Ten
rozdział ma potrójną dedykację.
Pierwsza
dedykacja jest dla Hellen Dust i Stocado Graphic – to
dzięki Wam najnowszy tekst ukazuje się już na tym pięknym szablonie i pod tym
pięknym nagłówkiem. Za każdym razem, gdy patrzę na grafikę blogu, czuję
dodatkową motywację do pisania. Dziękuję!
Druga
dedykacja jest dla Dream, bo to w dużej części dzięki wymienianym z nią pod „Świadomością”
uwagom o długości tekstów doszłam do wniosku, że kolejne dłuższe utwory
postaram się częściej dzielić, najlepiej jeszcze w fazie projektowej, na kilka
rozdziałów. Wyłącznie dzięki temu „Tylko na chwilę” ukazuje się już teraz – w
części, ale za to się ukazuje. Kolejny rozdział skończę pewnie dopiero w
październiku, więc miałabym wrzesień w plecy. A nie chcę. I jednak jest mi w
ten sposób trochę łatwiej.
Trzecia
dedykacja, totalna prywata, jest dla Pauliny D. Bo spotkania z nią zawsze
wprawiają mnie w bardzo dobry humor, a Andrzeja w bardzo średni.
Poza
tym, zainspirowana przykładem „Opowiadań LGBT” Dream i Verry, zastanawiam się,
czy nie założyć „Musivum” fanpage’a. I tu pytanie do wszystkich, którzy mniej
czy bardziej regularnie, komentująco czy niekomentująco, czytają „Musivum”: czy
byłybyście / bylibyście zainteresowani taką stroną? Czy ktoś by popierał, korzystał,
odwiedzał (lub nie)? W bocznej kolumnie na samej górze jest krótka ankieta –
bardzo proszę, kliknijcie „TAK” lub „NIE”, to będzie dla mnie pomocny sygnał.
Nawet jeśli na co dzień czytacie bez komentowania, poświęćcie chwilę i
wybierzcie którąś odpowiedź – to mi ułatwi podjęcie decyzji. Z góry dziękuję.
A
teraz wreszcie, jak Cthulhu przykazał, tekst.
TYLKO NA CHWILĘ
ROZDZIAŁ I: ZŁUDZENIA BEZ POTWIERDZENIA
Nie
patrz na mnie z twojej nieobecności, z ową trochę dziecinną powagą,
robiącą ci z twarzy maskę młodego nubijskiego faraona.
Chyba od zawsze było wiadomo, że będziemy dawali sobie tylko rozkosz,
ulotne alkoholowe festyny i puste ulice o północy.
Dostałem od ciebie więcej niż to [...].
robiącą ci z twarzy maskę młodego nubijskiego faraona.
Chyba od zawsze było wiadomo, że będziemy dawali sobie tylko rozkosz,
ulotne alkoholowe festyny i puste ulice o północy.
Dostałem od ciebie więcej niż to [...].
[...]
Zamykam oczy i wdycham z przeszłości
ten najintymniejszy zapach twego ciała;
chciałbym nie otwierać ich na to „teraz”,
w którym czytam i palę, i myślę, że jeszcze żyję.
ten najintymniejszy zapach twego ciała;
chciałbym nie otwierać ich na to „teraz”,
w którym czytam i palę, i myślę, że jeszcze żyję.
Julio
Cortázar, „Twoja najgłębsza skóra” (z tomu „Ostatnia runda”)
Gdy
tamtego wieczoru przed piętnastu laty podchodziłem do niego przed klubem,
zastanawiałem się nerwowo, jak się przedstawić. Zabawne i głupie, ale właśnie
ta kwestia najbardziej mnie wtedy pochłaniała.
Jestem
święcie przekonany, że nadając mi imię, rodzice ani przez chwilę nie pomyśleli,
jak to będzie brzmiało, gdy będę się komuś przedstawiał podczas prób podrywu.
Rękę zaś dam sobie uciąć, że nie pomyśleli, co to będzie, jeśli ich syn okaże
się gejem i znajomość z interesującymi go facetami zmuszony zostanie rozpocząć
od powalającego, tyle że mało pomocnie, oświadczenia: „Cześć, mam na imię
Remigiusz”. Gdyby to mnie jakiś delikwent tak się przedstawił, pewnie również
parsknąłbym mniej czy bardziej niekontrolowanym śmiechem, jak to się już paru
moim niedoszłym podrywom przydarzyło.
Imię
mam, jak stwierdziła kiedyś moja siostra, nieporęczne niczym beczka do kiszenia
kapusty. Gdybym urodził się dziewczyną, strach pomyśleć, co bym nosił w
dowodzie – może jakąś Isaurę albo inną tego typu niewymawialną paskudę?
Zdecydowanie mógłbym się obawiać, skoro młodsza ode mnie o cztery lata siostra
została – ni mniej, ni więcej – Hiacyntą. Rozumiem, że rodzice chcą podkreślić
oryginalność, wyjątkowość i w ogóle swoich zapakowanych w tony pieluch
maluchów, ale mogliby się jednak wykazać choćby minimalną empatią. Chciałbyś,
tato, iść przez życie jako Remigiusz / Remek? Chciałabyś, mamo, iść przez życie
jako Hiacynta / Hiacka? Tak właśnie myślałem, że nie.
No,
brzmienie tego mojego nieszczęsnego imienia zależało jeszcze od wersji – pełnej
lub zdrobniałej – i wieku. W liceum fraza „Jestem Remek” była OK; gdy miałem
dwadzieścia parę lat, „Remek” budziło sympatyczny uśmiech, a „Remigiusz”
dodawało powagi; gdy miałem trzydziestkę, „Remek” minimalnie odmładzało,
„Remigiusz” nadal dodawało powagi. Im dalej w las, tym gorzej – i do faceta
niemal czterdziestoletniego „Remek” pasowało jak za ciasne portki, z których
się wyrosło lub na które za bardzo się przytyło, „Remigiusz” natomiast krzyczało
na pięć kilometrów w każdą stronę: „Facet ma cztery dychy na karku!”.
Nie
rozwodziłbym się nad tą kwestią tyle czasu, gdyby nie zajmowała mnie za każdym
razem, gdy w branżowym klubie przypuszczałem szturm do jakiegoś faceta.
Przyuważenie w tłumie, nawiązanie kontaktu, przedarcie się przez tłum innych
osobników, krótkie krążenie wokół, pierwszy uśmiech, pierwsze wymienione słowa,
wyciągnięta ręka do uścisku – i to rozkładające atmosferę „Jestem Remigiusz /
Remek”. I, z drugiej strony, niedowierzające, rozbawione lub mało przyjemnie
zaskoczone: „O, ale (kurwa) serio?”.
Jestem
Remek, mam wolną chatę i chcę cię zerżnąć. Spróbowałem kiedyś tego zdania przed
lustrem w łazience podczas porannego golenia i przez jakiś kwadrans wyłem ze
śmiechu, aż się parszywie zaciąłem żyletką.
W
każdym razie im jestem starszy, tym bardziej niechętnie chodzę do branżowych
klubów, tym bardziej niechętnie podrywam i tym bardziej niechętnie się
przedstawiam podrywanym facetom. Zresztą, szczerze mówiąc, po trzydziestym
piątym roku życia zacząłem się czuć w branżowych klubach jak stara ciota
polująca na nieletnich. I wiem, że bywam, a w każdym razie mogę być tak
odbierany – bo sam, ilekroć podejdzie do mnie w klubie mój równolatek, reaguję
myślą: „Czego tu szukasz, ty stary pedale?”. Obaj taksujemy się nieżyczliwie
wzrokiem, po czym zgodnie przenosimy spojrzenie na jakiegoś
dwudziestoparolatka, który szaleje na parkiecie.
Lubię
facetów młodszych ode mnie; gdy dochodziłem czterdziestki, interesowali mnie
jedynie chłopacy dwudziestokilkuletni. Nie wiem, dlaczego tak jest, po prostu
jest – jedni wiolą blondynki, drudzy czerwone wino, ja wolę młodszych
chłopaków.
To
nie tak, że regularnie chodziłem do klubu, wyrywałem sobie coś młodego na noc
(i starałem się temu młodemu nie przedstawiać z imienia), pieprzyłem,
wystawiałem za drzwi i kolejnego wieczoru ruszałem po następne młode. Miewałem
po prostu, jak chyba każdy normalny człowiek, okresy większego lub mniejszego
pecha w utrzymaniu dłuższego związku, a czasem okresy niechęci do wiązania się
bardziej na stałe, więc i bogatsze czy skromniejsze epizody jednorazowych
wyrywań mi się zdarzały.
Ale
zawsze, zawsze, przy jakimkolwiek podrywie, dopadała mnie chociaż przez chwilę
myśl: co zrobić z tym nieszczęsnym imieniem? Jak ja mu zaremkuję / zaremigiuszuję,
to on mi zwieje w podskokach.
Swoją
drogą, gdy tak się zastanawiam nad całą tą sprawą, nachodzi mnie jeszcze inna
myśl, raczej mało dla mojego rozsądku pochlebna: żebym to ja miał w życiu tylko
takie problemy...
W
każdym razie tamtego wieczoru piętnaście lat temu miałem, oczywiście, tę samą
zagwozdkę: jak mu się przedstawić. Ale zanim pojawiło się pytanie, jak mu się
przedstawić, i zanim w ogóle on się pojawił, siedziałem znudzony w Inferno, w
ten piątkowy wieczór w połowie lutego dwutysięcznego, z moim trzydziestym
dziewiątym rokiem z hakiem na karku, ze zniechęceniem po wykańczającym dniu
pracy i z alternatywą: albo tkwić przy ścianie z piwem w ręku i robić przegląd
parkietu, albo wrócić do domu bez szans na dobry piątkowowieczorny seks, na
który po całym tygodniu szarpania się z kontrahentami naprawdę miałem potworną
ochotę. Stałem więc, obok mnie kilku takich samych alternatywowców nie
pierwszej młodości, podpieraliśmy ścianę, żłopaliśmy dzierżone w rękach piwo i
ogólnie straszyliśmy dwudziestoletnich smarkaczy, którzy patrzyli na nas z
wyraźnie malującym się na twarzy: „Ja, kurwa, też tak będę kiedyś wyglądał i
wystawał?”. A może przesadzam, tylko w tamtym momencie byłem w dość kiepskim
humorze. W sumie odreagowywanie stresów z pracy w branżowym klubie nie było
dobrym rozwiązaniem, od dawna to wiedziałem, a jednak nie mogłem się chwilami
powstrzymać, by nie spróbować tego środka.
Pocieszałem
się tylko tym, że w przeciwieństwie do większości alternatywowców w pobliżu –
ja nie miałem obwisłego brzucha, zakoli, siwego czy szpakowatego łba i
przygarbionej sylwetki. Chociaż może znów przesadzam, bo egzemplarze
odpowiadające dokładnie temu opisowi pamiętam zaledwie dwa. Ale w takich
momentach, gdy się porównywałem z równolatkami, naprawdę doceniałem swój metr
dziewięćdziesiąt dwa, chodzenie w miarę regularnie na siłownię i fakt, że ani
mi zakola nie leciały, ani czubek głowy się po mnisiemu nie przerzedził, ani
jeszcze żadna siwizna się nie pojawiła i mój łeb był tak samo ciemnobrązowy,
jak w poprzednim dziesięcioleciu.
Wtedy
właśnie, gdy tak kontemplowałem swoje niewyglądanie jak podstarzały podrywacz –
on mignął mi przed oczami po raz pierwszy: wysoki, szczupły, ale mocno, po
męsku zbudowany, nie jakiś chudy, patykowaty wymoczek, których się niemało
kręciło po klubie; mignął mi dosłownie na moment, jakoś tak bokiem, i dopiero
po paru minutach znów go zauważyłem. On mnie też. Mierzyliśmy się chwilę
wzrokiem, chociaż on raczej tylko omiótł mnie spojrzeniem, z wyrazem obojętnego
przyjęcia do wiadomości, że pod ścianą ktoś stoi – i zniknął ponownie.
Wypatrywałem go w tłumie – i wreszcie zauważyłem po raz trzeci. Odwrócił się
właśnie od końca kolejki do baru i podchwycił mój wzrok; patrzył przez chwilę,
tym razem wyraźnie i świadomie utrzymywał kontakt wzrokowy – po czym ruszył
przed siebie i znowu mi zniknął w tłumie – już na dobre. Rozglądałem się
ładnych kilka minut, ale nie mogłem go odnaleźć; w końcu, wkurzony na to
dodatkowe niepowodzenie, postanowiłem wyjść przed klub i zapalić.
Wyjście
nie było konieczne – to jeszcze nie były czasy terrorystycznego kontrolowania i
zabraniania papierosów wszędzie poza własnym mieszkaniem, wtedy panowała
cudownie prosta zasada: nie palisz i przeszkadza ci mój dym – to spadaj stąd.
Ale w klubie było mi już duszno i zastanawiałem się nawet nad zwinięciem żagli,
więc papieros na świeżym powietrzu mógł pomóc w podjęciu decyzji.
I
właśnie przed klubem go odnalazłem.
Stał
na chodniku, w zapiętej pod szyję czarnej kurtce, w glanach i dżinsach – świetne,
długie nogi, zarejestrowałem odruchowo – i wyciągał papierosa z kieszeni
okrycia. Podszedłem szybko – myśląc nerwowo: „Remigiusz? Remek? Remigiusz?
Remek? Zabrzmieć jak stary dziad czy jak podstarzały lowelas?” – i usłużnie
podsunąłem mu wygrzebaną błyskawicznie z kurtki zapalniczkę. Ale on spojrzał na
mnie z kpiną w oczach, w twarzy, w uśmiechu i wyciągnął własną zapalniczkę z
tylnej kieszeni spodni. Przypalił sobie papierosa, nie odrywając ode mnie
wzroku – nieco pogardliwego, nieco wyzywającego. Poczułem się trochę
zakłopotany.
–
Już nie ten refleks – zażartowałem słabo i opuściłem rękę. On zaciągnął się
głęboko, powoli wypuścił dym ustami i na moment uniósł lekko lewą brew.
–
Najwyraźniej – odpowiedział kpiącym tonem.
–
Masz może wolnego papierosa? – spytałem, bo i co miałem do stracenia. W
zasadzie i tak już się zabierałem do domu, więc mogłem chwilę postać na
chodniku przed klubem.
Bez
słowa wyciągnął ponownie paczkę i podał mi ją. Wyciągnąłem papierosa, oddałem
paczkę z krótkim „dzięki” i przypaliłem własną zapalniczką, bo on jakoś nie
spieszył się do zaoferowania swojej – za to patrzył na mnie uważnie, chyba
taksował, tylko tak trochę dziwnie, jakby zastanawiał się nie tyle nad tym, czy
mu się podobam, ile nad tym, czy mu się opłacam.
–
Dzięki – powiedziałem po pierwszym zaciągnięciu się. – Straszny tłok w klubie,
nawet się tam nie da spokojnie zapalić – dorzuciłem w ramach nawiązania
towarzyskiej pogawędki; on tylko mruknął coś niezobowiązująco i palił dalej.
Wyciągnąłem do niego rękę i, zdecydowany na mniej komiczną formę, przedstawiłem
się: – Remigiusz.
Nie
skomentował – za co byłem mu wdzięczny, miałem już po uszy tego głupawego,
powtarzającego się co i rusz rozbawienia moim imieniem – chociaż chwilami
zastanawiam się, czy czasami nie przesadzałem z tym przewrażliwieniem na
punkcie swojego imienia i cudzych reakcji... W każdym razie nie skomentował,
tylko podał mi rękę – uścisk miał krótki, mocny, zdecydowany – i odpowiedział:
–
Andrzej.
Po
czym bez słowa wrócił do palenia. Zaciągnąłem się mocno i rozejrzałem wokół. Z
klubu dochodziły dźwięki muzyki, zwłaszcza gdy przy wchodzeniu i wychodzeniu
ludzie otwierali drzwi; większość okien mieszkań na kolejnych piętrach
kamienicy, w której znajdował się klub, tonęła w ciemności. Pobliskie latarnie
świeciły jakoś na pomarańczowo. Było niemal pusto, ulicą przejechało raptem
parę samochodów, chodnikiem przeszła jakaś rozchichotana grupa nastolatków.
Naprzeciwko Inferno stał wieżowiec, który przypominał mi makietę domu z pudełek
od zapałek, taką, jakie kiedyś robiło się w szkole. I światła w losowo
wybranych oknach, jak plamy farby. Dopadło mnie takie dziwne wrażenie oderwania
od rzeczywistości, spojrzenia jakoś z lewej strony na tak dobrze za dnia znane
miasto.
Paliliśmy
i milczeliśmy przez dłuższą chwilę; jak na luty nie było zbyt chłodno, więc
takie stanie na świeżym powietrzu z papierosem w ustach sprawiało przyjemność.
Poza tym na dworze mogłem się chłopakowi spokojnie i uważnie przyjrzeć – i
przyglądałem, właściwie pożerałem go wzrokiem. Był nieco ode mnie niższy,
szczupły, diabelnie dobrze zbudowany, miał gęstą, czarną czuprynę, jasną skórę,
wąskie usta, zgrabny tyłek i duże, silne dłonie o lekko zakrzywionych do
wewnętrznej strony małych palcach – a może te palce zauważyłem później, nie
jestem pewien, w każdym razie wydało mi się to dosyć zabawne i sympatyczne. Był
pociągający. Diabelnie pociągający. Miał w sobie jakiś taki wyraźny seksapil,
który od razu na mnie zadziałał.
–
O tej porze straszny tłok jest w klubie – podjąłem wreszcie. – Piątek wieczór to
chyba jednocześnie najlepsza i najgorsza pora na pójście do klubu.
–
Myhym – mruknął między jednym a drugim zaciągnięciem się papierosem. Nie
wydawał się zbyt sympatyczny ani komunikatywny, ale miałem na niego coraz
większą ochotę, więc kontynuowałem, zdecydowany poderwać go i zaprosić na noc:
–
Mimo wszystko da się w tym tłoku po pewnym czasie bywania tutaj zorientować po
twarzach. I jestem pewien, że cię tu dotąd nie widziałem.
Strzepnął
popiół z papierosa na ziemię.
–
Często tu bywasz? – spytał dość obojętnie, nie patrząc na mnie.
–
Zależy. Ostatnio raczej nie – przyznałem.
–
To niby jak miałeś mnie widzieć – to było zdecydowanie stwierdzenie, nie
pytanie; stał bokiem do mnie i właśnie znów uniósł papierosa do ust, ze
wzrokiem dalej utkwionym gdzieś przed siebie.
–
Tak ogólnie mówię – mruknąłem niezadowolony, bo rzeczywiście wyszło trochę
bzdurnie. Ale wytykanie tego mógł sobie darować. – W każdym razie – podjąłem –
pod koniec zeszłego roku bywałem tu często w piątkowe wieczory i wtedy na pewno
cię nie widziałem.
–
Przychodziłem w inne dni – rzucił; na chwilę tylko wyjął papierosa z ust,
ponownie strzepnął popiół i wrócił do palenia.
Przez
dłuższy moment znów panowała cisza. W gruncie rzeczy nigdy za bardzo nie
wiedziałem, o czym z takim dwudziestoparolatkiem rozmawiać przy pierwszym
spotkaniu – nie chciałem wyjść ani na starego dziada, który opowiada o jakichś
przedpotopowych sprawach, ani na starego dziada, który sili się na bycie
młodzieżowym i równym, więc z reguły zaczynałem od rzeczy zupełnie bez
znaczenia, pierdół, czegoś w stylu „jaka pogoda” albo „jaki tłok w tym klubie”.
Dzięki temu nie musiałem się ciągle zastanawiać, czy nie nudzę albo nie
śmieszę. Tyle że druga strona zwykle jakoś bardziej rozmownie reagowała na moje
próby. O ile była zainteresowana. O tym chłopaku trudno było powiedzieć, czy
był, czy nie. Inna rzecz, że on interesował mnie i miałem na niego diabelną
ochotę. Ciekawie byłoby zobaczyć, jak w łóżku traci to panowanie nad sobą, tę
obojętność i jęczy z zachwytem...
Naraz
spojrzał na mnie i uśmiechnął się kpiąco.
–
Już ci się skończyły ciekawe tematy? – spytał z ironią.
–
Może – odpowiedziałem, nieco zirytowany, bo rzeczywiście w tej chwili nie za
bardzo miałem pomysł, jak pociągnąć rozmowę z kimś, kto tak wyraźnie tej
rozmowy nie podejmuje.
–
To dobrze – mruknął, odwrócił nieco głowę, zaciągnął się jeszcze raz, bardzo
mocno, aż się zdziwiłem, gdzie mu się to w płucach mieści, po czym cisnął
niewypalonego do końca papierosa na chodnik, przydeptał czubkiem buta,
wydmuchując jednocześnie dym, znów na mnie spojrzał i spytał spokojnie: – Gdzie
mieszkasz?
Bezpośredniość
tego pytania – a raczej tego, co za nim się kryło – trochę mnie zamurowała.
Jednak należałem do starego pokolenia – i wtedy właśnie to poczułem – bo
uważałem, że tak jak w relacjach damsko-męskich to facet powinien wyjść z
inicjatywą, tak w męsko-męskich inicjatywa należała do tego starszego. A tu mi
dwudziestoletni smarkacze, którzy w innych okolicznościach mogliby nawet być
moimi synami, sami robili pierwszy krok.
Gdy
wymieniłem ulicę, chłopak przesunął wzrok ze mnie na stojąca obok latarnię i
chyba próbował sobie jakoś uporządkować topografię, bo po chwili zapytał:
–
Trzeba brać taksówkę czy da się dojść piechotą?
–
Piechotą – mruknąłem. Pokiwał głową, jakby zadowolony, poprawił kurtkę i rzucił
spokojnie:
–
To w którą stronę?
–
A ty, dzieciaku, w ogóle pełnoletni jesteś? – odpowiedziałem z nagłą irytacją;
ta jego obojętność, ta jego pewność siebie i to całkowite przejęcie kontroli
nad sytuacją wyprowadziły mnie na moment z równowagi. Uśmiechnął się z
rozbawieniem.
–
Owszem – odparł i schował ręce do kieszeni kurtki; zrobiło się nieco chłodniej.
–
Doprawdy? – mruknąłem powątpiewająco. – Matura zdana czy może już studia na
koncie?
Tym
razem jego uśmiech stał się sympatyczniejszy.
–
Pierwszy rok – oświadczył z czymś, co zabrzmiało mi na dumę i zadowolenie.
–
Nie za mały jesteś na klubowe podrywy? – przygryzłem mu, zdecydowanie wbrew
sobie, ale ten bijący od niego przekaż „Wiem, że mnie chcesz” aż się prosił o
zasadzenie kopniaka prosto w tyłek. Cholernie seksowny tyłek, tak na
marginesie.
Wzruszył
ramionami, znów z tym kpiącym uśmieszkiem na wąskich wargach.
–
Skoro nie chcesz – uciął i odwrócił się plecami. I, bydlak, zrobił dwa czy trzy
kroki w kierunku klubu. Niedoczekanie, żeby mi go któryś z brzuchem piwnym
zagarnął.
–
Czekaj, młody, żartowałem – powiedziałem szybko. Nie skomentował – tylko się
spokojnie odwrócił, podszedł i, ciągle z tą zarozumiałą miną, spytał krótko: „W
którą?”. Wskazałem mu ręką; ruszyliśmy przez plac Zgody w kierunku deptaku
Bogusława. Szedł krok czy dwa przede mną, tak jakby to on prowadził, i tylko
gdzieniegdzie niemal się ze mną zrównywał, w oczekiwaniu na informację, czy
dalej w lewo, w prawo czy prosto.
Nabrałem
wówczas podejrzenia, że nie jest ze Szczecina – wyraźnie się jeszcze nie obył z
pewnymi nazwami, bo jak się mówi „za Duetem w prawo”, to od razu wiadomo, o co
chodzi. Chociaż może to tylko moje wrażenie, bo Duet lubiłem ogromnie. Wtedy,
gdy tak szliśmy, był początek dwutysięcznego, Duet jeszcze istniał, i ta
cukiernia na deptaku, i ta druga Krzywoustego, chociaż ja wolałem deptakową.
Zwłaszcza pączki. Często w drodze do pracy albo w ciągu dnia, pomiędzy
załatwianiem różnych spraw, zahaczałem o nią, kupowałem sobie parę pączków, a
na ważniejsze spotkania służbowe zamawialiśmy tam tego ich markowego Orfeusza,
najlepsze ciasto z bitą śmietaną, jakie kiedykolwiek jadłem. Kiedy na początku
dwa tysiące jedenastego zamknęli Duet, czułem się trochę jak dziecko, któremu
ktoś zabrał torbę ze słodyczami.
Ale
ten chłopak wyraźnie nie kojarzył, o co chodzi, bo na moje „za Duetem w prawo i
przez pasy” spojrzał na mnie przez ramię i trochę zwolnił, aż się zrównaliśmy,
na moment, dopóki nie doszliśmy do cukierni; wskazałem ręką kierunek, na co on
wykonał głową taki ruch, jakby chciał powiedzieć „a, tutaj” – ale nic nie
powiedział, tylko znów przyspieszył, żeby być o te dwa-trzy kroki przede mną.
Minęliśmy plac Zamenhofa, przeszliśmy przez obejmowaną z obu stron starymi
kamieniczkami ulicę Rayskiego, potem kolejne kilka ulic od placu Grunwaldzkiego
do placu Odrodzenia – wszędzie były te stare kamienice, mniej i bardziej
podniszczone, z urządzonymi na parterach kawiarniami, restauracjami i klubami,
uwielbiałem tę okolicę – i wreszcie dotarliśmy do Mazurskiej, gdzie wtedy
mieszkałem w dużej kawalerce.
To
było chyba najładniejsze mieszkanie, jakie kiedykolwiek miałem. Nawet nie przez
metraż – w sumie czterdzieści parę metrów kwadratowych, nie tak znowu dużo,
teraz mam o połowę więcej i wcale nie uważam, żeby nie przydało się jeszcze
kilka – ale przez cały ten klimat, jaki panował w tych okolicach: stare
kamienice, kojarzące mi się z czytanymi w liceum powieściami z dziewiętnastego
wieku, dość spokojne ulice, brunatno-brudne budynki, przedziwne ozdoby na
elewacjach – a to coś w stylu wieńca liści nad oknem, a to głowy cherubinków, a
to jeszcze inne kształty, których nie potrafiłem określić, biegnące wzdłuż albo
wszerz ściany. Wielkie balkony – wiele z nich miało wymyślne balustrady,
niektóre, jak u mnie, były zabudowane i włączone w przestrzeń pokoju jako
swoista wnęka z olbrzymim oknem. Wysokie mieszkania, sporo powyżej dzisiejszej
normy, więc niektórzy sąsiedzi porobili sobie antresole, głównie do spania albo
jako schowek na niepotrzebne akurat rzeczy. Poza tym ulica była mało ruchliwa,
zawsze udawało mi się znaleźć miejsce do parkowania pod domem.
Naprawdę
z sentymentem wspominam tę kawalerkę na Mazurskiej. I nadal świetnie ją
pamiętam, choć może nie co do szczegółu: nieduży, jasny przedpokój, po lewej
łazienka, po prawej kuchnia – bardzo mała, ale wygodna, z kafelkami w kolorze
kawy z mlekiem – za przedpokojem wielki pokój z tym zabudowanym balkonem, jasne
tapety, chyba z jakimś drobnym wzorkiem, coś, co na początku urządzania się
bardzo mi się spodobało w sklepie i czego potem nigdy nie miałem serca zmienić,
te wzorki działały dziwnie uspokajająco. Pokój, siłą rzeczy, pełnił wszystkie
funkcje: sypialni (łóżko stało przy tym okno-balkonie, jeszcze jakaś nocna
szafka i sypialnia jak się patrzy), pokoju dziennego (naprzeciwko łóżka była
meblościanka z telewizorem, z boku od strony drzwi kanapa, fotel i stolik) i
miejsca do pracy (przy kolejnym wielgaśnym oknie postawiłem sobie duże biurko i
obrotowe krzesło na kółkach; biurko niestety nie było tym, które kiedyś miałem
w Lublinie, a szkoda, brakowało mi niekiedy tej masy szuflad, szufladek i
podwójnych den. To było biurko jeszcze po którymś dziadku – i gdy się
przeprowadzałem, z wielkim bólem serca oddałem je siostrze. Pomijając względy
praktyczne, strach byłoby je wieźć taki szmat drogi, oboje podejrzewaliśmy, że
nie wytrzymałoby tego). Sam jadałem zwykle w kuchni, ale gdy przychodzili
goście, używaliśmy stolika do kawy, w razie potrzeby przestawiało się jeszcze
stół kuchenny do pokoju. Nie prowadziłem zresztą jakiegoś szczególnie
ożywionego życia towarzyskiego, ot, czasem wpadali Gośka i Mateusz, z którymi
prowadziłem firmę, czasem moja siostra, gdy przebywała w tych okolicach, czasem
kilka mniej czy bardziej zaprzyjaźnionych par, i tyle. No i czasem faceci
poderwani w Inferno. Tacy jak ten, którego właśnie do siebie prowadziłem.
Pomijając
parę wskazówek, milczeliśmy przez całą drogę. Żaden z nas nie odezwał się nawet
wtedy, gdy przeszliśmy przez wielką, ciemną, półokrągłą bramę wejściową, gdy
weszliśmy na pierwsze piętro, gdy otworzyłem drzwi i puściłem go przodem.
Chłopak – trudno mi było wówczas myśleć o nim po imieniu, całym swoim
zachowaniem robił chyba wszystko, żeby człowiek nie miał ułatwionego zadania –
rozejrzał się po przedpokoju, chyba głównie uderzony wysokością pomieszczenia,
po czym kucnął i zaczął rozwiązywać buty, te swoje glany, których uroku nigdy
nie mogłem szczególnie zrozumieć. Rozwiązywanie trochę zajęło, ale zdjął je w
końcu, wstał, rozpiął kurtkę – pod spodem miał czarną koszulę, czy raczej
podkoszulkę – i oparł się plecami o ścianę, z rękami w kieszeniach dżinsów.
Podszedłem do niego – sam już boso, bez kurtki, mocno pobudzony – i, oddalony
na długość ramienia, spytałem, czy chce się czegoś napić. Uniósł nieco brew,
lewą – zauważyłem potem, że robił tak, gdy chciał okazać swoje uprzejmie
pogardliwe zdziwienie, unosił tę brew lekko, na krótko, z wyraźnym przekazem
„też coś” – i odpowiedział:
–
Nie przyszedłem na kawę – po czym wyciągnął rękę, chwycił mnie za koszulę na
wysokości piersi i przyciągnął do siebie.
Tak,
zdecydowanie nie przyszedł na kawę i zdecydowanie wiedział, czego chciał.
Bardzo dobrze całował – to było pierwsze, co zapamiętałem z fizycznego kontaktu
z nim. Drugie – że ku mojemu zaskoczeniu był o wiele silniejszy ode mnie. A
trzecie – że wylądowałem na dole.
Nawet
nie wiem, jak to się dokładnie stało. Narzucił mi jakoś swój rytm, swój
kierunek, swój rozkład sił; doszliśmy do łóżka i zanim się zorientowałem – on
prowadził. Nie żebym ogólnie miał coś przeciwko, ale miałem z zasady wrażenie,
że to ja, jako starszy, powinienem być na górze, przynajmniej na początku; może
znów się odzywały jakieś moje staroświeckie przekonania, w każdym razie ta jego
pewna siebie i pozbawiona wahania dominacja była nieco zaskakująca. Inna rzecz,
że była też podniecająca – i przyjemna. Miał smukłe, wygimnastykowane, ładnie
umięśnione ciało – żadnej przesady w jedną albo drugą stronę, miał się czym
pochwalić i miał niezłą technikę, chociaż bywał nieraz – i wtedy, i później –
za gwałtowny, tak nastoletnio wręcz, rozbrajająco porywczy, nawet nieco
nieporadny. W którymś momencie objąłem go mocno w pasie jedną ręką i mruknąłem:
„Czekaj, młody, wolniej...”, na co wprawdzie lekko się żachnął – ale zwolnił i
potem już nadmiernie nie przyspieszał. Tylko pod koniec wyraźnie stracił nad
sobą kontrolę, ja zresztą też, chyba już zapomniałem, jak dobrze może być na
dole.
Ledwo
skończyliśmy, odsunął się ode mnie, opadł obok na plecy i odetchnął głęboko.
Przekręciłem się na bok – trochę zabolało – i przyjrzałem mu się z
zaciekawieniem. Tak, tym razem nie miał tej obojętno-wyniosło-kpiącej miny,
dobrze było wiedzieć, że i na nim, jak na każdym normalnym człowieku, seks
pozostawia jakiś ślad. Miał zamknięte oczy, lekko rozchylone usta i jeszcze
przyspieszony oddech, widać było na jego twarzy satysfakcję – i zmęczenie.
Gładka, napięta skóra, szczupłe, dwudziestoletnie ciało, coś młodzieńczo
delikatnego mimo zdecydowanie męskiej budowy – trudno było oderwać od niego
wzrok. Miał ładny nos, prosty, tylko z minimalnym garbkiem tuż przy nasadzie;
przesunąłem po tym nosie wskazującym palcem, na co Andrzej – seks chyba ułatwił
myślenie o nim po imieniu – otworzył oczy, zerknął na mnie i odsunął nieco
głowę.
–
Mogę wziąć prysznic? – spytał sucho.
–
Jasne – odpowiedziałem, trochę zaskoczony jego tonem. – Łazienka jest
naprzeciwko kuchni. Weź sobie ręcznik z szafki nad pralką.
Wstał
i ruszył do łazienki, po drodze zbierając swoje ciuchy, więc jeszcze przez
chwilę mogłem podziwiać jego tyłek. Gdy wyszedł z pokoju, też wstałem,
założyłem spodnie i podniosłem z podłogi opakowanie po prezerwatywie – jego,
oczywiście, prezerwatywy też miał przy sobie, dla siebie, zarozumialec.
Zastanawiałem się, czy ten jego ton wynikał z obrażenia – o to „wolniej, młody”
w trakcie? Chyba nie był taki dziecinny...
I
chyba nie tyle wziął prysznic, co się tylko opłukał, bo szybko wyszedł z
łazienki; gdy wszedłem do przedpokoju, on właśnie zawiązywał drugi but.
–
Już idziesz? – zdziwiłem się. Spojrzał na mnie znad swoich sznurowadeł, opuścił
głowę, chwilę jeszcze zawiązywał, po czym wstał i ściągnął z wieszaka kurtkę.
–
Jak widać – odparł krótko.
–
Może chcesz się czegoś napić? – zaproponowałem. – Zresztą poczekaj, ubiorę się
i cię odwiozę. – Zakładałem, że wypite w klubie dwa piwa dawno się ulotniły z
organizmu.
–
Obejdzie się – mruknął, założył kurtkę i zapiął się pod szyję.
–
Młody, obraziłeś się? – spytałem, gdy podszedł do drzwi. – Za to moje
„wolniej”? Nie miałem nic złego na myśli, po prostu akurat trochę za bardzo
przyspieszyłeś, poza tym było cholernie dobrze...
Spojrzał
przez ramię, uśmiechnął się kpiąco, odwrócił się do mnie i, z rękami w
kieszeniach spodni, powiedział bezczelnym tonem:
–
Wiem, że było dobrze, wystarczająco wyraźnie mi to jęczałeś i krzyczałeś przez
cały czas.
–
Nie bądź takim nadętym bufonem – odparowałem, znów podirytowany jego zarozumialstwem.
– Mógłbym cię, dzieciaku, niejednego nauczyć.
–
Nie sądzę – odpyskował mi i znów się odwrócił, do drzwi.
–
Czekaj – przystopowałem go, gdy już położył rękę na klamce. Zatrzymał się, ale
nawet nie spojrzał za siebie, czekał tak, jakby już był znudzony. Podniosłem z
podłogi moją kurtkę – jej nie był łaskaw w drodze do łazienki powiesić na
wieszaku, jak swojej – wygrzebałem z wewnętrznej kieszeni wizytówkę i
podszedłem do Andrzeja. Objąłem go w pasie jedną ręką, a drugą wsunąłem
tekturowy kartonik do tylnej kieszeni dżinsów. – Zadzwoń – powiedziałem i
pocałowałem go w szyję. Odmruknął „Yhym”, wysunął mi się z rąk – i wyszedł.
Cholernie
mi się podobał – i w łóżku, i poza nim. Mówiąc szczerze, ledwo zamknął za sobą
drzwi, już zacząłem czekać na powtórkę.
Poczekałem
sobie jak ta dupa wołowa cały tydzień. Nie zadzwonił. Wkurzające to było, z
różnych powodów – głównie przez to, że poczułem się wystawiony do wiatru przed
smarkacza. I przez to, że ciągle miałem przed oczami jego nagie, podniecające
ciało. I przez to, że czekałem, wyczekiwałem jak panienka z okienka, i
pilnowałem tej przeklętej, wielgaśnej, niewygodnej, nieporęcznej służbowej
komórki, i nawet gdy rozmawiałem z dostawcami, dopadała mnie chwilami
idiotycznie nieprofesjonalna myśl, że blokuję linię. Tak, cholera, omawiam
dostawę zamków drogich jak diabli, a denerwuję się, że uniemożliwiam
dodzwonienie się do mnie swojej jednorazowej klubowej dupie.
Dokładnie
tydzień po spotkaniu poszedłem do klubu; próbowałem przy tym powstrzymać dość
żenującą myśl, że idę tam głównie przez to, że jest piątek wieczór i mam
nadzieję, że znów tego niedzwoniącego gada dopadnę. I przelecę. Albo dam mu się
przelecieć. Wszystko jedno, byleby go znów wpakować do łóżka i pieprzyć się z
nim do upadłego.
No
i rzeczywiście, znalazłem go – po jakichś dwóch godzinach kręcenia się po
klubie i po dwóch piwach; stał w jednym z cichszych, spokojniejszych kątów z
jakimś – całkiem apetycznym, musiałem przyznać – chłopakiem mniej więcej w
swoim wieku i, z niezapalonym papierosem w ręku, czekał, aż tamten poda mu
ogień – i chyba czekał już dłuższą chwilę, bo minę miał trochę zniesmaczoną i
znudzoną, gdy tamten, pierdoła skończona, nerwowo grzebał w kieszeniach kurtki
i bluzy, a potem, już po znalezieniu zapalniczki, bez powodzenia próbował ją
zapalić. Podszedłem szybko, wyjąłem pierdole zapalniczkę i jednym ruchem
zapaliłem. Andrzej spojrzał na mnie z zaskoczeniem, gdy przypalałem mu
papierosa, ale zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, on czy tamten palant, ja się
odezwałem stanowczo:
–
Mam z tobą do pogadania – po czym rzuciłem w bok, do tamtego, który z urażoną
miną wpatrywał się w moją rękę: – Masz swoją zabawkę i spływaj stąd, mały.
Posłuchał,
grzeczny chłopiec. Wziął ode mnie zapalniczkę, schował ją do kieszeni spodni,
łypnął na nas niechętnym okiem i sobie poszedł.
–
Nie zadzwoniłeś – wytknąłem Andrzejowi oskarżycielsko, gdy zostaliśmy sami.
Andrzej zaciągnął się ze dwa razy, po czym powiedział zimno:
–
Spłoszyłeś mi podryw.
–
Powinieneś mi podziękować – odwarknąłem z irytacją. – Jak nie umie znaleźć
zapalniczki i jej używać, to w łóżku pewnie tak samo nie umie znaleźć własnego
fiuta i go używać.
Andrzej
roześmiał się i spojrzał na mnie jeszcze z uśmiechem na ustach. To było trochę
zaskakujące, ten jego uśmiech – nie kpiący ani zarozumiały, tylko zwyczajnie,
miło rozbawiony; taki zwykły, normalny uśmiech, naprawdę ładny, z którym
wydawał się nieco młodszy i sympatyczniejszy.
–
Możliwe – mruknął i oparł się plecami o ścianę. – Chyba odechciało mi się to
sprawdzać.
–
Słusznie – zgodziłem się, po czym powtórzyłem, ale z mniejszą pretensją w
głowie: – Nie zadzwoniłeś.
–
Nie chciało mi się – uciął; wrócił już, niestety, do swojej
obojętno-zarozumiałej miny, wbił wzrok gdzieś przed siebie, ponad moim
ramieniem, i zaciągnął się powoli. – Zresztą nie lubię dzwonić – dodał po
chwili.
–
Ja nie lubię być wystawiany do wiatru – odparowałem. Wzruszył ramionami.
–
Twój problem. Ja ci niczego nie obiecywałem.
–
No nie – przyznałem. – Ale brak odmowy to też jakieś potwierdzenie.
–
To twoja interpretacja – odciął się; patrzył na mnie z rozbawieniem, tyle że
już nie tak sympatycznym jak chwilę wcześniej. Tym razem to ja wzruszyłem
ramionami.
–
Dajmy temu spokój – powiedziałem, zmęczony tą słowną przepychanką. – Idziemy do
mnie czy chcesz poszukać jeszcze jakiejś ciamajdy, która nie umie znaleźć
zapalniczki?
Odwrócił
się plecami, zgniótł niedokończonego papierosa w stojącej w kącie wysokiej
popielniczce, po czym stanął twarzą do mnie – wtedy sobie wyraźnie
uświadomiłem, że jesteśmy prawie tego samego wzrostu, był zaledwie trochę
niższy – i spytał kpiąco:
–
Przyszedłeś tu specjalnie, żeby mnie znaleźć?
W
pierwszej chwili chciałem mu powiedzieć, że chyba na łeb upadł – ale zaraz
potem uświadomiłem sobie, że jest wystarczająco zarozumiały i wystarczająco
bystry, by się zorientować w sytuacji, więc postanowiłem zagrać w otwarte
karty.
–
Tak – powiedziałem spokojnie. – Bo mam cholerną ochotę cię zerżnąć.
Uśmiech
mu nieco stężał.
–
Odpada – wycedził.
–
W porządku – odparłem ze zniecierpliwieniem. – To żebyś ty mnie zerżnął,
wszystko jedno. Ruszysz się spod tej ściany, młody, czy mam ci na zachętę
przyprowadzić tamtą pierdołę od zapalniczki?
–
Obejdzie się – mruknął rozbawionym tonem. Wyraźnie podobało mu się i moje
zniecierpliwienie, i moje słowa, i moja – widocznie diabelnie wyraźna – ochota
na niego. Miał taką minę, jakby się doskonale bawił – i wtedy, gdy
przeciskaliśmy się przez tum w Inferno, i wtedy, gdy tą samą co poprzednio
trasą szliśmy do mnie, i wtedy, gdy nerwowo szukałem kluczy od mieszkania przed
drzwiami wejściowymi – wtedy w ogóle miał taki wyraz twarzy, jakby chciał
powiedzieć, że przyganiał kocioł garnkowi, a klucze zapalniczce – i jeszcze
wtedy, gdy przyciskałem go gwałtownie do ściany w przedpokoju. Ale zmienił i
minę, i ton, i całą resztę, gdy uklęknąłem przed nim i rozpiąłem mu spodnie.
W
ogóle najsympatyczniejszy był z reguły w łóżku. Wtedy skupiał się nie na swojej
zarozumiałej minie czy postawie „Wiem, że mnie chcesz”, tylko na seksie – i to
wychodziło zdecydowanie na dobre obu stronom.
Po
wszystkim, rzecz jasna, błyskawicznie się ulotnił. Ale zdołałem przedtem
wymusić na nim ustalenie kolejnego spotkania.
Spotykaliśmy
się tak przez dwa miesiące – ze dwa-trzy razy w tygodniu, głównie wieczorami,
na seks. Niczego nie zdołałem wtedy z niego wyciągnąć na jego temat – wszelkie
pytania zbywał krótkim „Nie twoja sprawa” albo „Co cię to obchodzi?”, a moje
uwagi o mnie samym, uwagi, które w teorii miały prowokować do informacji
zwrotnej – typu „urodziłem się w Lublinie”, w domyśle „a ty?” – puszczał mimo
uszu. Wyciągnięcie z niego jakiejkolwiek informacji było zwyczajnie niemożliwe,
on po prostu milczał, co najwyżej ucinał rozmowę krótkim „nie twoja sprawa / co
cię to” albo pełnym uprzejmej kpiny spojrzeniem.
W
którymś momencie – po jakichś czterech tygodniach od pierwszej nocy – nie
wytrzymałem i zrobiłem coś, czego normalnie w życiu bym nie zrobił i czego do
dzisiaj trochę się wstydzę, bo było paskudne, ale wtedy nie mogłem się
powstrzymać. Pogrzebałem mu w teczce.
Tego
popołudnia przyszedł spóźniony, z teczką – aktówką, elegancik – w ręku, co mnie
zaskoczyło, bo zwykle niczego ze sobą nie miał. W ramach wyjaśnień odnośnie do spóźnienia wymruczał, że coś mu się na uczelni przeciągnęło – czyli, jak
podejrzewałem, po raz pierwszy przyszedł do mnie z uniwersytetu, bez
odstawiania rzeczy do swojego domu. Wyglądał na zmęczonego, ale na uprzejme
pytanie odciął się nieuprzejmie, że to jego sprawa. Na seks energia wróciła mu
zdecydowanie, ale potem zmęczenie dało o sobie znać i ledwo skończyliśmy,
Andrzej, zamiast jak zwykle błyskawicznie się wynieść, położył się obok mnie,
mruknął, że głowa mu pęka, propozycję tabletki przeciwbólowej z miejsca
odrzucił – i niemal natychmiast przysnął. Gdy tak spał, wyglądał o niebo
sympatyczniej, a do tego było mi chłopaka trochę żal, więc cicho wstałem,
okryłem go kocem, zarzuciłem coś na siebie – a potem, no tak, a potem
dostrzegłem jego aktówkę, ustawioną przy drzwiach pokoju, i zanim się dobrze
zorientowałem, co robię, już przy tej aktówce kucałem i szperałem. Wyszperałem
trzy notatniki A4, mniej lub bardziej zapisane ostrym, pochylonym w prawo i
nieczytelnym pismem, ksera kilku artykułów, mały, gruby, biały tom z Biblioteki
Narodowej, parę długopisów, ołówek, paczkę prezerwatyw, paczkę papierosów,
zapalniczkę, kilka innych drobiazgów, wreszcie – portfel, a w portfelu to, co
najciekawsze: dowód osobisty. I tak się dowiedziałem, że pieprzę się w zasadzie
jeszcze z nastolatkiem, bo Andrzej owszem, rocznikowo miał dwadzieścia lat, ale
był z listopada, a mieliśmy marzec, czyli dobre ponad pół roku mu do
dwudziestki brakowało. Ale nie wyglądał ani nie zachowywał się na
dziewiętnaście. Urodził się drugiego listopada 1980, na drugie miał Zdzisław,
na nazwisko Weredecki, zameldowany był w Białym Borze – w życiu nie słyszałem –
i miał metr osiemdziesiąt sześć, czyli sześć centymetrów i dwadzieścia lat
mniej ode mnie. I na zdjęciu w dowodzie miał dosyć krótko ścięte włosy.
Zdecydowanie bardziej mi się podobał z obecną, nieco dłuższą czupryną, w którą
mogłem wsuwać palce, czasem w ramach pieszczoty, czasem – by szarpnąć
ostrzegawczo, gdy zanadto szarżował.
Gdy
tak sobie medytowałem nad różnicami między zdjęciem a oryginałem, usłyszałem
wściekły syk:
–
Co ty, kurwa, robisz z moimi rzeczami?
Pierwszy
raz usłyszałem wtedy, jak przeklina. W ogóle rzadko przeklinał – później
doszedłem do wniosku, że nie dlatego, by wcale nie przeklinał czy nie lubił
używać takich słów, tylko dlatego, że miał jakąś swoją wizję siebie i do tej
wizji nie pasowały przekleństwa, tak jak nie pasował plecak – więc nosił
aktówkę – i nie pasowały wygniecione ciuchy – więc nawet zwykłą podkoszulkę z
reguły prasował, dogryzałem mu niekiedy propozycją, by wyprasował sobie jeszcze
skarpetki i gacie – i nie pasowało okazywanie emocji – więc wszystkie trzymał
zazwyczaj za pysk. O, i nie pasowało bycie zwyczajnie miłym, więc był
zwyczajnie niemiły.
Ale
to potem. Wtedy, tamtego popołudnia, gdy usłyszałem to jego wściekłe „kurwa”,
odwróciłem głowę i zobaczyłem jego równie wściekłą twarz – miał taką minę,
jakby mnie chciał zabić spojrzeniem. Powiedziałem coś nieporadnie, coś głupiego
– bo nic się nie da od ciebie dowiedzieć, bo chciałem sprawdzić, czy na pewno
jesteś pełnoletni, przepraszam – ale Andrzej to zignorował, zerwał się z łóżka,
błyskawicznie się ubrał i zanim ja porządnie wstałem z podłogi po upchnięciu
wszystkiego do teczki, on już tę teczkę chwycił, chwycił glany i kurtkę i
wypadł z mieszkania, rozwścieczony jak diabli.
Podejrzewam,
że gdyby nosił inne buty, w życiu bym go już nie zobaczył. Na szczęście jednak
nosił te swoje glany, a na założenie glanów potrzebował trochę czasu – więc
dopadłem go na klatce schodowej, akurat gdy walczył ze sznurowadłem pierwszego
naciągniętego na nogę buta. Nie zraziłem się warknięciem „Spierdalaj”, tylko capnąłem
drugi glan, stojący smętnie przy teczce, i oświadczyłem, że nie oddam, dopóki
właściciel się nie da przeprosić.
Andrzej
najpierw uniósł głowę znad zawiązywanego sznurowadła i spojrzał na mnie z
niedowierzaniem, trochę jak na wariata, trochę jak na idiotę, a trochę jak na
UFO – po czym, wyraźnie wbrew sobie, parsknął śmiechem. Też się roześmiałem;
napięcie zmalało, Andrzej musiał się trochę uspokoić, bo gdy wstał, powiedział
tylko pogardliwie:
–
Wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić ten but?
–
Wiem, ale wolałbym, żebyś ty mi tam wsadził coś innego – odparowałem
natychmiast. Uśmiechnął się – trochę krzywo i z oporem, ale jednak.
–
Zapomnij – mruknął, po części z pewnością po to, by zachować twarz.
–
Młody, przepraszam – powiedziałem poważnie. – Naprawdę. Wiem, że to było
chamskie z mojej strony, ale tak nie dajesz nic z siebie wyciągnąć, że zaczęły
mi chodzić po głowie jakieś głupie domysły. No to sobie sprawdziłem, naprawdę
skończyłeś osiemnaście lat, naprawdę masz na imię Andrzej i niczego nie
przemycasz, mogę spać spokojnie. – Miał grobową minę, więc dodałem: – Naprawdę
cię przepraszam, sam pewnie dałbym w mordę kretynowi, który mi grzebie w
teczce. Na przyszłość trzymam się od twoich rzeczy z daleka, słowo honoru. No –
dorzuciłem zachęcająco i wyciągnęłam w jego kierunku glan – daj się przeprosić
i zabieraj swój bucior, bo ciężkie to cholerstwo jak diabli, i wracamy na górę,
w domu przeproszę cię porządniej. Zgoda?
Odebrał
but, założył go – z pewnością specjalnie wyjątkowo długo wiązał sznurowadło –
wstał, zapiął kurtkę, podniósł teczkę i oświadczył spokojnie:
–
Ja już muszę iść.
–
Ale przyjdziesz w piątek jak zawsze? – zapytałem z niepokojem. Liczyłem, że
pójdziemy z powrotem do mnie i w mieszkaniu zrobię mu laskę albo wylądujemy
znów w łóżku i wyjdzie w lepszym, poseksowym nastroju, więc nie będzie za
bardzo myślał. A tu, cholera, klapa.
Musiał
zauważyć mój niepokój i od razu to wykorzystał.
–
Zastanowię się – odparł wyniośle i po prostu sobie poszedł. I tak mnie zostawił
na klatce schodowej, w niezawiązanych i przydeptanych z tyłu adidasach, bo
spieszyłem się, by go dogonić, i tylko wsunąłem stopy w buty, z kurtką w ręku i
z głupią miną.
W
piątek nie przyszedł. Myślałem, że mnie szlag trafi.
Przyszedł
w sobotę. Na moje rozzłoszczone pytanie „A wczoraj to co?” odpowiedział, że nie
miał ochoty, zresztą nadal nieszczególnie ma – i musiałem uruchomić wszystkie
siły, by go przekonać, że jednak tę ochotę ma i to bardzo. Wyrwało mi się też
po wszystkim głupie pytanie, gdzie jest ten jego Biały Bór, ale tak na mnie
spojrzał, że z miejsca się zamknąłem i spytałem ugodowo, czy chce coś do picia,
czy wziąć prysznic. Wybrał prysznic. Herbatę wcisnąłem w niego, zanim sobie
poszedł. Przez kolejny miesiąc nie miałem za bardzo odwagi, by próbować coś
więcej z niego wyciągnąć na jego własny temat.
Za
to wówczas, w kwietniu, dowiedziałem się, że nie jestem jedyny; to wyszło tak
jakoś zupełnie przypadkiem, podczas jakiejś rozmowy, nie pamiętam, czy
proponowałem mu spotkanie w którymś dniu, w jakim się zwykle nie spotykaliśmy,
czy coś zażartowałem, czy jeszcze coś innego – w każdym razie naraz dostałem w
twarz tą informacją: poza mną Andrzej sypiał też z innymi. Powiedział mi to ot
tak, bez cienia wahania, wstydu czy zakłopotania. Ot tak, po prostu, sypiał
z innymi facetami, z młodszymi, rówieśnikami i starszymi, z facetami,
którzy się zmieniali dość często i których sobie wyrywał głównie w Inferno – w
Inferno, do którego ja już nie chodziłem, bo przecież miałem Andrzeja. Gdy mu
to wszystko wytknąłem, spojrzał na mnie ze szczerym zaskoczeniem i równie
szczerą kpiną, po czym spytał z jadowitą słodyczą:
–
A ty myślałeś, że jesteś facetem mojego życia? Albo przynajmniej mojego łóżka?
–
Myślałem, że obowiązują jakieś zasady fair play – odparowałem z irytacją, bo to
bycie jednym z wielu mocno mnie uraziło. – Jak się spotykasz z kimś i z nim
sypiasz, to nie pieprzysz jeszcze na bokach wszystkiego, co ci się spodoba.
–
Ja pieprzę – odpowiedział krótko, tak jakby stwierdzał „ja oddycham”.
Zamurowało mnie. – Jak ci to nie pasuje – podjął Andrzej – to widzę bardzo
proste rozwiązanie całej sprawy: więcej nie przychodzę.
Zamurowało
mnie jeszcze bardziej, o ile to było możliwe. I zaniepokoiło to, co powiedział
– bo cholernie nie pasowała mi myśl, by więcej nie przychodził.
–
W porządku – powiedziałem wreszcie z rezygnacją. – Nie było tematu. Mam tylko
nadzieję, że im też nic na swój temat nie mówisz i wychodzisz zaraz po
skończeniu.
–
Wychodzę – potwierdził z rozbawieniem. – I nie mówię. A oni nie grzebią w moich
rzeczach – dodał lodowato. No tak, jeszcze długo mi nie wybaczył tego numeru z
teczką.
Maj
był dosyć przełomowy – bo w maju udało mi się trochę przełamać to milczenie
Andrzeja na własny temat. Zacząłem niezwykle sprytnie, choć zupełnie
nieświadomie, z prostej ciekawości – pytaniem, co studiuje. Wprawdzie już
wcześniej go o to parę razy pytałem, ale jakoś zawsze mnie zbywał – a tu
proszę, wreszcie się przełamał. Może to efekt weekendowego rozluźnienia – bo to
był akurat ten długi majowy weekend, Andrzej spędzał u mnie noc; przez minione dwa
miesiące doszliśmy powoli do momentu, w którym nie wyskakiwał z łóżka zaraz po
zakończeniu i nie zwiewał, tylko trochę w tym łóżku zostawał, czasem też coś
jadł przed wyjściem, a na majówkę zgodził się nawet przenocować. Leżeliśmy więc
wtedy obok siebie po cholernie dobrym seksie, zapytałem go, czy ma ochotę
zostać na jeszcze jeden dzień, na co odpowiedział, że nie, bo po majówce ma
koło, więc jutro chce przejrzeć na spokojnie materiały – i wtedy odruchowo,
niepomny tego, że już tyle razy mnie zbywał, zapytałem, co właściwie studiuje.
–
Filologię polską – powiedział spokojnie, bez żadnych niepotrzebnych uwag i
komentarzy odnośnie do tego, że pytam. Byłem zaskoczony – nie kierunkiem, tylko
tym, że odpowiedział – i, chcąc skorzystać z okazji, zapytałem go z kolei, z
czego ma to koło. – Z baroku – mruknął i przewrócił się na bok, plecami do
mnie. – Muszę sobie poetów metafizycznych powtórzyć. – Naciągnął kołdrę niemal
po nos i spod tej kołdry usłyszałem jeszcze senne: – I gatunki...
Zaryzykowałem
kolejne pytanie: czy mieszka w akademiku, czy na stancji, ale nie odpowiedział
– nie wiem, czy dlatego, że już usnął, czy dlatego, że odpowiadać nie miał
ochoty. Ale w każdym razie czegoś się już o nim dowiedziałem.
Maj
był ważny także dlatego, że Andrzej zaczął u mnie nocować; pierwszy raz właśnie
podczas majówki, z niedzieli na poniedziałek – i dał się namówić na powtórkę,
ze środy na czwartek. A potem zaczęły się nocowania w weekendy, czasem też w
inne dni – choć to zawsze była ruletka, bo Andrzej nieraz miał mało towarzyski
nastrój i wtedy przychodził, przelatywał i wychodził, bez wysilenia się nawet
na proste „cześć, co słychać”. Ale jednak nocował. I dawał się podwozić do
swojego akademika – bo, jak się wreszcie dowiedziałem, mieszkał w „Bakałarzu”
na Bohaterów Warszawy, czyli wcale nie tak daleko mnie. Pierwszy raz niemal
zmusiłem go do tego, by dał się podwieźć: w drugą część wspólnej majówki, w
środę w nocy, już po seksie, namówiłem go, by przenocował, zamiast drałować o
drugiej w nocy na piechotę z Mazurskiej cholera wie gdzie albo się tłuc taksówką,
bo ja sam o takiej porze siadać za kierownicą nie zamierzałem. Zgodził się dość
łatwo, był już wyraźnie senny; rano, zanim zdążył się porządnie obudzić i
zebrać siły na wykłócanie się, po prostu wepchnąłem go do mojego opla,
wyjechałem z parkingu i dopiero wtedy spytałem:
–
Gdzie cię zawieźć? Jak nie powiesz, to będę krążył po mieście, aż się spóźnisz
na zajęcia.
Popatrzył
na mnie mało życzliwym wzrokiem człowieka, który jeszcze nie wypił porannej
kawy, i wymruczał nazwę i adres akademika. Gdy dojechaliśmy, nawet nie
podziękował, rzucił mi tylko przy wysiadaniu: „Będę w piątek po
dziewiętnastej”. Od tej pory pozwalał się podrzucać, czy to do akademika, czy
na uczelnię – choć też nie zawsze, to zależało od jego humoru. W ogóle był
strasznie humorzasty, bardzo lubił stawiać na swoim, mieć ostatnie słowo i
nieraz robił coś na przekór, tylko po to, by było nie tak, jak ktoś inny sobie
wymyślił. Powiedzenie „na złość mamie odmrożę sobie uszy” wymyślono chyba
specjalnie dla niego.
Maj
był wreszcie paskudny – bo w maju zaczęło do mnie docierać, że się zakochałem.
Ja, czterdziestoletni facet, zakochałem się w niespełna dwudziestoletnim
chłopaku. I to w takim parszywym egzemplarzu. I to egzemplarzu, który w te dni,
w które nie sypiał ze mną, posuwał jakichś innych facetów.
Najśmieszniejsze,
że uświadomiłem to sobie w tym właśnie momencie, gdy się dowiedziałem, że
innych już nie posuwa. To było jedno z tych majowych nocowań – chyba
weekendowych, bo rozmawialiśmy rano, gdy wróciłem z kuchni do pokoju z kawą.
Postawiłem jeden kubek na szafce przy łóżku, z drugim usiadłem na fotelu obok.
Andrzej wygrzebał się spod kołdry, rozmasował sobie kark i sięgnął po kawę.
Zabawnie się patrzyło na tego zwykle wyprasowanego, opanowanego,
zdystansowanego i wyniosłego chłopaka, gdy tak siedział na moim łóżku; w
jakiejś ciemnej podkoszulce, która nawet na mnie była za wielka – założył ją,
bo zaraz po przebudzeniu zrobiło mu się zimno – z kołdrą na nogach i z kubkiem
kawy ściskanym w obu rękach, rozczochrany i jeszcze trochę zaspany, wyglądał...
uroczo. To słowo zupełnie do Andrzeja nie pasowało, Andrzej nie był uroczy pod
żadnym względem, a jednak gdy tak rano siedział w skotłowanej pościeli, w
pogniecionej koszulce i z fryzurą w stylu „czesał mnie wiatr i to był huragan”
– nie umiałem odpędzić od siebie określenia „uroczo”. Uroczo nie w swoim stylu,
o.
Lepiej
było nie nawiązywać z nim żadnej rozmowy, dopóki nie wypił pierwszej kawy, bo
albo w ogóle nie reagował, albo warczał „Odwal się ode mnie, jeszcze śpię”,
jednym słowem, przed pierwszą kawą miał rano parszywy humor. A nie daj boże,
żeby tej porannej kawy nie dostał, snuł się wtedy z pokoju do kuchni zły jak
osa, a w kuchni bez pardonu trzaskał drzwiczkami szafek i operował naczyniami z
taką siłą, że od razu przypominał mi się komentarz jednego z bohaterów mojego
ulubionego brytyjskiego serialu „Pan wzywał, milordzie?”, brzmiący: „Mocna jest
ta porcelana, co nie?”. Moja zdecydowanie była mocna.
Dlatego
wolałem mu tę pierwszą kawę sam przynieść, tak było spokojniej i ciszej. Poza
tym mogłem liczyć, że po porannej kawie Andrzejowi poprawi się humor i
zaczniemy dzień od seksu – bo dobieranie się do niego przed kawą też mijało się
z celem, dwa razy spróbowałem, raz na mnie nawarczał, raz mi z irytacją
władował łokieć między żebra. Od tej pory czekałem ze wszystkim, aż wypije
kawę.
W
każdym razie w tamten weekend, chyba w sobotę, gdy Andrzej odstawił już na
nocną szafkę pusty kubek, przeciągnął się i z wyraźnie zadowoloną miną oparł
się plecami o poduszkę, pogadaliśmy chwilę o czymś i naraz – nie pamiętam
dokładnie, z jakiego powodu, choć na pewno po części dlatego, że mnie ten temat
męczył – zapytałem, nieco złośliwie:
–
A jak tam twoje inne podrywy klubowe? Też ci robią rano kawę do łóżka?
Spojrzał
na mnie ze zdziwieniem znad gazety, którą właśnie wziął z szafki, uśmiechnął
się kpiąco i odparł:
–
Rano mnie w tych łóżkach już dawno nie było.
–
Nie było? – podchwyciłem. – A ten czas przeszły to skąd? Podrywy się
wyczerpały?
–
Mnie się czas wyczerpał – odmruknął, już z nosem w „Wyborczej”.
–
To znaczy? – Nie wiedziałem, jak to rozumieć.
–
Sesja się zbliża – wyjaśnił, dalej nie odrywając wzroku od jakiegoś artykułu. –
Sprawy poza nauką ograniczam do niezbędnego minimum.
–
Czyli co?
–
Czyli na treningi chodzę tylko raz w tygodniu, do klubów nie chodzę wcale, a na
seks przychodzę tylko do ciebie – wyliczył takim tonem, jakby wymieniał
lektury, które musi przeczytać na egzamin. Przez chwilę milczałem, nie za
bardzo wiedząc, co powiedzieć i czy to w ogóle było na poważnie – w końcu
jednak uznałem, że tak. Ale wolałem się upewnić.
–
Czyli co, teraz nie sypiasz z nikim poza mną? – zapytałem niedowierzająco.
–
Na to by wychodziło – odpowiedział tak obojętnie, że ogarnęła mnie ochota, by
cisnąć w niego trzymanym w ręku kubkiem z resztką kawy.
–
A można wiedzieć, czemu zawdzięczam zaszczyt bycia tym wybranym? – spytałem,
siląc się na podobny ton, choć nie wiem, czy mi wyszło.
Andrzej
podniósł wreszcie głowę, popatrzył na mnie po swojemu, unosząc na moment lewą
brew, uśmiechnął się wrednie i odpowiedział:
–
Jasne, że można. Masz własne, samodzielne mieszkanie, masz w miarę elastyczny
czas pracy, masz samochód plus jesteś gotów podrzucać mnie na uczelnię albo do
akademika, przynosisz mi rano kawę w zębach i jesteś dobry w łóżku.
–
Miło – burknąłem, bo to podsumowanie ani mnie za bardzo nie rozbawiło, ani mi
szczególnie nie pochlebiło. – Czyli na liście rankingowej zdobyłem najwięcej
punktów.
–
Coś w tym stylu – potwierdził, dalej po swojemu uśmiechnięty.
–
Mam przynajmniej nadzieję, że łóżko punktowałeś wyżej niż mieszkanie, samochód
czy kawę – rzuciłem z pewną irytacją. Andrzej odpowiedział kolejnym złośliwym
uśmiechem i wrócił do czytania gazety.
W
tym właśnie momencie, gdy przetrawiałem jego słowa i obserwowałem go, jak czyta
moją gazetę w moim łóżku i z moją podkoszulką na grzbiecie – w tym właśnie
momencie uderzyła mnie myśl, że się w nim zakochałem. Ja, czterdziestoletni
facet, w nim, dziewiętnasto-prawie-dwudziestolatku, humorzastym, o parszywym
charakterze i z zapędami dominatorskimi, bo ani razu, przez cały okres
znajomości, nie puścił mnie na górę. Zakochałem się jak kretyn i tak siedziałem
w tę sobotę, na tym fotelu, z tą niedopitą kawą, gapiąc się na Andrzeja przez
dłuższy czas; w końcu przysiadłem się do niego na łóżku, zabrałem mu gazetę i
mocno pocałowałem. Seks, stety lub niestety, wcale nie uwolnił mnie od
przekonania o zakochaniu, raczej je umocnił; i gdy leżeliśmy obok siebie, miałem
ochotę powiedzieć Andrzejowi kilka rzeczy, za które najpewniej zabiłby mnie
śmiechem. Paskudny gówniarz.
Mniej
więcej wtedy właśnie zacząłem go naprawdę uważnie obserwować. Mimo że był
tak małomówny i wyraźnie wolał zachowywać jak najwięcej na swój temat tylko dla
siebie, zdołałem zauważyć sporo rzeczy.
Miał
świetną organizację czasu. Odkąd u mnie nocował, przychodził zawsze z co
najmniej jedną książką i między seksem, posiłkami i snem niemal bez przerwy
czytał. Był w stanie wynaleźć czas, by chodzić na trening – judo, jak się
między majem a czerwcem wreszcie dowiedziałem – do teatru i, nieco wcześniej,
jeszcze do Inferno. I pieprzyć się z kilkoma facetami w tygodniu. I siedzieć w
bibliotekach. I chodzić dwa razy w tygodniu na angielski do szkoły językowej. I
jeszcze każdego wieczoru prasować sobie koszule i spodnie na następny dzień –
bo na uczelnię szedł w dżinsach wprawdzie, lecz z kancikiem, w idealnie
prostych koszulach i błyszczących czystością glanach, plus ta jego aktówka,
jeszcze tylko brakowało mu krawacika i laseczki w ręku. Elegancik. Często rano,
gdy już się ubrał, miałem ochotę tak go poobściskiwać, żeby wygnieść na nim tę
koszulę, ale podejrzewam, że najpierw by mnie zabił wzrokiem, a potem
błyskawicznie uprasował koszulę na nowo.
Nie
lubił telewizji. Przez to i ja cierpiałem, bo gdy coś włączałem, zwłaszcza
wieczorami, wyściubiał na moment nos zza książki i zrzędził, że mu to
przeszkadza, że go denerwuje i że strasznie głupie – nieważne, co włączyłem.
Byłem już wtedy zakochany na zabój, więc posłusznie wyłączałem telewizor i
włączałem radio, a konkretnie jakąś kasetę lub płytę, bo większości
współczesnego wycia nie znosiłem. Właściwie to miałem wobec Andrzeja dług
wdzięczności: dzięki jego antytelewizorowemu nastawieniu odkryłem na nowo Queen,
Pink Floydów, Abbę, Genesis i Dire Straits. Poza tym Andrzej co jakiś czas
katował mnie i sąsiadów Wagnerem i Bachem, Bacha jeszcze się dało słuchać, ale
Wagner to była taka męka dla uszu, że aż bolało; przez jakiś czas myślałem, że
sąsiadka z lewej przestała mi mówić „dzień dobry”, bo zauważyła, że
przemieszkuje u mnie obcy (i młodszy) facet, ale któregoś popołudnia, gdy
wracałem z pracy, zaczepiła mnie na korytarzu i sprawa się wyjaśniła: winny był
Wagner. Zaraz po wejściu do domu podszedłem do odtwarzacza, skręciłem głośność
i dość ostro opieprzyłem Andrzeja, który z jedną książką w ręku i kilkoma na
kolanach na pół leżał na fotelu. Andrzej, jak to Andrzej, nie okazał żadnego
przejęcia i zbył mnie jakąś złośliwością, ale potem nastawiał już trochę ciszej.
Szybko
przestałem się dziwić, że pije tyle kawy i że po seksie coraz częściej zasypia
błyskawicznie i twardo jak kamień. Miał mordercze tempo życia, przynajmniej jak
dla mnie.
Był
perfekcjonistą – jeśli chodzi o jego studia i o rozmaite kwestie z nimi związane.
Był też bardzo porządnicki, lubił mieć wszystko równo, po swojemu i starannie
poukładane – ale to dotyczyło tylko jego rzeczy. Moje mogły się walać, spadać,
gnieść – nie interesowało go to. Wymijał je po prostu obojętnie, co najwyżej
odsuwał gdzieś na bok, jeśli mu przeszkadzały. Raz czy dwa mu to wytknąłem, tak
raczej żartobliwie, ale tylko spojrzał na mnie ze szczerym zdziwieniem,
wzruszył ramionami i wrócił do czytania.
W
ogóle był bardzo skupiony na sobie i nastawiony tak „ja, ja, ja, moje, dla mnie,
o mnie”. Egoista zdecydowanie, nawet egotysta. Nasuwała mi się niekiedy myśl,
że wręcz narcyz, ale jednak Andrzej podważał podobne posądzenia. Za dużo było w
nim jakiegoś napięcia, ciągłego krytycznego, jakby podejrzliwego nastawienia do
własnej wiedzy, za dużo dążenia do tego, by wiedzieć jak najwięcej, najlepiej
wszystko, by wszystko przeczytać, wszystko obejrzeć, o wszystkim mieć wyrobiony
– jak najbardziej kompetentny – pogląd, za dużo, bym mógł tak sobie po prostu
stwierdzić, że połowę mojego łóżka zajmuje uosobienie narcyzmu. Nie, nie był
narcystyczny, natomiast z pewnością był egoistyczny, zarozumiały i mało
sympatyczny.
Był
też mało czuły. Jestem szczerze przekonany, że – mimo jego wizji siebie jako
chodzącej doskonałości w tej dziedzinie – naprawdę sporo go w łóżku nauczyłem,
nie tyle nawet kwestii technicznych, ile tego, czego mu zdecydowanie brakowało:
czułości.
Tak,
zdecydowanie miał deficyt czułości; był gwałtowny, namiętny, seksowny, chwilami
brutalny – momentami wręcz szarżował – sprawny i pomysłowy, ale czułości nie
miał za grosz.
Chwytałem
go za włosy, za kark, za ramiona, za pośladki, w pasie, mruczałem, mówiłem,
warczałem „wolniej”, „spokojniej”, „delikatniej”, „czulej” – tak, „czulej”, a
on wydawał się momentami nie rozumieć, co mam na myśli; starałem się pokazać, o
co mi chodzi, szczególnie gdy sam przerzucałem go na plecy i pieściłem w ten
sposób, który miałem na myśli; czasami po wszystkim obejmowałem go albo
przyciągałem do siebie i szeptałem mu czy do ucha, czy w szyję, czy w usta –
jeżeli akurat leżał twarzą do mnie, co zdarzało się rzadko, bo zazwyczaj
obracał się plecami i szybko zasypiał – więc szeptałem mu jakąś formę zachęty
lub pochwały odnośnie do tego czulszego zachowania. Można by powiedzieć, że trochę
starałem się go wychować w łóżku, i to by w gruncie rzeczy była prawda, bo
rzeczywiście, nieco go cywilizowałem, uwrażliwiałem czy jak to nazwać, w każdym
razie próbowałem mu poszerzyć łóżkowe horyzonty, żeby wyszedł poza swój schemat
zachowań – i, przy okazji, żeby dał mi szansę na zamienienie się choć na chwilę
miejscami, ale to akurat okazało się niemożliwe, trzymał się jednego rozkładu
sił wyjątkowo zawzięcie, aż w końcu spasowałem i dałem spokój z próbami i
prośbami, po prostu dalej dokształcałem go w tym układzie, w jakim sypialiśmy.
Mimo swojego zarozumialstwa chwytał dosyć szybko, o co mi chodzi, i – możliwe,
że po części nie zdając sobie z tego sprawy – naprawdę się rozwijał. Szkoda, że
jedynie w łóżku, nie potrafił przenieść ani odrobiny tej łóżkowej czułości,
delikatności czy cierpliwości na sprawy pozałóżkowe. Na co dzień pozostał taki,
jaki był: uparty, z całych sił stawiający na swoim, niecierpliwy, często
niesympatyczny, przekonany, że wie lepiej, złośliwy i zarozumiały. Nie był
łatwy w tym codziennym pożyciu, miał paskudne kanty, na które człowiek się co
chwila nadziewał i których w zasadzie nie dawało się zetrzeć.
Miał
też chyba jakieś kompleksy związane z miejscem urodzenia, bo gdy jeszcze raz
zapytałem, gdzie i jaki jest ten jego Biały Bór, spojrzał na mnie wyjątkowo
nieżyczliwie, odburknął: „Co cię to obchodzi?”, odwrócił się plecami i, z nosem
w książce, po mojej kolejnej próbie dowiedzenia się czegokolwiek uciął ostro:
„Odwal się”. Nie było jeszcze wtedy tego całego komputerowo-internetowego
wszechdostępu do wszystkiego – w dwutysięcznym komputer w domu to miałem
służbowy i korzystałem z niego na początku z duszą na ramieniu, a gdy już się
oswoiłem, i tak w bardzo prostym i ograniczonym zakresie – więc trochę się
naszukałem w atlasie, zanim ten Biały Bór znalazłem. Ale znalazłem: między
Koszalinem a Chełmnem, bliżej Koszalina, niedaleko Szczecinka z jednej, a
Miastka z drugiej strony. Nie tak znowu koszmarnie daleko, po reformie
administracyjnej z dziewięćdziesiątego dziewiątego to już nawet to samo
województwo.
Andrzejowi
nic nie powiedziałem, nie chciałem go drażnić. Skoro nie miał ochoty mówić, no
to nie miał, trudno.
W
ogóle był koszmarnie małomówny, jeśli chodziło o niego samego. Ja mu w pewnym
momencie – jeszcze nawet zanim się zorientowałem, jak wpadłem uczuciowo –
zacząłem o sobie opowiadać, po kawałku, raz to, raz tamto, to w łóżku, to przy
jedzeniu, to podczas odwożenia go gdzieś, to w czasie wspólnego palenia. Ja
opowiadałem, on słuchał, z reguły z trudną do określenia miną – potrafił
przybrać pokerową twarz – ja kończyłem, on milczał, co najwyżej komentował
jakąś złośliwością, kpiącym uśmiechem, wzruszeniem ramion albo uniesieniem
brwi.
Wyglądało
to najczęściej tak: ja mu opowiadam, że się urodziłem i wychowałem w Lublinie,
że mam młodszą siostrę, która teraz zajmuje w Emperia Holding jakieś
kierownicze stanowisko (którego fachowej nazwy nigdy nie umiałem zapamiętać,
zresztą Cyna skakała parę razy po drabince awansowej i za każdym razie jej nowe
stanowisko miało jeszcze dziwaczniejszą nazwę niż poprzednie), mieszka dalej w
Lublinie, ale sporo podróżuje służbowo po Polsce, że nasi rodzice od paru lat
nie żyją, że skończyłem ekonomię, a Cyna finanse i rachunkowość, że utrzymujemy
ze sobą stały kontakt, głównie listowo-telefoniczny, ale parę razy w roku się widujemy.
Andrzej milczy.
Ja
mu opowiadam, że prawie dziesięć lat temu przeprowadziłem się do Szczecina z
powodu mojego ówczesnego faceta, który skończył wtedy stomatologię na
Uniwersytecie Medycznym i chciał wracać do rodzinnego miasta, by zgodnie z
wcześniejsza umową objąć po bezdzietnym wuju dobrze prosperujący prywatny
gabinet; że z gabinetem wszystko poszło dobrze, ale z nami gorzej, w ciągu roku
się rozwaliło, ale ja już złapałem tu fajną pracę w prywatnej firmie i nawet
polubiłem to miasto, a trzy lata później założyłem z koleżanką i kolegą własny
interes, który z początku przeklinaliśmy na wszystkie strony, ale teraz
naprawdę sprawnie idzie, odnalazłem się w tych zamkowo-drzwiowych sprawach, do
rozmów z klientami, nie chwaląc się, mam świetną rękę, no i jednak sami
jesteśmy sobie żaglem, sterem i okrętem. Andrzej milczy.
Ja
mu opowiadam, że kiedyś sporo grałem w kosza, jeszcze na początku mieszkania w
Szczecinie, ale teraz już nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem piłkę w ręku;
za to chodzę na siłownię, w miarę regularnie, lubię biegać na bieżni, poza tym
tak się od niedawna zastanawiam, czy nie zapisać się gdzieś na tenisa. Andrzej
milczy.
Ja
mu opowiadam, jak z upływem czasu coraz bardziej zaczynałem lubić Szczecin i że
teraz nie chciałbym już mieszkać gdzie indziej, jak ogromnie lubię te okolice
od placu Grunwaldzkiego po Sprzymierzonych, te wszystkie stare kamienice,
kawiarenki na deptaku Bogusława, rynek na Turzynie (kręcenie się w sobotę wśród
tych rynkowych bud i szukanie jakichś fajnych drobiazgów bywało bardzo
przyjemne), szczecińskie kina, zwłaszcza Kosmos i Pioniera, no i te słynne
szczecińskie paszteciki, przez które w pierwszym roku mieszkania tutaj
przytyłem dobre siedem czy osiem kilo, tyle tych pasztecików żarłem od rana do
wieczora; na szczęście później udało mi się schudnąć i zapanować nad apetytem,
ale gdy mam gorszy humor, funduję sobie kilka pasztecików na poprawę nastroju.
Andrzej – milczy.
Jego
repertuar ograniczał się zwykle do mruknięć w rodzaj „Yhym”, „Aha”, „Mmm”, jako
komentarz podsumowujący moje opowieści – albo do upartego milczenia. Jedynie
trzy razy udało mi się go sprowokować do innej reakcji.
Za
pierwszym razem zdarzyło się to, gdy w łóżku opowiadałem Andrzejowi kilka
szkolnych wspomnień. Najgorsze wiązało się z moim imieniem: nieporęcznego
Remigiusza dzieciaki oczywiście odstawiły w kąt, ale wciąż o nim pamiętały, i w
pewnej chwili, po zmiksowaniu z codziennym „Remkiem”, powstał im... „Migotek”.
Najprawdopodobniej przez to, że w latach sześćdziesiątych wydano pierwsze tłumaczenia
kilku tomów Jansson, w tym „W Dolinie Muminków”, i zaczytywaliśmy się nimi –
sami albo z pomocą rodziców – bez opamiętania. Ja z Cyną też mieliśmy własne
„Muminki”, zanim moja siostra nauczyła się czytać, musiałem jej kilka razy w
tygodniu odczytywać ulubione kawałki, głównie te z panną Migotką. Ale tego, że
przez pół podstawówki będę „Migotkiem”, nie przewidziałem. Dopiero w liceum
zdołałem się uwolnić od znienawidzonego już przezwiska.
Gdy
Andrzej usłyszał „Dzieciaki z klasy nazywały mnie »Migotek«”, uniósł głowę z
poduszki, o którą opierał się podbródkiem, popatrzył na mnie z dziwną miną, a
potem parsknął śmiechem.
–
To wcale nie było takie śmieszne – powiedziałem, ale też się roześmiałem. Fakt,
oglądane z perspektywy czasu, to wspomnienie okazywało się całkiem zabawne. I
trochę rozczulające. Poza tym śmiech Andrzeja był tak miłą odmianą po jego
standardowym niezainteresowanym pomruku albo ignorowaniu rozmówcy, że po prostu
się ucieszyłem.
Za
drugim razem reakcja nie była równie sympatyczna. Znów byliśmy w łóżku, ja
leżałem, on siedział do mnie bokiem, z ugiętymi w kolanach nogami, i palił.
Wspomniałem, że moja siostra od pewnego czasu wie o mojej orientacji i całkiem
znośnie się pod tym względem dogadujemy, po czym strzeliłem pytaniem-samobójem:
„A twoi rodzice wiedzą o tobie?”. Andrzej popatrzył na mnie lodowato, wyjął z
ust papierosa i burknął:
–
Co cię to obchodzi?
–
Po prostu jestem ciekaw – wyjaśniłem. – No wiesz, to jest zawsze problematyczna
sprawa: powiedzieć, nie powiedzieć, jak powiedzieć, komu powiedzieć, kiedy i
gdzie powiedzieć, ile powiedzieć. Jestem zwyczajnie ciekaw, jak inni ją
rozwiązują, zwłaszcza ci inni, z którymi mam bezpośrednio do czynienia.
Wpatrywał
się we mnie jeszcze przez chwilę, po czym uśmiechnął się krzywo i powiedział:
–
Nie rozmawiam z moją matką na temat mojego łóżka. Chyba że chce, żebym je
posłał.
–
A twój tata? – nie wytrzymałem. Skoro już zaczął coś mówić, należało ciągnąć go
za język, ile się dało.
Uśmiech
w jednej chwili zniknął, zastąpiony przez bardzo nieprzyjemny grymas. Andrzej
spojrzał przed siebie, zaciągnął się papierosem, wypuścił dym i odezwał się
mocno wzgardliwym głosem:
–
Mojemu ojcu nic do tego, co robię, jak robię i z kim robię.
–
Masz złe kontakty z ojcem? – podchwyciłem. Tu niestety przesadziłem, powinienem
ugryźć się w język, ale pytanie już padło. Andrzej znów popatrzył na mnie, tym
razem z nieskrywaną niechęcią.
–
Odpierdol się – poradził mi takim tonem, że wolałem się już w ogóle nie
odzywać.
Za
trzecim razem to była kompletna klapa. Coś mu znów opowiedziałem, nie pamiętam
nawet, co, w każdym razie coś na swój temat, po czym poprosiłem:
–
Powiedz mi coś o sobie.
Podniósł
głowę – akurat jedliśmy w kuchni śniadanie – spojrzał na mnie, uniósł brew
(jego niewerbalnej „komunikacji brwiowej” szybko się nauczyłem, więc
wiedziałem, że wtedy akurat nie oznaczało to „kpię z ciebie, bo jesteś wart
tylko kpiny” ani „okazuję ci moją wyższość, bez słów, bo jestem ponad mówienie
do ciebie”, tylko „podejrzewałem cię o posiadanie tej jednej szarej komórki,
ale teraz szczerze przepraszam za pomyłkę”), wbił widelec w kilka plastrów
mięsa, które mu wcześniej nałożyłem, przełożył je na mój talerz i
odpowiedział:
–
Nie lubię szynki wieprzowej. Wolę polędwicę łososiową. – Nałożył sobie trochę
sałatki, znów na mnie zerknął i dodał ze złośliwym uśmiechem: – Tyle ci na
dzisiaj wystarczy.
Rzeczywiście,
tamtego dnia mi wystarczyło. Nie miałem akurat nastroju na słownego ping-ponga.
W
drugiej połowie maja uznałem, że trzeba podejść do całej sprawy po męsku i
konkretnie. Byłem zakochany w Andrzeju – to nie podlegało dyskusji. Andrzej
miał paskudny charakter – to też nie podlegało dyskusji. Tak samo jak nie
podlegało dyskusji, że dla niego to tylko seks bez zobowiązań, chociaż z
udogodnieniami, z których korzystał wręcz po królewsku: tak, jakby były
zupełnie naturalne i zwyczajnie mu się należały, a okazywanie, że się je
zauważyło lub, co gorsza, doceniło, było w złym tonie. Pod tym względem miał
naprawdę arystokratyczne maniery...
W
każdym razie doszedłem do wniosku, że najwyższy czas wykonać jakieś zdecydowane
ruchy, żeby sytuacja się wyklarowała. Postawić sprawę jasno. Wyciągnąć z niego
jakieś szczerze, sensowne wyłożenie jego stanowiska i sprawdzić, jak się je da
pogodzić z moim.
Wszystko
to w teorii brzmiało bardzo ładnie, ale nadawało się do rozmów z kontrahentami,
a nie z chłopakiem, w którym się zakochałem bez – najwyraźniej – wzajemności.
Parę razy nawet chciałem jakoś zacząć rozmowę, ale zwyczajnie stchórzyłem.
Wobec tego zrobiłem to, co zawsze robiłem doskonale, gdy kontrahent był uparty
czy oporny, i za co wspólnicy mnie uwielbiali: znalazłem wyjście zastępcze.
Z
doświadczenia wiedziałem, że wyjście zastępcze musi zaspokajać najważniejsze
potrzeby albo oczekiwania obu stron, najlepiej po równi, i najlepiej po równi
odrzucać to, co mniej istotne; musi też być przedstawiane z pozycji siły, a nie
proszalnego „no to może się pan chociaż na to by zgodził?...”; i jeszcze musi
pozostawiać jakiś margines swobody, tak by dało się w razie potrzeby wprowadzić
pewne zmiany bez burzenia całej koncepcji. A idealne wyjście zastępcze musi
mieć jeszcze jedną cechę: powinno zostać przedstawione tak, by druga strona nie
zorientowała się, że to wyjście zastępcze, leczby była przekonana, że to lepsza
wersja tego „tylko” dobrego. Czyli reakcja powinna brzmieć „Ach, jak pan to
genialnie przerobił, że teraz rzeczywiście wszystko idealnie pasuje!”, a nie
„No dobra, ostatecznie możemy na to przystać, zawsze to jakieś tam rozwiązanie,
przynajmniej w tej chwili”. Czyli, krótko rzecz ujmując, druga strona powinna
nie mieć pojęcia, że jakiekolwiek zastępcze wyjście było szukane lub potrzebne.
W
przypadku Andrzeja sprawa przedstawiała się nawet nie tak trudno – przynajmniej
w założeniu – należało go po prostu przekonać, że te wszystkie wygody, które u
mnie ma, są mu potrzebne, są przydatne i są zawsze w zasięgu ręki. Tylko on też
musi być w zasięgu ręki.
I
dlatego zaproponowałem mu wspólne mieszkanie.
Zaproponowałem
to jakoś na początku czerwca, podczas któregoś z kolejnych nocowań. Po seksie
wróciłem do łóżka z dwiema herbatami – jaśnie pan zażyczył sobie chwilę
wcześniej herbaty – podałem mu kubek i ze swoim w ręku położyłem się z
powrotem, upiłem kilka łyków, po czym odezwałem się, siląc się na spokojny,
niezobowiązujący, koleżeński ton:
–
Nie kusi cię, by mieć stale takie wygody?
–
To znaczy? – Spojrzał na mnie z wyraźnym zdziwieniem.
–
No wiesz – wykonałem ręką ruch, który mógł równie dobrze znaczyć wszystko albo
nic. – Seks, jedzenie, transport, wygodna przestrzeń, weekendowe śniadania do
łóżka, dostawa prasy, dobre warunki do nauki... i seks – dorzuciłem, by
utrwalić mu w głowie priorytetowe sprawy. – Wszystko w jednym pakiecie.
–
A gdyby mnie kusiło, to co? – zapytał z rozbawieniem. Nadchodziła trudniejsza
część rozmowy.
–
To moglibyśmy się jakoś dogadać – odpowiedziałem ostrożnie.
–
Na przykład jak?
–
No wiesz – rzuciłem lekko. – W zasadzie mógłbyś u mnie zamieszkać. Miejsca jest
dosyć, nawet na twoje książki, więc nie byłoby problemu... – Zerknąłem na niego
i uznałem, że nie jest dobrze: Andrzej ściągnął brwi i wpatrywał się we mnie z
dziwną, niezbyt przyjazną miną.
–
Co ty – spytał zimno – chcesz mnie utrzymywać?
–
Nie – zapewniłem pospiesznie. – Nic w tym stylu, po prostu uznałem, że taki
układ byłby dla nas obu wygodniejszy. Ja nie musiałbym cię odwozić wieczorami
czy z samego rana, ty nie musiałbyś specjalnie organizować sobie czasu na nasze
spotkania, moglibyśmy iść do łóżka, gdy tylko naszłaby nas ochota, bez
konieczności umawiania się, dojazdów i całej reszty, potem każdy od razu
wracałby do swoich spraw, a potem znów wskakiwalibyśmy do łóżka. I miałbyś
idealne warunki do nauki, bez żadnych imprez, nocowania na waleta i całej
reszty – dorzuciłem z nadzieją, że podziała na niego perspektywa uwolnienia się
od tego, co tak go denerwowało w akademiku i na co kilka razy się przy mnie
złościł. – Więc nie marnowałbyś czasu i energii na wściekanie się na swojego
współlokatora, chłopaków z sąsiedniego pokoju czy tych nad wami, którzy tak się
wydzierają wieczorami. Tylko byś tę energię i czas poświęcił na sensowne
rzeczy, czyli na naukę. I seks. Czysty pragmatyzm – podkreśliłem na koniec.
Andrzej nie wyglądał na przekonanego.
–
Odwozić mnie nie musisz – mruknął. – Mnie organizowanie czasu pasuje,
przynajmniej wiadomo, że przyjeżdżam w konkretnym celu, a gdy chcę mieć spokój,
nikt mi nie zawraca głowy. – Zamilkł na chwilę, po czym podjął: – W akademiku
się ostatnio uspokoiło, imprezy się wreszcie skończyły, widać podczas sesji
letniej panika przedegzaminacyjna jest większa. No i – dodał z wrednym
uśmiechem – taki układ oznaczałby, że mam sypiać tylko z tobą, a takie odgórne
ograniczenie zdecydowanie mi nie odpowiada.
–
Przecież i tak sypiasz teraz tylko ze mną – odparowałem, podrażniony ostatnim
zdaniem.
–
Teraz – zgodził się Andrzej. – Póki zbliża się sesja i do końca sesji. Ale
później nie zamierzam sobie żałować, jeśli mnie najdzie ochota. Zresztą kto
wie, czy nie zachce mi się i wcześniej.
Zabolało.
Cholernie zabolało, aż miałem mu ochotę powiedzieć, żeby się wynosił z mojego
łóżka. Tylko że wiedziałem, kto wyszedłby na tym najgorzej: ja.
–
Nie było tematu – uciąłem z irytacją. – Zapomnij o tej rozmowie. I sam sobie
jutro wracaj, skoro nie muszę cię odwozić.
–
Nie ma sprawy – odpowiedział, nadal wyraźnie rozbawiony. Pił herbatę z taką
miną, jakby się świetnie bawił.
Ale
potem wynagrodził mi to w czasie powtórki. Więc na drugi dzień odwiozłem go do
akademika.
Przez
parę dni nie wracaliśmy do kwestii wspólnego mieszkania; ja żałowałem, że w
ogóle zacząłem o tym mówić, a Andrzej najwyraźniej uważał, że taka
propozycja nie miała żadnego znaczenia. A jednak temat powrócił, sam z siebie,
i co najlepsze – to Andrzej go podjął.
Jakiś
tydzień po tamtej rozmowie przyszedł do mnie wieczorem, zupełnie
niezapowiedzianie, bo się na wtedy nie umawialiśmy. Gdy otworzyłem drzwi,
zobaczyłem go: wspierał się ramieniem o futrynę, ręce trzymał w kieszeniach
dżinsów, a czubkiem jednego buta uderzał lekko bok leżącej na ziemi walizki. Na
moje pełne zdumienia „Cześć, co ty tu robisz?” uniósł wzrok i spytał spokojnie,
trochę jakby obrażonym tonem:
–
Byłbyś w stanie przenocować mnie kilka nocy z rzędu?
–
Jasne – odpowiedziałem, zanim jeszcze sens jego słów dotarł do mnie wyraźnie. –
Wchodź. Co się stało?
–
Nic – odmruknął, gdy wciągał za sobą walizkę do przedpokoju. Postawił ją przy
ścianie, ściągnął buty, przeszedł do kuchni i zaczął grzebać w szafkach i
lodówce. Zabawne, jaką przyjemność sprawiło mi patrzenie na niego, gdy się tak
panoszył w mojej kuchni – z pewnością siebie kogoś, kto tu bywa od dłuższego
czasu i czuje się jak we własnym domu. Wreszcie, już z herbatą i kanapką w
ręku, usiadł przy stole i wbrew wcześniejszemu stwierdzeniu rozgadał się: – W przyszłym
tygodniu mam całoroczne koło z łaciny i sentencje do zaliczenia. Potem zerówkę
ze staropola. Potem sesję, w tym egzamin z gramatyki opisowej. A ten debil
„odreagowuje stres przedsesyjny”, jak to określa, i robi imprezę, a jak już się
uczy, to na głos – wymienił z irytacją. – A ja się uczę na cicho. I nie mogę
się skupić, gdy mi ten dureń mruczy coś nad głową przez cały dzień.
–
To musi być upierdliwe – zgodziłem się; domyślałem się, że ma na myśli swojego
współlokatora z pokoju. Andrzej pokiwał głową i przez chwilę jadł w milczeniu.
–
Chodzi mi o to – podjął wreszcie – żebyś mnie przenocował do koła z łaciny,
potem już sobie poradzę. Możesz?
Spytał
o to w taki swój sposób, nie miło, uprzejmie czy z nadzieją, tylko wręcz
obrażonym głosem, jakby go drażniło to, że o coś prosi, że ktoś może mu coś dać
i że ktoś może mu czegoś nie dać. Miałem ochotę się roześmiać, ale zdołałem się
powstrzymać.
–
Jasne – powiedziałem. – Siedź, ile potrzebujesz. Mówiłem ci zresztą ostatnio,
że to dobre rozwiązanie, ale upierałeś się, że już ci w akademiku znormalniało.
–
Widać tylko na moment – mruknął. – W przyszłym roku poszukam stancji, jeden rok
w tym cholernym akademiku z durnymi współlokatorami wystarczy.
–
Więc mówię, siedź tu, ile potrzebujesz – podkreśliłem – może nadmiernie i
niepotrzebnie, bo Andrzej rzucił mi mało przyjazne spojrzenie i uciął
stanowczo:
–
Tydzień wystarczy. Do koła, tyle mi potrzeba.
–
W porządku, ale jakbyś zmienił zdanie, to tylko powiedz – rzuciłem możliwie
niezobowiązująco. Nie chciałem naciskać – Andrzej reagował na naciski
zdecydowanie źle, potrafił wtedy zrobić coś zupełnie na odwrót, nawet wbrew
własnej korzyści, chyba tylko po to, by pokazać, że nie, on robi po swojemu,
nikt mu nie będzie niczego narzucał.
Zjadł,
wypił herbatę, zapalił papierosa; ja też zapaliłem, posiedzieliśmy tak dłuższą
chwilę w milczeniu, paląc bez słowa i kontaktu wzrokowego – wprawdzie parę razy
zerknąłem na niego, ale wydawał się skupiony na jakichś swoich myślach, więc
nie wybijałem go z tego. Za to musiałem opanować chęć odgarnięcia mu kosmyka
włosów sprzed oczu – podejrzewałem, że alboby burknął „Daj mi spokój”, albo
obdarzył mnie mało sympatycznym spojrzeniem. W którymś momencie musiał wyczuć,
że na niego patrzę, bo spojrzał uważnie, ściągnął nieco brwi, opuścił dłoń z
niewypalonym do końca papierosem i zapytał:
–
Co?
–
Nic – zapewniłem szybko, z rozbawieniem. – To będzie ciekawe doświadczenie,
mieć cię przez tydzień w domu dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Uśmiechnął
się – choć trudno to nazwać normalnym uśmiechem, uniósł tylko jeden kącik ust,
czyli uraczył mnie grymasem oznaczającym coś pomiędzy uprzejmą kpiną a
obojętnym przyjęciem do wiadomości tego, co słyszy.
–
Bez przesady z tymi dwudziestoma czterema godzinami – odezwał się po chwili. –
Ja mam ciągle zajęcia. I biblioteki. I – dodał, patrząc na mnie z wyjątkowo
wredną miną – może akurat najdzie mnie ochota wyrwać sobie coś nowego w
Inferno.
–
Zapomnij – warknąłem, bo tym mnie rozdrażnił. – Mieszkasz u mnie, nie pieprzysz
nic na bokach. Jasne?
Uniósł
po swojemu jedną brew, jakby chciał powiedzieć „Tak ci się tylko wydaje”.
Pochyliłem się nieco ku niemu.
–
Andrzej, do cholery, jest jakieś minimum przyzwoitości... czy uprzejmości –
powiedziałem stanowczo. – Jeśli przemieszkujesz u faceta, z którym sypiasz, to
robisz mu tę grzeczność, że nie sypiasz z innymi. Możemy się tak umówić?
Mieszkasz u mnie, sypiasz ze mną, nie ze mną i całym swoim powszednim haremem.
Zresztą sam mówiłeś, masz sesję i ograniczasz zbędny wysiłek. Więc się teraz
pobaw przez chwilę w monogamię, potem wrócisz do swoich zwyczajów
ogiera-rozpłodowca, który musi przelecieć wszystko, co mu wpadnie w oko.
Roześmiał
się; gdy tak siedział, z kolejnym papierosem w dłoni, z łokciem podpartym na
stole i śmiał się, śmiał się zwyczajnie, sympatycznie i szczerze, wywoływał we
mnie ochotę na to, by go objąć, posadzić sobie na kolanach – wolę nie myśleć,
jaką zrobiłby wtedy minę – i pocałować. W skroń. Zdecydowanie się starzałem.
–
Ciekawe podsumowanie – stwierdził Andrzej, gdy już się przestał śmiać;
strzepnął popiół do stojącej na rogu stołu popielniczki, pokiwał głową z
resztką tego sympatycznego uśmiechu, spojrzał na mnie i oświadczył trochę
kpiąco: – W porządku, możemy się tak umówić. Potem to sobie porządnie odbiję.
Miałem
wtedy szczerą nadzieję, że nie będzie żadnego „potem”.
Wprowadził
się do mnie tego wieczoru – to była środa, tak mi się wydaje, że środa – na
początku czerwca; wprowadził się z częścią swoich ciuchów, z paroma osobistymi
drobiazgami, z plikiem notatek i paczką książek. Potem, kiedy już zdecydował
się mieszkać do końca sesji, zabrał z akademika wszystkie swoje rzeczy – ale
wtedy, na początku, miał tylko tę jedną walizkę, plus wypchaną aktówkę, i ta
walizka na początku stała w kącie pokoju, otwarta albo tylko przymknięta,
wypełniona książkami i notatkami, stała i trochę mnie raziła, bo przypominała
to „jestem tu do koła”. Andrzejowi, jak mówił, nie chciało się wypakowywać
wszystkiego na raptem parę dni; na szczęście potem rozpakował się porządnie i
to mi zdecydowanie odpowiadało, bo w ten sposób znikało wrażenie „na chwilę” i
Andrzejowe mieszkanie u mnie zyskiwało na prawdziwości.
Do
koła z łaciny przygotował się spokojnie i – co było dla mnie do przewidzenia –
zaliczył je bez problemu. Chyba spodobały mu się warunki, jakie mu zapewniałem,
bo już po kole dał się namówić – nie od razu, ale znacznie łatwiej, niż się
spodziewałem – do tego, by jeszcze nie wracał do akademika. Drążyłem temat tak
długo i zawzięcie, że w końcu wydusiłem z niego deklarację: fakt, u mnie
wygodniej by mu się uczyło do sesji.
–
Więc siedź tu do sesji i przez sesję – powiedziałem wtedy stanowczo, dla siebie
zachowując „oraz po sesji”. Mimo tego przemilczenia Andrzejowi coś się musiało
wydać dziwne, bo spojrzał na mnie uważnie i zapytał podejrzliwie:
–
Co ci tak na tym zależy?
–
Podoba mi się mieć cię w łóżku przez cały czas – odpowiedziałem bez wahania, bo
tę odpowiedź już miałem wcześniej przemyślaną i przygotowaną. Dobrze utrafiłem
treścią i tonem – Andrzej tylko uśmiechnął się z rozbawieniem, wzruszył
ramionami i skomentował:
–
W tej chwili z dala ode mnie, uczę się – po czym zasłonił się grubą książką do
średniowiecza i tyle było z tematu łóżka przez parę godzin.
Po
resztę jego rzeczy pojechaliśmy razem – i dobrze, bo gdy pakował do samochodu
kolejne i kolejne książki, zastanawiałem się poważnie, czy starczy miejsca.
–
To wszystko twoje? – spytałem z lekkim niedowierzaniem, gdy już wsiadł.
–
Większa część z bibliotek – odpowiedział, zapinając pas. – Ale reszta moja. A
co? – rzucił mi jedno z tych swoich wredny spojrzeń poprzedzających wredny
komentarz. – Pierwszy raz w życiu widzisz więcej niż pięć książek na krzyż?
–
Daruj sobie – odburknąłem, urażony. – Dobrze wiesz, że nie mam w domu pięciu
książek na krzyż.
–
Fantastyka się liczy najwyżej jako pół książki – odciął się ze złośliwym
uśmiechem. Nie skomentowałem tego, nie chciałem się kłócić, chociaż jego
podejście do fantastyki było dla mnie niezrozumiałe.
–
Mniejsza z tym – uciąłem. – Po prostu nie spodziewałem się, że w ciągu
pierwszego roku i w akademiku tyle nagromadzisz. Pod koniec studiów chyba nie
będziesz się miał jak ruszyć... – dorzuciłem w ramach poprawienia mu humoru.
Udało się.
–
Pod koniec studiów to ja na pewno nie będę mieszkał w akademiku – oświadczył;
nawet nie wiedział, jak miałem ochotę to potwierdzić. Jasne, że nie w
akademiku, bo zamierzałem go od siebie nie puścić. – Więc się pomieszczę z nimi.
–
U mnie na szczęście też się pomieścisz – stwierdziłem zachęcająco. Pokiwał
głową, ale nic nie powiedział, nawet banalnego „dziękuję”. No tak, w jego
rozumowaniu to pewnie ja powinienem mu dziękować, i to z dwóch powodów – raz,
że robił mi łaskę, zaszczycając swoją osobą mój dom, a dwa, że to przecież mnie
tak wyraźnie na tym wspólnym mieszkaniu zależało. Dwa powody, by to on był
nastawiony na przyjmowanie aktów dziękczynnych.
Zarozumialec.
Wspólne
mieszkanie pokazało mi Andrzeja w pełni – na tyle, na ile to było możliwe,
oczywiście; pewne rzeczy zaczęło być widać wyraźniej, inne dopiero wtedy stały
się widoczne. Obserwowanie go okazało się i interesujące, i zabawne, i chwilami
nieźle wnerwiające, i trochę dołujące, i – naprawdę podniecające. Nawet nie
seksualnie, ale po prostu było w tym coś podniecającego, patrzeć na niego,
obserwować go i poznawać lepiej – w ogóle poznawać – poza jego plecami. Tego,
co zauważyłem, nigdy by mi z własnej woli nie powiedział – nie tylko dlatego,
że sam nie miał o niektórych swoich cechach pojęcia, ale przede wszystkim
dlatego, że po prostu nie miał nawyku mówienia o sobie, nie w tym
prywatno-intymnym, szczerym i oznaczającym zaufanie zakresie. Jeżeli mówił o
sobie, to z reguły w kontekście studiów, książek, seksu – i tylko to, co go
pokazywało w dobrym świetle. Dopiero później zaczęło mu się wyrywać parę słów
na temat innych spraw, ale to były sporadyczne przypadki.
Był
cholernie pracowity, tego mu nie mogłem odmówić. Uczył się zawzięcie, jakby się
bał, że zawali, choć zagadnięty, oświadczył butnie: „Jeśli ja miałbym nie zdać,
to nie wiem, kto by miał”. No tak. O skromności to może kiedyś czytał w
słowniku wyrazów bardzo mu obcych, ale nic więcej.
Lubił
czytać przy jedzeniu. Trochę się o to sprzeczaliśmy, bo mnie nauczono, że
czytanie przy jedzeniu to brak dobrego wychowania, Andrzej natomiast uważał, że
– poza seksem i łazienką – każda pora i każde miejsce na czytanie jest dobre.
Moją uwagę o wychowaniu skwitował słowami: „Mam gdzieś takie wychowanie, w
którym czytanie jest jego brakiem”. Nie dał sobie wyperswadować tego czytania,
choć czasem mi ustępował i z obrażoną miną odkładał książkę podczas posiłku. To
jego czytanie przy jedzeniu drażniło mnie głównie dlatego, że w ten sposób
traciłem okazję na porozmawianie z nim, a poza tym Andrzej miał koszmarny
zwyczaj ustawiać sobie z naczyń, kartonów z sokiem i innych przedmiotów na
stole konstrukcje, na których opierał książkę, by mu się wygodnie czytało. Te
konstrukcje z reguły przy najlżejszym dotknięciu rozpadały się na wszystkie
strony i dzięki temu było cholernie dużo sprzątania, bo brudziło się wszystko
dookoła. Poza książką, bo książkę to Andrzej zawsze w ostatniej chwili chwytał
i chronił przed walącymi się na stół rzeczami.
–
Odłóż tę książkę na pięć minut – marudziłem przy jedzeniu. – Patrz, co sobie do
ust pakujesz, bo w końcu wsadzisz sobie widelec w oko. I nie rób tej cholernej
piramidy z soku i cukiernicy, przecież to się znowu wywali! I nie czytaj na
kolanie, bo ci kanapka zleci na podłogę.
Czułem
się w takich chwilach jak nadopiekuńczy rodzic. Zresztą Andrzej sam to parę
razy tak skomentował.
–
Jakbym był twoim ojcem, tobym ci za to czytanie przy stole i rozwalanie
wszystkiego przetrzepał porządnie dupę – rzuciłem raz ze śmiechem. Andrzej
spojrzał na mnie w wyjątkowo nieprzyjemny sposób, jakby chciał mi samym
wzrokiem dać w zęby.
–
Oddałbym ci – warknął.
–
Nie wątpię – zgodziłem się. – To by było w twoim stylu.
Ta
akurat uwaga chyba mu się spodobała, bo uśmiechnął się lekko.
Spieraliśmy
się też o palenie – bo o ile palenie w całym domu nie było problemem, on tak
robił i ja tak robiłem, o tyle problem pojawiał się jednym konkretnym miejscu:
Andrzej bardzo lubił palić w łóżku. Nie podczas seksu, na szczęście – tego
sobie wolę nie wyobrażać – ale lubił palić, gdy leżał w łóżku, czytał w łóżku,
pił w łóżku, lubił palić tuż przed snem, takiego „dobranocnego papierosa”, jak
to nazywałem. A mnie palenie w łóżku działało na nerwy, bo się zwyczajnie
bałem, że zaśnie z tym petem w ustach albo ręku, że zaprószy ogień albo że
któregoś z nas poparzy. Nie chciał dać sobie tego wytłumaczyć, a ja nie
chciałem stawiać sprawy na zasadzie „to mój dom i ma być tak, jak ja chcę”, bo byłem
pewien, że w ten sposób szybko by się zabrał z powrotem do akademika; więc się
męczyłem, kłóciłem, prosiłem i zawsze przed zaśnięciem uważnie sprawdzałem, czy
te przeklęte pety nie zalegają gdzieś niedogaszone w pościeli. A Andrzej dalej
uparcie w łóżku palił.
Uważnie,
dokładnie i aż dla mnie komicznie prasował swoje ciuchy. Na moje uwagi „Gacie
sobie tez wyprasuj” albo „Dać ci skarpetki do przejechania żelazkiem?” nie
reagował. To zresztą była jedna z jego metod reagowania na to, co mu się nie
podobało: brak reakcji. Kompletnie ignorowanie. Taki wyraźny sygnał: nie jesteś
wart mojej uwagi. To potrafiło zaboleć – nie przy prasowaniu, ale na przykład
wtedy, gdy ja się produkowałem na własny temat, licząc na wzajemność, a ze
strony Andrzeja nie padała w zamian żadna osobista informacja. Co najwyżej
obojętne spojrzenie i wzruszenie ramionami, a potem zirytowane warknięcie w
ramach odpowiedzi na bezpośrednie pytania.
Lubił
dobrze zjeść i nieźle gotował – gdy mu się chciało. Gdy mu się nie chciało,
oczekiwał, że ja mu ugotuję. Lubił czytać na moim fotelu i na podłodze, uczył
się przy muzyce – niestety, gust muzyczny mieliśmy dość odmienny, więc ja
musiałem ścierpieć to katowanie Wagnerem i sporą dawkę metalu oraz ostrego
rocka, a on się krzywił na Claptona, Beatlesów i Cher. A ja zwyczajnie Cher
lubiłem, więc gdy leciała w radiu, robiłem głośniej. Andrzej wtedy
ostentacyjnie cierpiał. Moje próby ostentacyjnego cierpienia przez Wagnera
komentował nieżyczliwym „Masz zerowy poziom kultury muzycznej”. Na szczęście Queen
i Oldfielda lubiliśmy obaj, inaczej kiepsko by to wyglądało.
Do
utrudnień przy oglądaniu telewizji już się zdążyłem przyzwyczaić. Czasem tylko
denerwowało mnie to jego odrzucanie wszystkiego, co w telewizji, dlatego że w
telewizji. Pomijając już nawet to, że człowiek miał prawo mieć trochę prostej
rozrywki, zastanawiało mnie, czy różne kultowe pozycje też odrzuca, bo
telewizja. Zapytałem go o to parę razy, ale wykręcił się odpowiedzi. W
końcu, przyciśnięty, burknął: „Po prostu nie lubię telewizji, dobra?”. Dobra,
dobra – nie lubił to nie lubił. Nie naciskałem więcej. Ale potem kilkakrotnie
jednak coś razem obejrzeliśmy: Andrzej czytał, ja sobie włączyłem to „Misia”,
to „Pociąg”, to „The Wall” – i nagle patrzę, a Andrzej coraz bardziej markuje
czytanie, w końcu zapomina nawet o markowaniu. Zwykle po filmie wracał do
czytania i się nie odzywał, ale po „The Wall” mruknął: „Dobre”. Ugryzłem się w
język, by nie wyskoczyć z tym cholernym „A nie mówiłem?”, które mimowolnie
cisnęło mi się na usta. Nie chciałem go nie potrzebnie ustawiać, pouczać ani
denerwować. Obejrzeliśmy razem film, który nam obu się podobał – i to mi
wystarczało.
Seks
był świetny. Andrzejowi wprawdzie dalej zdarzało się szarżować i miał braki w
czułości, w delikatności, w wolniejszym tempie, ale naprawdę chwytał – coraz
lepiej i coraz naturalniej – moje sugestie. W ogóle nauczył się bardziej
współpracować w łóżku, to przestał być z jego strony taki „one man show”,
występ primadonny. Może przez moje wskazówki, może przez to, że się rozluźnił i
nie czuł jakiejś presji, by się popisać, może spodobały mu się inne tempa, inne
sposoby, inne możliwości. Może wszystko razem. Może jeszcze coś innego. W
każdym razie seks z nim nabrał pewnej specyficznej intymności, której nie było
na początku, której chyba w ogóle nie może być w jedno- lub kilkurazowych
przygodach.
Lubiłem
po wszystkim przytulać się do jego pleców i głaskać jego szyję, ramię, brzuch,
udo; lubiłem przyciągać go tak, by musiał leżeć twarzą do mnie; lubiłem okrywać
go porządniej kołdrą, gdy już zasypiał, odgarniać mu włosy z twarzy, całować w
kącik ust. Z jakąś – wprawiającą mnie samego w zakłopotanie – mieszaniną
rozczulenia, podniecenia i rozbawienia obserwowałem go, gdy spał. Gdy leżał na
boku, opierał głowę na ramieniu, drugą rękę wyciągał przed siebie albo
obejmował nią poduszkę; gdy leżał na plecach, odchylał głowę w jedną lub drugą
stronę, jedną rękę podkładał pod głowę, drugą wyciągał w bok i czasem przez sen
przerzucał ją trochę w prawo, trochę w lewo – w ten sposób dostałem parę razy w
twarz. Czasem zasypiał, leżąc na brzuchu; wtedy wciskał twarz w poduszkę, tylko
jej róg odsuwał tak, by móc oddychać. Rozciągał się zawsze na łóżku cały,
żadnego zwijania się w kłębek, podciągania nóg, nic takiego. Gdy przez sen
zsuwał z siebie kołdrę – sam albo z moją pomocą – mogłem się na niego napatrzeć
do woli, bo z reguły zasypialiśmy nago, zwłaszcza gdy w czerwcu zrobiło się
gorąco.
Andrzej
wprawdzie kwitował moje przytulania albo patrzenie kpiącymi uwagami, czasem się
odsuwał z irytacją albo odwracał plecami – ale ogólnie szczególnie się
nie buntował. Odnosiłem wrażenie, że cała sytuacja całkiem miło go bawi i
sprawia mu przyjemność.
Ścieraliśmy
się – przez pewien czas, i to całkiem ostro – o rozkład sił w łóżku. Jeszcze
przed wspólnym mieszkaniem proponowałem mu parę razy zamianę miejsc – w końcu
ja też lubiłem być na górze. Namawiałem drania, żeby zgodził się w końcu
zamienić, chociaż raz na jakiś czas – przecież na dole też jest dobrze, co mu
szkodzi czasem zmienić miejsce?
–
Ani mi się śni – odparł Andrzej wyniośle i dodał, podkreślając „ja”: – Ja
jestem na górze.
W
którymś momencie zapytałem, czy kiedykolwiek był na dole. Jego odpowiedź –
powtórka z „to JA jestem na górze” – utwierdziła mnie we wcześniejszym
podejrzeniu, że jednak nie był. Sam mi to zresztą w końcu potwierdził, po
swojemu oczywiście, czyli w stylu „ja jestem na górze i się nie zniżam do bycia
na dole”.
I
to, mówiąc szczerze, nieźle mnie napaliło. Ta chęć, by wylądował wreszcie na
dole, po raz pierwszy – ze mną. Próbowałem go kilka czy kilkanaście razy
namówić, ale zbywał mnie śmiechem, kpiącą uwagą albo wyraźną irytacją; potem
jeszcze czasami wracałem do tematu – bezskutecznie. Pod koniec kwietnia, gdy
miałem urodziny, powiedziałem nawet, że mógłby się raz zamienić w ramach
prezentu urodzinowego, ale tylko się roześmiał, pchnął mnie na fotel, zrobił mi
mistrzowską laskę – a potem wylądowaliśmy na podłodze, w dotychczasowej
konfiguracji.
Jednym
słowem, łóżkowy układ sił nam się nie zmienił. Co nie zmieniało faktu, że w
łóżku było diabelnie dobrze.
Czas
przed sesją minął nam w dość spokojnej rutynie: ja rano szedłem do pracy,
Andrzej na uczelnię, potem nieraz siedział w czytelni na wydziale, w bibliotece
uniwersyteckiej albo w Książnicy, a jeśli nie miał zajęć, to siedział cały
dzień w domu i się uczył. Jeśli wychodził, to w drodze do domu odbierałem go
czasem z uczelni albo z biblioteki; jeśli zostawał, to gdy wracałem, dopadało
mnie może śmieszne, ale całkiem miłe uczucie, pojawiające się już wówczas, gdy
wchodziłem na klatkę schodową: mój facet czeka na mnie w domu. Mniejsza, że sam
by się pewnie nie określił mianem „mojego faceta”, że nie czeka, a siedzi po
prostu w moim mieszkaniu i się uczy, a jeśli nawet czeka, to nie tyle na mnie,
ile na obiad, który miałem mu zrobić, albo na książki, które obiecałem dla
niego po drodze odebrać. Albo na seks, bo między jedną a drugą partią zakuwania
robił sobie „przerwy na odprężenie” – czyli na kawę, papierosa, coś do
przegryzienia i szybki numerek. Więc wtedy usłużnie zaparzałem mu kawę,
podawałem pety, pichciłem coś naprędce i zdejmowałem spodnie. I, cholera, byłem
kretyńsko szczęśliwy.
Raz
podjechałem po niego na uczelnię wcześniej, niż się umawialiśmy. Nie chciało mi
się czekać w samochodzie, poza tym miałem ochotę obejrzeć sobie Andrzeja w jego
naturalnym środowisku, więc zostawiłem samochód na parkingu i ruszyłem do
budynku filologii. To był taki wielki, długi kloc z czerwonej cegły, w
kształcie litery „u”; kiedyś znajdowały się tu koszary i trochę mnie bawiła
myśl, że tam, gdzie jakiś czas temu wojskowi przeganiali się po korytarzach,
teraz biegają studenci polonistyki, anglistyki, romanistyki i slawistyki. W
środku zresztą bardziej się czuło klimat koszarów niż uczelni, mimo tych
wszystkich tablic z planami zajęć i informacjami, mimo masy młodych dziewczyn i
chłopaków na korytarzach, mimo rozbrzmiewających wokół głosów. Schody były
obtłuczone, korytarze dość wąskie, ściany pomalowane w dolnej połowie na jakiś
chory odcień żółci, na górze na biało; podłogę wyłożono drobniutkimi kafelkami
czy raczej czymś imitującym kafelki; drzwi pomalowano na biało lub żółto, sale,
jak zdążyłem zauważyć po minięciu jednej, przypominały skrzyżowanie szkolnej
klasy i szpitala: białe, ze starymi drewnianymi ławkami, twardymi krzesłami i
zielonymi tablicami. Z ciekawości obszedłem cały budynek, aż po trzecie piętro,
i dopiero wtedy wróciłem na parter, gdzie mieściła się czytelnia.
Była
spora, chyba połączono na jej potrzeby dwa pomieszczenia, plus trzecie, które
zajmowała biblioteka. Wielkie okna, jak wszędzie, nieco lepsze ławki, ustawione
po dwie obok siebie w trzech długich rzędach, przy każdej ścianie drewniane
regały z podręcznym zbiorem książek i gazet, a na środku całego pomieszczenia –
dwie grube kolumny. Tak kompletnie z niczego, po prostu kolumny, pewnie jakiś
element konstrukcji, ale wyglądało to, jakby całość projektował Bezdennie Głupi
Johnson. Na kolumnie z przodu wisiał cennik za ksero, a kserokopiarka,
koszmarnie wielkie i głośne krowiszcze, na którym jakaś dziewczyna właśnie
kserowała sobie książkę, stała pod oknem. Po otwarciu drzwi jako pierwsze
rzucało się w oczy właśnie to ksero oraz stanowisko bibliotekarki, umieszczone
przed drzwiami prowadzącymi do części bibliotecznej, do której studenci nie
mieli wstępu. I jeszcze niespodzianka w rogu przy wejściu – dwa ustawione do
siebie pod kątem prostym katalogi, z szeregiem oznaczonych literami małych
szufladek, które kilka osób na zmianę wysuwało i wsuwało, starając się nie
znokautować się nawzajem.
W
czytelni siedziało sporo ludzi, niemal każdy stolik był zajęty. Lekki szmer
uciszały chwilami syknięcia bibliotekarki albo któregoś zirytowanego studenta.
Zamknąłem za sobą drzwi nieco za głośno, przez co kilka osób uniosło głowy,
obrzuciło mnie raczej obojętnym spojrzeniem i wróciło do książek, do notatek
albo do cichej rozmowy. Rozejrzałem się i zobaczyłem Andrzeja: siedział przy
ostatnim stole w rzędzie przy drzwiach, sam, obłożony książkami. Ile już razy
tak go widziałem w domu – przy moim biurku, przy stole w kuchni, na podłodze,
na fotelu, ze stertą książek obok, skupionego, wyłączonego, poważnego. Nie
zorientował się, że do niego podszedłem ani że usiadłem obok – krzesło od
strony ściany było wolne, natomiast z przynależnego tej części stolika Andrzej
zrobił sobie chyba poczekalnię książek, których jeszcze nie przeczytał albo
których jeszcze nie oddał.
Po
raz kolejny podczas obserwowania go musiałem zapanowywać nad różnymi
czułostkowymi odruchami. Owszem, miałem ochotę go objąć. Miałem ochotę
pocałować go delikatnie w ucho. Miałem ochotę odgarnąć mu włosy sprzed oczu i
pogłaskać po policzku. Miałem ochotę jeszcze na wiele rzeczy, ale
powstrzymywałem się, zazwyczaj – by nie prowokować złośliwych uwag, a w tamtym
momencie też ze względu na otoczenie. Koniec końców, nie chciałem mu
narobić problemów na uczelni.
Siedzieliśmy
tak dłuższy czas – on zatopiony w lekturze, ja we własnych myślach – aż w końcu
Andrzej skończył czytać, zamknął książkę i odłożył ją na większy z dwóch stosów
na nie swoim stoliku. Dopiero wtedy mnie zauważył; był wyraźnie zaskoczony,
chociaż nie wyglądał na poirytowanego.
–
Co ty tu robisz? – zapytał cicho.
–
Czekam na ciebie – też ściszyłem głos. – Dojechałem wcześniej, a nie chciało mi
się kisić w samochodzie.
–
Mam jeszcze trochę roboty – mruknął i wziął nową pozycję z mniejszego stosu.
–
W porządku, mam czas – odpowiedziałem. Andrzej zerknął na mnie uważnie,
wzruszył ramionami i wrócił do czytania. Przesiedzieliśmy tak chyba z godzinę.
To było przyjemne, być obok niego, gdy robił coś swojego, ważnego – a moja
obecność, jak się okazywało, wcale mu w tym nie przeszkadzała.
Gdy
wreszcie skończył, zebrał wszystkie książki, odniósł do stanowiska
bibliotekarki, a po powrocie zaczął zbierać swoje rzeczy ze stolika i
jednocześnie rzucił w moim kierunku:
–
Wstawaj, jedziemy do domu.
–
Jasne, jedziemy – odpowiedziałem, z trudem opanowując nadmierne zadowolony
głos. Nad twarzą chyba też średnio zapanowałem, bo gdy wyszliśmy z czytelni,
Andrzej zerknął na mnie z ukosa i spytał podejrzliwie:
–
Co cię tak cieszy?
–
Nic, nic – odpowiedziałem szybko. – Cieszę się, że wracamy, mam ochotę na kawę.
Pokiwał
tylko głową. Na szczęście – albo nieszczęście, sam nie wiem – nie zrozumiał, że
tym, co mnie najbardziej cieszyło, był fakt, że po raz pierwszy powiedział
wtedy „dom”, a nie „do ciebie” czy „twoje mieszkanie”.
W
tygodniu roboczym najbardziej lubiłem wieczory, a w weekendy – wieczory i
poranki. Gdy już wracałem z pracy, a Andrzej z uczelni – albo, gdy nie miał
zajęć, kończył całodzienną naukę – i mieliśmy już za sobą obiad lub kolację
oraz załatwienie jeszcze jakichś spraw – ja jakieś pilne telefony czy
dokumenty, on przygotowanie się na następny dzień albo przeczytanie czegoś do
egzaminu – następowało pewne odprężenie po całym dniu, odprężenie, które raczej
czułem dookoła siebie niż w samym sobie. Siadałem wtedy na łóżku albo fotelu, z
jakąś książką, gazetą albo pilotem od telewizora, i przez jakiś czas coś
czytałem albo oglądałem, pozwalając Andrzejowi odprężyć się na jego sposób – a
jego sposób to było najczęściej czytanie dalej, tyle że czegoś
„pozauczelnianego” albo jakiegoś czasopisma literackiego, bo prasę codzienną
miał w pogardzie. Czasami przysypiał nad tymi swoimi lekturami; podchodziłem
wtedy cicho, delikatnie wyjmowałem mu książkę z ręki, czasem przykrywałem
kocem. Jeżeli się w takim momencie obudził, to z irytacją zabierał mi książkę i
mruczał, że tylko przymknął oczy; częściej jednak spał dalej, zapadał w taką
kilkunasto- albo kilkudziesięciominutową drzemkę, która wyraźnie stawiała go na
nogi. Raz czy dwa podziękował za koc; w większości wypadków nie komentował
tego, że go przykryłem, że odłożyłem na bok jego książkę czy że podłożyłem mu
poduszkę pod głowę. Nie komentował, ale widziałem, że był z tych udogodnień
zadowolony. Potem, gdy już obaj odzyskaliśmy trochę sił po całym dniu roboty,
lądowaliśmy w łóżku, na podłodze, na stole, pod prysznicem – gdziekolwiek,
gdzie nas naszła ochota.
W
weekendowe poranki przynosiłem mu kawę na obudzenie, kochaliśmy się, robiłem
śniadanie, zmywałem, na Andrzeja zrzucałem wyniesienie śmieci, co przyjmował z
niezadowoleniem, ale bez buntu, najwyraźniej wolał to niż zmywanie. W
weekendowe wieczory nie wypuszczałem go z łóżka, chociaż dla Andrzeja łóżko
zaczynało się i kończyło na seksie, wszystko poza tym uważał za zbędny i
zawracający głowę dodatek – ale jakoś coraz częściej ten dodatek przyjmował.
Szliśmy na kompromisy: ja mu pozwalałem po seksie czytać i palić w łóżku, on mi
pozwalał się obejmować i całować w kark, plecy albo biodro. Czasem po prostu
leżeliśmy, przy zgaszonym świetle, w rozkopanej pościeli, w milczeniu –
słuchałem wtedy jego spokojnego oddechu, czułem ciepło i zapach skóry,
przytulałem go mocniej, a on, nawet jeśli się odsuwał, to tylko trochę, tyle,
żeby mieć swobodę przewrócenia się na bok albo na brzuch. Ale częściej się nie
odsuwał, częściej pozwalał na to zwiększenie bliskości. Nieraz miałem ochotę
powiedzieć mu coś konkretnego na temat swoich uczuć, ale w ostatniej chwili
zawsze tchórzyłem; odkładałem to na później i na później, przekonując sam
siebie, że dam mu jeszcze trochę czasu, żeby się mocniej zaangażował. Bo że się
– jakoś – zaangażował, byłem przekonany. W każdym razie chciałem być
przekonany.
Miałem
prawo być przekonany. Choćby – przede wszystkim – ze względu na to, jak nam się
układało w łóżku. A układało się świetnie, coraz częściej i coraz więcej było
między nami takiego wzajemnego zrozumienia i starań o zadowolenie drugiej
strony – to akurat szczególnie dotyczyło Andrzeja. Naprawdę sporo się nauczył
pod tym względem, przede wszystkim nauczył się być czuły, choć ta jego czułość
pozostała dość chropawa i kanciasta. Ale była – w jego stylu, bo w jego, i może
przez to jeszcze apetyczniejsza.
Jednym
z takich czulszych momentów, które mi zapadły w pamięć, był jakiś poranek, gdy
Andrzej, świeżo po umyciu się, siedział w samych slipach na fotelu i suszył
sobie włosy. Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę – w całym jego zachowaniu
było coś tak domowego, swojskiego, że aż trudno mi było uwierzyć. Był tam, tu,
w moim mieszkaniu, w moim pokoju, w moim fotelu – był, prawie kompletnie nagi,
z mokrą głową, z roztaczaną wokół atmosferą „jestem u siebie”. Poczułem się
wtedy idiotycznie szczęśliwy.
W
końcu podszedłem, bez słowa wyjąłem Andrzejowi suszarkę z rąk, wolną dłoń
położyłem na jego karku i sam zacząłem mu suszyć włosy. Po pierwszym,
zdziwionym i nieco zirytowanym „Co ty?...”, Andrzej zamilkł; pochylił głowę,
łokcie oparł na kolanach i tak, już bez słowa, pozwolił się sobą zająć. To było
cholernie erotyczne doświadczenie; w zasadzie nic szczególnego nie robiliśmy,
nawet to, że jeden z nas był rozebrany, nie miało aż takiego znaczenia – ale ta
wspólna bliskość w tak banalnej, codziennej czynności, ta właściwie
natychmiastowa zgoda, żebym wszedł w jakiś aspekt jego osobistej sfery – to
wszystko miało naprawdę niesamowicie erotyczny smak.
Gdy
skończyłem, poczułem przez moment żal – tak to szybko minęło, ta bliskość,
której nie dawało się podciągnąć pod kategorię „przelotny seks / znajomość na
chwilę”, ta bliskość, która pozwalała wierzyć, że wchodzimy w poważniejszą fazę
znajomości. A potem coś mi strzeliło do głowy, sam dobrze nie wiem, co.
Odłożyłem wyłączoną już suszarkę na stolik obok, oparłem się kolanami o brzeg
siedziska fotela – i zacząłem Andrzeja całować.
Tylko
całować. Całowaliśmy się tak ładny kawał czasu – tylko w usta, z dłońmi
przesuwającymi się od głowy do ramion i z powrotem; nie mam pojęcia, co mnie
napadło, nie mam pojęcia, co sprawiło, że on – taki, jak sam to określał,
„pragmatyczny łóżkowo”, czyli zakładający, że pewne rzeczy, pewne gesty mają
prowadzić do seksu, bo inaczej są zawracaniem głowy i marnowaniem jego cennego
czasu – więc nie mam pojęcia, co sprawiło, że on nie tylko załapał tamten
klimat, ale jeszcze się dostosował, nie mam pojęcia, czego w zasadzie w ten
sposób od niego chciałem i czy chciałem czegokolwiek – wiem tylko, pamiętam
tylko, że czułem się wtedy tak pewny swego, tak spokojny i tak szczęśliwy,
jakbym naprawdę dostał jakąś gwarancję przyszłości tego związku.
Andrzej
rzeczywiście załapał klimat, tak na marginesie. Obejmował mnie mocno, całował
intensywnie, ale nie wykonał żadnego „nadprogramowego” ruchu, który miałby
prowadzić dalej. Miałem wtedy to śmieszne wrażenie, które jeszcze parę razy się
powtórzyło – i okazało się jednak kompletnie zwodnicze – że go wreszcie
zrozumiałem, uchwyciłem i zatrzymałem. To było piękne wrażenie, za każdym razem
wydawało się równie prawdziwe.
To
fotelowe całowanie się skończyliśmy jakoś tak śmiesznie nijak – po prostu w
którymś momencie przestaliśmy, ja się trochę odsunąłem, on się trochę odsunął,
spojrzał w bok, ja wstałem, zabrałem suszarkę ze stolika, on sięgnął po spodnie
przewieszone przez boczne oparcie fotela – i potem każdy już robił swoje,
Andrzej się ubrał i zapakował parę rzeczy do teczki, ja zrobiłem sobie i jemu
śniadanie (kręcił zawsze nosem na owinięte w papier śniadaniowy bułki, że niby
takie to szkolne, głupie i chyba mam niewyżyty instynkt rodzicielski, ale jakoś
zawsze na uczelni zjadał te bułki bez wahania), potem wyszliśmy, podwiozłem
„mojego chłopaka” (smakowałem to określenie przez całą drogę) na uniwerek i
pojechałem do pracy. Pamiętam, że walczyłem wtedy o możliwość zwrotu jakiegoś
spartaczonego zamówienia, problemów było z tym co niemiara, dostałem tego dnia
zadanie wyawanturowania, czego trzeba, u odpowiednich ludzi – a humor miałem
tak niestosownie dobry, że w pewnym momencie w trakcie dyskusji z trudem
zapanowałem nad chęcią powiedzenia: „Pieprzyć te głupie drzwi i zamki, pieprzyć
spartaczone zamówienie, dziś rano mój chłopak całował się ze mną przez pół
godziny na fotelu, stawiam piwo!”.
Czasem,
gdy czuję się wyjątkowo stary, przywołuję kilka tego typu wspomnień i trochę
się uspokajam: skoro nadal wierzę, że rzeczywiście potrafiłem tak kiedyś czuć,
i nawet nadal czuję smak tamtych uczuć, to znaczy, że jeszcze się tak strasznie
nie postarzałem. Nadal umiem wskoczyć w klimat mentalnego skretynienia z
miłości. To pocieszające.
Próbowałem
się czasami dowiedzieć czegoś o domowych sprawach Andrzeja, ale nie wyszło. O
swoim rodzinnym mieście, o rodzicach, o dzieciństwie i tak dalej – nie chciał
mówić. Pamiętam, że raz, gdy jeszcze tylko sporadycznie u mnie nocował,
pojechał w któryś weekend do domu. Wrócił w kiepskim humorze. Gdy próbowałem go
pociągnąć za język, wkurzył się jeszcze bardziej i spytał, czy mógłbym się
łaskawie odpieprzyć od niego i jego spraw. Później, gdy już mieszkaliśmy razem,
pojechał jeszcze raz i też wrócił w złym nastroju. Nie dopytywałem wprost,
tylko zrobiłem mu kawę, usiadłem obok na łóżku i mruknąłem niezobowiązującym
tonem coś w stylu „Chyba cię ten wyjazd zirytował”. Andrzej prychnął.
–
Nie znoszę tam jeździć – powiedział tylko do trzymanego w rękach kubka. Nic
więcej nie dodał, a ja wolałem nie naciskać, żeby nie sprowokować dodatkowego
pogorszenia humoru. To była chyba dobra decyzja, bo gdy Andrzej wypił kawę,
nabrał ochoty na seks, a po seksie, gdy zaryzykowałem stwierdzenie „Jakbyś
kiedyś chciał pogadać o tych domowych rzeczach, to mów”, tylko machnął ręką,
mruknął obojętnie „Nie ma o czym”, odwrócił się na bok i zasnął jak kamień.
Czyli nie był już taki wkurzony. Chętny do dalszej komunikacji, niestety, też
nie.
W
tamtym okresie czytałem sporo książek na temat nowoczesnego przywództwa,
sposobów udanej komunikacji z ludźmi, organizacji czasu i skutecznego
zarządzania. Ciekawiło mnie to i często przydawało się w pracy (w życiu,
niestety, już nie tak bardzo, tu zdecydowanie często, za często, górę brały u
mnie emocje). Któregoś wieczoru, gdy po diabelnie dobrym seksie obaj czytaliśmy
w łóżku, i oczywiście paliliśmy, ja również, bo skoro Andrzej kopcił prosto w
pościel, to czemu w zasadzie ja miałem sobie żałować, więc kiedy tak paliliśmy
i czytaliśmy, nagle poczułem, że Andrzej opiera mi łokieć na ramieniu i dmucha
dymem w kartki. Przez chwilę czytał wraz ze mną, po czym zapytał:
–
Po co ci to?
–
Żeby się rozwinąć – odpowiedziałem z godnością, na co parsknął śmiechem. –
Serio.
–
Jak?
–
No wiesz... – zawahałem się, bo obawiałem się, że wyjaśnienie zabrzmi nieco
pretensjonalnie. To jeszcze nie były czasy tego dzisiejszego, głośnego i
wszechobecnego mówienia u nas o ważności komunikacji w handlu oraz innych
dziedzinach życia, coachingu, treningów personalnych i całej reszty. To
zaczynało wchodzić na rynek i do naszej świadomości, ale dość powoli i w różnym
stopniu, a w kręgach, w których wtedy się obracałem, w ogóle było mało
popularne. – Jak się umiesz lepiej komunikować z ludźmi, to możesz więcej
osiągnąć.
–
Ładna bajeczka – wymruczał, nie zmieniając pozycji.
–
Ty masz być filologiem, nie? – wypomniałem mu. – To chyba trochę bardziej
powinieneś cenić słowa.
–
Ja jestem filologiem – odpowiedział, podkreślając z naciskiem „jestem”. – I
cenię słowa. Napisane. Mówione nieszczególnie mnie interesują.
–
Wiesz co, młody... – Odsunąłem się, usiadłem trochę inaczej, objąłem go
ramieniem i przyciągnąłem do siebie, tak że teraz musiał się oprzeć głową i
plecami o moją klatkę piersiową. W pierwszej chwili był zaskoczony, potem
spojrzał na mnie z czymś pomiędzy niesmakiem a kpiną.
–
Znowu się kleisz?
–
Znowu – potwierdziłem. – Taki jesteś uroczy, że nie mogę przestać.
Prychnął
tylko.
–
Więc co do tego mówienia – podjąłem po chwili, gładząc palcami jego brzuch – to
się naprawdę przydaje. Jak nie patrzysz na jakąś rozmowę handlową jako na
pojedynek, kto wygra, a kto przegra, i na kontrahenta, firmę czy dostawcę, czy
nawet konkurencję, nie jak na wroga, tylko kogoś, z kim możesz mieć jakieś
wspólne cele czy inne, to zaczynasz zupełnie inaczej rozmawiać. A jak zupełnie
inaczej rozmawiasz, to zaczynasz zupełnie inaczej myśleć o całej sytuacji i
znajdujesz zupełnie nowe rozwiązania. Rozumiesz? To jest taka filozofia
wygrana-wygrana, gdy jedna i druga strona zyskuje możliwie najlepsze rzeczy.
Tylko nie przez spór czy walkę, tylko przez współpracę.
–
I ty w to wierzysz? – mruknął z niedowierzaniem. Miał zamknięte oczy,
przymkniętą książkę trzymał w jednej ręce.
–
Wierzę – potwierdziłem i pocałowałem Andrzeja w ucho. – No co, nie podoba ci
się takie podejście?
–
Nie – odpowiedział i naraz spojrzał na mnie z tym swoim nieprzyjemnym wyrazem
twarzy. – Brzmi bardzo ładnie, jak z dobranocki dla grzecznych dzieci. Ale to
bzdura.
–
A próbowałeś kiedyś? – zirytowałem się.
–
Nie i nie zamierzam – odparował. Odsunął moją dłoń, usiadł, wyjął mi z ust
papierosa, którego właśnie sobie zapaliłem, i bezczelnie się zaciągnął. –
Wiesz, czego nie ma w tych twoich książkach o filozofii wygrana-wygrana?
–
No, czego? – spytałem z niezadowoleniem i próbowałem zabrać mu peta. Nie oddał,
uśmiechnął się tylko wrednie.
–
Tego – wyjaśnił przemądrzałym tonem – że kontakty międzyludzkie opierają się na
kilku bardzo prostych zasadach, a podstawowa brzmi: jeden wygrywa, drugi
przegrywa. – Znów się zaciągnął, a potem dmuchnął mi dymem prosto w twarz. – Bo
o to tak naprawdę chodzi – podjął i zignorował moją rękę z podsuniętą
popielniczką. – Jeżeli masz dwie osoby, które wchodzą ze sobą w jakąś relację,
w jakąkolwiek, to zawsze dochodzi do starcia i określenia pozycji. Wcześniej
czy później któraś strona będzie tą dominująca, a druga zdominowaną. I to jest
normalne. Naturalne. – W końcu strzepnął ten cholerny dym do popielniczki, którą
już mu machałem przed nosem. – Dobra, dobra, uspokój się. To jest normalne, bo
po prostu każdy kontakt musi się jakoś uporządkować na linii góra-dół. I wtedy,
w zależności od tego, kto jest na górze, a kto na dole, mamy tego, kto wygrywa
i kto przegrywa. I tu nie ma miejsca na podwójne wygrywanie. Albo wygrywasz,
albo przegrywasz. Albo jesteś na górze, albo na dole. Co na jedno wychodzi –
dokończył ze złośliwym uśmiechem. Wiedziałem, do czego pije.
–
Nie uważam, żeby bycie w łóżku na dole było przegraną – syknąłem.
–
To czemu co chwila próbujesz się pchać na górę? – odciął się.
–
Bo lubię równowagę – powiedziałem ze złością. – Bo na tym też polega
komunikowanie się z ludźmi. I bycie w relacji.
–
Nie ma równowagi – powiedział Andrzej z takim uśmiechem i takim tonem, jakby
uświadamiał mi, że to Słońce kręci się wokół Ziemi, nie odwrotnie. – W
przyrodzie nie ma równowagi. Wśród ludzi nie ma równowagi. Równowaga to
konwencja, którą wymyśliła cywilizacja, ale równowaga jest sprzeczna z naturą.
Są drapieżniki i ich ofiary. Jest ten, kto zjada i ten, kto jest zjadany. Jest
ten, kto wygrywa i ten, kto przegrywa. Gadanie o „filozofii wygrana-wygrana” –
dorzucił po kolejnym zaciągnięciu się – to jak twierdzenie, że tygrys i jeleń
mogą się dogadać tak, żeby tygrys najadł się jeleniem, a jeleń uszedł z życiem.
Nie ma szans. Chyba że sklonujesz jelenia – zakończył z kpiącym uśmiechem.
Siedział
obok, twarzą do mnie, z kołdrą na nogach i papierosem w ręce. Wyglądał
diabelnie seksownie. I jakoś tak mało sympatycznie, z tą swoją zarozumiałą
miną, z tym swoim wyraźnym przekonaniem, że pozjadał wszystkie rozumy. I z tą
swoją koncepcją relacji międzyludzkich.
–
Masz straszne widzenie świata – odezwałem się wreszcie. – Takie... przemocowe.
Siłowe. Albo dasz w mordę, albo dostaniesz w mordę, trzeciej opcji nie ma.
–
Bo nie ma – potwierdził z zadowoleniem.
–
Jest – mruknąłem, nie odrywając od niego wzroku. – Wiesz co, nie obraź się, ale
ty naprawdę jesteś jeszcze bardzo młody. I bardzo radykalny. Nie chcę zabrzmieć
jak stary dziad, ale na szczęście taki radykalizm z wiekiem przechodzi,
przynajmniej trochę.
–
Brzmisz jak stary dziad – odpowiedział Andrzej obojętnie. – Znowu ci się zbiera
na akcje wychowawcze?
–
Jeżeli mi się zbiera, to sam jesteś sobie winien – odparowałem. – Przyszło ci
kiedyś do głowy, że można cię nie lubić?
Spojrzał
na mnie z rozbawieniem.
–
Oczywiście – przyznał z, paradoksalnie, całkiem urzekającym, łobuzerskim
uśmiechem. – Zakładam, że większość ludzi, która mnie zna, mnie nie lubi.
–
I nie martwi cię to? – spytałem z niedowierzaniem.
–
Nie – oświadczył wyniośle. Znów zrobił tę nieprzyjemną minę człowieka, który
wie lepiej. Najlepiej. – Nie lubią mnie ludzie, którzy mi zazdroszczą. Którzy
są ode mnie gorsi. Których umysł jest na takim poziomie, że choćby wzięli
drabinę, nie podciągną się nawet do moich pięt. Których ja nie lubię i nie
szanuję. Ludzie z reguły nie lubią lepszych od siebie – dodał w ramach
obraźliwie uprzejmego wyjaśnienia. – Nie lubi się kogoś, wobec kogo jest się na
pozycji przegranej, a nie wygranej. A ja zawsze jestem na wygranej pozycji.
–
Słuchaj, mądralo – przerwałem mu z irytacją – wymień mi imię jednej osoby, z
którą w ostatnim miesiącu poszedłeś na piwo czy do kina. Kogoś poza mną. Wtedy
pogadamy o wygranych pozycjach.
Pokręcił
głową jakby z politowaniem i zdusił niedopałek w popielniczce, którą wciąż
manewrowałem w jego pobliżu.
–
Nie rozumiesz – powiedział spokojnie, już bez tych swoich póz. – Ja nie
potrzebuję ludzi. Nie lubię ludzi. Bo z reguły są głupi, a jeśli nawet nie są
głupi, to są pod jakimś względem denerwujący. I słabi. Nie znoszę słabości –
dorzucił naraz dość ostro. – I nie chcę stada głupich, słabych ludzi wokół
siebie. Ludzie są sobie potrzebni do konkretnych rzeczy, w porządku, ale poza
tym spędzanie czasu w towarzystwie innych to w dziewięciu przypadkach na
dziesięć strata czasu. Jasne – podjął po krótkim namyśle, patrząc gdzieś obok
mojego ramienia – nie mówię o takich ludziach, jak moi wykładowcy. To są
ludzie, którzy są coś warci, coś sobą reprezentują i których mogę szanować. Ale
to są wyjątki. Wolę poczekać jeszcze rok czy dwa, aż się na mnie w pełni
poznają i zaczną rozmawiać ze mną na innym poziomie niż student-wykładowca,
zamiast marnować czas na kolegowanie się ze stadem moich głupkowatych
rówieśników, z którymi nie ma nawet o czym porozmawiać.
–
Tylko czy ty wtedy będziesz jeszcze umiał rozmawiać z ludźmi? – spytałem cicho.
Przez moment ogarnął mnie niepokój, taki szczery niepokój o tego chłopaka,
który miał raptem dziewiętnaście lat, a mówił to swoje „nie potrzebuję ludzi”
niczym stary mizantrop. Andrzej spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.
–
Zachowujesz się jak nadopiekuńcza i histeryczna niańka – stwierdził. – Zresztą
to nie twój problem, prawda? Nie jest i nie będzie.
–
Jesteś zarozumiałym smarkaczem – uświadomiłem mu, ugodzony ostatnimi zdaniami.
– Zarozumiałym, przekonanym o własnej nieomylności i z paskudnym charakterem,
wiesz o tym? Kiedyś się na tym swoim zarozumialstwie przejedziesz.
–
Ty się przejedziesz na tej swojej filozofii wygrana-wygrana – odparował
Andrzej. – I coś mi się widzi, że wyjdziesz gorzej na swoim lubieniu ludzi niż
ja na moim nielubieniu.
–
Łatwo nie lubić i nie potrzebować ludzi, póki jest się zdrowym, w dobrej
sytuacji finansowej i bez większych problemów życiowych – wytknąłem mu i
sięgnąłem po papierosy. – Gorzej, gdy się nagle zacznie mieć te problemy i
wtedy się okaże, że nie ma się kogo poprosić o pomoc. I co wtedy niby zrobisz?
Wyciągnął
właśnie rękę w kierunku paczki, ale gdy usłyszał moje pytanie, znieruchomiał z
na pół wyciągniętym papierosem w palcach. Przez moment patrzył na mnie z
prawdziwym zdumieniem.
–
Jeżeli będę miał kiedyś jakieś problemy – odpowiedział wreszcie wzgardliwie –
to w życiu nie będę nikogo prosił o pomoc.
–
A jeśli sam sobie nie poradzisz? – Pochyliłem się w jego kierunku i przypaliłem
papierosa, którego miał już w ustach. Przytrzymał moją dłoń, żeby ogień
chwycił, odsunął się trochę, dmuchnął mi dymem w twarz i uśmiechnął się lekko.
–
Poradzę sobie sam – powiedział. – Albo mnie szlag trafi. Trzeciej opcji, jak
już się umówiliśmy, nie ma. Albo wygrywasz, albo przegrywasz. Żadnych
półśrodków i litości.
Obserwowałem
go bez słowa, gdy wypalał tego papierosa. Miałem wrażenie – któryś raz z kolei
– że w pewnej chwili Andrzej zablokował możliwość sensownego i prawdziwego
porozumienia. Najpierw chwila kontaktu, który był kontaktem, a potem to jego „i
tak wiem lepiej”. To było przykre, a sam Andrzej stawał się wtedy koszmarnie
odpychający.
A
co gorsza, w takich momentach jeszcze wyraźniej sobie uświadamiałem, że mi na
nim zależy.
–
Coś tak zamilkł? – spytał, zgniatając papierosa w popielniczce, którą odłożyłem
wcześniej na bok. – Skończył ci się nastrój na akcje wychowawcze czy zwyczajnie
zabrakło ci rzeczowych argumentów?
Nie
miałem humoru na podejmowanie dalszej dyskusji.
–
Po prostu widzę, że ty naprawdę jesteś jeszcze młody – odpowiedziałem spokojnie
i sięgnąłem po książkę. – Bardzo młody. To mnie trochę pociesza.
Wzruszył
ramionami, usiadł obok i też wziął do ręki swoje tomiszcze.
–
Co kto lubi – mruknął obojętnie.
Rzeczywiście
pocieszało mnie wtedy trochę to, że był taki młody. Trochę. A trochę się bałem,
że skoro w tym wieku jest tak paskudny i ma tak parszywą wizję świata, to z
upływem lat będzie tylko gorzej.
Ostatni
egzamin zdał w pierwszych dniach lipca; świętowaliśmy pięknie zdaną sesję przez
pół dnia i pół nocy, zaczęliśmy, ledwo wszedł do domu i się pochwalił. Miał na
sobie garnitur: czarne spodnie z zaprasowanym kantem, czarną marynarkę, białą
koszulę, ciemnoszary krawat, plus ta jego elegancka aktówka i równie eleganckie
buty – bo nie glany, oczywiście, na samo moje pytanie przed pierwszym
egzaminem, czy w ramach pomocy wyczyścić mu glany, spojrzał z politowaniem i
uświadomił mi z jadowitą uprzejmością: „Trzeba być skończonym bezguściem, żeby
do garnituru zakładać glany”. Zakładał więc te swoje „buty garniturowe”, które
oczywiście tak sobie idealnie pastował, że lśniłyby w ciemności.
Taki
odstawiony, w garniturze i krawacie, wyglądał cholernie seksownie. Rano może
nie zwróciłem na to zbyt wielkiej uwagi, denerwowałem się jego egzaminem –
bardziej niż on sam – ale po południu, gdy stanął w drzwiach i oświadczył z
dumą: „Pięć z zerówki z oświecenia, jedyne pięć na siedem podchodzących osób!”,
odetchnąłem z ulgą, sam poczułem dumę, po czym dotarło do mnie (po raz nie
wiadomo który w ciągu całej naszej znajomości), jak on szalenie apetycznie
wyglądał: wysoki, szczupły, umięśniony, z gęstą czarną czupryną, której kosmyki
opadały mu na oczy, z triumfalnym uśmiechem na wąskich, ale zmysłowych wargach,
z jasną cerą, od której odcinały się wyraziste czarne brwi, z mocno zarysowaną
linią szczęki, nawet z niewielkim czerwonym śladem po prawej stronie podbródka,
efektem pechowego zacięcia się przy porannym goleniu – wyglądał wspaniale.
Trochę groźnie. Bardzo zarozumiale. Diabelnie atrakcyjnie. Zwłaszcza z tym
krawatem, który ściągnąłem, gdy się całowaliśmy, i zawiązałem Andrzejowi na
oczach, po czym zrobiłem mojemu sesyjnemu zwycięzcy kilka fajnych rzeczy, na
które z powodu garnituru naszła mnie ochota.
Świętowaliśmy
więc to triumfalne zakończenie pierwszego roku w przedpokoju przy ścianie,
później w kuchni na stole, później w pokoju w łóżku, a na końcu pod łóżkiem, na
dużym, okrągłym, puchatym dywanie, który pierwotnie był biały, ale po jednym
moim niefortunnym wylaniu kawy stał się łaciaty. Stał się taki na długo przed
Andrzejem, a Andrzej jakoś nigdy nie zwrócił uwagi na tę dwukolorowość, aż do
owego świętowania zdanej sesji, gdy w szczególnie dobrym momencie spojrzał w
bok i zapytał ze zdziwieniem: „Ten dywan ma plamy?”.
–
Ma – wywarczałem wtedy. – Od dwóch lat. Skup się, kurwa, na mojej dupie, a nie
na moim dywanie, dobrze?
Dostał
wtedy ataku śmiechu i przez moment myślałem, że go uduszę. Gdy się uspokoił,
spojrzał na mnie jakoś dziwnie – gdyby to nie był Andrzej, to powiedziałbym, że
z rozczuleniem – pocałował lekko w usta i mruknął „Dobrze, dobrze”. Gdy
skończyliśmy, położył się obok, na brzuchu, podparł się łokciami o dywan i
stwierdził:
–
On rzeczywiście ma plamy.
–
Ma – przyznałem, bo wtedy już było mi obojętne, o czym mowa, i nic mnie nie
mogło ruszyć. – Jeśli chcesz go odplamić, to się nie krępuj.
Jakoś
nie skorzystał z propozycji.
Po
zakończonych i odpowiednio uczczonych egzaminach wydawał się w dobrym humorze,
takim całkiem życzliwym dla świata, więc zaryzykowałem i zapytałem, czy teraz,
po sesji, zamierza wrócić na wakacje do domu. Wcale nie miałem ochoty
podejmować tego tematu, jakaś tchórzliwa część mnie podpowiadała, żeby nie
ruszać tego, co jest i nie prowokować dyskusji czy zmian, ale zdążyłem poznać
Andrzeja już na tyle, by wiedzieć, że bez pociągnięcia za język i przegadania
czy nawet przekłócenia sprawy on zrobi po swojemu – i któregoś dnia, zupełnie
bez uprzedzenia, spakuje rzeczy i pójdzie, pewnie wtedy, gdy będę siedział w
pracy. Pójdzie, nie zostawi żadnego namiaru, a ja będę sobie pluł w brodę.
Więc
zapytałem. „Nie” Andrzeja zabrzmiało twardo i sucho.
–
Czyli zostajesz w Szczecinie? – upewniłem się.
–
Yhym – mruknął. Byliśmy na dobrej drodze. – Nie mam ochoty siedzieć trzy
miesiące na tym zadupiu – dorzucił po chwili z własnej woli. Przekręciłem się
na bok, tak by go lepiej widzieć.
–
To dobrze, bo ja nie mam ochoty na trzymiesięczną przerwę w łóżku –
powiedziałem. Andrzej spojrzał na mnie i uśmiechnął się złośliwie.
–
Skąd pomysł, że uwzględniam cię w moich łóżkowych planach na wakacje? – spytał
tym wrednym tonem, który też znałem i którym się starałem już tak mocno nie
przejmować, bo zwykle wiedziałem, że to nie sygnał „koniec”, tylko „teraz ci podniosę
ciśnienie i wyprowadzę z równowagi, zobaczymy, ile wytrzymasz, zanim
przegrasz”. Sygnał w rodzaju „koniec” byłby znacznie prostszy i
niedopuszczający dyskusji – boleśnie obojętne spojrzenie, zdecydowane
zgarnięcie własnych rzeczy i wyjście bez słowa. Gdy Andrzej mówił – najczęściej
prowokował, podjudzał, wyzywał do walki: na słowa, na tony, na nerwy. Gdy
mówił, było dobrze, bo można było próbować, przekonywać, istniała szansa na
znalezienie jakiegoś porozumienia. Gdy mówił, po prostu dawał do siebie jakiś
dostęp. Gdy nie mówił – wtedy było źle. Brak słów oznaczał kompletne
zamknięcie, zablokowanie kontaktu i z góry podjętą, nieodwołalną decyzję o
odrzuceniu.
–
Wyobraź sobie, że przeszło mi to przez głowę – odparłem spokojnie. Wzruszył
lekko ramionami, wciąż z kpiącym uśmieszkiem, i skubnął parę razy kawowy
kawałek dywanu.
–
W każdym razie jest po sesji – podjął. – Nie muszę już ograniczać energii –
dodał znaczącym tonem i obdarzył mnie wyjątkowo wrednym spojrzeniem. Wszystko
się we mnie zagotowało, ale wytrzymałem.
–
Złapiesz w końcu jakiegoś syfa, jeśli będziesz tak przelatywał wszystko, co się
kręci po mieście i nie ucieka przed tobą na drzewo – odparowałem. Roześmiał
się. Lubiłem jego śmiech, ten szczery, wywołany rozbawieniem, a nie chęcią
wyszydzenia kogoś.
–
Jestem dużym chłopcem – powiedział; tym razem w jego wzroku i uśmiechu było
coś, co wyglądało na sympatię. – Zabezpieczam się, jeśli nie zauważyłeś.
–
Zauważyłem. – Obserwowałem, jak Andrzej wstaje, podchodzi do szafki nocnej i
bierze z niej paczkę papierosów i zapalniczkę. Kiwnąłem głową na jego pytający
gest, więc wyciągnął sobie papierosa, podszedł i rzucił mi paczkę na brzuch. –
Zauważyłem też, że po Inferno kręcą się głównie niedorobione, wymięte,
kurduplaste szczyle. To naprawdę twój gust? – spytałem kąśliwie i wyjąłem
niebieskie L&M. Obaj chętnie paliliśmy tę markę, ja w sumie wszystkie
odmiany, on głównie właśnie Lighty i czerwone SuperSlimy, więc odkąd byliśmy
razem, starałem się kupować któreś z tych dwóch.
Andrzej
zapalił papierosa i rzucił zapalniczkę. Przez chwilę stał przede mną,
kompletnie nagi i kompletnie tym nieskrępowany – dobrze się czuł nago, co już
dawno zauważyłem i czemu wcale się nie dziwiłem, bo nago wyglądał fenomenalnie
– i wolno się zaciągał, a potem równie wolno wydmuchiwał dym. Wyraz twarzy miał
trudny do rozszyfrowania.
–
Nie, skąd – odezwał się wreszcie. Złośliwy uśmieszek wrócił na swoje tradycyjne
(czy wręcz naturalne) miejsce. – W moim guście są podstarzali, łysiejący
desperaci.
–
To źle trafiłeś – odciąłem się natychmiast – bo ja jestem dopiero w kwiecie
wieku i mam wszystkie włosy na głowie.
–
Ale jesteś desperatem? – podchwycił.
–
A czy można z tobą wytrzymać poza łóżkiem, nie będąc desperatem? – odparowałem.
Dłoń, unosząca właśnie papierosa do ust, znieruchomiała; uśmiech stał się
znacznie szerszy i zdecydowanie sympatyczny.
–
Nie – zgodził się Andrzej powoli, patrząc na mnie w taki sposób, jakby
wykładowca chwalił studenta, któremu na egzaminie nagle udało się błyskotliwie
utrafić w sedno. – Zdecydowanie nie.
–
To możemy teraz pogadać poważnie? – zaproponowałem i zapaliłem papierosa.
Andrzej teatralnie westchnął.
–
Dobrze, idę po popielniczkę – oświadczył sufitowi i rzeczywiście, przyniósł
popielniczkę, którą zwykle trzymaliśmy koło łóżka. Usiadł obok mnie i ostentacyjnie
strzepnął do niej popiół. – Zadowolony? Nie puszczę z dymem twojego dywanu,
twojego mieszkania i ciebie.
–
I siebie – uzupełniłem. – Doceniam. Ale nie to akurat miałem na myśli.
–
Trudno uwierzyć – wymruczał z papierosem w ustach. – Więc?
–
Zostań u mnie przez wakacje – powiedziałem. Mój spokojny ton kłócił się z tym
wszystkim, co mi się nerwowo przewracało przez głowę i żołądek, ale zdołałem
nad sobą zapanować. Andrzej zmarszczył brwi, powoli wyjął papierosa z ust,
wypuścił dym i dopiero wtedy obrócił ku mnie głowę.
–
Po co? – zapytał chłodno.
–
Po to samo, po co jesteś tu teraz – strzeliłem z nadzieją, że się uśmiechnie.
Nie podziałało, dalej patrzył uważnie i już bez słowa. Obawiałem się tej jego
bezsłowności, więc postanowiłem zaryzykować i mówić całkowicie szczerze. No,
prawie całkowicie. – Słuchaj, jest nam razem w łóżku naprawdę fajnie, prawda? –
Milczał i patrzył. – Ja mam wolne mieszkanie, a ty się gdzieś chcesz przechować
na czas wakacji, prawda?
–
Znajomy zaproponował mi wynajęcie pokoju u siebie na stancji przez te trzy
miesiące – powiedział Andrzej spokojnie, wykorzystując chwilę, gdy
zastanawiałem się, jak to rozegrać dalej. – Więc mam się gdzie przechować. Nie
potrzebuję twojej łaski.
–
Jakiej, kurwa, łaski? – wkurzyłem się i wszelką taktykę negocjacyjną szlag mi
trafił, bo to była naprawdę przesada. – Przestań na wszystko patrzeć z tego
swojego siłowego punktu widzenia, proponuję ci coś, na co sam mam ochotę, a nie, żeby ci wyświadczać jakąś łaskę, ty przeczulony na własnym punkcie smarkaczu,
dociera to do ciebie? Dociera do ciebie, że można zwyczajnie lubić twoje
towarzystwo i mieć na nie ochotę, nawet poza łóżkiem, nawet mimo że wiecznie mi
w tym łóżku kopcisz? – wyrzuciłem niemal jednym tchem i naprawdę wściekłym
tonem, bo straciłem nad sobą panowanie. Podejrzewałem, że teraz Andrzej strzeli
najpiękniejszego w swoim życiu focha i wyjdzie bez słowa. Obiecałem sobie, że w
takim razie, zanim wyjdzie, dam mu w zęby. Bo już mnie ręka świerzbiła.
Chyba
nigdy go do końca nie rozgryzłem. Czasami zastanawiałem się – i w czasie
naszej znajomości, i później – czy on przypadkiem nie miał jakiejś formy
psychicznej niestabilności, skoro skakał humorami i reakcjami z jednej
skrajności do drugiej; czasami dochodziłem do wniosku, że musiał być naprawdę
genialny, w takim stylu, w którym geniusz w jakiejś dziedzinie łączy się z
mniejszą czy większą nieumiejętnością współżycia z ludźmi i poważnymi brakami w
sferze psychicznej i społecznej; czasami zaś stwierdzałem, że miał po prostu
parszywy charakter i największą przyjemność sprawiało mu robienie wszystkiego
na opak.
Wtedy
właśnie zrobił na opak, kompletnie na opak. Zamiast strzelić tego swojego
życiowego focha, zabrać rzeczy i wyjść, po drodze jeszcze zaliczając jakąś
werbalno-fizyczną awanturę ze mną, Andrzej pokiwał powoli głową i odpowiedział
spokojnie:
–
Dociera.
Zapadła
cisza. Ja próbowałem zrozumieć, czy rzeczywiście usłyszałem to, co usłyszałem i
czy dobrze usłyszałem. On znów patrzył przed siebie i palił. Mój papieros, w
międzyczasie niedbale odłożony, dogorywał smętnie w popielniczce.
–
Więc chcesz, żebym został – odezwał się wreszcie Andrzej takim tonem, jakby
podsumowywał spotkanie biznesowe. – W porządku. Zostanę. – Pochylił się,
zgniótł niedopałek obok mojego i rzucił mi naraz ostre spojrzenie. – Powiesz,
ile mam się dokładać do rachunków – rozkazał nieznoszącym sprzeciwu tonem. –
Woda, prąd, czynsz, to ma być wszystko podzielone, jasne?
–
Jasne – odpowiedziałem słabo i sięgnąłem po zapalniczkę, by przypalić mu nowego
papierosa, którego właśnie wyjął z paczki.
–
Dobrze – mruknął, zaciągnął się porządnie i wypuścił dym jakoś śmiesznie,
kącikiem ust, jakby na odwal. – Nie potrzebuję, żebyś mi opłacał wakacje –
dodał, nie patrząc na mnie. Nie oponowałem. Jeśli drażliwą dla niego kwestią
była sprawa finansowa, jeżeli z podzielonymi rachunkami (nikt nie powiedział,
że będę to dzielił równo) poczuje się bardziej komfortowo – nie ma problemu.
W
ten sposób został ze mną – do grudnia. Sześć miesięcy wyjątkowo silnych złudzeń
i oczekiwań. I potem wielka wolta, choć może wcale nie taka wolta – po prostu
bardzo Andrzejowe zagranie.
A
może nie? Ciągle nie potrafię tego zrozumieć – co, gdzie, w którym momencie
zaszwankowało. Przez długi czas przetrawiałem te pół roku od przodu, od tyłu,
na skos i do góry nogami, i nie znajdowałem żadnego sensownego punktu
zaczepienia. Nadal nie znajduję. Minęło piętnaście lat, a sprawa jest równie
niejasna, jak kiedyś.
Co
mogło mu nie pasować? Na pewno nie kwestie organizacyjne. Byłem bardzo
bezkonfliktowy w tym wspólnym mieszkaniu, wręcz wygodny w użyciu. Jako gejowski
stary kawaler już dawno się przyzwyczaiłem do tego, że sam sobie gotuję, sam
zmywam, sam sprzątam, sam piorę, sam robię zakupy i tak dalej – więc robiłem to
dalej, tylko niektóre rzeczy zrzucałem na Andrzeja, i to właśnie po to, by
poczuł się bardziej u siebie. No dobrze, wynoszenie śmieci zepchnąłem na niego,
bo szczerze tego nie znosiłem. I czasem on gotował albo zmywał, jeśli miał
humor. Jeśli nie – czy ja mu robiłem wymówki? Nie, po prostu sam coś gotowałem,
zmywałem albo jedno i drugie.
Owszem,
podzieliliśmy się opłatami. Owszem, nierówno. Nie miał wglądu do moich
domowych rachunków, więc nie wiedział, że płaci jedną czwartą, w porywach jedną
trzecią, nie połowę. Ja wiedziałem, że dostaje pieniądze od rodziców, że
dofinansowują go całkiem porządnie, ale nie miałem ochoty go oskubywać i
doprowadzać do sytuacji, w której uznałby, że to wspólne mieszkanie mu się nie
opłaca.
Nie
mogły mu też nie pasować warunki. Miał dla siebie tyle przestrzeni, ile
potrzebował, ile chciał; pozwoliłem mu poupychać moje zbiory fantastyki na tyły
regałów i ustawić z przodu jego podręczniki oraz powieści i opowiadania,
zgodziłem się na układanie książkowych wieżowców pod oknami, któregoś dnia sam
kupiłem w Netto parę plastikowych koszy, postawiłem je w łazience, zapakowałem
tam wszystkie ręczniki i pościele, po czym zaprezentowałem Andrzejowi
opustoszałe półki ręcznikowo-pościelowej części meblościanki i oświadczyłem:
„Masz tu dodatkowe miejsce na swoje książki”. Andrzej przez chwilę wpatrywał
się w milczeniu w mebel, potem spojrzał na mnie.
–
Dzięki – powiedział krótko i od razu zabrał się do ładowania kolejnych tomów na
półki. Poza tym „dzięki” nie usłyszałem nic więcej, ale nie musiałem –
wystarczył mi jego ton i spojrzenie. Był przyjemnie zaskoczony, był wdzięczny –
to się dało wyczuć.
Na
marginesie, gromadził te książki w zatrważającym tempie. Co chwila przynosił
coś z antykwariatów – nie miałem pojęcia, że tyle jest w Szczecinie sklepów z
używanymi książkami, chwilami dochodziłem do wniosku, że antykwariatów jest
więcej niż wszystkich innych sklepów razem wziętych, bo gdzie by Andrzej nie
poszedł, akurat po drodze znajdował antykwariat. Nie wiem, może mniej lub
bardziej świadomie wybierał te ulice, które prowadziły go do kilku ulubionych
punktów – a może w czasie jego wędrówek po mieście antykwariaty wyskakiwały na
powierzchnię ziemi jak kretowiska na polu? W każdym razie znosił i znosił te
książki, podpisywał na pierwszej stronie swoim imieniem i nazwiskiem, bardzo
zamaszyście i z rozbrajającym mnie przy każdym oglądzie zawijasem na początku
„A”, po czym wybierał nowemu nabytkowi odpowiednie miejsce albo na półce, albo
– częściej – na podłodze.
–
Trudno dojść do okna – marudziłem czasem, gdy rozpoczynała się budowa kolejnego
wieżowca z grubszych i cieńszych tomów. – Rany boskie, Andrzej, kup następnym
razem regał przy okazji nowej książki. Tylko nie wiem, gdzie go postawimy,
chyba w przedpokoju.
–
Można by wywalić telewizor – wymruczał raz, jakoś niedługo po tej akcji z
meblościanką. Aż się zachłysnąłem.
–
Zapomnij! – oświadczyłem stanowczo, gdy wreszcie odzyskałem mowę. – Ręczniki i
pościel to jedno, ale od telewizora wara.
–
Tak tylko mówię – odpowiedział spokojnie i wzruszył ramionami. – Półki po
ręcznikach sam zaproponowałeś, więc nie histeryzuj.
Nie
przeszkadzały mi jego książki, przeciwnie – cieszyłem się, że otacza się swoimi
elementami świata w moim mieszkaniu. Po prostu tych książek robiło się coraz
więcej i więcej, a przestrzeń mieszkania wcale nie chciała się wprost
proporcjonalnie powiększać, i zaczynałem się trochę dusić. W końcu spasowałem i
naprawdę kupiłem regały do przedpokoju, trzy. I od razu kazałem Andrzejowi
przenieść wieżowce spod okien na nowe półki. Przedpokój wyglądał kiepsko,
trochę jak magazyn, ale przynajmniej w pokoju zrobiło się przestronniej i gdy
chciałem otworzyć okno, nie musiałem lawirować pomiędzy wysokimi stosami
książek. Raz jeden z takich stosów niechcący szturchnąłem – był środek nocy,
wracałem z łazienki, byłem półprzytomny i chciałem jak najszybciej wskoczyć do
łóżka, więc nie uważałem za bardzo na otoczenie; gdy jednak wywróciłem
wieżowiec, od razu oprzytomniałem, bo Andrzej wywarczał spod kołdry wściekle:
–
Kopiesz moje książki? – Po czym dowarczał jeszcze groźniej: – To mój Cortázar?
Zaprzeczyłem
i rzuciłem się błyskawicznie do ustawiania wieżowca na nowo. Niestety jednak
rzeczywiście trąciłem stos ze wszystkimi książkami Cortázara, wobec czego
wolałem jak najszybciej zatrzeć ślady, bo to był jeden z ulubionych pisarzy
Andrzeja, czytany wielokrotnie, w całości i w kawałkach, każdy tom pokreślony
ołówkiem na wszystkie strony i traktowany tak, jakby okładki były ze złota, a
kartki z platyny, więc groziła mi niezła awantura. Andrzej warczał dalej,
dopóki wszystko nie wróciło na swoje miejsce – ale dupy z łóżka nie ruszył,
mądrala, też mu się chciało spać, więc tylko dyrygował mną ze swojego
wygrzanego miejsca pod kołdrą.
Tak,
te książki porozstawiane w najmniej spodziewanych miejscach utrudniały
codzienne życie. Nowe regały ułatwiły poruszanie się po mieszkaniu, chociaż
naprawdę za każdym razem, gdy na nie patrzyłem w przedpokoju, dochodziłem do
wniosku, że wygląda to średnio, bardzo średnio. Ale trudno, przynajmniej było
wygodniej.
No
i nie mógł mu nie pasować seks. Bo seks był genialny. Oczywiście, znałem
głównie własny punkt widzenia, ale parę razy udało mi się wyciągnąć z Andrzeja
coś, co mniej lub bardziej wyraźnie było przyznaniem, że jest mu ze mną w łóżku
dobrze. Bardzo dobrze. Najlepiej wyciągało się z niego potrzebne informacje tuż
po, gdy jeszcze nie do końca wyszedł z nastroju i zadowolenia, wtedy język mu
się trochę bardziej rozwiązywał. Szkoda, że trwało to zawsze tak krótko, ale
ile mogłem, tyle z tej okoliczności korzystałem.
–
Chyba ci ze mną dobrze w łóżku? – zapytałem za którymś razem wprost.
–
Yhym – wymruczał Andrzej; leżał na plecach, z zamkniętymi oczami i
przedramieniem lewej ręki na czole.
–
Na pewno? – drążyłem, bo dopiero co skończyliśmy się kochać i wiedziałem, że teraz
mam szansę zmusić go do mówienia. Zanim zaśnie, bo najwyraźniej był senny.
–
Nie leżałbym tutaj, gdyby nie było – odpowiedział spokojnie, nie zmieniając
pozycji ani nie otwierając oczu. – Więc odwal się w końcu i daj mi spać,
dobrze? I nie klej się! – jęknął po chwili, gdy objąłem go w pasie ręką. –
Gorąco – dorzucił. Ostatnie słowo mnie ujęło; jak na Andrzeja, który z zasady
miał w nosie, czy robi komuś przykrość, ta krótka uwaga miała wartość
rozbudowanego i uprzejmego wyjaśnienia. Posłusznie zabrałem rękę i nie
przysuwałem się już bliżej, przynajmniej dopóki nie zasnął.
No
tak, jednym słowem nie miał powodów do narzekań.
W
czasie tego wspólnego mieszkania próbowałem go wciągnąć w moje towarzystwo, ale
bezskutecznie. Jakieś zaproszenia do bliższych znajomych, kilka spotkań na
mieście z dalszymi kolegami, służbowe wyjście na targi drzwi, połączone z
paroma atrakcjami – nic z tego, każdą propozycję towarzyszenia mi Andrzej
odrzucał. Najpierw proponowałem mu to luźno i na zasadzie „a może w wolnej chwili
chciałbyś?”, potem zacząłem przypuszczać mocniejsze ataki, aż w którymś
momencie się zreflektował i zapytał podejrzliwie, co mi odbija. Nic mi nie
odbija, wyjaśniłem wtedy, po prostu sypiam z nim, mieszkam z nim i mam ochotę
gdzieś z nim wyjść. Andrzej wzruszył po swojemu ramionami i uciął rozmowę
krótkim „Ale ja nie mam”.
Porządniej
starliśmy się o moją siostrę, która pod koniec czerwca wpadła na parę dni do
Szczecina, służbowo, i przy okazji chciała się znów spotkać. Ja przy okazji
chciałem ją poznać z Andrzejem. Andrzej, usłyszawszy to, spojrzał na mnie z tak
szczerym zdumieniem, że aż sam się zdziwiłem.
–
Nie mam ochoty poznawać twojej siostry – odpowiedział na moje „No więc?”.
–
Dlaczego? – drążyłem.
–
A dlaczego miałbym? – odbił piłeczkę. Patrzyłem ponuro, jak zapala papierosa. –
Remigiusz – podjął po chwili z lekką irytacją w głosie – wyjaśnijmy sobie, bo
może masz problemy przez to wspólne obijanie się po tych samych kątach. Ja się
z tobą pieprzę, bo jest fajnie. Przemieszkuję chwilowo u ciebie, bo tak jest
nam obu wygodniej i możemy się pieprzyć do woli. Gadam z tobą, bo nawet się
daje, chociaż z poziomem bywa różnie. – No tak, nie mógł sobie darować
złośliwości, choćby drobnej i mało zabawnej. – Ale, do ciężkiej cholery, nie
jestem twoim chłopakiem, nie jestem z tobą w żadnym związku i nie mam wobec
ciebie żadnych zobowiązań w rodzaju poznawania twojej siostry, mamy czy
chomika. Jasne? Jasne? – powtórzył to pytanie z naciskiem. – Bo jeśli nie jest
to jasne, to mogę tę sytuację rozjaśnić w ciągu pół godziny, tyle mniej więcej
potrzebuję na spakowanie moich rzeczy. No więc?
–
No więc jasne, jasne – odwarknąłem. Dawno mi tak nie przyłożył swoim gadaniem.
– Więc siedź tu sobie jak kret w norze, z nosem w książkach i nie widuj ludzi,
dopóki studia znów cię do tego nie zmuszą. Ty w ogóle nie masz ludzi wokół
siebie, zauważyłeś?
Wzruszył
ramionami.
–
Nie potrzebuję. Zresztą mam, na studiach. I mam ich jak na ten rok stanowczo
dosyć.
–
Nie masz – powtórzyłem. – Nie masz ludzi wokół siebie. Zobacz, trochę już razem
mieszkamy i ja nigdy nie widziałem, nie słyszałem, żebyś ty się szedł spotkać z
jakimś kolegą czy kolegami. Jest sesja, nie spotykasz się z nikim na naukę,
tylko kujesz sam. Skończyły się niektóre egzaminy i zaliczenia, nie poszedłeś z
nikim ze swojego roku na jakiekolwiek świętowanie, oblewanie czy coś w tym
stylu. Z uczelni albo wracasz od razu do domu, albo idziesz na angielski czy do
biblioteki, a potem wracasz do domu, nie masz po drodze żadnych spotkań
towarzyskich. Wpadasz do antykwariatów i do bibliotek, wpadałeś do Inferno, ale
nie wpadasz do znajomych czy kolegów. Bo nie masz znajomych czy kolegów.
–
Tak uważnie prześledziłeś moje kroki? – spytał Andrzej z kpiną.
–
Popraw mnie, jeśli się mylę – odpowiedziałem spokojnie. Przez chwilę obracał w
palcach nowo zapalonego papierosa i wpatrywał się w jego czubek z ironicznym
uśmiechem. W końcu spojrzał na mnie i powiedział uprzejmie, jakby zwracał się
do małego dziecka:
–
Nie, nie mylisz się. Tylko odwracasz porządek.
–
To znaczy?
–
To znaczy – podjął, pochylając się nad stołem w moim kierunku – że jeżeli nie
utrzymuję kontaktów z ludźmi z mojego roku i, jak to określiłeś, „nie mam wokół
siebie ludzi”, to jest to efekt moich decyzji i mój wybór, a nie coś, co mi
zostało narzucone. Rozumiesz? Ludzie z mojego roku to mniej czy bardziej
niekompetentna gromada, która trafiła na filologię mniej lub bardziej przez
przypadek. I to dla mnie żadne towarzystwo.
–
Wszyscy, całe sto sześćdziesiąt osób, czy ile was tam dokładnie na roku jest? –
podchwyciłem z kpiną.
–
Wszyscy, całe sto sześćdziesiąt osób, czy ile nas tam dokładnie na roku jest –
odparł Andrzej gładko i z wyraźną satysfakcją. – Ja się nie zadowalam byle
czym, jeśli chodzi o znajomości.
–
Powinienem teraz podziękować za komplement? – prychnąłem. Dmuchnął mi dymem
prosto w twarz.
–
Oczywiście, czasami robię wyjątki – dorzucił. – Jestem pragmatyczny. Teraz
możesz podziękować za komplement, jeżeli dalej uważasz to za komplement.
–
Sam sobie podziękujesz – odciąłem się, mocno już wkurzony. – Za parę lat, gdy
się zorientujesz, że nie masz nie tylko żadnych przyjaciół, ale i zwykłych
kolegów i znajomych, nie masz z kim się spotkać, nie masz z kim pogadać, a przy
jakichś problemach nie masz nawet kogo poprosić o pomoc czy choćby się wygadać.
Jak będziesz zawsze taki nadętym, zarozumiałym, pogardliwym i wrednym typkiem,
który ma wszystkich w dupie, to wszyscy też cię będą mieli w dupie, a jak się
potkniesz, to jeszcze ci w to twoje zarozumiale dupsko nakopią. Jeżeli tego
chcesz, to gratulacje, jesteś na najlepszej drodze.
Andrzej
przez chwilę palił w milczeniu; po strzepnięciu popiołu do popielniczki zmrużył
oczy, przechylił lekko głowę i zapytał z zaciekawieniem:
–
Czy ty masz jakiś niewyżyty instynkt rodzicielski, że tak lubisz prawić mi
kazania? Czy może minąłeś się z powołaniem? Byłbyś niezłym katechetą. Albo
księdzem. – Znów się zaciągnął, po czym dodał z rozbawieniem: – Nawet
preferencje pasują.
–
Kiepski dowcip – burknąłem. Na tym się w zasadzie skończyło, Andrzej nie chciał
poznawać mojej siostry i koniec.
Kiedy
spotkałem się z Cyną na mieście, oczywiście usłyszałem pytanie, jak tam moje
sprawy prywatne. Kilka lat temu, gdy pod wpływem wariackiej odwagi powiedziałem
siostrze, że jestem gejem, zareagowała dość paskudnie, aż się pokłóciliśmy i
przez parę miesięcy nie odzywaliśmy się do siebie. Potem przysłała mi list, w
którym przepraszała i tłumaczyła, że trochę się przestraszyła i to w ogóle był szok.
Zadzwoniłem wtedy do niej. Przez kilkanaście rozmów telefonicznych i parę
kolejnych spotkań wpasowywaliśmy ten mój coming out w nasze dotychczasowe
relacje; nie było łatwo, i w sumie nadal oboje czuliśmy się trochę zakłopotani,
gdy rozmowa schodziła na ten temat, ale jednak go podejmowaliśmy. Byłem Cynie
za to wdzięczny – za te sygnały, że chociaż moja orientacja jest dla niej nie
do końca „w porządku” i wciąż ma z nią problemy, to jednak ja jako brat jestem
ważniejszy i jakoś jest w stanie zaakceptować mnie wraz z czymś, co jej się nie
podoba.
Pytanie
„jak twoje sprawy prywatne” było właśnie jednym z takich sygnałów, który
ceniłem. Zawsze o to pytała i zawsze wysłuchiwała odpowiedzi, ja z kolei
starałem się nie podawać zbyt wielu i zbyt szczegółowych informacji, by nie
poczuła się przytłoczona. Dwukrotnie przedstawiłem jej moich ówczesnych
chłopaków; była dla nich uprzejma, spotkania przebiegały całkiem sympatycznie,
z obu stron dawało się wyczuć staranie, by nie zaszokować i nie
wystraszyć drugiej osoby. Nie były to wyżyny spotkań rodzinno-związkowych,
ale mi wystarczały.
W
czasie tej czerwcowej wizyty zabrałem Cynę do którejś restauracji;
przegadaliśmy różne sprawy, ludzi i wydarzenia, a potem padło pytanie o
„prywatne” i przyznałem, że kogoś mam. I że to dla mnie na poważniej. A dla
niego raczej nie, przynajmniej na razie.
–
Widzisz, to taki trochę dzikus – wyjaśniłem z mimowolnym uśmiechem. – Dopiero
się musi nauczyć żyć z ludźmi, na razie kiepsko mu idzie. Ale ja go cywilizuję.
–
I myślisz, że go ucywilizujesz do związku? – spytała z powątpiewaniem.
–
Jestem dobrej myśli – odpowiedziałem optymistycznym tonem; sygnalizowałem tego
optymizmu zdecydowanie więcej, niż naprawdę czułem, bo rozmowa z Andrzejem
nieźle mnie wytrąciła z równowagi na parę dni.
Ale
potem przyszła ta rozmowa po sesji, przyszło dalsze mieszkanie razem i moje
przekonanie o szansach na poważny związek wróciło do równowagi.
No
właśnie, przy tej rozmowie o spotkaniu z Cyną i o towarzystwie uświadomiłem
sobie wyjątkowo wyraźnie, że Andrzej rzeczywiście nie ma ludzi wokół siebie. Na
początku mi to nie przeszkadzało, ale potem zaczęło drażnić – zwłaszcza gdy się
przekonałem, jak on sam z góry odrzuca każdą możliwość nawiązania zwykłego,
znajomościowego kontaktu. Szedłem na siłownię, czasem wychodziłem gdzieś do
znajomych albo ze znajomymi – oczywiście sam, bo Andrzej nie był zainteresowany
zaproszeniem – wracałem i zastawałem go, jak przed wyjściem, z nosem w
książkach, w notatkach, ewentualnie odpoczywającego po nauce. Po sesji – z nosem
w książkach (w wakacje znów wszędzie po domu walał się Cortázar, w ramach
powtórek czytelniczych) albo wylegującego się na kanapie. Nie wiem, o czym
myślał, gapiąc się w sufit, bo nigdy nie chciał powiedzieć. „W każdym razie nie
o tobie” – rzucił raz czy dwa z rozbawieniem, którego nie podchwyciłem.
Sporadycznie wychodził na te swoje treningi, potem zapisał się na wakacyjny
kurs angielskiego w szkole językowej, trochę się kręcił po mieście, głównie po
bibliotekach, ale też mało aktywnie. Lubił się kisić z książką w mieszkaniu.
W
weekendy wywoziłem go czasem gdzieś za miasto, chociaż wtedy marudził, że
wycieczki na wiejskie pikniki to dobre dla przedszkola. Wobec tego zamiast w te
miasteczkowo-wiejskie okolice, które tak lubiłem, zacząłem kierować się do innych
miast. Gryfino, Świnoujście, Stargard, Nowogard, Międzyzdroje, Koszalin – w
porządku, to nie były Kraków, Warszawa czy Poznań, ale przynajmniej sobie
obejrzał trochę województwa i nie siedział kołkiem w domu. Podejrzewałem, że w
gruncie rzeczy podobają mu się te wycieczki, ale po prostu nie chce się
przyznać. Któregoś razu, gdy dojechaliśmy chyba do Świnoujścia i właśnie
wysiedliśmy z samochodu, wyciągałem coś z tylnego siedzenia, a Andrzej oparł
się o bok bagażnika, zapalił papierosa i zapytał wyraźnie zaczepnym tonem:
–
Czy ty oczekujesz jakiegoś podziękowania za to ciąganie mnie co weekend po
wszystkich wybojach do kolejnej powalającej metropolii?
Zamknąłem
samochód i spojrzałem na niego. Jeżeli się spodziewał, że dam się sprowokować,
to czekał go zawód.
–
Zakładam, że jeśli się dobrze przewietrzysz, to będziesz miał potem jeszcze
większą na seks – wyjaśniłem spokojnie. – A jeśli się porządnie wytrzęsiesz w
drodze, to w którymś momencie odgryziesz albo przynajmniej przygryziesz sobie
język i nie będziesz mógł więcej pyskować.
Roześmiał
się krótko.
–
W twoim wieku nadmiar świeżego powietrza i wytrząsania chyba trochę szkodzi –
mruknął tylko ze złośliwym uśmieszkiem.
–
W moim wieku wszystko szkodzi – uciąłem. – Więc nie zamierzam sobie żałować.
Nic
już nie powiedział, popatrzył tylko na mnie z rozbawieniem, a potem dał się
pociągnąć przez miasto.
Dobrze
się z nim zwiedzało, tak na marginesie. Nie gadał bez potrzeby i nie na temat,
nie przeżywał każdej rzeczy, która wyglądała „inaczej niż u nas”, nie marudził,
że gdzie indziej widział coś lepsze, większe albo tańsze. Szedł przed siebie,
patrzył, palił i milczał. W czasie jazdy też palił i milczał, co najwyżej
przełączał stacje w radiu albo wyrzucał peta przez okno. To akurat trochę mnie
wkurzało, ale na moje uwagi wzruszał tylko ramionami.
–
Ty, elegancik – warknąłem za którymś razem. – W domu niewiele brakuje, żebyś
sobie skarpetki prasował, a teraz wywalasz śmieci na ulicę? Może się zdecyduj,
czy elegancja-Francja, czy menelstwo?
Zaraz
po tej uwadze zatrzymaliśmy się, czy przed przejazdem, czy na czerwonym
świetle. Andrzej popatrzył na mnie kpiąco, zaciągnął się mocno świeżo zapalonym
papierosem, po czym tego papierosa zgniótł w samochodowej popielniczce – i
ostentacyjnie wyrzucił przez otwarte okno, nie spuszczając ze mnie spojrzenia.
Wyraźnie mnie prowokował i podjudzał; nie wiem, czy miał ochotę tylko się
podrażnić, czy pokazać, że i tak postawi na swoim, czy co jeszcze, ale naprawdę
mnie tym wkurzył. Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem; wreszcie odwróciłem
głowę, wrzuciłem jedynkę i mruknąłem tylko:
–
Czyli wybrałeś.
Obserwowałem
go kątem oka i widziałem po minie, jaką zrobił, że niezbyt mu się ten komentarz
spodobał. Przez resztę dnia zostawiał swoje niedopałki w popielniczce.
Oczywiście popielniczkę do opróżnienia też zostawił. Mnie. Podczas kolejnych
podróży znów wywalał niedopałki przez okno, ale o wiele rzadziej i bardziej
przez nieuwagę.
Czasami
miałem wrażenie, że jest w nim jeszcze bardzo dużo z dzieciaka – z takiego
upartego dzieciaka, który chce za wszelką cenę postawić na swoim, pokazać, że i
tak zrobi po swojemu, udowodnić, że potrafi przeforsować swoją wolę, choćby i
najgłupszą.
Dopadało
mnie wtedy pewnego rodzaju rozczulenie. No tak, on jeszcze był dzieciakiem,
miał niepełną dwudziestkę, skończony pierwszy rok studiów i pewnie uważał, że
właśnie osiągnął kwintesencję dorosłości. To było takie szczeniakowate, tak
rozbrajająco szczeniakowate – tak urzekająco dwudziestoletnie, wręcz jeszcze
nastoletnie (przecież w gruncie rzeczy wciąż miał dziewiętnaście lat!), dziecinne
i naiwne, że trudno mi było długo się na niego złościć. Rozczulał mnie
chwilami. Rany boskie, ja w jego wieku też taki byłem – może nie tak paskudny,
zarozumiały i skrajnie egocentryczny, ale ogólnie dość podobny. Ja taki byłem,
moi koledzy tacy byli, wszyscy tacy byliśmy. No, większość. Ja pod tym względem
należałem do większości. Andrzej też – chociaż podejrzewam, że bardzo by mu się
nie spodobało to stwierdzenie.
Niekiedy
w drodze powrotnej zajeżdżaliśmy w jakieś odludne miejsce – jakiś leśny
zakątek, coś takiego – i kochaliśmy się w samochodzie. Nieraz rzucaliśmy się na
siebie tuż po powrocie, ledwo zamknęły się za nami drzwi mieszkania. A czasem
byliśmy tak zmęczeni po podróży, że zasypialiśmy zaraz po kąpieli albo nawet
przed. Andrzej padał na kanapę i mruczał „Pięć minut, muszę zebrać siły”, po
czym zasypiał, a ja kimałem w fotelu. Gorzej, gdy zmęczony był tylko jeden z
nas – to znaczy gorzej, jeśli tylko ja byłem zmęczony. Swoje zmęczenie Andrzej
kwitował stanowczym „Daj mi spokój, chcę spać”, ale moje komentował uroczymi
tekstami w rodzaju „To już nie te lata na takie wyprawy”.
–
Odwal się od moich lat – powiedziałem raz ostro i ułożyłem się wygodniej pod
kołdrą. – W łóżku ci te moje lata procentują, więc nie masz się co skarżyć.
–
Tylko jak długo jeszcze? – zapytał Andrzej filozoficznym tonem. Spojrzałem na
niego; siedział okrakiem na krześle, z łokciami na oparciu i z papierosem w
dłoni, siedział tak w rogu pokoju i miał bardzo rozbawioną minę.
–
Sam się przekonasz – mruknąłem; byłem zbyt zmęczony, by podejmować słownego
ping-ponga, i w sumie nie za bardzo wiedziałem, co mu powiedzieć, żeby nie
zaczął sobie robić głupich kombinacji dotyczących jego i mojego wieku.
–
Tak... – odezwał się Andrzej po chwili trochę nieobecnym głosem. – Przekonam
się.
Siedział
dalej na krześle, dalej palił i dalej na mnie patrzył. Już bez uśmiechu. I bez
kpiny. Po prostu siedział, palił i patrzył. Gdy zasypiałem, słyszałem, jak
wstaje i bierze popielniczkę z nocnej szafki.
Któregoś
dnia coś mi strzeliło do głowy w związku z tym jego samotnym przesiadywaniem w
domu i niewychodzeniem do ludzi – zabrałem go ze sobą na siłownię. Ten pomysł
nie był tak do końca dobry.
Na
siłownię chodziłem mniej więcej raz w tygodniu, to był dla mnie jedyny sposób
na dopilnowanie, żebym się jakoś porządnie ruszał i nie hodował
piwno-biurkowego brzucha. Odzywało się tu moje swoiste „praktyczne skąpstwo”:
skoro zapłaciłem za karnet, to muszę go wykorzystać, bo inaczej równie dobrze
mógłbym wrzucić te pieniądze do kałuży. Więc chodziłem, nawet gdy mi się
wybitnie nie chciało – wtedy pocieszałem się myślą „pieniądze się nie
zmarnują”. Bardzo płaskie i prostackie to myślenie, ale działało, to grunt.
Raz
więc, gdy wychodziłem z siłowni, coś mnie podkusiło i kupiłem drugi karnet, dla
Andrzeja. Parę dni później wcisnąłem mu to ze słowami „Wszystkiego najlepszego
z okazji imienin”. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
–
Jest lipiec. Andrzejki są w listopadzie. Też na „l”, tylko jednak trochę
później – powiedział z rozbawieniem.
–
A w lipcu Andrzej jest w kalendarzu pięć razy – odparowałem, bo sobie wcześniej
sprawdziłem. – Nie bądź taki banalny z tymi imieninami w andrzejki, możesz raz
świętować oryginalnie.
Uśmiechnął
się krzywo i obrócił karnet w rękach.
–
I co ja mam z tym zrobić?
–
Masz pójść ze mną – wyjaśniłem uprzejmie. – Przyda ci się trochę ruchu. Chcesz
sobie wyhodować przez wakacje tłuste dupsko na tej kanapie?
–
Moje dupsko jest w idealnym stanie – odciął się natychmiast.
–
I obaj chcemy, żeby takie pozostało – podchwyciłem. – Chodź, będzie fajnie.
Będziesz mógł krytykować wszystkich wokół, obiecuję. I w drodze na siłownię
możesz wyrzucać pety przez okno.
–
Skoro tak ci zależy – prychnął, wzruszając ramionami. – Zresztą... – dodał po
chwili z wredną miną – może pójdę, ale innego dnia?
–
Wykluczone – odpowiedziałem stanowczo. – Cała zabawa polega na tym, że na tej
siłowni będziesz mógł krytykować również mnie. Ale w takim razie ja też muszę
tam być.
Uśmiechnął
się, już tak normalnie, ze zwykłym rozbawieniem. I poszedł.
To
były fajne wyjścia, takie... takie razem. I rzeczywiście obaj się dobrze na tej
siłowni bawiliśmy, choć każdy po swojemu. Ja głównie biegałem na bieżni, to
była moja ulubiona forma ćwiczeń, Andrzejowi natomiast szczególnie spodobały
się zestawy ciężarów do podnoszenia. A facetom na siłowni spodobał się Andrzej.
I to była ta niefajna część imprezy.
Dotąd
lubiłem tę moją siłownię po części właśnie dlatego, że spotkałem tam paru
facetów kojarzonych wzrokowo z Inferno, a dzięki nim zorientowałem się, że
akurat w tym miejscu mamy zebraną trochę większą grupę branżową. Śmieszna
sprawa: to, co tak mnie denerwowało w klubie, czyli obecność moich równolatków
o tej samej orientacji, tu, na siłowni, nie tylko nie denerwowało, ale wręcz
sprawiało przyjemność. Taka gejowska wspólnota ćwiczeniowa. Wprawdzie znaliśmy
się głównie po twarzach, w każdym razie ja nie wiedziałem, jak się większość z
nich nazywa i wcale nie czułem potrzeby wiedzieć ani wychodzić z nimi po
ćwiczeniach na piwo, ani pić z nimi w klubie, ale to było całkiem miłe, móc z
jednym czy drugim skomentować na boku tyłek jakiegoś atrakcyjnego chłopaka na
rowerze czy porozbierać wzrokiem paru lepiej zbudowanych facetów przy hantlach.
Niestety,
teraz to oni rozbierali mi wzrokiem Andrzeja, a to było wkurzające. Andrzej
natomiast z początku w ogóle nie zwrócił na to uwagi, wciągnęła go nowa
rozrywka; a potem, gdy się wreszcie połapał, sytuacja najwyraźniej zaczęła go
bawić, bo miał na ustach ten swój kpiąco-wzgardliwy uśmieszek. Tak,
zdecydowanie gromada czterdziestoparolatków obmacujących dyskretnie oczami nowy
towar musiała go śmieszyć. Miałem wrażenie, że się chwilami z tymi hantlami
popisuje, żeby tym bardziej pograć towarzystwu na nerwach. Na moich grał z
pewnością.
Wytknąłem
mu to wszystko w szatni, gdy już skończyliśmy ćwiczyć. Akurat w tamtym momencie
było dość pusto, więc tylko trochę ściszyłem głos. Andrzej wysłuchał mnie z
uprzejmym zainteresowaniem i odwdzięczył się pytaniem:
–
Skręca cię z zazdrości czy boisz się konkurencji?
Na
moment mnie zatkało, głównie dlatego, że utrafił w sedno. Z obu stron. Cholera,
koniec końców w tej gromadzie byli całkiem znośni faceci... Ponieważ szatnia
zaczęła się zapełniać ludźmi, nakazałem mu szeptem:
–
Bierz rzeczy i idziemy do samochodu. Bez zmieniania ciuchów, natychmiast.
Andrzej
już sięgał po swoje rzeczy, ale moje słowa podziałały na niego jak płachta na
byka – co powinienem przewidzieć i co pewnie bym przewidział, gdyby
wcześniejsza uwaga nie zablokowała mi logicznego myślenia. Teraz wyprostował
się, spojrzał na mnie złośliwie i oświadczył:
–
Muszę się przebrać.
–
Nie musisz – naciskałem. Czułem już te spojrzenia, które będą mu pomagały się
przebierać, i trafiał mnie szlag.
–
Owszem, muszę – powtórzył kpiąco i zdjął koszulkę. Miałem ochotę dać mu w łeb.
Ściągnął spodnie. Popatrzyłem na niego morderczo, gdy się wyprostował; jeżeli
spróbuje ściągnąć gacie, zapowiedziałem sobie w duchu, to spuszczę mu taki
łomot, że nie wstanie. Nie zrobił tego, ale uśmiechnął się po swojemu i
zafundował mi kolejne przybliżające zawał stwierdzenie: – Właściwie powinienem
najpierw wziąć prysznic.
–
W domu – wywarczałem wściekle. To moje warknięcie musiało być dosyć głośne, bo
w szatni na moment zrobiło się cicho. Albo ja już nic nie słyszałem, bo byłem
bliski furii. A Andrzej nie odrywał ode mnie wzroku ani nic nie mówił, tylko
jego uśmiech robił się coraz szerszy i coraz wredniejszy.
–
No dobra – powiedział wreszcie, odwrócił się i całkiem szybko się ubrał. Nie do
końca mu dowierzałem, więc wyciągnąłem go z tej szatni jak najszybciej i
władowałem do samochodu.
Andrzej
przez większość drogi powrotnej milczał, tylko palił i co chwila zmieniał
stacje, aż w końcu zupełnie wyłączył radio. Odgłosy pracującego samochodu i
dźwięki z ulicy działały uspokajająco, więc zdołałem ochłonąć. Zauważyłem, że
to paskudne bydlę się uśmiecha, z takim perfidnym zadowoleniem.
–
Co cię tak bawi? – nie wytrzymałem wreszcie.
Nie
spojrzał na mnie; z uśmiechem obserwował obracanego w palcach papierosa.
–
Ty – odpowiedział spokojnie. Uniósł papierosa do ust, zaciągnął się, wypuścił
powoli dym i powtórzył: – Ty. Bawisz mnie.
Naszło
mnie brzydkie podejrzenie, że bawię go nie tyle ja, ile to, jak reaguję na jego
zagrania. A reagowałem, niestety, tak, że rzeczywiście mógł się nieźle bawić.
Miał nade mną pewną przewagę, z której nie do końca zdawał sobie sprawę, ale
chyba właśnie dostał jeden z wyraźniejszych na tę przewagę (władzę?) dowodów.
–
To kiedy znów idziemy na siłownię? – zapytał naraz. Czułem, że wwierca się we
mnie spojrzeniem, i z całych sił starałem się zachować pokerową twarz.
–
Kiedy chcesz – odpowiedziałem. – Kiedy tylko najdzie cię ochota na bycie
rozbieranym i obmacywanym wzrokiem przez stado podstarzałych facetów.
–
Przez moment myślałem, że dostaniesz tam apopleksji – podchwycił Andrzej z
wyraźnym zadowoleniem w głosie.
–
Ja przez moment myślałem, że ściągniesz gacie, żeby poczuć się stuprocentowo w
centrum uwagi – odgryzłem się.
–
I tak byłem – stwierdził z rozbawieniem.
–
Tak, gratulacje – mruknąłem zgryźliwie. – Trzeba nie lada osobowości i
intelektualnych wysiłków, by skupić na sobie uwagę stada napalonych dziadów,
którzy mają ochotę zobaczyć, jak wyglądasz bez ciuchów.
–
Mam takie zabawne wrażenie, że skręca cię z zazdrości – powiedział bardzo
ubawionym tonem.
–
Bo skręca – warknąłem ponuro. Było mi przez moment wszystko jedno, domyśli się
czy nie domyśli, zabije śmiechem czy nie zabije, nie miałem już siły na udawanie
i słowne przepychanki.
Andrzej
przyglądał mi się przez chwilę bez słowa, z papierosem w uniesionej dłoni. W
końcu wzruszył ramionami, odwrócił się do swojej szyby i znów zapalił. W
milczeniu dojechaliśmy do domu; puściłem go pierwszego do łazienki, wypaliłem w
kuchni kilka papierosów, potem sam wziąłem prysznic i podszedłem cicho do
łóżka, pewien, że już zasnął, bo leżał na plecach z zamkniętymi oczami. Ale nie
spał – gdy się położyłem, obrócił się do mnie, uniósł się trochę na łokciu i
powiedział spokojnie, z lekkim, pozbawionym złośliwości uśmiechem:
–
Ta twoja zazdrość też mnie bawi.
A
potem wgniótł mnie w pościel i wykończył bardziej niż ćwiczenia i incydent na
siłowni razem wzięte.
Jak
na skończonego idiotę przystało, poczułem się idiotycznie szczęśliwy.
Poszliśmy
później jeszcze parę razy na siłownię, ale już się nie dałem sprowokować.
Starałem się nie patrzeć na Andrzeja w czasie ćwiczeń, a w szatni uparcie
trzymałem wzrok na linii moja torba – moje buty – moja
butelka z wodą. Nie reagowałem na te jego prowokacje, gdy się przebierał.
No
i Andrzejowi się znudziło, bo źródło rozrywki wyschło, nie było po co się
wysilać. Któregoś dnia to on pierwszy był gotów do wyjścia – zarzucił na siebie
tylko cienką kurtkę (wieczór był chłodny), założył buty i przerzucił przez
ramię pożyczoną ode mnie torbę, po czym powiedział zniecierpliwionym głosem:
–
Mógłbyś się pospieszyć?
O
mało nie wybuchnąłem śmiechem. A widzisz, draniu, teraz ci odpłacę, rozbiorę
się przy wszystkich, pójdę wziąć tu prysznic i potem będę się diabelnie długo
ubierał, pomyślałem z mściwą satysfakcją. Po czym, oczywiście, błyskawicznie
chwyciłem rzeczy i wyszedłem za Andrzejem.
Na
swoje usprawiedliwienie mogłem tylko stwierdzić, że moje rozbieranki w szatni
nie wywołałyby takiego gremialnego zainteresowania i aplauzu jak rozbieranki
Andrzeja. A pryszniców w miejscach zbiorowego użytku nigdy nie znosiłem.
Ale
poza tymi momentami, gdy wystawiał na próbę moją cierpliwość, wytrzymałość i
zdrowe zmysły, poza tymi momentami, gdy był złośliwy, wzgardliwy czy zamknięty
w sobie – były też momenty, gdy tak zwyczajnie i po ludzku dawało się z nim
porozmawiać. Jakoś częściej w łóżku niż poza łóżkiem; tak jakby dobry seks
wywoływał w nim przez chwilę ochotę na mówienie – a jeśli nie ochotę, to
przynajmniej zgodę. Gdy poza łóżkiem – czy to przy jedzeniu, czy w ciągu dnia
przy jakiejś okazji, czy w czasie weekendowych podróży – pytałem go o życiowe
plany, zbywał mnie albo kpiącą uwagą, albo krótkim „nie twoja sprawa, daj mi
spokój”. W łóżku też mnie parę razy zbył – w końcu jednak to właśnie w łóżku
dał z siebie co nieco wyciągnąć.
Któregoś
wieczoru, gdy już po seksie odsunął się i sięgnął po biało-niebieskie
opakowanie Lightów, ja się z kolei przysunąłem, wyjąłem z dłoni Andrzeja
zapalniczkę, przypaliłem mu papierosa, a po chwili zabrałem i też się
zaciągnąłem. Paliliśmy tak na spółkę przez parę minut; on leżał, wygodnie
rozciągnięty na pościeli, ja siedziałem obok, z jedną poduszką za plecami i
wsparty łokciem o drugą poduszkę, tuż za głową Andrzeja. Jego włosy łaskotały
mnie chwilami w udo.
–
Co ty chcesz robić po studiach? – zapytałem podczas którejś wymiany peta,
niezrażony tym, ile już razy zostałem pogoniony. Opłaciło się – tym razem
odpowiedział.
–
Zostanę na uczelni – oświadczył stanowczo. Właśnie tak, „zostanę”, nie żadne
„chcę zostać”, „chciałbym zostać” czy „byłoby fajnie zostać na uczelni”. Nie,
po prostu „zostanę” – zostanę i już. Bo ja tak sobie postanowiłem.
–
A będą cię chcieli? – zainteresowałem się szczerze, choć nie zdołałem zapanować
nad odrobiną złośliwego niedowierzania w głosie. Andrzej spojrzał na mnie z
politowaniem.
–
Oczywiście, że będą chcieli – odparł wyniośle, sięgnął po kolejnego papierosa i
znów zaczęliśmy wspólnie palić. – Moja profesor od poetyki – podjął naraz
zupełnie innym, rzeczowym i spokojnym tonem – powiedziała mi, że mam
niesamowity zmysł do wyciągania z tekstów tego, co w nich siedzi najgłębiej.
Pożyczyła mi parę książek na wakacje. Chcę u niej pisać magisterkę.
–
Z czego?
–
Nie wiem – wzruszył jednym ramieniem i uśmiechnął się, rozbawiony. – Z
czegokolwiek. Ze wszystkiego. Byleby z teorii literatury. To jest genialne.
Dalej
tak leżał, a ja siedziałem, patrzyłem na niego, trzymałem popielniczkę i na
zmianę podawałem albo zabierałem papierosa.
–
A potem?
–
Zrobię doktorat – odpowiedział. W jego głosie podchwyciłem coś, co brzmiało jak
rozmarzenie. – Zostanę na uczelni. Będę czytał, pisał, zrobię habilitację, będę
miał wielką własną bibliotekę i własny zakład. I – naraz spojrzał na mnie ze
złośliwym uśmiechem – długie stado młodych dup do obracania w wolnych chwilach.
–
I listę chorób wenerycznych równie długą jak to stado dup – uzupełniłem
uprzejmie. Andrzej się roześmiał.
–
Masz jakąś obsesję na tym punkcie – stwierdził z rozbawieniem.
–
Mam – odpowiedziałem poważnie. – To na moją młodość przypadła fala informacji o
AIDS, nie na twoją. Ty już z tą świadomością dorastałeś. A ja w wieku
trzydziestu jeden lat dostałem w twarz wiadomością, że jeden z moich ulubionych
piosenkarzy umarł na to, a kolejni mają czy mieli albo AIDS, albo HIV. I to
było trochę przerażające, wyobraź sobie.
Andrzej
spoważniał i przez chwilę milczał, w końcu wzruszył ramionami.
–
Zabezpieczam się – powiedział wreszcie.
–
Jak my wszyscy – mruknąłem i zdusiłem niedopałek w popielniczce. – I jak my
wszyscy nie masz gwarancji.
Obserwował
mnie przez dłuższą chwilę bez słowa.
–
A właściwie ilu ty miałeś facetów? – zapytał nagle ze szczerym zainteresowaniem.
–
Na pewno mniej niż ty – uciąłem. – Nie zamierzam liczyć, zresztą nigdy nie
liczyłem. Ty sobie liczysz?
Uśmiechnął
się dziwnie.
–
Liczysz – stwierdziłem na podstawie tej miny. – No to się pochwal, młody, ilu?
W
gruncie rzeczy nie byłem pewien, czy chcę wiedzieć. Andrzej pokręcił głową.
–
Przestraszyłbyś się tej liczby – mruknął z tym niezbyt przyjemnym grymasem na
ustach.
–
Jakoś mogę w to uwierzyć – zgodziłem się z pewną ulgą. – I co, to też twoje
marzenie? Pobić rekord Guinnessa w liczbie zaliczonych facetów?
Prychnął
cicho.
–
Mam lepsze marzenia – odpowiedział. – Seks to po prostu rozrywka, a nie żadne
marzenia.
–
Tylko rozrywka? – podchwyciłem. – Nie marzy ci się wielka miłość do grobowej
deski?
Popatrzył
na mnie ze zdziwieniem i rozbawieniem.
–
Nie – odpowiedział tak, jakby to było oczywiste. – Ja już mam wielką miłość do
grobowej deski. Literaturę. To mi wystarczy.
–
A ludzie? – przypomniałem mu po raz kolejny.
–
A po co mi ludzie? – odciął się pyszałkowato swoim standardowym tekstem.
Przesunąłem ręką po ciemnych włosach, tak zabawnie kontrastujących z jasnym
kolorem poduszki.
–
Boję się, że ty się któregoś dnia obudzisz z kompletną pustką wokół siebie –
powiedziałem pod wpływem jakiegoś impulsu. – I nie będziesz już umiał nawiązać
jakiegokolwiek ludzkiego kontaktu z ludźmi.
Andrzej
się skrzywił.
–
A potem pokryję się cały łuskami, wyrośnie mi druga głowa i zacznę ziać ogniem
– wyliczył ze zniecierpliwieniem. – Daj mi spokój. Jeżeli miałbym wybierać, to
z dwojga złego wolę łuski niż towarzystwo głupich ludzi.
–
Życzę ci tej drugiej głowy – oświadczyłem. – Oby miała równie paskudny język,
jak pierwsza, dostaniesz wreszcie za swoje.
Nie
wytrzymał i roześmiał się krótko. Ale, oczywiście, musiał mieć ostatnie słowo.
–
Miałbym wtedy wreszcie rozmówcę na poziomie – powiedział. Nie skomentowałem,
tylko wyjąłem kolejnego papierosa z paczki, wetknąłem go Andrzejowi w usta i
przypaliłem. I na tym skończyliśmy pierwszą konkretną rozmowę o jego planach.
Wróciłem
do tematu parę nocy później i wracałem jeszcze parę razy, z różnym skutkiem;
koniec końców udało mi się jednak stworzyć z mniej lub bardziej konkretnych i
szczegółowych uwag jakiś w miarę całościowy obraz: poza marzeniami Andrzeja (o
których już nic więcej nie chciał dodać) również tego, jak był odbierany przez
przynajmniej niektórych swoich wykładowców (tu rozgadał się znacznie chętniej).
Cenili
go. Bardzo go cenili. Profesor od poetyki pożyczyła mu parę książek i
zaproponowała napisanie jakiejś recenzji do szczecińskiego czasopisma
literackiego, paru prowadzących podczas zajęć zwracało się głównie do niego, co
nie dziwi, skoro on jako jeden z niewielu albo i jedyny wiedział, o czym mowa i
miał coś sensownego do powiedzenia na temat książki czy tekstu. Wszyscy
wykładowcy, których lubił i na których opinii mu zależała, doskonale go
pamiętali z nazwiska, z imienia, z ocen, z dyskusji na ćwiczeniach, z pytań na
wykładach. A jednego magistra, takiego, co to ledwo się obronił i prowadził
swój pierwszy w życiu przedmiot, Andrzej na ćwiczeniach dosłownie zgniatał na
miazgę. Co tydzień. Biedny chłopaczek skręcał się, ledwo wszedł do sali, i nie
zwracał uwagi na resztę grupy, tylko wpatrywał się w Andrzeja niczym zając w
węża.
(–
W żmiję – poprawiłem go wtedy. – Żmija idealnie do ciebie pasuje. Aż dziwne, że
nie masz rozdwojonego na końcu języka, żeby móc jeszcze lepiej wszystkich
kąsać.
–
Też żałuję – odpowiedział ubawiony).
Jednym
słowem, był na swoim roku najlepszy. W każdym razie z historii i teorii
literatury oraz z zagadnień kulturoznawczych, bo gramatyka go nie interesowała,
choć dobrze sobie z nią radził. Ale w tym, co dla niego było kwintesencją
literatury – był najlepszy w grupie, najlepszy na roku. To wszystko, co
dotyczyło historii i teorii – szczególnie teorii – literatury, chwytał w mig.
Nie miał pojęcia, jak ktoś może tego nie rozumieć. Dla niego było to jasne,
było logiczne, było oczywiste. Był stworzony do zajmowania się tymi rzeczami. I
jego wykładowcy doskonale to widzieli.
Tak
w każdym razie brzmiała wersja Andrzeja.
Na
ile się przechwalał? Nie mam pojęcia. Ale rzeczywiście parę razy w ciągu
wakacji wybrał się na uczelnię z jednymi książkami i wrócił z innymi, podpisanymi
tym samym nazwiskiem albo opatrzonymi tą samą pieczątką zakładu teorii
literatury. Rzeczywiście po trochu pracował nad jakimś tekstem – okładał się
wtedy stertą książek, w tym jedną pooklejaną na wszystkie strony
samoprzylepnymi karteczkami, na których nabazgrano jakieś uwagi. Sesję zdał
świetnie, w tym dwa egzaminy w zerówkach, a z trzeciego był zwolniony.
Podejrzewałem, że w jego opowieściach „ach, jaki jestem genialny” musiało tkwić
sporo prawdy. Z drugiej strony, na pewno miał jakieś słabe punkty, słabe
momenty, tylko oczywiście za nic by się do nich nie przyznał.
Jeszcze
parokrotnie próbowałem wrócić do kwestii rodzinnych. Andrzej w ciągu wakacji
kilka razy pojechał do domu, na dzień czy dwa. Wyraźnie nie miał ochoty, ale,
jak kiedyś stwierdził, pieniądze na życie same się nie przywiozą. Nie było to
do końca ścisłe, bo regularnie dostawał przelewy na konto w banku, więc sądzę,
że po prostu rodzice chcieli go od czasu do czasu zobaczyć. Poza tym
podejrzewałem, że matka dawała mu też jakieś pieniądze ekstra, w ogóle
wyglądało na to, że starała się dogodzić Andrzejowi na wszystkie strony. Z tych
wypraw do domu zawsze coś przywoził – a to jakieś ciasto, a to w słoiku coś, co
wyglądało dziwnie, ale było smaczne i co nazywał łazankami, a to piękny, granatowy,
zrobiony na drutach sweter.
–
Nie jest na to trochę za gorąco? – roześmiałem się wtedy. Andrzej wzruszył
ramionami, schował prezent do szafy i wrócił do kuchni.
–
Wytłumacz to mojej matce – mruknął i zaczął grzebać w lodówce. – W najgorsze
upały martwi się, czy nie marznę. Gdzie są jajka?
–
Matki takie są – stwierdziłem. – Nie ma. Wczoraj się skończyły. Zapomniałem
kupić.
–
Fajnie – burknął. – Chciałem jajecznicę.
–
Zjedz to, co przywiozłeś – poradziłem, wskazując na kolejny słoik z łazankami.
Andrzej popatrzył na słoik, na mnie i znów na słoik.
–
Jadłem to przez cały weekend – powiedział znękanym głosem. – Nie mogę już na
nie patrzeć.
W
końcu się poświęciłem i skoczyłem do całodobowego. Gdy wróciłem, Andrzej
wyjadał zawartość słoika. Stuknąłem go lekko w głowę pudełkiem z jajkami.
–
Po cholerę ja się po nocy tłukę do sklepu, skoro teraz żresz to, czego niby nie
chciałeś żreć? – spytałem z irytacją.
–
Jestem głodny – odpowiedział ponuro. – Strasznie długo ci zeszło.
–
Spotkałem znajomego – wyjaśniłem, wyciągając patelnię. – No wiesz, ja w
przeciwieństwie do ciebie mam znajomych i rozmawiam z ludźmi – dorzuciłem
złośliwie. Wzruszył ramionami, oparł głowę o ścianę i przymknął oczy. –
Zmęczony?
–
Yhym. Cudowne podróże cudownym PKP – wymruczał wyjaśniająco. – Połowa drogi na
stojąco w korytarzu, druga połowa na siedząco pomiędzy starym, gadającym o
komunie dziadem a wrzeszczącym i plującym kanapkami bachorem.
–
Dobrze ci tak – stwierdziłem z satysfakcją. Andrzej, najwyraźniej wbrew sobie,
uśmiechnął się lekko.
–
Tak myślałem, że cię to ucieszy – rzucił. – Jeść.
–
Jeść się robi – zapewniłem znad patelni. Dopiero gdy podałem mu tę jajecznicę i
usiadłem naprzeciwko, z herbatą i papierosem, bo sam już byłem po kolacji,
dodałem: – Gdybyś dał znać, kiedy będziesz wracał, to podjechałbym po ciebie na
dworzec.
–
Odwiozłeś mnie na wyjazd, może wystarczy – odpowiedział, nie odrywając wzroku
od talerza. – Jak masz takie niewyżyte instynkty opiekuńcze, to skombinuj sobie
zwierzaka.
–
Mówię po prostu, że nie byłbyś taki zmęczony – wyjaśniłem spokojnie, bo tak
naprawdę zamierzałem poruszyć inny temat. – A jak w domu?
Rzucił
mi krótkie, mało przyjazne spojrzenie. W takich momentach jak ten jego
jasnoniebieskie oczy kojarzyły mi się z dwoma soplami lodu. Takimi ostro
zakończonymi soplami, które przymierzały się do wbicia się rozmówcy prosto w
gardło.
–
W normie – odburknął i po tym popisie elokwencji wrócił do jedzenia.
–
A co powiedziałeś rodzicom? – zapytałem. – Odnośnie do twoich wakacji w
Szczecinie? Jestem po prostu ciekaw – usprawiedliwiłem się, bo znów popatrzył z
niechęcią.
–
Nic szczególnego – mruknął. – Mam wakacyjny kurs angielskiego, mam parę
dodatkowych spraw na uczelni i mam przeniesiony na wrzesień egzamin, do którego
muszę się spokojnie przygotować.
–
Z egzaminem to kłamstwo – wytknąłem. Wzruszył ramionami.
–
Cel uświęca środki. Dasz mi zjeść?
–
Jedz, jedz – powiedziałem uspokajająco. – Twoi rodzice nie byli zmartwieni, że
masz niezamkniętą sesję?
–
Powiedziałem, że wykładowca przełożył egzamin – odpowiedział obojętnie.
–
I uwierzyli?
–
Dlaczego nie? – Znów wzruszył ramionami. – Zresztą nie mają zielonego pojęcia o
studiach, uwierzą we wszystko. – W jego głosie zabrzmiało coś pomiędzy pogardą
a rozbawieniem.
–
A czym się zajmują twoi rodzice? – zapytałem; miałem nadzieję, że skoro sam
podłapał ten temat, da z siebie coś wyciągnąć.
–
Matka? Niczym. Domem – poprawił się.
–
To nie takie znowu nic, zwłaszcza gdy ma się tak uroczego synalka –
powiedziałem kwaśno. Uśmiechnął się tylko krzywo. – A twój tata?
Uśmiech
zszedł Andrzejowi z ust, zastąpiony przez jakiś niesympatyczny grymas. Odłożył
widelec na talerz, podparł podbródek na dłoni i zapytał sucho:
–
A co cię obchodzi mój ojciec?
–
Jestem ciekaw – wyjaśniłem zgodnie z prawdą. Uniósł tylko po swojemu brew. –
Chciałem się czegoś o tobie dowiedzieć – podjąłem i naraz naszła mnie pewna
myśl. – Chyba że... z jakichś powodów nie chcesz rozmawiać o swoim ojcu, bo...
no nie wiem, nie chcesz, nie ma go... – zaplątałem się głupio. Andrzej zawsze
mówił „rodzice”, jeżeli już musiał użyć innej formy niż „dom”, więc zakładałem,
że rodzinę ma kompletną. Dopiero tamtego dnia pomyślałem, że może mieć jakąś
mniej typową sytuację rodzinną. Obawiałem się, że zrobię mu przykrość przez to
kretyńskie zaplątanie. Ale Andrzej zmrużył tylko oczy i odpowiedział trochę
kpiąco:
–
Jest. Ojciec jest – po czym dodał zimno: – I to jest koniec rozmów na temat
moich rodziców, jasne?
–
Właściwie dlaczego? – odparowałem z irytacją. Wyciągnięcie z niego
jakichkolwiek informacji to naprawdę była męka.
–
Bo nie ma o czym rozmawiać – wyjaśnił sucho. – I chcę zjeść.
Więcej
wtedy z niego nie wydusiłem. Dwa kolejne wyjazdy też niewiele wniosły; raz na
moje pytanie „Czemu tak nie lubisz tam jeździć?” tylko westchnął ze
zniecierpliwieniem i powiedział: „Odczep się ode mnie i moich spraw”; po
następnym powrocie i usłyszeniu mniej więcej tego samego pytania rozkręcił się
trochę bardziej, bo aż na cztery zdania, choć mało wnoszące:
–
Bo nie lubię. Jadę tam i oni mi zawracają dupę, wracam tu i ty mi zawracasz
dupę. Mógłbyś się odwalić i dać mi papierosy? Dwa dni bez ani jednego
papierosa, myślałem, że szlag mnie trafi.
–
W domu nie palisz? – upewniłem się i podałem mu paczkę. – Czemu?
Andrzej
niecierpliwie rozerwał opakowanie i wyciągnął zębami papierosa. Gdy już się
parę razy zaciągnął i odetchnął z ulgą, powtórzyłem pytanie.
–
Moja matka dostałaby zawału, gdyby wiedziała, że palę – odpowiedział.
–
A ojciec? – wyrwało mi się. Spojrzał na mnie lodowato, wyjął papierosa,
dmuchnął mi dymem w twarz i znów się zaciągnął. Zrozumiałem przekaz: nie było
tematu. Nie było rozmowy. Nie było pytania.
No
i w sumie tyle się dowiedziałem o jego rodzinnych sprawach. Nawet nie było za
bardzo z czego budować jakichś domysłów. Podejrzewałem tylko, że z ojcem
stosunki miał raczej niefajne, skoro nie chciał o nim rozmawiać; z matką musiał
chyba być w lepszym kontakcie, skoro coś mu się jednak na jej temat wyrwało,
skoro przyjmował rzeczy, które dla niego robiła, i skoro kiedyś na moją uwagę o
cieście czy tych łazankach zareagował zgodnym: „Tak, matka świetnie gotuje. I
wiecznie coś we mnie wpycha. A jak nie we mnie, to do mojej walizki”. To chyba
były najcieplejsze słowa, jakie powiedział o swojej rodzinie.
W
czasie wakacji nauczyłem go obsługiwać komputer i prowadzić samochód. Wtedy też
zauważyłem, że nie lubi przyznawać, że czegoś nie umie.
Z
komputerem to wyszło w związku z tekstem, z tą recenzją, nad którą pracował.
Notatki robił ręcznie, potem też ręcznie zaczął pisać, ale przecież nie mógł
oddać do druku tak napisanego tekstu. Poza tym strasznie bazgrolił, więc z góry
współczułem tej jego profesor, która musiałaby się przebijać przez kolejne
linijki pochylonego, zamaszystego pisma. Andrzej trzy razy zostawił mi notatkę
na stole, gdy się w ciągu dnia mijaliśmy; przy pierwszej jeszcze się jakoś
domyśliłem, że to „bazgroł – większy bazgroł – jeszcze większy bazgroł –
makabryczny bazgroł” oznacza „woda” i „dlaczego”, a skoro z kranu nic nie leci,
to najwyraźniej zakręcili wodę i mam się dodzwonić do wodociągów i sprawdzić, o
co chodzi i kiedy woda wróci (zawsze zwalał takie sprawy na mnie); ale przy
drugiej notatce za cholerę nie wiedziałem, co to ma być, nie wiedziałem nawet,
gdzie się kończy pierwsze słowo, i postawiłem ultimatum: albo Andrzej będzie
pisał drukowanymi literami, albo niech sobie wsadzi swoje kartki z informacjami
w tyłek. Niestety, jego drukowane litery też były do kitu, o czym się
przekonałem za trzecim razem.
–
Co tu niby jest? – zapytałem go wtedy ze złością, gdy tylko wrócił do domu, i
prawie wcisnąłem mu notatkę w nos. Odsunął się, popatrzył na kartkę, na mnie i
na kartkę.
–
Dzwonili do ciebie z pracy – powiedział znudzonym tonem. – Mówili coś o jakiejś
Gerdzie. Czytać nie umiesz?
–
Ty nie umiesz pisać – zdenerwowałem się. – Wiesz co, umówmy się, nie zostawiasz
mi więcej żadnych notatek, bo prędzej mnie kurwica strzeli, niż odczytam, co ty
tu nabazgrałeś. A co z tymi gerdami? No, z zamkami – wyjaśniłem. – Nie Gerda,
tylko zamki marki Gerda, co z nimi? Miały dziś dojechać, co z nimi?
–
Masz napisane – uśmiechnął się wrednie. – Przeczytaj sobie. Albo zadzwoń.
Tamten facet tak seplenił, że i tak nie dało się nic zrozumieć.
W
ten sposób notatki od Andrzeja do mnie zakończyły swój krótki i nieczytelny
żywot.
Któregoś
dnia, gdy zrobił sobie przerwę w pisaniu, zapytałem, czy nie byłoby mu
wygodniej pisać albo chociaż przepisać tego na komputerze. Na stwierdzenie „Nie
mam komputera” zaoferowałem swój. Teoretycznie to był komputer służbowy, w
praktyce używałem go do wszystkiego – czyli i tak głównie do pracy, poza tym
grywałem w jakieś zainstalowane na twardym dysku gry, głównie w układanie kart,
gdy się chciałem odprężyć. No i notowałem sobie w jednym pliku tytuły
interesujących książek z zakresu udanej komunikacji, nowoczesnego zarządzania i
skutecznego przywództwa w biznesie, a w drugim co ciekawsze cytaty z każdej
przeczytanej pozycji.
Andrzej
na moją propozycję zareagował mało entuzjastycznie, ale dał się posadzić przed
komputerem i dopiero gdy chciałem go zostawić samego, wydusił z czymś, co
brzmiało jak pretensja:
–
Nie umiem tego obsługiwać.
–
Sorry, nie pomyślałem – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Pokażę ci, to proste.
Chyba
się trochę obraził na tę uwagę, jeszcze bardziej obrażony wydawał się, gdy
objaśniałem mu kolejne funkcje poszczególnych programów – skrzyżował wtedy ręce
na piersi, odchylił się trochę na krześle i patrzył na komputer i na mnie
wyjątkowo nieżyczliwie; ale obserwował i słuchał uważnie, a potem, gdy oddałem
mu mysz i klawiaturę, całkiem sprawnie sobie poradził z założeniem własnego
pliku i przepisywaniem tekstu. W ciągu kolejnych dni musiałem mu jeszcze parę
razy coś podpowiedzieć; wprawdzie sam o to pytał, ale na wyjaśnienia reagował
zniecierpliwionym „Dobrze, dobrze, już wiem”; gdybym go trochę mniej znał,
pewnie bym się zirytował, ale ponieważ znałem, postanowiłem sam go zirytować i
nie dać się wyprowadzić z postawy „jestem życzliwym objaśniającym”.
Po
kilku dniach już nie potrzebował mojej pomocy. Początkowo wprawdzie pisał
kiepsko, bo stukał w klawiaturę tylko wskazującymi palcami, ale z czasem zaczął
nabierać wprawy. Wyraźnie podobała mu się możliwość przeniesienia własnej
recenzji do komputera; w którymś momencie, gdy o to zapytałem, przyznał, że w
takiej formie lepiej się czyta i poprawia. No i przyjemniej będzie oddać
wykładowczyni wydruk, a nie manuskrypt.
–
Zwłaszcza że jakby zobaczyła twoje bazgroły, i to w tak wielkiej ilości,
wywaliłaby cię ze studiów na zbity pysk – przygryzłem mu, ale tylko się
uśmiechnął i nie podjął tematu.
O
samochodzie też sam zagadnąłem; w któryś weekend, gdy jechaliśmy na te nasze
wycieczki, zapytałem Andrzeja, czy ma prawo jazdy, bo mogę go puścić za
kierownicę. „Nie mam” wymruczał tym samym obrażonym tonem, jakim wcześniej
przyznał się do nieumiejętności obsługi komputera. Nie miał prawa jazdy, nie
uczył się nigdy prowadzić samochodu, wystarczy mi? Owszem, wystarczy. Przy
najbliższej okazji skręciłem w jakąś boczną uliczkę, potem w kolejną i kolejną,
i w końcu znalazłem fajny, równy teren, mało drzew, żadnych domów ani ludzi, w
sam raz do manewrowania. Zanim Andrzej zdążył dobrze zaprotestować, siedział
już na moim miejscu, a ja mu objaśniałem podstawowe rzeczy. Trochę marudził, że
rozumie, wie i żebym już mu dał spokojnie robić swoje, potem było to samo –
niemal każdą moją uwagę, radę czy polecenie kwitował zirytowanym westchnięciem
albo znudzonym kręceniem głową, no przecież wie, rozumie, dałbym mu się skupić,
zamiast gadać jak nakręcony. Ale mimo to słuchał. I robił, co mówiłem. I wyraźnie
sprawiało mu to frajdę. Nawet nieźle sobie za pierwszym razem poradził;
wprawdzie miałem ubaw, ilekroć gasł mu silnik, bo albo za późno przycisnął gaz,
albo za szybko puścił sprzęgło, ale i tak było dobrze, a ja starałem się w
miarę możliwości ukryć rozbawienie. Zresztą w pewnej chwili, gdy silnik znowu
zgasł, Andrzej nie wytrzymał i sam się roześmiał.
–
Może wysiądź i pchaj, będę miał przynajmniej stałą prędkość – zaskoczył mnie
rzuconą pod własnym adresem kpiącą uwagą. Był w naprawdę dobrym humorze. Potem,
gdy na powrót zamieniliśmy się miejscami i ruszyliśmy w dalszą drogę, nic nie
mówił, ale kiedy wróciliśmy do domu i zaparkowałem, zaskoczył mnie jeszcze raz.
Bo podziękował. To było krótkie, rzeczowe „Dzięki za tę ćwiczeniową jazdę”, po
którym zaraz wysiadł i ruszył sam do domu, nie czekając, aż zamknę samochód –
ale było, wysilił się na te słowa z własnej woli i powiedział je całkiem
sympatycznym tonem.
Powtarzaliśmy
potem te lekcje w miarę regularnie. Andrzej szybko łapał, w czym rzecz, i
dobrze mu szło; gorzej, że naprawdę ciężko się go uczyło, bo nowych wskazówek
słuchał niecierpliwie i chyba trochę z irytacją, że ktoś go poucza, a w czasie
samej jazdy wściekał się, gdy mu coś nakazywałem albo go poprawiałem, na
przykład gdy po kolejnym nieudanym wrzuceniu biegów położyłem mu rękę na dłoni
i wraz z nim zacząłem te biegi przerzucać, w końcu zaczęliśmy się tak szarpać,
że przy ponownym uruchamianiu Andrzej ruszył na trójce i obaj aż jęknęliśmy,
gdy wokół rozniósł się paskudny smród jakby przypalonej opony.
–
Gratulacje – warknął Andrzej. – Chcesz sobie rozwalić skrzynię biegów? Daj mi
spokojnie ćwiczyć.
–
Próbuję ci pokazać, jak to robić – odpowiedziałem, też wkurzony.
–
Dużo mi da twoje trzymanie za rączkę – burknął, znów uruchomił samochód i znów
za szybko puścił sprzęgło. – Cholera. No i mnie rozproszyłeś. Wielkie dzięki.
Przestań się wtrącać.
Nie
skomentowałem. Wyglądał jak duży, rozzłoszczony dzieciak, który nie chce
przyznać, że sobie nie radzi, bo przecież jest taki dorosły – kompletnie mnie
tym rozbroił. Ograniczyłem się więc już tylko do wskazówek ustnych. Nie
chciałem psuć mu zabawy.
Dużo
się przy mnie nauczył, myślę, że nie pochlebiam sobie nadmiernie tym
stwierdzeniem. Co prawda nie wjeżdżaliśmy na normalne ulice, ale czasami, gdy
trafialiśmy na zadupiastą uliczkę, na której nikogo nie było, jechał do przodu,
do tyłu, wykręcał, parkował. Cały czas go pilnowałem i kontrolowałem sytuację,
na tyle, na ile mogłem; na szczęście Andrzej miał dość oleju w głowie, by nie
szarżować i nie robić jakichś ryzykownych numerów. Podobało mu się za kółkiem,
nawet nie starał się tego specjalnie ukryć. I nie marudził, gdy w weekendowy
poranek ściągałem go z łóżka i kazałem szybko się zbierać, zamiast wylegiwać
się z leniwym dupskiem na kanapie.
Było
fajnie.
Naprawdę
było fajnie. W łóżku. W domu. W samochodzie. W czasie wolnym, gdy się obaj
leniliśmy. W czasie wspólnych wyjść, które zdarzały się rzadko, ale jednak się
zdarzały. W czasie rozmów. Na wycieczkach. Przy posiłkach. W chwilach
mniejszych i większych napięć, jego na uczelni, a moich w pracy. Było naprawdę
fajnie.
Więc
starałem się patrzeć w przyszłość – w naszą przyszłość – optymistycznie.
Należało po prostu trochę poczekać, aż Andrzej się porządnie zadomowi w tym
naszym „razem”, i wreszcie wszystko wyraźnie, obustronnie dogadać. A potem cała
sprawa powinna iść dalej swoim rytmem, tak jak teraz, tylko jeszcze lepiej.
Bo
przecież było nam razem dobrze. Bardzo dobrze.
fot.
Pexels
Wzięłam z Ciebie przykład i zaczęłam czytać w drodze. Miałam do przetrwania dziewięć godzin podróży pociągiem, więc bez namysłu się za to zabrałam. Sięgnęłam po najnowszy tekst, bo mimo wszystko bateria w telefonie musiała mi wystarczyć na pół dnia, więc nie mogłam jej nadmiernie eksploatować.
OdpowiedzUsuńNa początek – dziękuję bardzo za dedykację. Cieszę się, że te rozmowy nie pomogły tylko nam, mnie i Verry. Dzięki pisaniu krótszych form blog cały czas „żyje”, a więc myślę, że dobrze wybrałaś. A co do strony na Facebooku – jestem jak najbardziej za! Zakładaj, żebym mogła lajknąć i to z czystym sumieniem. Jak dla mnie (a ten tekst tylko utwierdził mnie w przekonaniu) jesteś jedną z najlepszych polskich autorek literatury LGBT i nie mam na myśli tutaj tylko tych blogowych.
Po pierwsze zaznaczę, że nie lubię długich opisów. U nikogo. U Ciebie też trochę tego omijałam, ale przyznam szczerze, że Twoje opisy wcale mnie nie zraziły. Są dokładne, budują świat, przedstawiają bohaterów z różnych stron. Najbardziej jednak podobały mi się opisy Szczecina. Nie znam miasta, byłam tam tylko raz na wystawie psów, więc się nawet po nim nie rozglądałam, ale teraz żałuję. Zawsze podobało mi się, gdy autorzy tak przedstawiają miasta, że aż zachciewa się do nich pojechać. Przez Ciebie zatęskniłam też trochę za polskimi klimatami i będę musiała namówić Verry, by pochylić się nad jakimś krakowskim opowiadaniem.
Wracając do opowiadania, nie myślałam, że aż tak się w nie wciągnę. Telefon zaczął mi już pikać, że słaba bateria, to złapałam za laptopa, byleby doczytać.
Pokochałam Remigiusza. Andrzeja mniej, nie lubię takich osób, trochę mnie powkurzał swoją nadętością, perfekcją i tymi swoimi kpiącymi uśmieszkami. Ale wracając do Remka, to imię jest cudowne! Jak on może się go wstydzić? Remigiusz, Remek, Remik, wszystkie warianty tego imienia są tak cholernie urocze, że aż mam ochotę faceta trzepnąć w łeb za jego gadanie. Remigiusz brzmi tak dostojnie, że nawet kiedyś pomyślałam, że mogłabym tak nazwać dziecko. Niestety, teraz w tym starciu wygrywa Maksymilian.
Podoba mi się to, że wszystko piszesz z perspektywy starszego geja. Nie mamy tutaj żadnego młodego byczka na wydaniu. No i poruszyłaś faktyczny problem – starsi homoseksualiści nie są mile widywani w takich klubach. Ba – nie są nawet mile widywani na grupach facebookowych, na których geje szukają swoich drugich połówek. Prym wiodą młodzi chłopcy, jak starszy coś napisze to od razu jest ignorowany albo wyśmiewany. Przykre, ale prawdziwe.
UsuńWracając – przez to, że piszesz z perspektywy czterdziestolatka, mam wrażenie że opowiadanie jeszcze bardziej „żyje”, bo świetnie opisujesz świat takim, jaki widzi je dorosły chłop.
I, nie będę ukrywać, jego związek z młodziutkim pierwszorocziakiem cholernie mi się podoba. Jakoś lubię duże różnice wieku.
I chociaż Andrzej nie złapał mnie za serce, muszę ci przyznać, że jest bardzo realistyczny. Cholernie ambitny, chamski, ale ma jakieś tam ludzkie odruchy. Odstawiając moje lubienie/nielubienie postaci, Andrzej i tak mi się podoba jako kreacja. Bo wzbudza emocje. W pewnym momencie miałam ochotę złapać Remigiusza za ramiona i krzyknąć, żeby zostawił tego zarozumiałego dupka. Remek robił przy nim wszystko, kawki, śniadanka, podwoził do szkoły, dał mieszkanie, młody nie potrafił się nawet odwdzięczyć, strasznie irytujące. I może przez to tak go nie lubię, bo Remigiusz staje na głowie i w zamian nie dostaje nic, prócz tego świętego przyzwolenia na przebywanie w blasku chwały Andrzeja. Nigdy nie rozumiałam tego typu układów w związku, może dlatego, że wierzę właśnie w układ wygrana-wygrana (podzielam stanowisko Remka, mój kierunek studiów tego wymaga).
Będę czekać na drugą część, bo strasznie mnie tym pierwszym rozdziałem zachęciłaś. Swoją drogą, jeżeli to dla Ciebie mała partia tekstu, to czytelnicy muszą mieć z Tobą dobrze, kiedy wrzucasz im te „duże” :D.
Ach i tak na marginesie – spokojny akademik w czasie sesji? Gdzie niby?! Tylko raz trafiłam do akademika, w którym nic się nie działo... totalnie nic się nie działo, nawet w juwenalia, nawet w trakcie roku akademickiego, w piątek wieczorem o 22. Cisza jak makiem zasiał. No ale co się dziwić, jak w tym akademiku był żłobek?
Ogromnie się cieszę, że mogłam Ci umilić taką długa podróż :)
UsuńTa pogawędka o długości tekstów i częstotliwości wrzucania naprawdę mi pomogła; i jestem zadowolona, że ten tekst podzieliłam (zwłaszcza że ogromnie mi się podobają tytuły obu rozdziałów i cytaty, jakie do nich znalazłam). Chciałabym, żeby "Musivum" żyło, i żeby żyło częściej niż raz w miesiącu (a na pewno nie rzadziej).
Dzięki, dobrze wiedzieć, że popierasz :) Myślę, że założę, w najbliższych dniach do tego usiądę. Koniec końców, nie stracę na tym, mogę za to zyskać.
I wielkie, wielkie dzięki za taki piękny komplement :)
Skoro opisy miasta sprawiły, że nabrałaś ochoty na zobaczenie Szczecina, to czuję satysfakcję. Krakowskie opowiadanie popieram ("Świadomość" przecież się tu wpisuje!), polskie klimaty są fajne. Kiedyś ich nie lubiłam na blogach, teraz - lubię ogromnie.
Lubię Remigiusza, ale nie myślałam, że może wzbudzić aż taką sympatię, to świetnie :) Imię jest ciekawe, chociaż nie należy do moich ulubionych; ponieważ jednak przez ponad dwa lata ten tekst nosił tytuł roboczy, który brzmiał właśnie "Remigiusz", zżyłam się z imieniem bohatera bardzo mocno.
Co do Andrzeja - zgadzam się, jest paskudny. Jeśli najdzie Cię ochota sięgnąć do innych tekstów, sama zobaczysz, jak bardzo paskudny. A jednak dobrze mi się "Tylko na chwilę" pisze i często się uśmiecham - chyba przez to, że Andrzej jest paskudny aktywnie, z pyskowaniem, działaniem i różnymi sprawami, które mnie mogą wkurzać, ale nie dołują, nie mają posmaku depresyjnego. Poza tym jest w nim kilka elementów, które mnie fascynują, co wcale nie przeszkadza mi powtarzać za każdym razem, gdy się z nim stykam: jesteś parszywym i nadętym dupkiem. Nie, żeby się przejął.
Na Queer.pl ukazał się parę lat temu artykuł jakiegoś bardziej znanego działacza czy wyoutowanego "geja publicznego" - była to wypowiedź na temat "jak po trzydziestym piątym roku życia przestałem istnieć jako gej". Do trzydziestych piątych urodzin, stwierdzał autor, zaczepiali go młodsi i starsi mężczyźni, był fajnym ciachem do wzięcia etc.; a po skończeniu trzydziestu pięciu lat jakby nagle zniknął, nagle przestał być kandydatem na randki czy do czegokolwiek innego. W ogóle zaczął się czuć niewidoczny, tak jakby przekroczenie pewnego wieku oznaczało, że jego już nie dotyczą pewne potrzeby, problemy etc. Mocno mi zapadł w pamięć ten tekst (muszę go wygrzebać) i nieraz powracał podczas pracy z Remigiuszem. Patrzenie na świat oczami Remigiusza okazało się ciekawe - i wielokrotnie zmuszało do szperania w Internecie, sprawdzania różnych spraw, pilnowania się: dla mnie pewne rzeczy są oczywiste, ale dla niego nie, ja słabo pamiętam stan techniki czy nastrojów społecznych w roku 2000 (kończyłam wtedy podstawówkę), dla niego to połowa jego życia, on dobrze siedzi w tych momentach,których ja, jeszcze dzieciak, mogłam nawet nie zauważyć. O, przy siłowni na przykład zrobiłam porządniejszy przegląd wiadomości, i tak dowiedziałam się, że w Szczecinie pierwsza siłownia powstała chyba w 1991, co mnie całkiem miło zaskoczyło. A ten Duet, od lat zamknięty, mijam często, gdy jestem na deptaku. Pokolenie moich rodziców wspomina Duet niczym legendę.
Dopiero teraz uświadamiam sobie wyraźnie, jak się dobrze bawię w tym tekście dzięki Remigiuszowi.
Ogromnie się cieszę z Twojego odbioru Andrzeja - skoro jako człowiek wkurza, a jako postać się podoba, to naprawdę wspaniale.
UsuńCo do akademika, to musiał być jakiś krótki moment przed sesją (bo Andrzej się wprowadził w pierwszej połowie czerwca), gdy akurat się na chwilę uspokoiło i zwiodło Andrzeja. Ot, jeden wieczór bez imprezy, a ten biedny naukoholik pomyślał, że już ma spokój :D
(Żłobek w akademiku? Nie wiem, komu współczuć, studentom czy dzieciom :D)
No nie, ten rozdział rzeczywiście nie jest małą partią tekstu, ale w porównaniu z potencjalnym opublikowaniem całego tekstu naraz - jednak jest mniejszy. I zdecydowanie łatwiej się operowało na kawałku niż na całości. Teraz siedzę w połowie drugiego i gdy powstaje kolejna strona, nie dopada mnie taka zirytowana myśl "No ile jeszcze? Kolejna strona i kolejna, ja tego nigdy nie skończę!".
Następne zatem dłuższe teksty - zdecydowanie podzielone na krótsze kawałki.
Wielkie, wielkie dzięki za taki piękny i długaśny komentarz! :) Ogromnie się z niego cieszę.
Tak się w nich wciągnęłam, że chcę ich więcej. Poleć mi jakieś opowiadanie z nimi, w wolnych chwilach sobie poczytam, bo naprawdę uważam, że Twój warsztat jest świetny. Nie chcę Ci za dużo słodzić, ale właśnie rozmawiałam z Verry i stwierdziłam, że to było najlepsze opowiadanie blogowe jakie czytałam. :)
UsuńRemigiusz, niestety, pojawia się tylko tu (przynajmniej na razie - o Lali też kiedyś myślałam ";postać tylko do >>Kumpla<<", a potem władowała mi się w kolejny tekst, a teraz zażądała własnego, osobnego. Bohaterowie mi się szarogęszą...).
UsuńTekst tylko o Andrzeju - jeszcze młodszym - to "Czwarte uderzenie" (w głównych). Ale Andrzej pojawia się też, wprost lub wspominkowo, w innych tekstach, bo też takie jest założenie "Musivum" - w różnych miejscach znajdziesz różne rzeczy na temat różnych osób. Więc po prostu będę po cichu liczyć, że krok po kroku, w wolnych chwilach, przeczytasz całość :D Bo na przykład jestem ogromnie ciekawa Twojego odbioru Wiktora, Olgi, Michała albo Agnieszki. I reszty gromady.
Dziękuję za takie wspaniałe stwierdzenia! :) Trochę słodyczy z samego rana przyda mi się na dobry rozpęd do pracy :D
Jeju, chyba nigdy wcześniej nie dostałam żadnej dedykacji i tym bardziej cieszy mnie ten fakt ze względu, że to właśnie od Ciebie dostałam pierwszą w swojej karierze bloggerowej (chociaż "kariera" to słowo bardzo przegięte).
OdpowiedzUsuńSzkoda mi Remigiusza, szkoda mi go dlatego, że jest tak beznadziejnie zakochany i łapie w zęby wszystko co Andrzej mu rzuci bardziej i mniej świadomie, a z drugiej strony jestem z nim, bo dobrze jest mieć w życiu coś co cię cieszy, nawet jeśli jest to radość jednostronna. Andrzeja najczęściej widzimy jak egoistycznego buca, którego nie obchodzi nikt i nic poza jego książkami, notatkami, studiami i ogólnie wszystkim tym, co można podpisać etykietką "Andrzej", ale mimo wszystkich zgrzytów on nadal jest ludzki i ma równie ludzkie problemy (chociażby ten z ojcem, najpoważniejszy). Andrzej jest trudny, do Andrzeja dociera się długo albo wcale i trochę mnie on martwi, pomijając jego turbobucerę to naprawdę ciekawa postać, taka przesiąknięta doświadczeniem i życiem. Jestem ciekawa jak się znajomość z Remkiem potoczy, z pewnością nie będzie to żadna big love story, ale z pewnością wniesie dużo do jego życia. Jeszcze raz dziękuję za dedykację i życzę Ci jak najwięcej wena, musisz nam rozjaśniać zbliżające się październikowe, deszczowe dni :D
PS. Niebawem odezwę się na poczcie!
W takim razie ja się cieszę, że jako pierwsza mogłam Ci coś zadedykować :)
UsuńMnie też jest chwilami szkoda Remigiusza (a chwilami przypomina mi się stwierdzenie Julka - odnośnie Olka i Wiktora - że za największymi bydlakami biegają najfajniejsi faceci, a ci porządni mogą się w nos pocałować, i wtedy jestem trochę podirytowana). Cieszę się, że mimo całej swojej turbobucery (cudowne określenie!) Andrzej nadal pozostaje ludzki. Podoba mi się to, jak go widzisz - jako człowieka już jakoś doświadczonego, trudnego, do którego dotarcie albo trwa długo, albo okazuje się w ogóle niemożliwe. Zależało mi, aby taki właśnie był - a jednocześnie aby został w nim pewien margines na ewolucję wraz z upływem czasu i z kolejnymi doświadczeniami.
Sądzę, że już niedługo będę mogła zamieścić drugi rozdział i pokazać, jak wyglądała dalej znajomość z Remigiuszem. I mam nadzieję, że zdołam rozjaśniać te nadchodzące jesienno-zimowe dni oraz wieczory :)
PS Niedługi Ci odpiszę!
Tak naprawdę pisząc komentarz zaczęłam od Andrzeja, ale! Najpierw Remek.
OdpowiedzUsuńJuż po drugim akapicie pomyślałam: zakochałam się. Nie tego się spodziewałam. Ale w żadnym wypadku nie jestem rozczarowana. Jestem urzeczona i zafascynowana. Remigiusz w pełni przekonuje mnie swoim zachowaniem i podejściem do życia. Jego "staroświeckość" jest odświeżająca, bo mało się już spotyka takich facetów, którzy do tego nie trwają uparcie przy swoim i nie traktują odstępstw (przejęcia kontroli) jako ujmy na męskim honorze. Jest jednak równica między napompowanym maczo a dżentelmenem. Jego podejście do wieku nieco irytuje, ale łączę to z branżowym stereotypem jak najbardziej funkcjonującym w niektórych kręgach. Rozczula mnie swoim stopniowo zmieniającym się stosunkiem do Andrzeja. I trochę mi go żal. Trochę; tkwi w zawieszeniu na własne życzenie, sam siebie przekonuje, że to, co ma, mu wystarcza i lepiej nie ruszać, bo może akurat wszystko samo dobrze się ułoży. Nie widzę w tym jego winy - bo to ludzkie i często tak po prostu jest: układa się, ale w tym przypadku wiele znaków na niebie i ziemi, to jest w zachowaniu Andrzeja, wskazuje, że wcale tak łatwo nie będzie. Nie jest w tej relacji stroną pokrzywdzoną, bo przecież również wynosi z niej to, czego akurat w danym momencie szukał i czego potrzebował. Niespodziewane pojawienie się głębszego uczucia komplikuje sprawę. A przecież gdyby tego uczucia nie było, gdyby Remek (nikt nigdy nie zaproponował zdrobnienia: Remi?) był innym człowiekiem, to nawet taka banalna sytuacja jak ta z siłowni utwierdziłaby go w przekonaniu, że wręcz przeciwnie, jest wygrany: oto inni "podstarzali amanci" (grrr, aluzja do wieku) chcą tego, co jego, tym bardziej, że akurat teraz to "jego" jest "jego" na wyłączność. Tyle że w tej sytuacji, jaka zaistniała, nie widzę ani wygranych ani przegranych - ani w rozumieniu Andrzeja, ani Remigiusza (chociaż i tak czekam na podsumowujące - do końca szczere lub nie - "przecież mówiłem" Andrzeja).
Cierpliwość Remigiusza jest godna podziwu. Swoją drogą, co jest takiego w Andrzeju obok bufonowatości i zadufania, co przyciąga do niego właśnie takich facetów? Jego szczęście, ale coś poza szczęściem też tu musi zadziałać, i nie mam na myśli jedynie fizycznej atrakcyjności i magnetyzmu.
No to teraz Andrzej.
UsuńPostawiłaś mi tym tekstem na głowie prawie wszystko, co do tej pory myślałam o Andrzeju, o jego związkach, nawet jego życiu zawodowym. Prawie, bo to przecież Andrzej, którego znam już od tak dawna i który od samego początku jest konsekwentny w swoim światopoglądzie, swoim zachowaniu i swoim podejściu do ludzi. Jednak zobaczyć Andrzeja w taki sposób, w jaki widzi go Remigiusz, to na zawsze zmienić sposób jego postrzegania. I nie mam tu nawet na myśli pełniejszego obrazu czy intymnego punktu widzenia kochanka. Niby to oczywiste, że na pewnym etapie życia Andrzej Weredecki był nastolatkiem, chłopakiem - ba! już go widziałam w takiej odsłonie! - jednak właśnie tutaj ta oczywistość uderzyła mnie z pełną mocą. Już nie dziecko, mimo wszystko jeszcze nie mężczyzna (takie słowa o Andrzeju?!). Nie zdziwisz się na pewno, jeżeli powiem, że urzeka mnie myśl o Andrzeju, który jednak nie jest wszechwiedzący i wszechumiejący i wciąż jeszcze musi się paru rzeczy nauczyć - i co więcej (niechętnie bo niechętnie) przyjmuje wskazówki od (niewielu bo niewielu) innych. I te chwile, gdy Remigiusza nachodzi chęć wykonania czułego gestu i gdy się powstrzymuje, bo wie, jaka byłaby reakcja...
Cenię Andrzeja za ambicję, za pracowitość, za osiąganie zamierzonych celów, za dotarcie tam, gdzie chce dotrzeć, nawet za bezkompromisowość i nie uznawanie półśrodków na swojej zawodowej drodze. Nie, nie "nawet". W tym nie ma nic złego. Niepokojąca jest obrana przez Andrzeja taktyka unikania kontaktów z ludźmi poza takimi, które spełniają jego potrzeby, ale to również samo w sobie nikomu poza nim samym krzywdy nie czyni. Bo Andrzej jest w tym do bólu szczery, nikogo nie oszukuje i nie mami, że jest inaczej. Nawet Remigiusza. To, że obawy Remigiusza o Andrzeja i jego relacje z ludźmi są słuszne, to jasne. Na tym etapie życia Andrzeja ludzie, którzy go nie lubią (niezależnie od tego, czy powody tego nielubienia podane przez niego są prawdziwe czy nie) mogą go w większości przypadków unikać bądź ignorować. I niech sobie będzie nieuprzejmy, pewny siebie, zarozumiały - nie chcę i nie mam zamiaru odmówić mu do tego prawa. Co innego rzecz jasna później, gdy pojawiają się ludzie skazani na jego towarzystwo i uzależnieni w swojej pracy / nauce / życiu od jego oceny i zdania na ich i ich spraw temat. Z pewnością takie kontakty nie należą do najprzyjemniejszych, ale ja nadal trwam przy przekonaniu o pewnej wewnętrznej uczciwości Andrzeja. (Usłyszałam właśnie Michała; ani słowa więcej na temat moich przekonań.)
(Ile razy Michał widział Andrzeja w glanach?)
Andrzej zawsze był jedną z moich ulubionych postaci i zawsze pozostanie jedną z moich ulubionych postaci. Nie tylko ze świata Musivum. Lubię go cenić i nie do końca darzyć sympatią.
Bardzo podoba mi sposób, w jaki opisana jest relacja Remigiusza z Andrzejem. Bardzo dobrze mi się czyta pierwszą osobę w Twoim wydaniu. Zwróciłam uwagę na styl, w jakim wplatasz momenty mniej lub bardziej intymne - naturalnie, po prostu, z zaakcentowanym charakterem erotycznym, ale bez wnikania w niepotrzebne szczegóły, a przy tym rzucając światło również na inne kwestie i przekonania obu panów, choć w szczególności Andrzeja. Idealnie!
Na koniec: uwielbiam Cię za przewijającą się zapalniczkę. Grasz mi na emocjach, tak bardzo! Oczywiście nie mogę przewidzieć, dokąd zmierzasz w tym tekście (trochę mogę i trochę nie mogę opanować domysłów), ale liczę na kolejny motyw z zapalniczką. TEN moment. Czy też TAMTEN moment. W głębi serca po trochu i z różnych powodów żal mi wszystkich zaangażowanych, a po trochu cieszę się i na potem, i na potem potem. Musisz wrzucić drugą część, bo za daleko wybiegam w tych moich domysłach i coraz bardziej się w nich (i w tym komentarzu) gubię! Proszę *.*
Czytam Twoje komentarze i czytam, i twarz mi się rozjeżdża w coraz bardziej głupawo-zachwyconym uśmiechu :) Czuję się tak dokomplementowana, że nawet Julek byłby nasycony (przez kwadrans).
UsuńByłam ogromnie ciekawa Twoich wrażeń z wczesnego studenckiego okresu Andrzeja (tego przedpoldkowego). I ogromnie mi się te wrażenia podobają.
Cieszę się z pozytywnego odbioru Remka; im dalej w las, tym bardziej go lubię (i coś mi się wydaje, że Remigiusz niekiedy powróci, że - jak Lala - uzyskał, jakoś tak za moimi plecami i bez mojego świadomego działania, swoje określone miejsce w musivowej przestrzeni). Wszystko, co piszesz o Remku, bardzo dobrze oddaje jego charakter. (Na marginesie, Remi ładnie brzmi!)
Co ma w sobie Andrzej? Nie mam za bardzo pojęcia. Liczę, że z kolejnymi tekstami to rozgryzę ;)
Chociaż... może jest w tym coś z fascynacji życiowo-emocjonalną niezależnością (posuniętą do skrajności) albo egocentryzmem, którego dobrą stroną jest akceptacja siebie (a złą, w tym wypadku - nieakceptacja innych), albo wyzwaniem, jakim jest zainteresowanie sobą Andrzeja na dłużej? Nie wiem.
Naprawdę tak Ci poprzestawiałam to, co myślałaś dotąd o Andrzeju? To cieszę się, że zaskoczyłam - i mam nadzieję, że nadal ma to ręce i nogi. Ciekawa jestem, co na przykład Ci przestawiłam :)
Rzeczywiście, niektórych trudno sobie wyobrazić jako dzieci, jako nastolatków, jako nieopierzone, zielone, nieogarnięte osoby, które dopiero wchodzą w życie. Też lubię tego bardziej smarkatego Andrzeja, jeszcze bardziej lubię go w okolicach pięćdziesiątki. Ale o tym później, kiedyś, w planowanych dalszych tekstach...
Podoba mi się to stwierdzenie o wewnętrznej uczciwości Andrzeja, zgodziłabym się z nią (Michał nie zna kontekstu, nie wie, skąd się wzięły pewne zachowania Andrzeja w pewnym okresie, więc nic dziwnego, że osądza całą sprawę wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń. A w glanach, o ile wiem, nigdy Andrzeja nie widział - Andrzej już w tamtym okresie nie nosił glanów. Nie pasowałyby mu do marynarki, aktówki i stopnia naukowego).
Naprawdę wspaniale wiedzieć, że ta pierwszoosobowa narracja się broni. Pierwszoosobowa jest dla mnie zwykle dość problematyczna, przede wszystkim z powodu wiarygodności. Ale do niektórych bohaterów pierwsza osoba pasuje, do innych nie. Do Andrzeja na przykład nie pasuje mi za grosz, nie umiem sobie wyobrazić jego pierwszoosobówki. Brakuje mu do tego... pewnego rodzaju dystansu do siebie, powiedziałabym. Mam wrażenie, że w jego wykonaniu tekst pierwszoosobowy wyglądałby tak: sucha lista rzeczy zrobionych, robionych i do zrobienia, własnych osiągnięć i cudzych porażek intelektualnych. I olbrzymie braki w odnotowywaniu cudzych emocji, poza tymi powierzchownymi i wywołanymi przez własne komentarze.
UsuńHm... to byłby nawet ciekawy tekst, od strony tworzenia go - i pewnie koszmarnie męczący :D
Cieszę się, że odbierasz momenty erotyczne właśnie tak, jak odbierasz - do Remigiusza za nic nie pasuje mi szczegółowa relacja "kto, komu i w jakiej pozycji", to nie ten typ - on raczej by zakładał, że to, co niedomówione, mówi więcej o erotycznym napięciu niż to, co podane na tacy. I chyba niektóre wspomnienia są dla niego zbyt istotne, intensywne i intymne, by je werbalizować. Tego, czego Wiktor nie zwerbalizuje, bo nie będzie się chciał do tego przyznać - tego Remek nie zwerbalizuje, bo nie będzie chciał sobie tego zepsuć, spłaszczyć, uzwyczajnić.
Przyznam szczerze: zapalniczka jest teoretycznie zupełnie niezamierzona, a w praktyce powraca sama. Jest coś w tym operowaniu zapalniczka, co ciągle za mną (niepalącą przecież) chodzi. I zapalniczka z "Zapalniczki" to zupełnie inna historia, a jednak jakieś zupełnie niewinne związki się pojawiają, gdy ktoś przypala Andrzejowi papierosa...
Mam nadzieję niebawem usiąść do tekstów z Poldkiem, więc zapalniczka (już ta "właściwa") powinna się pojawić.
Dziękuję Ci za cudne komentarze! Muszę się nimi nacieszyć, więc pewnie jeszcze kilka(naście)(dziesiąt) razy je przeczytam. Czuję się dodatkowo zmotywowana do pisania. Zeszły weekend i ostatnie dni były remontowo wykańczające, ale za to ja będę kończyć drugi rozdział w wyremontowanej i nadającej się do użytku sypialni! Trzymaj kciuki, próbujemy z Remigiuszem dojść do końca historii od jakichś dwudziestu stron, jesteśmy na sześćdziesiątej i obawiam się, że jeszcze koło dwudziestu za nami. Aż się zaczęłam głowić, czy nie podzielić tego na dwie części, ale mi wtedy szlag trafi zabawę tytułami... No i jednak widzę to raczej jako całość, cały drugi rozdział.
Na koniec: jestem szaleńczo ciekawa, jakie będziesz miała wrażenia po dwójce. I po ekskursie do "Tylko na chwilę", który jakiś czas temu mi się przyczłapał i który tym razem będzie z punktu widzenia dwudziestoletniego Andrzeja :)
A, i zapomniałabym: ujęło mnie Twoje widzenie Andrzeja i jego "prawa do andrzejowatości". Zgadzam się, ma prawo - ma prawo żyć po swojemu, ma prawo być taki, jaki jest. I nawet ma prawo robić sobie krzywdę taką formą relacji z ludźmi - tym bardziej że często taka krzywda jest krzywdą w rozumieniu innych, nie głównych zainteresowanych. Nie ma monolitów, nawet pod względem utrzymywania relacji z ludźmi. A jednocześnie trudno mi nie zrozumieć obaw Remka i im nie przytaknąć, mimo że pod względem bycia "relacyjnonienormatywnym" bliżej mi przecież do Andrzeja, choć nie tak mizantropowo (zazwyczaj) i nie tak pogardliwo-wyniośle.
Zjadło mi komentarz... wordpress nie jest kompatybilny z blogspotem, a to wszystko razem nie jest kompatybilne z moim kontem google. Stąd za każdym razem loguje mnie inaczej i za każdym razem to dla mnie zagadka, co wyjdzie. Wybacz ten chaos, jaki Ci wprowadzam na stronie. (Ale ja to ja, zawsze mnie rozpoznasz, prawda? :D )
OdpowiedzUsuńNo, ale do rzeczy, jeszcze raz.
Nie wyobrażam sobie pierwszoosobowej narracji Andrzeja. Andrzej jest postacią trudną do pokazania - i odbioru - nawet z dystansu. Spojrzenie na niego z jego własnej perspektywy mogłoby mieć nieprzewidziane skutki. Z drugiej strony masz całkowitą rację - to byłby niesamowicie ciekawy tekst do przeczytania i przypuszczam, że szalenie satysfakcjonujący dla Ciebie jako Autorki. Przebić się przez pierwszy poziom suchych faktów, potem przez powierzchowne obserwacje i komentarze i powierzchowne zachowania (chciałam napisać "na pokaz", ale Andrzej niczego nie robi na pokaz, nawet jeżeli nie ma to nic wspólnego z emocjonalną głębią i szczerością z dna duszy), przedrzeć się dalej i ukazać rzeczy w świetle, w jakim nawet Andrzej nie spodziewałby się ich ujrzeć (bo o nich nie wie?). Taka niezamierzona introspekcja dla mnie jako czytelnika byłaby gwiazdką z nieba. Dla Andrzeja... Eh. Lepiej nie myśleć?
"Tylko na chwilę" nie tyle poprzestawiało mi widzenie Andrzeja, co raczej szczerzej otworzyło oczy. Coś się we mnie nieodwracalnie zmieniło. Mam wrażenie, że to właśnie ten fragment układanki, którego mi brakowało, i to - w co samej trudno mi uwierzyć i to zrozumieć - już nawet po "Czwartym uderzeniu". Nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Intuicja, emocje, nie rozum i logika.
Dla porządku powinnam napisać to pod częścią drugą, ale zrobię to tu: "Tylko na chwilę" dołączyło do moich najulubieńszych z ulubionych wszystkich tekstów "Musivum". (Tu powinno być serduszko, ale jakoś mi nie pasuje i myślę, że sama wiesz najlepiej, dlaczego. Ale powinno być, powinno.)
Pewnie, ja Cię zawsze rozpoznam! Co do kont - najważniejsze, by jakoś to jednak działało. A poza tym miło Cię tu widzieć i pod Sojuszowym adresem :)
UsuńTak, ta pierwszoosobowa Andrzeja jest dla mnie (na razie) nie do wyobrażenia, a raczej nie do uchwycenia. Może kiedyś doznam olśnienia, jak to ugryźć - zobaczymy. Ale nie wiem, czy się uda i czy będę miała odwagę/siłę się z tym zmierzyć. (Ani czy czytelnik wytrzyma psychicznie stężenie "najowości" na powierzchni).
Rozumiem, czyli to kolejny kawałek do Andrzejowej układanki :) Jest jednak sporo czasu (na nowe doświadczenia i resztę) między "Czwartym uderzeniem" a okresem, gdy Andrzej jest już dorosły i (w jakiś tam sposób, po swojemu) dojrzały. Jest więc i sporo miejsca na dopowiedzenie pewnych historii (również tych związanych z zapalniczką!).
Cieszę się, że "Tylko na chwilę" dołączyło do tej gromady wybrańców! :) A serduszko... zostawmy dla Poldka. On się z takich rzeczy nie podśmiewa.