyli zawody tysiąca i jednej nocy (część pierwsza)”
Bridżet postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie ogarnąć swoje życie uczuciowe. Zakłada konta na różnych portalach randkowych i zaczyna się umawiać na randki – a przynajmniej próbuje.
Oczywiście od razu wychodzi z założenia „wezmę cokolwiek, byleby męskie mięso było i mnie chciało, i będę na kolanach dziękować”. Po czym, zupełnie nieświadomie, zaczyna wprowadzać zdrową i logiczną selekcję. Na PM-ki bez treści lub o głupiej treści w ogóle nie odpisuje. Na PM-ki, które są kalką proponowaną przez same portale, też nie odpowiada (a raz, gdy w ciągu jednego dnia dostaje ponad dwadzieścia takich samych wiadomości, traci cierpliwość i wszystkim nadawcom odsyła tę samą kalkę). Na (normalne) PM-ki facetów, którymi zwyczajnie nie jest zainteresowana, odpowiada krótko i bez zachęty. Jednego, który zapowiadał się naprawdę dobrze, odsyła do wszystkich diabłów po rozmowie o książkach, gdy delikwent stwierdził: „Ja nie czytam niczego, co napisała kobieta, bo książki pisane przez kobiety są nudne i do niczego”. Bridżet tym razem odwraca swoje stałe hasło na lewą stronę: „Nie jestem feministką, ALE... [tu zastanawia się chwilę nad treścią PM-ki] spierdalaj”. I od razu jej lepiej.
[trzeba to jakoś komediowo rozpisać, ze śmieszno-głupimi tekstami z portali randkowych itd. I Bridżet, która ciągle fanatycznie deklaruje, jak to ona weźmie cokolwiek i będzie niewybredna, a potem nie może przeskoczyć własnego zdrowego rozsądku i poczucia własnej wartości, choć tak baaardzo się stara]

***

FIKI (notatki projektowe)
„To, co nielogiczne”
Przemieszanie „tu i teraz” na statku (jak w serialu) z retrospekcjami Spocka.
Retrospekcje – od samego początku pracy na Etnerprisie i poznania McCoya, powolne narodziny szacunku, zaufania i sympatii dla McCoya, wraz z ciągłą wymianą złośliwości i kpin, aż do tego „tu i teraz”, gdy Spock sobie uświadamia, że wszystko to zaczyna coraz bardziej przybierać postać wyjątkowo dziwnego przywiązania. Takiego, którego jako Wolkanin nie potrafi ogarnąć. Ale jego ludzka część, choć odsuwana na bok – ogarniać zaczyna. Chociaż to jest nielogiczne. I ludzkie. I wcale nie fascynujące, za to – pochłaniające.
Zakończenie – jakaś kolejna codzienna wymiana przyjacielsko-złośliwych uwag z McCoyem i refleksja: jak nielogicznie sprawia to przyjemność. Nieważne, że nie wykracza to poza tę przyjacielską sferę. Nawet w takiej, niespełnionej formie kontaktów – daje radość i jest ważne. To, oczywiście, też jest nielogiczne. I – co najbardziej nielogiczne – ta nielogiczność wydaje się wręcz piękna.

***

startrek_poland.livejournal.com
wikidepia
Warp 2
Komentarz
panna-dziewanna
To będzie mało merytoryczny i inteligentny komentarz, do tego zacznie się dramatycznym pytaniem: dlaczego?! Dlaczego tak rzadko pojawiają się tak dobre teksty?!
Jestem pod ogromnym wrażeniem, naprawdę. Pisanie jako takie jest trudne, pisanie fików nieraz wydaje mi się jeszcze trudniejsze – bo musisz wskoczyć w czyjeś postacie, ich charaktery, ich świat – a u Ciebie nie czuć jakiejkolwiek trudności, historia toczy się płynnie, zupełnie jakby to byli całkowicie Twoi bohaterowie i wszystko, co jest z nimi związane.
Wszystko mnie w „Warp 2” urzeka: to, że zachowujesz charaktery bohaterów (ilu ja już widziałam przesłodzonych Spocków, misiowatych Kirków i mdłych McCoyów, chyba nie zliczę); to, że poświęcasz sporo miejsca postaciom drugo-, trzecio- i dalszoplanowym (to nie tylko papierowe ludziki!); to, że poza romansem jeszcze COŚ się dzieje (statek nie jest tylko dekoracją służącą ciekawszemu sekszeniu!); to, że są u Ciebie kobiety (i to pozytywne, z ciekawszą rolą niż konkurowanie o względy któregoś z panów i / lub bycie żałosnym tłem, na którym tym lepiej widać zajefajność Kirka, Spocka czy McCoya); wreszcie to, że sceny erotyczne są u Ciebie erotyczne, a nie porno-komediowe. Prostu uwielbiam ten tekst i będę do niego wracać za każdym razem, gdy zwątpię w jakość polskich slashujących fików do Star Treka.
To taki komentarz na szybko i z pierwszymi wrażeniami, przeczytam sobie „Warpa” jeszcze wieczorem do kolacji i wtedy pewnie dorzucę coś bardziej merytorycznego. W każdym razie: tak się powinno pisać fiki! Szczególnie te do Star Treka!

***

Projekty tekstów – słuchowiska radiowe
NIEUDANA PODRÓBKA BRIDŻET DŻEJ
Odcinek 7: „Nauki cioci Bridż, czyli vademecum dla panny na wydaniu”
Bridżet w ramach opieki nad siedemnastoletnią kuzynką udziela dziewczynie całego szeregu „mądrych” rad z serii „jak zdobyć, utrzymać i wychować faceta”. Powołuje się przy tym na swoje doświadczenie itd. Po czym, gdy kuzynka zaczyna się zachowywać zgodnie z uzyskanymi poradami, Bridżet szlag trafia, przepędza absztyfikantów, gdzie pieprz rośnie, a kuzynkę zagania do nauki niemieckiego, żeby w przyszłości znalazła dobrą pracę, zamiast zachowywać jak koszmarna słodka idiotka. Na pytanie kuzynki „Ciociu, ale przecież mówiłaś?...” Bridżet warczy, żeby się smarkata tak nie mądrzyła i słuchała, co mówią starsze i bardziej doświadczone kobiety.

***

genderowy-beton.blogspot.com
Nie bój się singielki
Jedną z książek, które wyjątkowo mocno na mnie oddziałały i stały się swego rodzaju przewodnikami po codzienności, jest „Nowa singielka” Ellen Kay Trimberger, o której już kiedyś pisałam. Po upływie dłuższego czasu widzę, jak treść tej książki do mnie powraca, w różnych momentach życia – dlatego niedawno namierzyłam ją na Allegro; wczoraj nadeszła i z miejsca przeczytałam ją na nowo od deski do deski.
Najprościej rzecz ujmując, „Nowa singielka” to połączenie traktatu feministyczno-społecznego, analizy kulturowej i poradnika. Część traktatowa pokazuje przed wszystkim, jaką wartość ma świadomy wybór (lub świadoma zgoda) życia w pojedynkę – przy czym nie gloryfikuje tego życia kosztem życia uparowionego i rodzinnego, po prostu odziera singielstwo z wielu społecznych odium i wskazuje: „patrzcie, tak też da się żyć i może być fajnie; nie musicie, ale możecie, jeśli chcecie, a jeśli nie chcecie – mogą inne, więc dajcie kobietom spokojnie i samodzielnie sobie konstruować żywot”; część analizatorska to przekopywanie kultury europejsko-amerykańskiej i przyglądanie się temu, jak w różnych epokach kultura ta projektowała kobietom życie oraz jak odbierała wyłamywanie się z tych projektów; poradnik natomiast, na szczęście wolny od takiego irytującego, afirmująco-infantylnego stylu wielu poradników amerykańskich, zwraca uwagę, jakie obszary życia mogą singielce sprawiać problemy i jak sobie można z nimi radzić.
Jedna z najistotniejszych rad, jakie autorka (singielka) kieruje do innych singielek, brzmi: zbierz grono przyjaciółek i przyjaciół, bliskich znajomych, którym będziesz mogła ufać i na których będziesz mogła liczyć. Plus, czasem mniej, czasem bardziej pomiędzy wierszami: małżeństwo i / lub dzieci wcale nie są stuprocentowym gwarantem bezpieczeństwa, bliskości, braku problemów i wysokiego pakietu emerytalnego w komplecie. Idąc dalej, już własną interpretacją – to wszystko ludzie, więc bez względu na rodzaj przynależności i oficjalnych „przypisań do siebie” – zawsze pozostaną ludźmi. Więc mogą zawieść, mogą potraktować paskudnie, może z nich po latach wyskoczyć coś ble. I z małżonków, i z dzieci, i z krewnych, i z przyjaciół. Dlatego gloryfikacja jednych kosztem drugich (w obie strony) jest bez sensu, bo przypisuje się wtedy tej „pozytywnej grupie” cechy nadludzkie.
Oczywiście, potrzebujemy bliskich osób – w różnym stopniu. Ale nie ma tylko jednej grupy, która mogłaby te potrzeby zaspokoić, co więcej – każdy człowiek zaspokaja je w różnym stopniu. Wobec tego u jednej kobiety może je zaspokoić mąż, u innej dziecko, u innej – trzy sprawdzone przyjaciółki, u jeszcze innej – wielkie grono mniej i bardziej bliskich koleżanek, kolegów, znajomych. Nie ma reguły. Nigdy nie ma reguły ani jedynej właściwej drogi, widać to u Trimberger wyraźnie.
Wracając do grona przyjaciół: ważne jest wsparcie, obecność (psychiczna przede wszystkim, choć fizyczna również – ale psychiczna jest prymarna, co moim zdaniem tłumaczy fenomen bardzo dobrych znajomości internetowych, które wcale nie są gorsze od znajomości w realu), gotowość pomocy w razie konieczności, zachęcanie do samorozwoju, umiejętność wysłuchania, uczucie swobody przy tej drugiej osobie.
Zdążyłam na własnej skórze doświadczyć, jak ważne i potrzebne są te dobre, bliskie i intensywne relacje z przyjaciółkami (z przyjaciółmi też, ale co dziwnego w tym, że we własnej płci szukam głównych „życiowych sprzymierzeńców”?). Od rozwodu i powrotu do Szczecina zaczęłam gromadzić wokół siebie takich ludzi: pozytywnych, życzliwych, wspierających i dzielących jakąś część moich pasji, wartości, marzeń. Zaczęłam sobie wtedy uświadamiać, jak bardzo nieraz potrzeba kogoś, kto tylko obejmie ramieniem, wysłucha i powie „będzie dobrze”. Uświadomiłam sobie także, jak dobrze samej być czasem tą wspierającą i życzliwą stroną. Lubię momenty, gdy czuję lub widzę, że jako przyjaciółka albo bliska koleżanka jestem potrzebna, skuteczna, chciana.
Problem z singielstwem polega między innymi na tym, że ludzie mylą pojęcia. „Sama” i „samotna” to nie to samo, co „osamotniona”. Ja jestem sama – nie mam męża ani dzieci; chociaż mam psa, więc w zasadzie nie jestem sama, ale OK, z punktu widzenia związków międzyludzkich jestem sama. I dobrze mi z tym. Jestem samotna – mieszkam sama (z psem, z psem, z suką!), prowadzę jednoosobowe gospodarstwo domowe, często planuję rozrywki tylko na jedną osobę. I dobrze mi z tym. Ale nie, nie jestem osamotniona – mam rodziców, brata, PSA (wreszcie gdzieś daje się wliczyć Finkę), sporą grupę bardzo bliskich przyjaciółek i paru przyjaciół, wielką grupę bliższych i dalszych dobrych koleżanek i kolegów, znajomych. Jednym słowem – mam ludzi wokół siebie, w różnych przestrzeniach i na różnych poziomach bliskości. I dobrze mi z tym. I nie, jedno („jestem sama”) nie wyklucza drugiego („mam bliskich sobie ludzi”) ani vice versa. Można uwielbiać towarzystwo innych i z przyjemnością spędzać czas tylko ze sobą. Można uwielbiać samotne rozrywki i z radością spotykać się z innymi osobami.
„Nowa singielka” to dla mnie – między innymi – przypomnienie o wartości różnorodnych więzi międzyludzkich, nie tylko tych najbardziej „klasycznych” z kulturowo-społecznego punktu widzenia (mąż / żona / dziecko). Co więcej, to także przypomnienie, a niekiedy wręcz uświadomienie czytelni(cz)kom, że poza „klasycznymi” istnieją także inne formy związków z ludźmi. I swoisty hołd złożony tym alternatywnym formom relacji. One też są ważne, dobre i potrzebne. Nie są ani lepsze, ani gorsze od tych „klasycznych” – po prostu są inne. Dla niektórych będą równe z „klasycznymi”, dla innych – mniej lub bardzo mało ważne, dla jeszcze innych – najważniejsze i wybierane zamiast „klasycznych”. Każda grupa ma prawo do swojego wyboru. Żadna grupa nie ma prawa narzucać swojego wyboru jako jedynego właściwego. Ale tylko jedna grupa – singli – musi się o te prawa upominać.
„Nowa singielka” się upomniała, w imieniu wszystkich singli. Z zasady nie lubię, gdy coś się robi w moim imieniu, ale tu akurat czuję wdzięczność.

Na zakończenie: spotkałam się niedawno ze stwierdzeniem, że „Nowa singielka” gloryfikuje jednak singielstwo i daje do zrozumienia, że jest ono lepsze. Pisałam już wcześniej, że (i dlaczego) się z tym nie zgadzam. Ale w razie gdyby ktoś jeszcze uważał, że jednak jest tam gloryfikacja singielstwa, a ja udaję, że tego nie widzę, powiem tak: zgoda, tam jest gloryfikacja singielstwa. Po wszystkich książkach, filmach i piosenkach, w których kobieta nieuparowiona jest niespełniona, żałosna albo na pewno nieszczęśliwa, a bohaterka uparowiona – spełniona, godna zazdrości i na pewno szczęśliwa – po tym wszystkim dobrze zobaczyć tekst, który mówi (z wręcz bezczelną pewnością siebie i satysfakcją): bycie singlem jest super. Może nawet bardziej super niż bycie w parze. No i co nam, singielkom, zrobicie? :P (Emotka zamierzona).
Autor: Betonowa Aga

***

Projekty tekstów – słuchowiska radiowe
NIEUDANA PODRÓBKA BRIDŻET DŻEJ
Odcinek 9: „Kłopoty z mężczyznami, czyli zawody tysiąca i jednej nocy (część trzecia)”
Bridżet czuje się jeszcze dość niepewnie w nowym związku, więc postanawia, że będzie nadskakiwać swojemu facetowi i owijać się wokół niego jak bluszcz, by wiedział, jak ona go bardzo kocha, potrzebuje itd. Tyle że w rzeczywistości zachowuje się asertywnie, niezależnie i sensownie [porobić komediowe zderzenia sytuacyjno-dialogowe]. W pewnej chwili jej facet mówi jej, jak ceni jej umiejętność uszanowania własnej i cudzej przestrzeni, zdecydowanie oraz asertywność. Bridżet podejrzewa, że facet z niej kpi albo ją krytykuje, i pewnie chce zerwać. I jest w (komicznej) czarnej rozpaczy.

***

genderowy-beton.blogspot.com
16+1 powodów, dla których czasami żałuję, że nie jestem lesbijką
To nie jest post wymierzony w facetów (chociaż, zgodnie z typową polską mentalnością, każda wypowiedź zawierająca choćby śladowe ilości krytyki pod adresem mężczyzn jest histerycznym feministycznym atakiem wymierzonym w „drugą płeć”. Na marginesie: miło, że czasem i faceci są tą „drugą płcią”. Ale to była histeryczna feministyczna dygresja). Nie jest to więc post wymierzony w facetów ani gloryfikacja kobiet, ani nawet nie jest to pisane strasznie poważnie, po prostu czasem nachodzi mnie myśl, że w sumie szkoda, że nie jestem lesbijką, bo... No właśnie, „bo”. Zebrało mi się już tyle tych „bo”, że muszę je wreszcie spisać (bo zaczynam się gubić) i wrzucić na blog (żeby dać ujście żalowi oraz mieć miejsce na zbieranie nowych powodów).

Powody, dla których czasami żałuję, że nie jestem lesbijką

1) Kobiety są ładniejsze
Ładniejsze niż mężczyźni, tak konkretnie. Ktoś może mi zarzucić, że nie można porównywać urody męskiej i kobiecej, i to w sumie racja, ale mnie chodzi o coś innego: kobiety są ładniejsze, bo się bardziej starają. I mają ku temu więcej środków. Moim zdaniem naprawdę trzeba się postarać, by znaleźć naprawdę brzydką kobietę albo nią być. Odpowiednia fryzura, makijaż, kolor włosów, strój, buty itd. – i już można podkreślić zalety, a wady ukryć. I kobiety to (z reguły) robią. Starają się. Myją się (to taka aluzja w kierunku niektórych kolegów z radia, którzy chyba uważają, że stuprocentowy mężczyzna pachnie stuprocentowym mężczyzną... sprzed tygodnia). Czeszą się (to z kolei aluzja w kierunku kolegi z liceum, który, jak wielu facetów, nie zna dwóch podstawowych zasad dotyczących noszenia długich włosów: 1) długie włosy się czesze – częściej niż raz na tydzień; 2) długie włosy się myje – im dłuższe, tym częściej). Dobierają stroje, kosmetyki, fryzury. W ciągu dnia sprawdzają w lustrze, jak wyglądają, i ogarniają się, tak by panować nad sytuacją. Jednym słowem, kobieta – nawet bardzo niepasująca do kulturalnych standardów – stara się wyglądać tak, aby patrzenie na nią nie sprawiało estetycznego bólu.
Faceci – często nie. Często wręcz odwrotnie. Niekiedy mam wrażenie, że naprawdę wychodzą z założenia „jestem i to wystarczy”. Szczególnie mnie to uderza, gdy na kolejną z rzędu randkę facet przychodzi w tej samej koszuli i tych samych spodniach. Napada mnie wtedy niezdrowe zaciekawienie: czy on codziennie pierze ten zestaw, żeby wysechł na następny raz, czy ma szafę wypełnioną stosem takich samych ciemnoniebieskich dżinsów o tym fasonie i takich samych koszul w białe, zielone i granatowe paski? Bo myśli, że jeden i ten sam zestaw może być nieprany, w ogóle nie chcę do siebie dopuszczać. Za to się zastanawiam: to po cholerę ja się co randka stroję, żeby za każdym razem wyglądać ładnie, świeżo i inaczej, też mogłam siódmy raz przyjść w beżowej kiecce z pierwszego spotkania. Skoro facetowi nie chce się starać, to czemu mnie się ma chcieć?
I tylko zgroza mnie ogarnia, gdy nierozsądnie rzucam żartem sama do siebie: a ciekawe, jak ze skarpetkami i gaciami... ałć!
Ogólnie rzecz biorąc, przyjemniej mi się patrzy na kobiety. Zawsze znajdę coś ładnego. Czasem aż się dziwię: w zasadzie figura żadna, twarz też nijaka, włosy tyle, że są – a całość skomponowana i oprawiona przez właścicielkę tak, że tylko pogratulować. Takie rzeczy potrafią jedynie baby.

2) Kobiety są wielofunkcyjne
Tyle już mówiono o kobiecej umiejętności wielozadaniowości, że daruję sobie szersze rozpisywanie się o tym. Powiem tylko tyle: o wiele łatwiej mi się pracuje z ludźmi, którzy potrafią działać w rytmie multitaskingu. Jestem wielozadaniowa i uważam wielozadaniowość za jeden z podstawowych elementów życiowej i zawodowej elastyczności oraz mobilności, więc konieczność pracy z kimś, kto działa w trybie jednozadaniowym, doprowadza mnie często do szału. Ja zrobiłam już trzy rzeczy i właśnie robię dwie nowe, a w międzyczasie ogarniam cztery drobiazgi, żeby kolejne sprawy były z głowy, a tu delikwent wciąż tkwi w zadaniu numer 1 i robi je krok po kroku, a za kolejne weźmie się dopiero wtedy, gdy skończy to. A mnie zaczyna roznosić z niecierpliwości. Uch.

3) Kobiety rozmawiają, mówią, gadają
Co jest dobre, bo pozwala nawiązać kontakt, utrzymać kontakt, rozwijać kontakt i pogłębiać kontakt. Co jest dobre, pozwala wyrzucić emocje, przegadać je, uporządkować, zmniejszyć ich napięcie. Co jest dobre, bo pozwala wymieniać istotne informacje „pomiędzy”. Co jest dobre, bo sprawia, że sama nie masz wyrzutów czy poczucia dyskomfortu, gdy zaczynasz mówić. Co jest dobre, bo po prostu jest dobre. I fajne. I pozwala wymieszać wybory prezydenta, zakup nowych butów i plany na przyszłość, na przykład – bez poczucia „ojej, to nie pasuje do tego tematu / poziomu rozmowy”.

4) Kobiety płaczą
Cenię płacz jako wyraz uczuć – żalu, smutku, bólu, wściekłości, radości. Płacz po prostu jest, jak śmiech – i dlatego nie znoszę gloryfikowania „męskich łez” jako „lepszych”, bo rzadszych i pojawiających się tylko w „wyjątkowo ważnych” chwilach. Jeżeli w jakiejś chwili płaczę, to znaczy, że z jakiegoś powodu ta chwila jest dla mnie ważna – obojętnie, w jaki sposób, z jakiego powodu i w jakimś kontekście. Gloryfikacja męskich łez to narzucenie rozdziału na chwile ważniejsze i mniej ważne – czyli narzucanie jakiegoś odgórnego, „właściwego” podziału emocji, sytuacji itd. A ja tego nie kupuję. Podobnie jak wiele kobiet.
Poza tym przy kobiecie nie czuję, że powinnam się wstydzić swoich łez. I to też jest dobre.

5) Kobiety mają zrozumienie i szacunek dla „babskich błahostek”
Które wcale nie są błahostkami – nie dla kobiet. Kto powiedział, że jest tylko jedna właściwa wersja rzeczy „ważnych” i rzeczy „błahych”? O „męskich błahostkach” nigdy nie słyszałam – a jakoś te „ważne męskie sprawy” często mnie, kobiecie, wydają się bardziej błahe niż „nieistotne babskie błahostki”. Sorry, nie kupuję tego podziału. Oczekuję poszanowania moich „babskich błahostek”, tak jak ja potrafię uszanować „ważne męskie sprawy”.

6) Kobiety nie chrapią
Nie i już. Spałam – w jednym mieszkaniu, w jednym pokoju, czasem nawet w jednym łóżku – z wieloma kobietami, w różnym wieku, w różnym stanie zdrowia itd. Żadna nie chrapała. ŻADNA. Wszyscy faceci, z którymi kiedykolwiek spałam pod jednym dachem, chrapali jak potwory. Wliczyć tu muszę nawet własnego ojca i własnego brata. Chrapanie miało wprawdzie różny poziom głośności i nocnej upierdliwości, ale występowało bez wyjątku. A ja nie znoszę chrapania. Koszmarnie nie znoszę.

7) Kobiety są konkretne, szybko działają i potrafią być skutecznie upierdliwe
Jakiś czas temu w różnych książkach zajmujących się komunikacją i podobnymi natknęłam się na ten sam wynik różnych badań: wbrew stereotypom, kobiety mówią mniej – jeśli chodzi o spotkania / rozmowy służbowe. Kobiety mówią mniej, konkretniej, treściwiej i na temat. To mężczyźni się rozgadują, ciągną wątek aż pięć kilometrów od właściwego tematu i zajmują o wiele więcej czasu swoimi wystąpieniami. Ale stereotyp, jak to stereotyp, dalej się trzyma.
Spotkałam się też z uwagami różnych kobiet na temat załatwiania różnych spraw: z kobietą idzie to rach-ciach i zrobione. Z facetem – ciągnie się jak ślimak po murze. Koleżanka zakładała niedawno firmę i chciała mieć dla niej stronę internetową. Trzech informatyków ciągnęło się w pracach po tym murze jak ślimaki, ciągnęło i ciągnęło (a efekt nie powalał). Czwarty informatyk, tym razem będący informatyczką, rozprawił(a) się z murem błyskawicznie i w naprawdę fajnym stylu.
Mam pewną metodę załatwiania spraw, na których mi zależy: jestem upierdliwa. Wygląda to na przykład tak: wysyłam gdzieś mail w jakiejś sprawie i zaraz potem dzwonię i o niej mówię, i wyjaśniam, jakie to ważne, pilne i w ogóle (albo najpierw dzwonię, a potem piszę, nieistotne). Na drugi dzień dzwonię znów. Potem znów dzwonię. I piszę. I dzwonię, i piszę. I bezczelnie kłamię, że „dzwonię zgodnie z umową/tak jak pani prosiła / tak jak mi pan polecił / tak jak ustaliliśmy”. Albo „bo moja szefowa bardzo naciska”. Albo: „bo miałam drobną awarię z telefonem / Internetem i nie jestem pewna, czy mi przypadkiem gdzieś nie zjadło powiadomienia o nieodebranym połączeniu / nieprzeczytanego maila”. I tak w kółko. Ludzie mają mnie bardzo szybko dosyć i z zasady załatwiają moją sprawę równie szybko, żeby się wreszcie tej upierdliwej baby pozbyć.
Mój brat i jego chłopak uważają, że jestem potwornie namolna i wkurzająca. Mój tata uważa, że przesadzam i zamęczam w ten sposób ludzi. Jeden z kolegów ze szkoły i dwóch z radia uważają, że mi odbija i to jeszcze jeden dowód na bycie feministycznym koszmarem.
Moja mama uważa, że robię bardzo dobrze. Moje koleżanki ze szkoły i radia uważają, że to całkiem niezła metoda i chyba ją czasem podpatrzą. Moja najlepsza przyjaciółka, Agata, nic nie uważa, tylko robi tak samo od lat.
A moje sprawy są załatwione.

8) Z kobietami można fangirlować slashowe pairingi Kirk/Spock, Kirk/McCoy, Spock/McCoy i Kirk/Spock/McCoy
Teoretycznie z facetami, którzy lubią te klimaty, też można, ale dla mnie byłoby to jednak cokolwiek kłopotliwe i... no, dziwne. Nie, nie wyobrażam sobie tego, cieszyć się wraz z facetem, że w jakimś fiku Spock właśnie ląduje w łóżku z Kirkiem. Z dziewczyną – o, z dziewczyną mogę się tym zachwycać godzinami, dniami i tygodniami. Wydaje mi się to jakieś takie bardziej naturalne.

9) Z kobietami można oglądać wszelkiego rodzaju „babskie” filmy i seriale bez poczucia winy albo „niższości”
Co ja się tu będę rozpisywać. „Seks w wielkim mieście” mogę oglądać w kółko. Nie wiem, dlaczego miałabym się z tego tłumaczyć, skoro faceci mogą oglądać po raz enty „Szklaną pułapkę” czy kolejny film z serii „zabili go i uciekł”.
Każdy ma prawo oglądać to, co chce, to po pierwsze. Po drugie – tylko z kobietami te „babskie” seriale / filmy ogląda się naprawdę fajnie, zwłaszcza gdy we dwie czy więcej zaczynamy w tym samym momencie coś komentować, na coś się wściekać czy z czegoś się śmiać. Albo coś nam się kojarzy lub przypomina i resztę filmu przegadujemy na inny (nieraz zupełnie niezwiązany z tym, co na ekranie) temat.

10) Z kobietami można spędzić trzy godziny w sklepie z butami i nie usłyszeć pytania „co tak długo i po co ci kolejna para butów?”
Lubię buty i lubię je kupować (choć do butoobsesji Carrie Bradshaw jeszcze mi daleko). Cudnie się idzie we dwie albo więcej do sklepu z butami i zaczyna wielkie polowanie na COŚ NOWEGO. Wspaniałe przeżycie (pod warunkiem, że ja i przyjaciółka nie napalimy się na te same buty, w dodatku w tym samym rozmiarze, w dodatku tylko w jednej, ostatniej parze. Wtedy jest... hm, problem).
Z facetami kupowanie butów w najlepszym wypadku wygląda tak: sadzasz faceta gdzieś w rogu sklepu, ze swoją torebką / innymi rzeczami, i co jakiś czas podchwytujesz mało dyskretny „szept”: „Dłuuugooo jeeeszczeee?”. Albo wysyłasz faceta gdzieś na przegląd „męskich” sklepów, i potem się nawzajem szukacie (lub, jak to ostatnio miało miejsce, gdy posłałyśmy chłopaka Agaty do sklepu RTV AGD, licząc, że zatopi się w oglądaniu nowych telewizorów: po jakimś czasie facet wrócił i spytał ze zgrozą: „To wy jeszcze nie skończyłyście oglądać tych butów? Ja już całe RTV AGD pięć razy obszedłem!”).
Zdecydowanie wolę iść na buty z babami.

11) W blogosferze jest więcej kobiet
Tak wynika z moich (nieformalnych, nieoficjalnych i nieprofesjonalnych) obliczeń. To oznacza, że czyta mnie i komentuje więcej kobiet, i również ja czytam i komentuję więcej kobiet. Doceniam, doceniam, doceniam.

12) Depilacja kobiet nie budzi moich wątpliwości
Kiedy widzę dziewczynę z wydepilowanymi pachami i nogami – nie dziwi mnie to. Kiedy widzę faceta z ogolonymi pachami czy nogami, albo klatką piersiową, albo jeszcze paroma elementami – mam atak głupawki przemieszany z atakiem konfuzji. Szczerze, nie wiem, jak do tego podchodzić: z jednej strony jest to jakieś przełamanie stereotypowego założenia, że tylko kobieta ma sobie usuwać „zbędne” owłosienie (i nieraz nawet bardzo dobre rozwiązanie higieniczne, zwłaszcza w letnie upały); z drugiej – taki wydepilowany facet wydaje mi się mało męski. I tu wchodzimy w kłopoty związane z kulturowym nacechowaniem włosów damskich i męskich. Podobny problem mam z kobiecym niegoleniem nóg czy pach – budzi to we mnie pewien estetyczny dyskomfort, chociaż od razu pytam samą siebie, dlaczego takiego dyskomfortu nie budzą męskie zarośnięte nogi czy pachy. Ponieważ jednak dotąd nie spotkałam na żywo niedepilującej się kobiety, a wydepilowanych facetów już mi się trochę nawinęło, stwierdzam, że łatwiej sobie w tym temacie radzę z kobietami. Chociaż wiem, że jest to z mojej strony pewne myślowe wygodnictwo.

13) Kobiety pytają o drogę
Nie tylko za kierownicą. W sklepie, na ulicy, w bibliotece. Wychodzą z ekonomicznego założenia: na diabła szukać samej trzydzieści minut, skoro w trzy minuty mogę załatwić to pytaniem? Jednym słowem, stosują zasadę, o której kiedyś mówił Poirot w odniesieniu do jednej ze swoich klientek: pytają eksperta. W tym przypadku – po prostu kogoś, kto wie albo może wiedzieć.

14) Kobiety są feministkami częściej niż faceci feministami
Odnoszę wrażenie, że na sto feministek przypada pół feministy. Smutne to. Ponieważ więc łatwiej znaleźć feministkę niż feministę, chyba nic dziwnego, że tak lubię damskie towarzystwo.

15) Kobiecie w łóżku pewnych rzeczy nie trzeba tłumaczyć
Fakt, nie byłam nigdy w łóżku z żadną kobietą (w sensie seksualnym), ale ponieważ przeciętna kobieta przeciętnie wie, co jej przeciętnie sprawia przyjemność, a co nie, podejrzewam, że w łóżkowej sytuacji pewne rzeczy byłyby dla nas obu oczywiste. Na przykład to, że technika wsadź-wyjmij-wsadź-wyjmij-wsadź-wyjmij nie zawsze się sprawdza i wcale nie jest szczytem ars amandi. Serio serio.

16) Przed kobietami nie muszę chować swoich stosów „Cosmo”, „Glamour” i innych „babskich gazet”
A przed facetami, przyznaję, chowałam – kiedyś, gdy byłam młodsza i bardziej przejmowałam się innymi ludźmi (i facetami, i kobietami) niż sobą. Teraz nie chowam przed nikim. Ale i tak swobodniej się czuję, gdy moje sterty „Cosmo” widzą kobiety. Taki atawizm.

To wszystkie powody, które jak dotąd przyszły mi do głowy – ale z pewnością niebawem wymyślę nowe. Towarzystwo kobiet jest bowiem szalenie inspirujące. I to jest kolejny, siedemnasty, powód, dla którego czasem żałuję, że nie jestem lesbijką.
Autor: Betonowa Aga

***

startrek_poland.livejournal.com
susanne-raven
Nonna wchodzi na pokład
Komentarz
panna-dziewanna
Przyznam, że rzadko czytuję femmeslash (jestem zdecydowaną slasho-, nie femmeslashofilką), jeszcze rzadziej czytuję femmeslash do Star Treka, a już tak rzadko, że prawie nigdy – dobry femmeslash do Star Treka. Jak Ci się udało pobić moje trzy „rzadko”, sama nie wiem, wiem tylko, że tekst mnie urzekł.
Właściwie, gdy się tak zastanawiam, to poza Uhurą nie przypominam sobie w załodze w TOS innych kobiet, takich konkretnych, z twarzy, imienia, funkcji i więcej niż jednego odcinka (co innego kręcące się po statku trzecioplanówki albo „chwilówki”, które akurat w danej chwili były potrzebne). Kolejne serie to inna sprawa – kobiety dochodziły nawet do stanowiska kapitana Enterprise’a – ale The Original Series, mimo swojej multi-kulti załogi, była jednak dość seksistowska.
Lubię Uhurę, więc cieszę się, że wreszcie jej się trafiło coś miłego – to chyba swoiste zadośćuczynienie za te wszystkie fiki, w których jest „złą różową Barbie” włażącą w drogę tru lof Kirka, Spocka i McCoya (w dowolnej kombinacji). Bardzo mi się podoba Twoja własna bohaterka, którą naprawdę realistycznie wprowadziłaś na statek i do której z miejsca poczułam sporo sympatii. Charakterna dziewucha, super! A do tego trochę dyplomatka, gdy trzeba, i nawet nieco manipulantka, ale taka, która zmusza do uśmiechu (myślę szczególnie o tej scenie, gdy Faluvii krok po kroku, odpowiednimi uwagami, tonacją i gestykulacją doprowadza do wysłania jej wraz z Uhurą. Majstersztyk niegroźnej manipulacji, tylko się uczyć od mistrzyni!).
Jestem też pod wielkim wrażeniem sceny erotycznej (której nawet nie da się taką nazwać – ale jednak nią jest). Scena erotyczna zajęła Ci trzy zdania, nie padło żadne określenie anatomiczne ani żaden opis z serii „wzięła, zdjęła, wsadziła, wyjęła”. A ja czytałam te trzy zdania ze trzydzieści razy, taki tam był uderzający ładunek namiętności, żądzy, upojenia chwilą. Wow. Naprawdę. Nie myślałam, że kiedyś spotkam się z tak minimalistyczną w formie i maksymalistyczną w przekazie sceną.
Jestem zdecydowana przeczytać w przyszłości wszystko Twojego pióra (klawiatury). Choćbyś robiła pairingi typu „ślimak na ulicy x źdźbło trawy na wietrze”, przeczytam, bo od tej chwili wierzę, że potrafisz opisać wszystko. Przez Ciebie przekonuję się nawet do femmeslashu w Star Treku! A to jest coś.
PS Zapomniałabym: styl świetny. I świetne strumienie świadomości, zwłaszcza te Faluvii, potrafię sobie wyobrazić, jak skręcającej się z pożądania Nonnie przewala się przez głowę całe tornado myśli.
PS 2 Wrócisz jeszcze do podporucznik Nonny Faluvii, prawda? Nieważne, w jakim pairingu i czy w ogóle w pairingach, ja bym z ogromną chęcią poczytała po prostu fiki z tą bohaterką w startrekowej codzienności. Myślałaś o tym? To niesamowicie obiecująca postać, szkoda byłoby ją porzucić. A może warto byłoby dać jej zupełnie własne, oryginalne uniwersum? Jeśli się zdecydujesz, ustawiam się w kolejce jako pierwsza czytelniczka.

***

feminizm_pl.livejournal.com
betonowa-aga
Dotyk, który wkurza
Zauważyłyście, jak diabelnie wkurzający potrafi być niby to niewinny dotyk? Wyobraźcie sobie taką sytuację: siedzę w pokoju nauczycielskim, omawiam coś z rodzicem jednego z moich uczniów, gdzieś na drugim końcu pokoju siedzi jakiś starszy nauczyciel, pojawiający się zresztą w szkole ze dwa razy w tygodniu i przelotnie, bo na pół etatu, nie znamy się w zasadzie z imienia / nazwiska, zamieniliśmy od początku roku może ze trzy zdania, ja rozmawiam dalej z rodzicem, coś ustalamy, starszy nauczyciel wstaje, przechodzi obok mnie – i znienacka, bez słowa, poklepuje mnie po ramieniu, po czym wychodzi z pokoju.
A ja siedzę przed tym rodzicem i staram się zapanować nad twarzą, na której – czuję to przecież – pojawia się coraz wyraźniejsze, coraz większe i coraz bardziej wkurzone WTF. I czuję się coraz bardziej wściekła.
Może facet nie chciał źle. Może to miał być jakiś sygnał wsparcia, wspólnoty nauczycielskiej (w stylu „trzymaj się, nie daj się rodzicowi”), może gest sympatii wobec młodszej koleżanki po fachu. Może. Może przesadzam. Ale to nie zmienia faktu, że odebrałam ten gest jako protekcjonalny – i seksistowski. Właśnie, seksistowski, bo ustawiający mnie w pozycji „mała dziewczynka, która się bawi w dorosłe sprawy facetów”. Poza tym, sorry – co to ma być, że obcy facet, którego nie znam i który mnie nie zna, daje sobie jakieś prawo do dotykania mnie? Nie życzę sobie, żeby obcy ludzie – i kobiety, i mężczyźni, ale szczególnie mężczyźni, właśnie z powodu tego potencjalnie seksistowskiego podtekstu – dotykali mnie bez mojej zgody. Ja nie klepię obcych facetów czy obcych kobiet po ramieniu (czy gdzie indziej), zwłaszcza gdy właśnie wykonują oni swoją pracę, zwłaszcza gdy w ramach pracy kontaktują się z innymi ludźmi. Nawet bliskiej koleżanki raczej bym w takiej sytuacji nie poklepała, bo może poczułaby się przez to niekomfortowo w pracy. I jakoś trudno mi sobie wyobrazić odwrotną sytuację: gdy to starsza kobieta poklepuje młodszego współpracownika-faceta. Nie twierdzę, że to niemożliwe i się nie zdarza, ale jakoś sama tego jeszcze na oczy nie widziałam. Sytuację taką, jak ta moja – już parę razy widywałam, a teraz miałam wątpliwą przyjemność przeżyć na własnej skórze (i na własnym ramieniu).
Zastanawiam się jeszcze: czy gdybym stała, to pan kolega po fachu poklepałby mnie po tyłku? (Żeby było jeszcze bardziej koleżeńsko i w ogóle?) I wkurza mnie świadomość, że jeśli jakoś bym wtedy, podczas rozmowy z rodzicem, wyraziła swoje niezadowolenie z tego klepania po ramieniu albo powiedziała o tym później, to zostałabym odebrana (nie tylko przez tego, który klepał, ale i przez wiele innych osób) jako czepialska, histeryczna i nie wiadomo co sobie wymyślająca baba. A to, cholera jasna, moje ramię i moje prawo decydowania, czy i kto może je klepać!
Wyplułam swój wkurw, już mi trochę lepiej. Ale obiecuję sobie, że jeśli ta sytuacja jeszcze się kiedykolwiek powtórzy, to jednak zareaguję natychmiast. I mam w dupie, na jaką „feministyczno-histeryczną zołzę” wyjdę.

***

startrek_poland.livejournal.com
erin
Wieczorami, gdy mijamy gwiazdy
Komentarz
panna-dziewanna
Sympatyczne to było, naprawdę. Dawno nie czytałam dobrego fika het, takiego, przy którym interesowałaby mnie i historia miłosna, i historia startrekowa.
Jedno, co mi zgrzyta i czego mi chwilami było żal, to Twoja bohaterka – nie jako ta konkretna Alex, która przeżywa takie i inne perypetie z Kirkiem, tylko jako bohaterka. Jako kreacja. Bo niekiedy wpychałaś ją (jak już parę swoich bohaterek) w takie strasznie stereotypowe schematy fabularne, takie, w których role damsko-męskie ze wszystkimi ich wadami i zaletami są ściśle ustalone – że aż współczułam Alex jako postaci, której się każe robić pewne rzeczy. Ja wiem, wiem, Kirk to w ogóle był nadęty macho (sympatycznie nadęty macho, ale zawsze nadęty macho), i tu, i w serialu, ale przecież Twoja bohaterka mogła jakoś na to reagować. Na przykład nie łzami w oczach (które są taaak bardzo wzruszające dla macho, prawda), gdy Kirk się zagalopował w nieprzyjemnych uwagach, tylko jakimś rzeczowym czy nawet nieco złośliwym komentarzem, który przypomni kapitanowi, że jednak nie mówi do dziecka, tylko do jednego z wyżej postawionych, najbliższych mu członków załogi.
Nie wiem, może się czepiam (jak to pod komentarzem do jednego z wcześniejszych Twoich tekstów ktoś mi zarzucił). Może szukam dziury w całym. Ale po prostu robi mi się smutno, gdy widzę całkiem fajnie wykreowaną bohaterkę, która budzi sympatię i zdaje się już-już odrobinę wyłamywać ze schematów płciowych – a potem wskakuje w nie obiema nogami. Robi mi się smutno, bo zastanawiam się wtedy: czy w nawet w tekstach internetowych, które nie muszą powielać różnych komercyjnych schematów à la Bridget Jones – czy nawet tu nie ma miejsca na nieschematyczne bohaterki romansów?

***

genderowy-beton.blogspot.com
Solorandki, czyli jestem siebie warta!
Obiecałam jakiś czas temu, że napiszę kilka słów o solorandkach, i parę osób już mi o tym przypominało, więc teraz się wywiążę. Tak więc – solorandki w trzech punktach:

1. Co to jest solorandka?
Solorandka to to samo, co randka, tylko jednoosobowa, czyli solo. Solorandka to zabranie się w jakieś fajne miejsce, na jakieś fajne wydarzenie, na jakie w innych okolicznościach zabrałoby się drugą osobę. Solorandką nie jest więc pójście po zwykłe zakupy, runda po mieście w celu załatwienia jakichś pilnych spraw itd. Solorandką natomiast będzie pójście – solo – na pizzę, pójście – solo – do kina, na spacer, na lody itd. Zakupy „niecodzienne”, czyli na przykład maraton po sklepach z butami, po antykwariatach czy galerii handlowej też się wlicza do solorandek – pod warunkiem, że najważniejszym elementem jesteś wówczas Ty sama, a w Twojej głowie tkwi myśl w rodzaju „idę sama robić coś fajnego i cieszyć się własnym towarzystwem”, a nie „rany, taka sama idę, pewnie wszyscy się ze mnie podśmiewają, że sama, oby mnie koleżanki z pracy nie zobaczyły, że tak sama nad tą pizzą siedzę, i w ogóle szkoda, że nie ma ze mną faceta albo chociaż koleżanki”. Nie. Solorandka ma to w sobie, że cieszysz się wtedy ze swojego wyłącznego solotowarzystwa tak, jak w innych wypadkach cieszysz się z towarzystwa innych osób.

2. Kto może iść na solorandkę?
Każdy. Singielka, singiel, ktoś, kto dopiero zaczyna związek, ktoś w trwałym związku, ktoś z dziećmi, ktoś bez dzieci, hetero, homo, bi, aseks, po prostu – każdy. Solorandka to przywilej egalitarny, bo dla każdego. (A jednocześnie elitarny, bo wymaga obdarzenia się prawdziwą sympatią i przyznania sobie prawa do cieszenia się z własnego towarzystwa – to zaś nie jest nasze powszechne podejście).

3. Po co są solorandki?
W zasadzie powodów może być tyle, ile solorandkowiczek (i solorandkowiczów). Dla mnie solorandki to wspaniały moment, by się wyciszyć, poukładać swoje myśli, nacieszyć się z własnego towarzystwa (wiem, że ta fraza pada już któryś raz z rzędu, ale to dla mnie szalenie ważna kwestia i będę ją wałkować na okrągło), zrobienia czegoś, na co mam ochotę tylko ja – albo tylko ze sobą – i forma nagrodzenia się za coś. Na przykład: sprawdziłam błyskawicznie furę prac klasowych, jestem z siebie dumna (i wycieńczona psychicznie) – zabieram się w nagrodę na pizzę. To też dobra metoda na dół: czuję, że dopada mnie taki lekki, zwykły dół powszedni, który da się załagodzić w miarę łatwo, więc idę na solorandkę do sklepu z butami, do Empiku i na ulubioną gorącą czekoladę. Potem mogę znów stawiać czoła paskudnej i dołującej rzeczywistości – już bez dołu, który dzięki solorandce szlag trafił.
Czasami solorandka to też rozwiązanie na nieudaną zwykłą randkę: facet, z którym się spotkałam, okazuje się palantem, albo po prostu mnie nie interesuje, albo z jakiegoś innego powodu randka jest do kitu; po zakończeniu spotkania zabieram się zatem na solorandkę, co do której mam stuprocentową pewność, że będzie udana, bo przecież ze mną. I do domu wracam w dobrym humorze, a nie z myślą „przez jakiegoś palanta zmarnowałam sobie wolny wieczór”.

Lubię chodzić na solorandki do Kolonialnej (w Galaxy, bo tam ta kawiarnia ma dwa poziomy i można usiąść albo na parterze, albo na piętrze – na piętrze są świetne fotele, spokój i przyjemniej) na lody albo gorącą czekoladę z bitą śmietaną, na jakąś herbatę do Fanaberii (moja ukochana herbaciarnia na deptaku Bogusława – jest mała, ale tak niesamowicie klimatyczna, że niewielki metraż wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Do tego każdy stół jest inny, krzesła i fotele jakby z różnych epok, na ścianach obrazy, w gablotach ozdobne serwisy do herbaty, a poza tym cała masa różnych herbat do kupienia – białych, czerwonych, czarnych, zielonych), na buty do CCC, na książkowe polowania do Empiku, Matrasa i antykwariatów (szczególnie do tego na placu Lotników), na spacer po Wałach Chrobrego, po okolicach Zamku Książąt Pomorskich i po Jasnych Błoniach. W Szczecinie jest wiele świetnych miejsc na solorandki.
Czasami z Agatą robimy sobie podwójną solorandkę: idziemy gdzieś razem, każda z własną książką, gazetą czy własnymi myślami, i każda robi swoje, a gdy akurat najdzie nas ochota, możemy rozmawiać. Podwójne solorandki też są bardzo fajne, tylko trzeba trafić na osobę, która chwyta ich specyfikę.
Na marginesie: solorandki wcale nie sprawiają, że człowiek przestaje lubić towarzystwo innych ludzi. Przeciwnie – lubi je nawet bardziej. Po części dlatego, że nie jest na nie skazany zawsze i wie, że gdy zechce, może – i potrafi – spędzić czas sam. A po części dlatego, że – będę powtarzać to jak mantrę – gdy człowiek lubi sam siebie, łatwiej mu lubić innych ludzi.
Więc solorandki to także lekarstwo przeciwko mizantropii.
Autor: Betonowa Aga

***

Projekty tekstów – reportaż do radia
Kobiety Szczecina / Szczecińskie kobiety
Cykl reportaży radiowych o wyjątkowo ciekawych kobietach szczecińskich.
Pisarki, malarki, aktorki, ogólnie artystki, wykładowczynie z uczelni szczecińskich, bizneswomen, nauczycielki z różnych szkół, lekarki, weterynarki, kobiety pracujące w TOZ-ie, blogerki, inne. Takie, które robią coś z pasją, w jakiś sposób coś osiągnęły (w sensie spełnienia życiowego, nie tylko – albo w ogóle nie – w sensie pieniędzy, prestiżu, sławy itd.), które są fascynujące i w jakiś sposób wystawiają dobre świadectwo Szczecinowi.
Ja – wyszukanie takich kobiet, przygotowanie pytań, zebranie materiałów.
Ulka – nagranie rozmów, przygotowanie i nagranie materiałów.
Ja – zrobienie szczegółowego scenariusza.
Ulka – zrobienie tych tam dokumentów „fachowych”, przewidywany kosztorys itd.
Pierwsza postać – Agata!!! <3
Bohaterki mają być pokazane przede wszystkim przez swoje pasje, to, jak te pasje / praca wpływają na Szczecin, na bycie kobietą, na spełnienie życiowe; poza tym trochę rzeczy prywatnych, ale dominuje pasja / praca / hobby i pokazanie tej kobiety jako interesującej postaci szczecińskiej, która robi coś niebanalnego, nawet jeśli z pozoru jest to banalne albo „żadne tam wielkie halo”.

***

genderowy-beton.blogspot.com
Rzeczy trzecie, czyli o czym chciałabym napisać do „Zadry”
Zrobiłam sobie wczoraj to, co bardzo lubię robić w piątkowe wieczory: wzięłam długą kąpiel, wypiłam dobrą herbatę i zjadłam połowę tabliczki czekolady, przeczytałam trzy fajne fiki do „Star Treka”. Czyli – nic specjalnego, rozwojowego ani oryginalnego. Ale za to coś fajnego, odprężającego i przyjemnego. W pewnym momencie napadła mnie taka myśl: to są moje rzeczy trzecie!
Wiecie, o co chodzi z koncepcją miejsc trzecich? Niedawno rozmawiałam o tym z jedną z koleżanek z pracy, nauczycielką (dobiegającą już wieku emerytalnego). W skrócie, miejsca trzecie to te, które obok domu i pracy stają dla kogoś wyjątkowo ważne z jakiegoś powodu. Dla tej mojej koleżanki takim miejscem trzecim są galerie handlowe – gdy jest zmęczona, sfrustrowana czy potrzebuje oddechu, idzie do galerii handlowej, kręci się po niej albo siada w jakiejś kawiarni – i obserwuje ludzi. Wycisza się, odpręża, porządkuje myśli. Nie lubi robić zakupów w galeriach handlowych, ale lubi po nich chodzić bez celu i obserwować ludzi.
Wczoraj pomyślałam, że podobnie jest z rzeczami, które się robi „po nic”. To są właśnie takie rzeczy trzecie – nie to, co się robi koniecznie (jedzenie, picie, spanie, płacenie rachunków) ani nie to, co się robi, bo z jakiegoś powodu jest ważne i za ważne uznawane (praca, opieka nad dziećmi, nauka). To jest to, co się robi „po nic”, i tylko dla siebie, i głównie samej / samemu, i jeszcze nieraz z narażeniem się na czyjeś pytanie „po co marnujesz czas na takie głupoty?”. Rzeczy trzecie to jest psychiczny wentyl bezpieczeństwa. I trochę coś w stylu solorandki – cieszenie się czymś tylko ze sobą i dla siebie.
Myślę nad tymi rzeczami trzecimi od wczoraj i myślę, i tak mi przyszło do głowy: z tego byłby fajny artykuł. Do „Zadry”, na przykład. O rzeczach trzecich, zwłaszcza tych kobiecych, i o tym, jak są ważne, zwłaszcza dla kobiet. Bo to jest temat w sam raz do (jedynego przecież w Polsce) czasopisma feministycznego. Nawet już sobie napisałam plan całego tekstu. I naprawdę mam ochotę napisać taki artykuł. Co o tym sądzicie?
Przy okazji – podzielcie się w komentarzach swoimi rzeczami trzecimi. Jestem ogromnie ciekawa, co Wy robicie „po nic”. Bo ja na przykład prowadzę ten blog:D
Autor: Betonowa Aga

***

genderowy-beton.blogspot.com
„Baby Szczecina” – post inaugurujący
Jakiś czas temu wymyśliłam sobie cykl reportaży radiowych o szczecińskich kobietach. Zaczęłyśmy już z koleżanką z radia opracowywać szczegółowy projekt tego cyklu, ale jakoś po pokazaniu tego „wyżej” wszystko się porozłaziło i zostałyśmy zawieszone w takim „nie wiadomo, może tak, a może nie, zobaczymy”. Trochę już ta zawieszka trwa i obie z Ulą dochodzimy do wniosku, że projekt w ogóle umrze śmiercią naturalną. Wcale mi się to nie podoba, ale nic nie mogę zrobić – jeśli chodzi o radio. Natomiast mogę poza radiem.
Postanowiłam więc przygotować taki cykl tekstów – nie ściśle reportaży, raczej mieszanki gatunków, a jeszcze lepiej bez zastanawiania się nad jakimkolwiek gatunkiem, po prostu cykl tekstów o ciekawych kobietach ze Szczecina. O pisarkach i innych artystkach, o kobietach zajmujących się biznesem, jakąś ważną dla miasta działalnością, ale także – a może właśnie przede wszystkim – o tych, które robią coś ciekawego, niebanalnego i pasjonującego tak po prostu, dla siebie, a przy okazji i dla innych. W zasadzie właśnie te „ciche bohaterki” interesują mnie bardziej niż te „głośne”, trochę dlatego, że mamy tendencję do przegapiania i niezauważania, jak ważna i piękna bywa codzienność, a trochę dlatego, że moim zdaniem każda kobieta, która robi ze swoim życiem coś fajnego, jest warta pokazania i opowiedzenia. Właśnie po to, by inne kobiety też chciały i miały odwagę robić ze swoim życiem coś fajnego – nawet jeśli to będą rzeczy najbanalniejsze pod słońcem.
Zacznę od Agaty – od mojej najlepszej przyjaciółki, genderowego betonu jak ja, świetnej pisarki i... ale dalej to już we właściwym Agatowym poście. Mam nadzieję, że uda mi się Wam wszystkim pokazać, jakie mamy wspaniałe kobiety w Szczecinie!
Autor: Betonowa Aga

***

Genderowy beton (robocze posty)
Do serii „Baby Szczecina”
Tekst o Agacie – Babsztylizm, czyli superbaba szczecińska. Agata Lalecka
a) moje pierwsze spotkanie z Agatą (tworzenie Koła Genderowego przy uniwerku) – i wrażenia, jakie Agata wywołuje, wstępny szkic charakteru i osobowości
b) Agata – wykształcenie (filologia polska – mgr, certyfikaty z angielskiego, te jej różne kursy – wyciągnąć od niej jakoś spis)
c) Agata – praca (praca w szkole, teraz własna firma / działalność gospodarcza, hurtowe korepetycje z polskiego, angielskiego, fizyki i matmy, trochę dziennikarzenia)
d) Agata – pisarstwo! (po trochu o obu książkach i wszystkich opowiadaniach, Szczecin w jej tekstach, kobiety – i mężczyźni – w jej tekstach)
e) Agata – inna działalność (udział w różnych działaniach z zakresu KPH, LGBT itd.)
f) Agata – feminizm: koncepcja babsztylizmu, stosunek do relacji płci i języka, artykuły do „Zadry”
g) Agata na co dzień – życie prywatne, pasje i zainteresowania, relacje z ludźmi; tu – Agata jako przyjaciółka
h) Agata dla Szczecina / Agata i Szczecin
i) zakończenie – jakieś fajne podsumowanie (może zbiór wypowiedzi Agaty, z tekstów i na żywo, na różne sprawy?)
(coś jeszcze?)

Kolejne do serii „Baby Szczecina”:
-) Dominika (od Agaty) – założycielka szkoły i instruktorka tańca brzucha
-) Hanka – malarka genderowa, feministyczna, LGBT
-) Monika (koleżanka Michała) – członkini fundacji propagującej czytanie wśród trudnej młodzieży
-) Ulka – radiowiec (radiowczyni!), dziennikarka, twórczyni świetnych reportaży radiowych
-) Eliza – blogerka sportowa (i współorganizatorka konferencji „Płeć i seksualność”!)
-) Maryśka – blogowa pisarka fantasy
-) znaleźć jakąś bibliotekarkę, nauczycielkę, aktorkę, doradczynię finansową, bizneswoman, właścicielkę fajnej kawiarni, tłumaczkę, informatyczkę, inne
-) poszukać na FB tej laski z TOZ-u, która tam kieruje czy współkieruje!
-) jakaś szczecińska blogerka modowa?
-) jakaś szczecińska blogerka książkowa?
-) jakaś szczecińska blogerka muzyczna?
-) jakaś szczecińska blogerka miejska?
-) jakaś szczecińska blogerka lifestyle’owa?
-) jakaś (młoda, nieskompromitowana itd.) polityczka?
-) od Agaty – ta dziewczyna, która robi graffiti / murale!

***

Projekty tekstów – tekst do „Refleksji. Zachodniopomorskiego Dwumiesięcznika Oświatowego”
TERMIN DO 15 PAŹDZIERNIKA!!!
Płeć i płciowe dylematy na lekcjach polskiego
1) jak wyglądało kiedyś mówienie w szkole, na lekcjach polskiego, o płci, o kulturowych rolach płciowych bohaterek i bohaterów
2) wejście gender na uczelnie i przenikanie go do szkół
3) obecne wyzwania, problemy, pułapki i schematy w mówieniu o płci na polskim

3a) zderzenie religii (a raczej lekcji religii i księży / katechetek) z językiem polskim (tu ta kretyńska sytuacja ode mnie, gdy ksiądz nam nabruździł przy próbie założenia Szkolnego Koła Gednerowego w szkole)
3b) stereotypy, przekonania i zasady wyniesione przez uczniów z domów a wielotematyczne i wielopoglądowe dyskusje na polskim
3c) problem z nową podstawą i tym głupim szukaniem „jedynej właściwej interpretacji”
3d) brak umiejętności rzeczowego rozmawiania o płci i seksualności, bez głupot, wstydu itd., i problem w braku odpowiedniego języka, w miarę neutralnego słownictwa itd. – i u uczniów, i u rodziców, i u nauczycieli
3e) straszne „-izmy” – jak szkoła (uczniowie, rodzice, nauczyciele) postrzegają stereotypowo feminizm, gender i kwestie z tego zakresu
3f) propozycje / sugestie, jak zajmować się na polskim kwestiami płci

3f I) zapoznanie z podstawowymi kwestiami z zakresu genderu
3f II) pokazanie zmian, jakie na przestrzeni epok zachodzą w pojmowaniu męskości, kobiecości (i w ogóle człowieczeństwa – np. równouprawnienie czarnych, niepełnosprawnych itd.)
3f III) na co warto zwrócić uwagę w kwestii płci przy szczególnie problemowych lekturach
3f IV) inne, dopisać / domyśleć

Uwagi od czytających plan:
(od Agaty): Podoba mi się! Zrób jeszcze swoim klasom ankietę z cechami, które powinien mieć ciekawy dla nich bohater książkowy i ciekawa bohaterka! Zobaczysz, jakie kwiatki Ci wyjdą!
(od Olki): Świetny plan, warto by dodać jeszcze coś o podziale na „literaturę męską i kobiecą” i to, że pisarze-mężczyźni piszą dla ludzi, a pisarze-kobiety tylko dla kobiet (WTF).
(od Michała): Jest super. Możesz jeszcze coś dorzucić o koszmarnie heteronormatywnym obrazie świata w szkolnych lekturach? Ja miałem jednego (czytanego poza szkołą) Vidala z „Nie oglądaj się w stronę Sodomy” kontra te wszystkie damsko-męskie historie miłosne ze szkolnego kanonu...
(od Julka): Nie no spoko nie ma sprawy w ogóle dzięki za pytanie ale im bardziej nad tym myślę tym bardziej widzę że ja na francuskim nie mam takich kłopotów. Jak mi uczniowie zaczynają jechać płciowymi stereotypami i podobnymi głupotami to ich wyzywam po francusku (czego nie rozumieją bo w ogóle się nie uczą) a potem im robię kartkówkę. I przez kilka kolejnych lekcji trzymają gęby na kłódkę. Ale na polskim chyba tak się nie da... A w ogóle pomysł na tekst fajny.
(od Ulki): Dorzuć jeszcze coś od rodziców przeciwko nauczycielom! Mnie wkurwia na maksa, gdy mi wychowawca mojej młodszej mówi „A bo ona się nie zachowuje jak dziewczynka”, bo gdy ją kolega chamsko zaczepia, to Gośka mu daje w łeb, zamiast beczeć w kącie. Nie mogę się doczekać, kiedy to przeczytam :)

***

yaoi.com.pl
Fren
Drugi stopnień do piekła
Komentarze
Panna Dziewanna
Też się wtrącę do dyskusji. Swoją drogą trochę to śmieszne, że dyskutujemy nie o tekście (który jest fajny, ale do niego napiszę osobny komentarz, gdy trochę moje i innych emocje opadną), tylko o komentarzu do tekstu. I to takim... specyficznym komentarzu.
Więc hm, Amileo, więc nie. Naprawdę nie. Naprawdę bycie gejem czy lesbijką nie oznacza, że trzeba wejść w którąś „szufladkę”, czyli męski-kobiecy / męska-kobieca, uległy-dominujący, aktywna-bierna, doświadczony-niedoświadczony, pewna siebie-nieśmiała. Nie, serio, to się nie kumuluje na zasadzie: wszystkie kara po jednej, wszystkie piki po drugiej stronie.
Nie wiem, jak Ty, ale ja znam sporo gejów, sporo lesbijek i sporo bi. I każdy i każda z nich jest INNY / INNA. Serio. Niektórzy jakoś się wpisują w te albo inne schematy, niektórzy się wpisują bardzo, niektórzy się nie wpisują wcale. I nie, nie ma żadnych zasad związanych z wiekiem, wzrostem, kolorem włosów i oczu (ale Ty tak serio piszesz o tym, że, cytuję, „uke powinien mieć raczej niebieskie oczy”? Jej). I, na bogów, dajmy spokój z przenoszeniem preferencji łóżkowych (góra, dół, bok, dominacja, uległość, bicie, bycie bitym itd.) na codzienność pozałóżkową. Pozwolę sobie na uwagę osobistą: spotykałam się kiedyś z facetem, który bardzo lubił, gdy kobieta dominowała nad nim w łóżku. Ale poza łóżkiem w życiu byś na to nie wpadła, bo facet był stanowczy, pewny siebie, zdecydowany i nieraz uparty jak osioł, gdy uznał, że „moje jest mojsze”. W pracy, w kontaktach towarzyskich – był właśnie taki. W łóżku lubił się poddawać. Jedno drugiemu nie przeszkadzało. (Tylko nie pisz, że to co innego, bo facet był hetero. To tak działa niezależnie od orientacji).
Ludzie są naprawdę przeróżni i przeróżne rzeczy lubią w łóżku oraz poza łóżkiem, a to pierwsze wcale nie musi warunkować tego drugiego (i odwrotnie) (i na szczęście). Więc bardzo, bardzo ładnie proszę, zostawmy już tę dyskusję o tym, „jak powinien wyglądać i zachowywać się prawdziwy uke i prawdziwy seme”. Bo w życiu są ludzie, a nie uka i sema.
Fren, obiecuję, że w najbliższych dniach napiszę komentarz dotyczący bezpośrednio Twojego tekstu (który mi się podobał, tak wstępnie sygnalizuję). Tylko nie chciałabym, żeby ten komentarz zaginął gdzieś w powodzi dyskusji o Twoim „niekanonicznym uke i niekanonicznym seme” ;)
To taki apel podsumowujący: pozwólmy ludziom być takimi, jakimi chcą. Różnymi. Nawet różnymi od nas. Nie ładujmy ich na siłę do własnych szufladek – bo zanim się zorientujemy, nas też ktoś właduje do jakiejś swojej szufladki. I może być niefajnie.
(Poczułam się teraz jak jakaś wojowniczka o miłość i sprawiedliwość w marynarskim mundurku, więc lepiej już skończę się wymądrzać i wezmę się za pisanie komentarza do tekstu Fren...)

fot. Pexels

CONVERSATION

10 comments:

  1. Aga, Aga, Aga... nie dość, że genderowy beton to w dodatku cudotwórczyni! Jak ona to robi, że Julek pochwala jej teksty? Nie oszukujmy się, to jego "całkiem fajnie" to takie jakby "jestem zachwycony" i aż zdziwiłam się, że nie zaczął płakać nad swym losem niewybranego na obiekt zachwytów. Jestem mile zaskoczona tym tekstem, naprawdę. Nie tylko pod względem samej kreacji bohaterki, ten tekst jest taki... inny. Mimo że to zaledwie zlepki wpisów i pomysłów, jest w nim dużo pozytywnych elementów. I tu przychodzi moment na to, by porozpływać się nad geniuszem Bridżet Dżej i tym jej "Nie jestem feministką, ALE..." - geniusz. Idealne zagranie, idealna bohaterka idealnego szkicu tekstu, który ubawił mnie wczoraj do łez, ale o tym już w sumie mówiłam. Ome, wiesz, że biję pokłony przed wszystkim co napiszesz, więc nie ma sensu się rozmieniać na drobne. Pokomplementuję ten tekst przy okazji naszych mailowych korespondencji. Nie zwalniaj, rób to co robisz, bo jest to niezwykłe, unikatowe i zdecydowanie coś, z czym mogłabym się utożsamiać. Trzymam kciuki za twoje dalsze teksty i mam nadzieję, że Agnieszka się w nich jeszcze pojawi, nie raz, nie dwa, a wiele wiele razy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że to takie pozytywne zaskoczenie :) Lubię Agnieszkę, od pewnego czasu sporo mi chodzi po głowie, więc dobrze, że zyskuje sympatię i innych osób. Co do Julkowego pozytywnego nastawienia - Julek lubi dobre teksty, nawet gdy jakimś cudem nie są jego, a skoro to jeszcze nie była beletrystyka, tylko "tylko" artykuł, to łaskawość i życzliwość nie sprawiają mu problemu ;)
      Wspaniale, że ubawiła Cię Bridżet Dżej, Aga czuje się usatysfakcjonowana.
      I świetnie wiedzieć, że moje teksty dalej się u Ciebie sprawdzają, to tym bardziej mobilizuje (i zobowiązuje) do pisania oraz starania się, by to pisanie miało jak najbardziej ręce i nogi. Dziękuję za takie piękne słowa :)
      Agnieszka z pewnością powróci. Jej historia w "Rzeczach trzecich" czeka na dokończenie - a sama Aga nie zamierza się po tym tekście pożegnać. Świat "Musivum" to między innymi jej świat. (Tym bardziej nie da się z niego wyrzucić, gdy widzi teraz taki cudny szablon).

      Usuń
  2. Interesująca forma tekstu, najbardziej podobały mi się komentarze do fanfików. Również zgrzytam zębami, gdy widzę, że w opowiadaniu postać kobieca zostaje sprowadzona do "pustej lali", której jedynym zadaniem jest pokazanie, jak wspaniali są bohaterowie płci męskiej. A jeszcze bardziej nie cierpię, gdy partnerka głównego bohatera jest nią tylko dlatego, że inny mężczyzna tego głównego bohatera porzucił/nie chce/cokolwiek. Taka maskotka do pocieszenia (oczywiście gdyby taki motyw był dobrze opisany, to nie mam nic przeciwko, ale problem tkwi w tym, że zazwyczaj w opkach coś takiego jest pokazane jako coś zupełnie normalnego, bo przecież nikogo nie interesują uczucia jakiejś głupiej baby). Razi to tym bardziej, że opisywane jest przez osoby, które chcą uchodzić za otwarte i pozbawione uprzedzeń.

    Co do samotnych wypadów do kina -- naprawdę jeszcze kogoś dziwi, że kobiety chodzą tam same? Ciężko mi sobie to wyobrazić, więc współczuję Agnieszce znajomych z hm... dziwnymi poglądami.

    Dotyk, który wkurza -- jak najbardziej rozumiem, że Agnieszka nie lubi być dotykana przez obce osoby (też tego nie znoszę) i uważam, że poklepanie jej przez obcego faceta było nie na miejscu, jednak sądzę, że doszukiwanie się w tym geście seksizmu jest przesadą. Agnieszka sama mówi, że nie zna tego nauczyciela, wątpię więc, by wiedziała cokolwiek o jego poglądach. Wcale nie musiał uważać jej za "małą dziewczynkę, która bawi się w dorosłe sprawy facetów", moim zdaniem nie miała podstaw, żeby tak uważać. Z całą sympatią dla Agi i jej poglądów, ale w tym momencie robi się z tego feminizm w stylu "samiec to zło".

    Pozdrawiam i czekam na więcej,
    RD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie w przypadku fików/tekstów m/m też często uderza swoista pogarda i niechęć dla własnej płci - bo przecież piszą to autorki, kobiety, dziewczyny... Widywałam już takie teksty i takie komentarze (autorstwa czytelniczek) pełne nienawiści do bohaterek, że chwilami nie mogłam uwierzyć. Widywałam też tak kuriozalne stwierdzenia odnośnie "prawdziwych gejów" (a raczej prawdziwych uków i semów), że mi kapcie z wrażenia spadały ;)

      Gdzieś jednak nadal tkwi to zdziwienie kobietą, która idzie sama; choć rozciągnęłabym to bardziej: nadal część społeczeństwa dziwi się na widok ludzi - czy kobiet, czy mężczyzn - którzy wychodzą sami (mam tylko wrażenie, że "samość" kobiet nadal jest mniej oczywista niż "samość" mężczyzn). Pytanie "ale ty tak sama?" wcale nie jest takie rzadkie - jedna z moich koleżanek z pracy co jakiś czas tak się dziwi, choć na szczęście nie w takim stopniu i nie w aż takim kierunku, jak koleżanka Agnieszki. Ale jednak mój samotny wyjazd na urlop był zdziwieniem - "a nie nudziłaś się tak sama, co tak sama tam robiłaś?". Myślę, że część ludzi po prostu postrzega samotność jako coś strasznego (i utożsamia ją od razu z osamotnieniem), więc nie może uwierzyć, że komuś zwykłe wybranie się sam na sam do kina/na spacer/na urlop może sprawić przyjemność i być czynnością podjętą z własnej nieprzymuszonej woli.

      O widzisz, i tu dostrzegam dodatkowy problem z niechcianym dotykiem: wskutek tego całego spadku "patriarchalnego dotyku" można kogoś skrzywdzić złą interpretacją jakiegoś z założenia niewinnego gestu - a zarazem żaden gest nie ma szans być niewinny, bo każdy zostaje osadzony w jakimś kontekście "siłowym". Rzeczywiście, Agnieszka może przesadzać, może nadinterpretowywać. A może nie. I nie wiadomo. Ona pozostaje ze swoim dyskomfortem, irytacją i zasianą już niechęcią do tego człowieka. On zostaje z gestem, co do którego nie wiadomo (z jej punktu widzenia), czym miał być (a z jego punktu widzenia może nie być żadnego problemu i może rzeczywiście byłby zdziwiony, zmartwiony czy urażony jej odbiorem. A może uznałby, że to "histeria zatwardziałej feministki". A może tylko by wzruszył ramionami i uznał, że OK, wobec tej osoby ograniczy kontakt dotykowy. Nie wiem).
      W każdym razie cieszę się, że Agnieszka i jej odczucia/poglądy mogą wywoływać i zgodę, i opór. Mam wrażenie, że przegadałybyście z Agą tę sprawę z dwóch dość różnych punktów widzenia - i mówiąc szczerze, ogromnie mi się ta myśl podoba. Tak sobie kombinuję, że jeżeli bohater nie jest idealnie równy i gładki, tylko trochę chropawy i gdzieniegdzie się mu przytakuje, a gdzieniegdzie ma się mu ochotę powiedzieć "hola, hola!" - to chyba dobrze. Więc cieszy mnie, że gdzieś Ci się z Agnieszką zderza jakieś zdanie. Ona na pewno nie jest idealna, ma swoje wady/skrzywienia i nie ma monopolu na wszelką wiedzę, mądrość i poznanie tajemnic całego świata. Nikt z tej gromady, na szczęście, nie ma.
      No, może poza Andrzejem...

      Usuń
  3. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że dotyczy to nie tylko fikcji, ale również osób rzeczywistych -- kilka moich koleżanek powiedziało, że nie lubi kobiet, bo są takie i takie, faceci są fajniejsi. A jakoś nigdy nie słyszałam, by jakiś mężczyzna powiedział, że nie lubi innych facetów.

    Ech, uke i seme... Nie czytam dużo slashu/yaoi, ale muszę zgodzić się w tej kwestii z Agą. Dzielenie gejów na uke/seme uważam za pójście na łatwiznę i powielanie stereotypów.

    Tak, to bardzo dobrze -- oznacza to, że postać jest dobrze wykreowana. Świetna robota. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też się spotkałam z takimi stwierdzeniami "jestem dziewczyną i wolę towarzystwo chłopaków, bo dziewczyny są głupie i nie da się z nimi porozmawiać o niczym ciekawym". (Po cichu zawsze węszę w tym mieszaninę kompleksów łamanych przez poczucie wyższości...)
      Uka i sema to jeden z elementów, który - obok kwestii kobiet - szczególnie mnie w yaoicach i tekstach m/m dręczy. W ogóle uwielbiam to etykietkowanie i wpychanie w szufladki oraz stereotypy tam, gdzie teoretycznie "odważnie mówimy o tematach tabu".
      Cieszę się i dziękuję :)
      Na marginesie - zastanawiam się, jak się do Ciebie zwracać. Inicjałami, którymi się podpisujesz? Czy jakoś inaczej? (Lubię mieć wszystko wokół siebie ponazywane).

      Usuń
    2. Odniosę się jeszcze do kwestii samotności – masz rację, ludzie zbyt często mylą samotność z osamotnieniem. Irytuje mnie, kiedy ktoś próbuje wmówić singielce/singlowi z wyboru, że tak naprawdę nie jest szczęśliwy i potrzebuje partnera. A samotne wypady, urlopy to bardzo fajna rzecz.

      RD albo po imieniu, Kamilla, jak wolisz. :)

      Nawiasem – skorzystałam z tego, że opublikowałaś swój adres e-mail w komentarzach pod poprzednim tekstem i pozwoliłam sobie na skrobnięcie kilku słów do Ciebie.

      Usuń
    3. Tak, to też jest kwestia, przy której wiele osób uruchamia stereotypowe myślenie i etykietkowanie. W ogóle diabli mnie biorą, gdy ktoś próbuje mi wmówić, że wie lepiej niż ja, co JA czuję, czego JA potrzebuję i co MNIE by uszczęśliwiło. Według NIEJ albo NIEGO. Czyli według "wiedzących lepiej". Uch.

      Dzięki, wobec tego będę mówić zamiennie, bo obie wersje mi się podobają :)
      Właśnie widzę ten mail, zaraz odpiszę.

      Usuń
  4. Lubię te patchworki. Tyle rzeczy mówiących o Agnieszce, wiele rzeczy trzecich (oj, te lubię, rzeczy robić). Nie znam się na jaoi itp, ogólnie tematyce genderowej, fików też nie czytam, aczkolwiek mogę zrozumieć, że pewne rzeczy no po prostu gryzą przy czytaniu. A stereotypy... no cóż, w niektórych grupach społeczncyh sa dość mocno zakorzenione i bywa trudno je przełamać. Wiem to z własnego doświadczenia, gdzie w pracy nawet się przyznać nie mogę, na jakie rzeczy trzecie czas marnuje :). Dopuszczalny jest ew. pasjans jak już.
    Zazdroszczę nieco Agnieszce tej odwagi wyrażania siebie, bez ogródek, skrępowania itp.
    Poza tym... urzekła mnie tymi solorandkami, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że sama na takich bywam (ot, kolejne rzeczy trzecie, na które się czas marnuje).
    Wybacz, ale nie jestem dobra w komentowaniu, wolę cichcem poczytywać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podobają :) Rzeczy trzecie są wspaniałe, jestem całym sercem za rzeczami trzecimi. To denerwujące, gdy człowiek nie może się do nich przyznać, bo z jakiegoś powodu "nie uchodzą / nie pasują"; z drugiej strony, najważniejsze, że można te rzeczy trzecie robić.
      Aga przeszła sporą drogę do takiej siebie, jaką widać w jej patchworku - mam nadzieję, że w poświęconym Agnieszce tekście zdołam to pokazać. Solorandki uwielbiam, dobrze wiedzieć, kto jeszcze na nie chadza :)
      Uwierz, Twój komentarz bardzo mnie cieszy i dokopuje motywacyjnie do dalszego pisania, więc zdecydowanie jest dobry. I bardzo Ci za niego dziękuję :)

      Usuń

Back
to top