No
i jest – pierwszy tekst na własnej domenie!
Ale
najpierw dwie inne sprawy, A i B.
Sprawa
A: „Sojusz” Jettee powrócił do żywych! (I przeniósł się na Wordpress, gdzie
wygląda świetnie). Po paru latach zawieszenia znów zobaczyć „Sojusz” w akcji i
mieć nadzieję na poznanie dalszych wydarzeń to wspaniała wiadomość. Wszyscy,
którzy już kiedyś czytali tę historię, z pewnością świetnie mnie rozumieją, a
ci, którzy nie czytali – niech natychmiast przeczytają, to zrozumieją. Gorąco
polecam!
Sprawa
B: dedykacje. Bo ten rozdział też ma rozbudowany zestaw.
Pierwsza
dedykacja jest dla Hellen Dust. Jeszcze raz ogromnie, ogromnie Ci dziękuję
za pomoc (czytajcie: odwalenie całej czarnej roboty) przy przenoszeniu domeny i
cierpliwość do moich panikarskich maili „czemu to jeszcze nie działa, czy to się
nie zepsuło na amen?!”.
A
druga dedykacja tego rozdziału jest dla wszystkich, którzy go skomentują! (Tak,
to taki cwany chwyt marketingowy. Zaczął się listopad, listopad jest dla mnie
zawsze bardzo trudny i często dość smutny, więc postanowiłam się upomnieć o
dopieszczenie autorskiego ego, o).
(A
jeśli moje ego jest za słabym argumentem, to przypomnę niewinnie, że Andrzej
miał w poniedziałek urodziny. To z pewnością jest silny argument!)
TYLKO NA CHWILĘ
ROZDZIAŁ II: POTWIERDZENIA BEZ ZŁUDZENIA
Potem
kochałem się jeszcze parę razy.
Nie wszystkie te miłości były na tyle atrakcyjne,
by warto je wspominać. Ale każda zostawiała takie samo
uczucie pustki i niepokoju. Że oczekiwanie nigdy się nie spełnia
i że pragnieniami kierują złudzenia.
Wstyd, że własne i cudze słowa tracą nagle wartość.
Nie wszystkie te miłości były na tyle atrakcyjne,
by warto je wspominać. Ale każda zostawiała takie samo
uczucie pustki i niepokoju. Że oczekiwanie nigdy się nie spełnia
i że pragnieniami kierują złudzenia.
Wstyd, że własne i cudze słowa tracą nagle wartość.
Wyobrażamy
sobie, że istnieje ktoś,
kto jest zdolny zaspokoić nasze tęsknoty.
Ktoś, kogo wcześniej czy później spotkamy.
Wyobrażamy sobie wiele rzeczy, które nigdy się nie spełniają.
kto jest zdolny zaspokoić nasze tęsknoty.
Ktoś, kogo wcześniej czy później spotkamy.
Wyobrażamy sobie wiele rzeczy, które nigdy się nie spełniają.
Stanisław
Dygat, „Disneyland”
Chęć
wyjaśnienia i ugruntowania naszej relacji dopadała mnie wielokrotnie, w tamtym
okresie nie była już nawet chęcią, tylko potrzebą, taką palącą i dręczącą
potrzebą. Parę razy się zbierałem, by zacząć rozmowę, i zawsze w ostatniej
chwili wycofywałem się z tego zamiaru w panice. Obawiałem się, że Andrzej
skwituje to śmiechem, złośliwą uwagą i zabraniem swoich rzeczy – albo
stanowczym stwierdzeniem „To tylko seks, wypchaj się swoimi uczuciami”. Więc
milczałem i czekałem na idealny moment, który oczywiście nie nadchodził.
Z
idealnymi momentami jest tak, że im dłużej się na nie czeka, tym bardziej
prawdopodobne nie tylko to, że nie nadejdą, ale i to, że w zastępstwie
przyjdzie jakiś moment najbardziej z dupy wzięty. Ten mój taki był.
Na
początku sierpnia wziąłem urlop, więc jeździliśmy wtedy za miasto znacznie
częściej; było bardzo ciepło, mało ludzi na drogach, słońce, spokój i świeże
powietrze, wcale nie żałowałem, że teoretycznie spędzałem to wolne w domu.
Zwłaszcza że nie spędzałem sam. Andrzej, łasy na dalsze ćwiczenia za
kierownicą, marudził bardzo mało i czysto dla zasady, żeby nie wypaść z rytmu.
Niestety, tak mnie to wszystko rozbestwiło, że trochę przestałem kontrolować
sytuację i w pewnym momencie nie dopatrzyłem czegoś w samochodzie. I tak
jednego dnia dojechaliśmy wprawdzie do jakiegoś leśnego zakątka, ale zaraz po
dojechaniu samochód zaczął rzęzić, po czym umilkł. Na dobre.
Nie
było wtedy tych wszechobecnych komórek. Moja komórka służbowa, przypominająca
miniczołg, miała kiepski zasięg, w lesie, co kiedyś sprawdziłem, zasięgu nie miała
w ogóle. Zresztą i tak leżała w jednej z szuflad biurka, bo nie zabierałem jej
ze sobą na te wycieczki. Ulicą, którą tu dotarliśmy, przejeżdżało pół samochodu
na trzy godziny, zresztą do ulicy było daleko, bo zapędziłem się w to leśne
ustronie aż do przesady.
Byliśmy
udupieni.
Po
zajrzeniu pod maskę podejrzewałem tyle, że to akumulator. Albo rozrusznik. Albo
cewki zapłonowe. Albo jeszcze coś innego. Nie wiedziałem, co dokładnie i nie
wiedziałem, co na to poradzić. Nigdy mnie specjalnie nie ciągnęło do
samochodów, poza samą jazdą i prowadzeniem; wychodziłem z założenia, że po to
tyram jak wół i zarabiam, żeby móc komuś zapłacić za użeranie się z moim autem.
Andrzej wiedział tyle, co ja, jeśli nie mniej. I tak sobie staliśmy przez
dłuższą chwilę, paląc papierosy i patrząc ponuro na podniesioną klapę maski,
dwie samochodowe niedołęgi, które nie miały pojęcia, co zrobić.
W
końcu zaczęliśmy pchać ten nieszczęsny samochód przez ten nieszczęsny las do
tej nieszczęsnej ulicy. Trzeba było dopchać go gdzieś, gdzie byłaby szansa na
znalezienie ludzi albo budki telefonicznej. Co prawda Andrzej na początku
stwierdził, że można by tu, w lesie, zostawić samochód i albo coś łapać na
drodze, albo szukać na piechotę telefonu czy czegoś innego, ale ponieważ obaj
nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy i czy zdołamy trafić z powrotem, a poza
tym dwóch facetów na drodze z zepsutym samochodem wygląda mniej podejrzanie niż
po prostu dwóch facetów na drodze, a poza tym zwyczajnie nie chciałem zostawiać
samochodu na pastwę diabli wiedzą czego, w końcu po tym lesie mogły łazić jakieś
dziki czy inne, nie mówiąc o nastoletnich bachorach, które lubią urywać cudze
lusterka, wybijać cudze szyby i przebijać cudze opony – no, jednym słowem, z tych
wszystkich powodów jednak pchaliśmy tego przeklętego grata, w jakiego w ciągu
paru chwil zamienił się mój całkiem przyzwoity opel, pchaliśmy go, robiliśmy
przerwę na papierosa albo coś do jedzenia czy picia, i pchaliśmy dalej. Wolno
szło. Było gorąco, już wyszliśmy z tego najbardziej zacienionego kawałka i
słońce prażyło nam prosto w plecy. Andrzej robił się coraz bardziej zły,
domyślałem się tego po jego minie, po sposobie, w jaki ciskał na ziemię
niedopalonego papierosa i po zniecierpliwionym, gniewnym westchnieniu, jakie z
siebie wydawał, gdy zaczynaliśmy znów pchać. W końcu stracił nad sobą panowanie.
–
Kurwa! – rzucił wściekle i się zatrzymał. – Czy ty nie potrafisz sprawdzić
stanu własnego samochodu, zanim gdzieś mnie nim wywieziesz?
Przez
chwilę łapałem oddech, wsparty dłońmi o maskę – pchaliśmy tyłem do przodu, bo
nie daliśmy rady wykręcić; potem obszedłem samochód, wygrzebałem butelkę z wodą
i przysiadłem na bagażniku. Andrzej stanął przede mną, zabrał butelkę, napił
się, oddał, zapalił i zaatakował:
–
Pytam, do ciężkiej cholery, czy nie potrafisz sprawdzić własnego samochodu? To
twoje pieprzone obijanie się po największych zadupiach w województwie to nie
tylko jakaś obsesja, ale i szczyt głupoty, skoro wcześniej nawet się nie
wysilisz na dopilnowanie, czy ten cholerny gruchot będzie w stanie gdziekolwiek
dojechać!
–
Nie wściekaj się tak – poprosiłem zmęczonym głosem. – Teraz to już po ptakach,
stało się i tyle. Trzeba jakoś dopchać go do drogi i potem coś zorganizować.
–
Sam go sobie dalej pchaj – odparował Andrzej ze złością. – Ja już mam dosyć.
Cholera jasna, najpierw zawracasz mi głowę i wyciągasz znowu na te zadupia, a
potem fundujesz mi coś takiego.
Nie
wytknąłem mu, że całkiem chętnie ze mną jeździł, zwłaszcza odkąd uczył się
prowadzić. Nie wytknąłem mu, że w sumie też się mógł zainteresować, czy z
samochodem wszystko w porządku. Nie wytknąłem mu, że jest młodszy, silniejszy i
w lepszej kondycji, więc z nas dwóch to ja prędzej mógłbym mieć dosyć.
Wytknąłem mu tylko to, co mnie rozbawiło:
–
Sporo przeklinasz.
No
tak, jak na swoje standardy, naklął się całkiem nieźle.
–
Mam powody – odwarknął. – Może tobie się podoba to pchanie zdechłego samochodu
przez pół lasu, ale mnie nie.
–
Nie, nie podoba mi się – odpowiedziałem ze znużeniem. – Ale jest, jak jest. I
nic ci na to nie poradzę. – Wyprostowałem się, wrzuciłem butelkę do samochodu i
podszedłem do maski. Chwilę pchałem sam, potem Andrzej się dołączył, już bez
słowa, tylko z zaciśniętymi ze złości ustami. Przez jakiś czas jakoś szło, a
potem się zrobiło naprawdę źle. Papierosy się skończyły.
Andrzej
najpierw grzebał z niedowierzaniem w swojej paczce, potem w mojej, potem w
samochodzie, potem jeszcze raz w swojej. Potem oparł się pośladkami o maskę,
popatrzył przed siebie, pokręcił głową i mruknął:
–
Kurwa... Teraz to już naprawdę szlag mnie trafi.
Widziałem,
że te papierosy mocno go ruszyły, więc wsiadłem do samochodu, wygrzebałem
zapasową paczkę, taką na naprawdę czarną czarną godzinę, przezornie schowaną
pod fotelem kierowcy, i wróciłem do Andrzeja.
–
Trzymaj – powiedziałem, wcisnąłem mu te pety w rękę i przymierzyłem się znów do
pchania. – Staraj się palić w miarę oszczędnie, to zapas awaryjny, zostało
zaledwie parę sztuk, więcej nie mam.
Chwycił
paczkę chciwie, niczym wędrujący po pustyni ostatnią butelkę wody.
–
A ty? – spytał po chwili, gdy już zapalił i z głębokim westchnieniem ulgi
wypuścił pierwszy dym z ust.
–
Ja sobie poradzę – skłamałem, choć też miałem ochotę znów zapalić. Nie chciałem
jednak pozbawiać Andrzeja tytoniu, wiedziałem, że trochę go to uspokoi,
złagodzi zły humor i zajmie myśli. – Możesz dmuchać dymem w moim kierunku,
wystarczy mi.
Palił
w milczeniu. Czekałem, aż skończy, przecież na dobrą sprawę nigdzie nam się nie
spieszyło. Pięć minut w tę czy we w tę to żadna różnica.
Przyglądałem
mu się i nie mogłem zapanować nad uśmiechem. No dobrze, zgoda, ugrzęźliśmy w
środku lasu na jakimś zadupiu ze spieprzonym samochodem, czekało nas cholera
wie ile pchania, a potem ile ganiania, żeby sprowadzić pomoc drogową; było
gorąco, byliśmy zmęczeni, spoceni i mieliśmy ochotę to wszystko pieprznąć w
diabły. I pety się kończyły. Ale byliśmy tam razem i jakaś głupio-sentymentalna
część mnie miała ochotę po prostu gapić się na Andrzeja, gdy tak stał,
wyprostowany, patrząc przed siebie, gdzieś w niebo czy oddalone drzewa, z jedną
ręką w kieszeni, a drugą z papierosem co chwila unoszonym do ust. Więc się
gapiłem. I jeszcze myślałem, że jednak zapytał, co z moją potrzebą palenia,
zapytał tak kompletnie sam z siebie. Głupio-sentymentalna część mnie coraz
bardziej się rozrastała.
–
Co tak patrzysz? – spytał naraz Andrzej podejrzliwie.
–
Kocham cię – palnąłem, zanim się zorientowałem, że to mówię.
Zapadła
cisza.
Wreszcie
Andrzej opuścił rękę z papierosem, uniósł brwi w wyrazie uprzejmego zdziwienia
i zapytał kpiąco:
–
Myślisz, że odrobina taniego sentymentalizmu na łonie natury sprawi, że ja się
przestanę wściekać, a samochód zacznie działać? Nie chcę cię rozczarować, ale
to jest rzeczywistość, a nie harlequin.
Wyprostowałem
się; koniec końców, pchanie samochodu niezbyt pasowało do wyznawania miłości, więc
nawet jeśli zacząłem w trak niefortunnych klimatach, teraz jeszcze można było
nadrobić. No i było za późno, by się gryźć w język – a szczerze już żałowałem,
że tego nie zrobiłem – więc trzeba było wziąć byka za rogi.
–
Nie, Andrzej, mówię poważnie – odpowiedziałem spokojnie, chociaż czułem, jak
żołądek ściska mi się i skręca, zupełnie jak kiedyś przed egzaminami, a potem w
kilku szczególnie stresujących życiowych momentach. Przesunąłem palcami po
masce, zmusiłem się, by znów na niego spojrzeć, i podjąłem: – Mówię poważnie i
nie wyskakuję z tym na zasadzie „coś mi właśnie strzeliło do głowy, więc się
podzielę”. Ja już to sobie przemyślałem i poukładałem, i to ładny kawał czasu
temu. A uwierz, było co układać – dorzuciłem, żeby trochę rozładować sytuację.
– Nie tak łatwo przyjąć do wiadomości fakt, że można się było zakochać w takim
zarozumiałym, złośliwym i czepialskim egzemplarzu jak ty.
Nie
zareagował. Nadal stał do mnie bokiem, palił i tylko patrzył, póki mówiłem.
Potem rzucił niedopałek na ziemię, zgniótł butem – elegancik, cholera,
przemknęło mi znów przez głowę, chętnie bym cię przegonił przez ten las, żebyś
pozbierał wszystkie pety, które tu porozrzucały takie mądrale jak ty, no
odezwij się wreszcie, ty cholerny smarkaczu, odezwij się, zamiast przeciągać tę
przeklętą ciszę! – wsadził ręce w kieszenie spodni i gapił się gdzieś przed
siebie. I dalej milczał. Podszedłem do niego, już nieźle wkurzony (i z coraz
większym poczuciem własnego idiotyzmu oraz idiotyzmu całej sytuacji), chwyciłem
go za podbródek i zmusiłem, by na mnie spojrzał.
–
Słyszałeś, co do ciebie mówię? – spytałem tonem, który zdecydowanie nie pasował
do miłosnych wyznań. Bliżej mi już zresztą było do awantury. Andrzej szarpnął
się z irytacją, więc zabrałem dłoń, żeby nie prowokować ani jego, ani siebie. –
Pytam, czy słyszałeś? – powtórzyłem nieco spokojniej.
Popatrzył
jakoś dziwnie, nie umiałem wtedy tego określić. Z takim jakby absolutnym
zaskoczeniem, kompletnym niezrozumieniem... obawą? Nie, to nie była obawa – to
raczej przypominało minę dziecka, które nie ma zielonego pojęcia, czego się od
niego wymaga. Czego, po co i dlaczego.
–
O co ci chodzi? – odpowiedział wreszcie obronnym tonem. – No słyszałem,
słyszałem, czego ty ode mnie chcesz?
Złość
mi już kompletnie przeszła. Przesunąłem palcami po jego policzku, ale Andrzej
znów odsunął twarz, tym razem mniej nerwowo.
–
Chcę, żebyś wiedział – wyjaśniłem, nie komentując tego unikania prostej
pieszczoty. Nie był pieszczotliwym typem, trudno. – I żebyś... no nie wiem,
żebyś po prostu o tym pomyślał. O tym, że fajnie nam jest razem i że może być jeszcze
fajniej. Zależy mi na tobie, lubię twoje towarzystwo, nawet te twoje liczne
kanty lubię. I wiesz, ja poczekam – dorzuciłem łagodnie, bo przyszło mi do
głowy, że może się poczuć przytłoczony. – Pomyśl o tym na spokojnie. OK? Ja nie
oczekuję jakiejś twojej deklaracji tu i teraz, przetraw to sobie na spokojnie i
swoim tempie. Zgoda?
Wzruszył
ramionami, mruknął „Yhym” i odwrócił się do mnie plecami.
–
Pchamy dalej tego grata? – zapytał ze zniecierpliwieniem, zupełnie jakby przed
chwilą nic się nie wydarzyło. Pocałowałem go lekko w kark. Dzieciak.
–
Pchamy – potwierdziłem, stanąłem po drugiej stronie maski i jeszcze na niego
zerknąłem. – Powiedz, jak będziesz chciał zrobić przerwę na papierosa –
dorzuciłem zachęcająco. Znów mruknął to swoje „Yhym”, nie zaszczycając mnie
spojrzeniem. I zaczęliśmy znów pchać.
Akcja
„wypchać samochód z głębi lasu, znaleźć telefon i wezwać pomoc” zeżarła nam
cały dzień; do domu wróciliśmy koło jedenastej wieczorem, umęczeni, głodni i
wkurzeni jak diabli, bo po drodze zdążyliśmy się jeszcze cztery razy pokłócić,
nawrzucać sobie nawzajem – od starych, bezmyślnych i nieprzewidujących dziadów
oraz zarozumiałych, egoistycznych i równie nieprzewidujących smarkaczy – a poza
tym obu nas już nosiło z braku papierosów (tytoniowy zestaw awaryjny skończył
się, zanim zaczął być naprawdę potrzebny). Gdy tylko weszliśmy do mieszkania,
Andrzej wpakował się do kuchni w butach, chwycił paczkę i zapalił w takim
pośpiechu, jakby już brakowało mu tlenu.
–
Może byś zdjął te uświnione trepy – warknąłem. – I może byś też mi podał
papierosy, nie jesteś sam na świecie.
Rzucił
we mnie paczką i zaczął rozwiązywać buty. Zaciągnąłem się porządnie.
Uspokajało.
–
Muszę się napić – stwierdziłem po chwili. – To był koszmarny dzień.
–
Który ty nam zafundowałeś – uzupełnił Andrzej uprzejmie.
–
Nie zaczynaj – ostrzegłem. – Nie mam ochotę na powtórkę z rozrywki, ale jak nie
wytrzymam, to obaj zafundujemy sobie historyczną awanturę. Ja jestem zmęczony i
wkurwiony, ty jesteś zmęczony i wkurwiony, ja się napchałem tego pieprzonego
samochodu jak dureń, ty się go napchałeś, ja cię zbluzgałem, ty mnie
zbluzgałeś, bilans jest wyrównany. I koniec. Jasne?
Musiałem
wyglądać na naprawdę rozwścieczonego, bo Andrzej nie podchwycił propozycji
awantury. Może zresztą sam był na to zbyt zmęczony. Popatrzył na mnie tylko
niechętnie, wzruszył ramionami i powiesił kurtkę na wieszaku.
–
Idę się umyć – powiedział i poszedł do łazienki. – Jestem głodny – dorzucił
przez ramię, zanim zamknął za sobą drzwi.
Miałem
ochotę za nim krzyknąć, że nie mieszka tu sam i mógłby mi chociaż dać umyć
ręce. I niech sam sobie robi jedzenie, ja też jestem głodny. I że po
dzisiejszym dniu mam go cholernie i całkowicie dosyć.
Zamiast
tego wszedłem do pokoju, wyciągnąłem z barku butelkę wina, przez chwilę kląłem,
szukając korkociągu, wreszcie znalazłem, niemal wyrwałem korek z szyjki i
nalałem sobie pełny kieliszek. Potem drugi. Potem odetchnąłem głęboko,
poszedłem do kuchni, umyłem ręce nad zlewem i zacząłem robić coś do jedzenia.
Miałem już trochę lepszy nastrój.
Humor
poprawił mi się jeszcze bardziej, gdy Andrzej wyszedł z łazienki, w samym
ręczniku owiniętym wokół bioder. No nie, nie miałem go całkowicie dosyć. W ogóle
nie miałem go dosyć. Wkurzył mnie, fakt, ja jego w końcu też, dzień był po
prostu parszywy i tyle. Ale dzień się kończył, już się skończył, a Andrzej
dalej tu był. A do tego – powiedziałem mu. I nie zabił mnie śmiechem ani nie
posłał do wszystkich diabłów. To był dobry znak, stwierdziłem, gdy po chwili
wrócił z pokoju w moim szlafroku. Lubił go nosić, bo szlafrok był miękki i
ciepły, tylko szkoda, że zawsze miał na niego ochotę akurat wtedy, gdy i ja
miałem, więc nieraz się o to ścieraliśmy. Ale tego dnia machnąłem ręką – niech
sobie nosi. Zresztą, skoro lubi zakładać moje rzeczy, to też dobry znak. Spytałem
więc tylko, czy mu zimno, na co mruknął twierdząco i usiadł przy stole
naprzeciwko mnie. Rzuciliśmy się na kanapki oraz gorącą herbatę jak wygłodzone
zwierzęta. Potem jeszcze zapaliliśmy, ja wypiłem trzeci kieliszek wina,
Andrzej dwa, potem poszedłem się umyć, a gdy po prysznicu wszedłem cicho do
pokoju, już spał. Ledwo się położyłem obok niego, też zasnąłem. Przespaliśmy
prawie całą niedzielę, wstaliśmy chyba koło trzeciej po południu i przez resztę
dnia snuliśmy się sennie po domu. Snujący się sennie Andrzej wyglądał dość
pociesznie, zwłaszcza gdy rozkładał się leniwie na kanapie i przysypiał z
książką na twarzy.
Przez
jakiś czas nie wracaliśmy do tego, co się wydarzyło w lesie. Kolejne dni
toczyły się dość zwyczajnie. Reszta mojego urlopu minęła na lenieniu się:
wstawaliśmy późno, kładliśmy się późno i jedliśmy w dziwnych porach. Gdy urlop
się skończył, znów trochę wyprostowaliśmy codzienny rytm: wstawałem rano,
szykowałem się do pracy, robiłem śniadanie dla siebie i dla Andrzeja, Andrzej zwlekał
się z łóżka dopiero wtedy, gdy dochodził go zapach kawy, fundowaliśmy sobie
często dłuższy albo krótszy poranny seks, jedliśmy i szedłem do pracy. W pracy
a to walczyłem z dostawą lub jej brakiem, a to ustalałem szczegóły z jednym
klientem, a to finalizowałem umowę z drugim, a to traciłem już w zasadzie
gotowy kontrakt z trzecim, a to łaziłem po targach i nawiązywałem kontakty, a
to zamęczałem naszymi propozycjami potencjalnych klientów, a to siedziałem w
stosie papierów i kląłem jak szewc na biurokrację. Andrzej w tym czasie
wylegiwał się na kanapie lub w łóżku z książkami, czasem odkurzył, czasem
pozmywał, czasem zrobił zakupy. Czasem podobno nawet gdzieś wyszedł –
oczywiście sam. Gdy wracałem, robiłem obiad (chyba że w przypływie wyjątkowego
humoru zrobił go już Andrzej), jedliśmy, on coś czytał, ja czytałem, oglądałem,
słuchałem albo zwyczajnie nie robiłem nic, potem jakieś rzeczy domowe, potem jeszcze
jakieś domowe rozrywki, a potem spać. Seks wskakiwał nam w różnych momentach,
nie było tu żadnej rutyny ani przewidywalności. Poza porannym szybkim numerkiem
nachodziła nas ochota zaraz po moim powrocie z pracy, pomiędzy czytaniem,
sprzątaniem, odpoczywaniem i spaniem. Andrzej nieraz przerywał coś, co robiłem
– zmywanie, przeglądanie gazety, zasypianie, rozmowę – bo akurat miał ochotę.
Ja też mu nieraz przerywałem – czytanie albo pisanie, zwłaszcza że przy
komputerze wyglądał cholernie seksownie, albo wkuwanie słówek z angielskiego,
albo to wylegiwanie się w zamyśleniu na kanapie – bo akurat miałem ochotę.
Nieraz spotykaliśmy się w połowie drogi – w przenośni i dosłownie, on doszedł
do przedpokoju z pokoju, ja z kuchni, lądowaliśmy pomiędzy zapchanymi już po
brzegi regałami i Andrzej robił wszystko, bym uznał, że te regały to nawet
całkiem niezły punkt podparcia. Albo i całkiem beznadziejny, gdy lądowaliśmy na
dywanie, jak na przykład wtedy, gdy ten napalony chłopak nie chciał poczekać
chwilę, aż obaj ściągniemy porządnie spodnie.
–
Mówiłem ci, że się wypieprzymy! – powiedziałem ze złością, gdy już leżeliśmy
poobijani na podłodze. Andrzej wybuchnął śmiechem. Rozcierałem sobie kilka
obolałych miejsc, a on dalej się śmiał; usiadł, objął ramionami ugięte kolana,
pochylił głowę i śmiał się jak dzieciak. Nie wytrzymałem, też się roześmiałem.
Potem wróciliśmy do właściwego zajęcia, już na dywanie, ale momentami jeszcze
dopadał nas śmiech, tak jakby to naprawdę było niesamowicie zabawne.
Pomyślałem
wtedy, że ten jego beztroski, szczery śmiech w moim towarzystwie to dobry
sygnał. Ogromnie dobry sygnał. I mogę mieć nadzieję – ba, mogę mieć wręcz
pewność – że to się uda. Bo to musiało się udać, byłem tego wówczas pewien.
Pod
koniec sierpnia temat znów wypłynął – i znów z mojej winy, bo za którymś razem,
gdy się skończyliśmy kochać, nie wytrzymałem i ponownie wyrwały mi się te
słowa. Andrzej zrobił dziwną minę, zsunął się ze mnie, usiadł, zapalił
papierosa i wpatrywał się gdzieś przed siebie bez słowa. Usiadłem obok. Był
środek nocy, mieliśmy tylko włączoną małą lampkę przy łóżku. Chwilę tak
milczeliśmy.
–
Nie będę pytał, czy słyszałeś, co powiedziałem, bo słyszałeś – powiedziałem
wreszcie. Nie odezwał się ani na mnie nie spojrzał. – Więc może byś mi w końcu
coś odpowiedział?
Zaciągnął
się jeszcze raz czy dwa.
–
A co chcesz usłyszeć? – mruknął wreszcie. To nie brzmiało jak kpina czy
irytacja, raczej jak... zmęczenie.
–
Prawdę – oświadczyłem trochę wbrew sobie, bo chciałem nie jakąkolwiek prawdę,
tylko prawdę, która będzie potwierdzeniem moich nadziei. – Andrzej... – podjąłem
– powiedz mi może w ten sposób: co ty do mnie czujesz?
Znów
się zaciągnął, wypuścił dym z ust, strzepnął popiół do popielniczki na szafce.
Potem ugiął jedną nogę, oparł dłoń z papierosem o kolano, chwilę tak siedział,
w końcu wzruszył ramionami.
–
Seks jest fajny – odpowiedział powoli. – Można z tobą pogadać. Wkurzasz mnie
tymi swoimi akcjami wychowawczymi, uszczęśliwianiem mnie na siłę tymi
wycieczkami na zadupia i zawracaniem mi głowy o jakieś głupoty. Ale masz też
pozytywne momenty, jak z samochodem i komputerem. – Zawahał się. – Nie wiem, w
sumie chyba cię lubię. Zwykle, chyba że mnie wkurzysz. Cholera jasna, co ja ci
mam powiedzieć? – zdenerwował się nagle i spojrzał na mnie ze złością. –
Pieprzę się z tobą od dłuższego czasu, więc jest dobrze, i tyle, nie ma tu co
dorabiać jakiejś filozofii. Nie wystarczy ci to?
–
Nie – powiedziałem bardzo cicho. – Teraz to już za mało.
–
No to ja ci na to nic nie poradzę – odparł Andrzej znów tym zmęczonym tonem i
wrócił do palenia.
–
Może ty po prostu potrzebujesz więcej czasu? – podsunąłem z nadzieją, bo to, co
powiedział, zabolało, ale przecież była tam jakaś szansa, jakieś pole do
dyskusji. Wierzyłem, że była, musiała być. Andrzej odwrócił się do mnie bokiem,
zdusił papierosa w popielniczce i usiadł jak poprzednio, z obiema dłońmi
splecionymi na kolanie.
–
Czasu na co? – spytał.
–
Na zastanowienie się. Żebyś sobie to wszystko na spokojnie przemyślał,
poukładał. Żebyś... żebyś się zorientował, upewnił, że chcesz być w tym
związku.
–
W jakim związku? – prychnął, ale natychmiast zerknął na mnie kątem oka i
dorzucił ugodowo: – Dobra, dobra, ty to nazywasz związkiem, w porządku. Ja
jestem antyzwiązkowy – dodał tonem wyjaśnienia.
–
Więc co, to między nami to nie jest dla ciebie związek? – podchwyciłem z
irytacją. – Więc co to niby jest?
–
Świetny seks – odpowiedział od razu.
–
I nic więcej? – drążyłem. Popatrzył na mnie znów w ten dziwny, bezradny czy
nieogarniający sytuacji sposób, i wzruszył ramionami. To też było jakieś takie
bezradne, jakby przyznawał, że sam nie wie, nie umie określić. Przesunąłem
dłonią po jego plecach. – Zastanów się – poprosiłem. – Może nam być razem
naprawdę fajnie. Zastanów się, na spokojnie, bez żadnej presji, tyle, ile
potrzebujesz. Ja poczekam – obiecałem, zaniepokojony przedłużającym się milczeniem
i znów odwróconym wzrokiem. – Poważnie, poczekam, ile będzie trzeba. Zgoda?
Andrzej, zgoda? – spytałem z naciskiem. W końcu pokiwał głową i mruknął
potwierdzające „yhym” czy „mmm”, w każdym razie się zgodził. Objąłem go mocno,
przyciągnąłem do siebie i pocałowałem w tył głowy. Przez dłuższą chwilę
siedzieliśmy tak bez słowa, aż wreszcie zsunął się na poduszkę, z krótkim „Spać
mi się chce” przyciągnął skopaną wcześniej na podłogę kołdrę, odwrócił się do
mnie plecami, okrył się i wyłączył lampkę.
Leżałem
obok Andrzeja w kompletnej ciemności i przez dłuższy czas nie mogłem zasnąć.
Słyszałem jego spokojny oddech – ale jakoś wydawało mi się, że też nie śpi.
Chyba usnąłem pierwszy.
Miałem
wrażenie, że seks stał się jeszcze lepszy. Nie wiem już teraz, na ile to było
moje myślenie życzeniowe, na ile wynikało z tego, że kochałem się z nim już z
„oficjalnym zapleczem” w postaci tych dwóch słów, które już dwa razy
powiedziałem, a na ile rzeczywiście stał się lepszy; wtedy po prostu czułem, że
tak jest i że wskoczyliśmy na jakiś wyższy poziom bliskości.
To
wrażenie większej bliskości, nie tylko w łóżku, ale i takiej ogólnej, pogłębiło
się na początku września, gdy Andrzej się zaszczepił przeciwko grypie. Jak się
okazało, nie za dobrze znosił takie szczepienia – przez dwa dni je
odchorowywał: bardzo dużo spał, źle się czuł i nie miał apetytu, poza tym
trochę bolała go ręka. Skakałem wokół niego niczym troskliwa kwoka, jak to w
którymś momencie z irytacją podsumował. Wyraźnie nie był zadowolony ani z
własnego kiepskiego samopoczucia, ani z tego, że musi się zdać na czyjąś pomoc;
z drugiej strony nie odmawiał, gdy coś proponowałem albo przygotowywałem.
–
Można by pomyśleć, że jesteś obrażony, że ci pomagam – skomentowałem w pewnej
chwili, gdy przyniosłem mu koc i herbatę, a on wyburczał „Dzięki” mało
wdzięcznym tonem. Poprawił sobie poduszkę pod głową i mruknął, nie patrząc na
mnie:
–
Nie znoszę być od kogoś zależnym.
–
To nie zależność, to zwykła pomoc – odpowiedziałem łagodnie i okryłem go
porządnie. – Wiesz, ludzie tak robią. Pomagają sobie.
–
Znowu akcja wychowawcza? – jęknął i spojrzał na mnie. – Słuchaj, daj mi dzisiaj
spokój, dobrze? Czuję się, jakbym dostał czymś w głowę, muszę dziś i jutro to
odespać, daj mi po prostu przez dwa dni spokój.
–
Dobrze, dobrze – uspokoiłem go. – Już nic nie mówię, tylko nie rób takiej
obrażonej miny, gdy chcę ci pomóc. Zawsze tak znosisz szczepienia? –
dorzuciłem, by skierować rozmowę na inny temat. Andrzej powoli usiadł i wziął
kubek, który mu podałem.
–
Te na grypę – odpowiedział, gdy już wypił trochę herbaty. – Tak jakoś.
–
To może nie powinieneś się szczepić? – podsunąłem. – Ja się na przykład nie
szczepię.
–
To jesteś głupi – skwitował krótko, stanowczo i jak na tak złe samopoczucie
całkiem zdrowym tonem. Nawet gdy się kiepsko czuł, nie przestawał być sobą.
Niestety.
Ale
pomoc i opiekę jednak przyjął. Cieszyłem się z tego.
Którejś
nocy, gdy skończyliśmy się kochać i leżeliśmy już obok siebie – w pokoju było
zupełnie ciemno, ale za oknem mocno świecił księżyc, więc widzieliśmy się całkiem
nieźle – objąłem go w pasie, pocałowałem w ucho i znów to powiedziałem. Andrzej
przez chwilę milczał. Potem obrócił głowę w moją stronę, przygryzł usta,
spojrzał w okno, spojrzał w sufit, a potem odezwał się bardzo cicho:
–
Ja ciebie też...
Przyciągnąłem
go do siebie. I znów się kochaliśmy – spokojnie, delikatnie, czule. Puścił mnie
wtedy na górę – i pozwolił, żebym to właśnie ja był pierwszym i jedynym
facetem, z którym zrobił to w takim rozkładzie sił. A po wszystkim znów
powiedział, że mnie kocha. A potem...
–
Masz wyjątkowo kretyńską minę – usłyszałem naraz i pełen kpiny głos wyrwał mnie
z marzeń na jawie podczas śniadania. Andrzej patrzył ze złośliwym uśmiechem; na
zmianę gryzł kanapkę i zaciągał się papierosem, z łokciami opartymi na stole. –
Naprawdę – podjął. – Jak stereotypowa dziewiętnastowieczna pensjonarka, która
wyobraża sobie rycerza na białym koniu. Albo jeszcze gorzej.
–
Nie pal przy jedzeniu – odburknąłem ze złością. – I zdejmij łokcie ze stołu.
–
Nie – odpowiedział uprzejmie. – Wracając do tematu, uwierz, dawno nie widziałem
równie głupiej miny. Obserwowałem cię przez ładnych parę minut i w którymś
momencie o mało nie zadławiłem się pomidorem, gdy zacząłeś się jakoś tak
tragicznie-romantycznie wykrzywiać.
–
Odwal się – zaproponowałem obrażonym tonem. Zepsuł mi cały klimat.
–
Musiałem ci przerwać dla własnego bezpieczeństwa – dokończył z rozbawieniem. –
Jeszcze kilka takich twoich min i udławiłbym się przy śniadaniu.
–
Szkoda, że sobie języka nie przygryzłeś – syknąłem i w tamtej chwili szczerze
mu tego życzyłem. Ale, niestety, niczego sobie nie przygryzł, za to
najwyraźniej nieźle się bawił moim kosztem.
Ta
wyobrażona scena powracała do mnie wiele razy – najczęściej późnym wieczorem
albo w nocy, bo wtedy sytuacja wyjątkowo temu sprzyjała, a poza tym mogłem mieć
pewność, że Andrzej, ten realny, a nie wyobrażeniowy, nie właduje mi się w sam
środek pięknej sceny ze swoimi komentarzami. Wyobrażałem więc sobie moment jego
wyznania; dochodziło do tego w różnych sytuacjach, w różny sposób, w różnych
słowach, ale efekt był zawsze ten sam: Andrzej w końcu mówił, że mnie kocha, i
potem żyliśmy długo i szczęśliwie, w każdym razie mieliśmy na to wielką szansę.
Czasem mówił mi to w łóżku, czasem w kuchni, czasem w łazience, czasem poza
mieszkaniem, czasem w samochodzie, gdy znów go gdzieś wywoziłem, gdy
przystawaliśmy w lesie, gdy ćwiczyliśmy jazdę samochodem. Mówił mi to wprost,
dookoła, sam z siebie albo przymuszony, czule, ze złością, ze zdziwieniem, z
niepewnością, z niepokojem, z bezradnością, z pozorowaną kpiną.
Przerobiłem
tę scenę chyba we wszystkich możliwych kombinacjach; w paru niemożliwych też,
bo niekiedy prawdziwy charakter Andrzeja trochę mi się wymykał spod kontroli i
skręcał w jakieś mało Andrzejowe koleiny (on i czułe wyznanie! On i
zakłopotanie! On i uległe patrzenie w oczy! W tym ostatnim wypadku za dużo
wypiłem przed snem i miałem już naprawdę głupawe pomysły). W każdym razie
przerobiłem to w głowie na wszelkie możliwe strony, do niektórych wersji
powracałem z wyjątkową przyjemnością, nad pewnymi pracowałem po kawałku, inne
przychodziły natychmiast, gotowe od początku do końca. Takie wyobrażenia
pomagały uzbroić się w cierpliwość, ale tej cierpliwości powoli zaczynało mi
brakować – a może raczej coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że to,
na co czekam, w końcu i tak nastąpi i my rzeczywiście już jesteśmy razem w ten
sposób, o który mi chodzi? Bo powoli zaczynałem się tak zachowywać.
Któregoś
ranka, niedługo po tym szczepieniu, leżeliśmy nago na łóżku, obaj na boku; ja z
głową przy łydkach Andrzeja, on z łokciem obok mojego uda i policzkiem
podpartym na pięści. Trzymał stopy na poduszce i czasem trącał mnie palcami w
głowę, głównie wtedy, gdy chciał papierosa albo zapalniczkę. Pomiędzy nami
znajdowała się popielniczka, którą to przyciągałem do siebie, to pchałem do
niego, z sugestywnym „ekhem”. Nic nie mówiliśmy, obaj jeszcze zbieraliśmy siły
po dopiero co zakończonym cholernie dobrym seksie, była sobota czy niedziela,
nigdzie się nie musiałem spieszyć, więc tak leżeliśmy, paląc i gapiąc się bez
celu, Andrzej gdzieś w ścianę albo sufit, ja w okno albo na Andrzeja. Nagle coś
mi przyszło do głowy.
–
Jak cię nazywają koledzy? – spytałem pod wpływem impulsu. Spojrzał na mnie ze
zdziwieniem.
–
A jak mnie mają nazywać? – odpowiedział pytaniem. – Normalnie.
–
Normalnie, czyli „Andrzej”? – upewniłem się.
–
Nie, „Zuzia” – mruknął ze zniecierpliwieniem i zgniótł resztkę papierosa w
popielniczce. – O co ci znowu chodzi?
–
Byłem ciekaw, czy ci jakoś zdrabniają imię – wyjaśniłem i podsunąłem mu paczkę,
ale pokręcił głową. – Albo czy masz jakąś ksywkę.
Uniósł
po swojemu brew.
–
Nie wiem, o co ci chodzi, i nie wiem, czy chcę wiedzieć – oświadczył i położył
się na plecach. – O czym tym razem będzie lekcja wychowawcza?
–
O niczym, po prostu przyszło mi do głowy, że „Andrzej” to strasznie oficjalne,
tak w każdej sytuacji – powiedziałem i sięgnąłem za głowę, by przytrzymać jego
stopę. – Przestań mnie stukać i pukać, to denerwujące. Pomyślałem sobie po
prostu, że wolałbym cię jakoś zdrabniać i może koledzy cię jakoś inaczej
nazywają. Ale zapomniałem, że ty nie masz kolegów – dorzuciłem złośliwie. Nie
skomentował, tylko szturchnął mnie drugą stopą. – Cholera jasna, przestań. Więc
jak?
–
Co „więc jak”? – spytał z rozbawieniem i spróbował się wyszarpnąć, ale trzymałem
go mocno już za kostki. To nie była zbyt wygodna pozycja, bo ręce miałem
wykręcone do tyłu, więc w końcu usiadłem i przyciągnąłem jego nogi do swojego
biodra.
–
Jak by ci odpowiadało? – podjąłem. – „Andrzejek” to w sumie kiepski pomysł, bo
jeszcze dłuższe, ale nawet fajnie brzmi.
–
Zapomnij – mruknął.
–
Jędrek? – zaproponowałem.
–
Tym bardziej zapomnij – warknął.
–
A jak się do ciebie zwracają rodzice? – zaryzykowałem. Uniósł się na łokciach i
popatrzył na mnie ponuro.
–
Peselem – burknął. – Odpieprz się w końcu od mojego imienia i przestań je
przerabiać na jakieś kretyńskie formy. Remigiuszu – dorzucił złośliwym tonem.
–
O właśnie, skoro przy tym jesteśmy – podchwyciłem, niezrażony jego fochami, i
ułożyłem sobie poduszkę za plecami, by zagłówek łóżka nie wbijał mi się w
łopatki. – Jeżeli ty się nie chcesz zdrabniać, to trudno, ale ja nie miałbym
nic przeciwko, żebyś mówił do mnie czasem zdrobnieniem.
–
Podobno nie lubisz swojego zdrobnienia – przypomniał Andrzej z krzywym
uśmieszkiem.
–
W twoim wykonaniu mogę polubić – odparowałem.
–
Remek – powiedział pełnym niedowierzania głosem. – Remku. Odpada, umrę ze
śmiechu. Ale... – Usiadł, skrzyżował nogi i pochylił się nieco do przodu, z
rękami wspartymi o prześcieradło. – Skoro ci tak zależy... Migotku? – Próbował
zachować pełen kpiny wyraz twarzy, ale nie wytrzymał i się roześmiał. Ja też.
Potem przyłożyłem mu w głowę poduszką. Zgiął się w pół, zasłonił rękami, bo
trzepnąłem go jeszcze parę razy, i śmialiśmy się dłuższą chwilę. W końcu
Andrzej się wyprostował, wyrwał mi poduszkę z rąk i przez moment patrzyliśmy na
siebie, z trudem zachowując powagę, po czym obaj ponownie parsknęliśmy
śmiechem. – Masz jeszcze jakieś genialne propozycje? – spytał.
–
Nie – odpowiedziałem dobitnie. – Oddawaj poduszkę.
Cisnął
nią we mnie, opadł na plecy, wsunął ręce pod głowę i znów się krótko roześmiał.
Gładziłem w milczeniu jego nogi. Miał dobry humor. Żartował ze mną. W jego
złośliwości i kpinie było coś ciepłego, niewykluczającego, nieodpychającego,
nieraniącego.
Byłem
dobrej myśli. Bardzo dobrej.
No
właśnie, może za dobrej. Może w pewnej chwili za bardzo przyspieszyłem,
zacząłem za mocno naciskać, przekonany, że on już się zdecydował, opowiedział,
wybrał, tylko jeszcze nie potrafi albo nie chce tego wyraźnie, głośno i
jednoznacznie powiedzieć?
Z
ręką na sercu muszę przyznać – teraz mogę to zrobić, teraz, gdy już jest za
późno na łudzenie się i samooszukiwanie: starałem się wtedy nie widzieć
sygnałów zaprzeczających mojemu przekonaniu, mojemu byciu dobrej myśli, mojemu
zakładaniu, że sprawa jest już w gruncie rzeczy załatwiona, ustalona i pewna.
Nie
zwracałem więc uwagi, gdy moje czulsze gesty, zwłaszcza po seksie, odpychał ze
zniecierpliwionym „Znowu się kleisz”, „Daj mi spokój”, „Przestań się wiecznie
do mnie przyklejać jak jakiś sentymentalny głupek”.
Nie
zwracałem uwagi, gdy na moje próby porozmawiania o naszych uczuciach, o naszym
związku, reagował albo milczeniem i miną „ignoruję cię, nie słucham, nikt tu
niczego nie mówi, w każdym razie niczego wartego słuchania”, albo zirytowanym
„Znowu ci się na gadanie zebrało?”, albo złośliwym „Jaki związek, jakie
uczucia, my się pieprzymy i koniec tematu”.
Nie
zwracałem uwagi, gdy próby dalszego pogłębiania tej relacji, próby dowiedzenia
się o nim czegoś więcej, próby stworzenia większej wspólnej przestrzeni zbywał
kpiną, znudzonym wyrazem twarzy albo obojętnym wzruszeniem ramion, takim „Nie
rozumiem, o co ci chodzi, i nie chcę rozumieć”.
Po
prostu – nie zwracałem uwagi na nic, co przeczyłoby stwierdzeniu, że tak,
jesteśmy razem lub mamy szansę lada moment być razem, tak na amen.
Oczywiście,
te zaprzeczające sygnały nie pojawiały się ciągle i bez przerwy – to były
momenty, chwile, wyskoki zdarzające się co jakiś czas. Ale pojawiały się. I nie
potrafię porządnie określić, jak często, jaki był procentowy stosunek tych sygnałów
negatywnych do tych sygnałów pozytywnych, które budziły moją nadzieję,
pozytywne wrażenia, przekonanie o wygraniu całej sprawy. Nie potrafię tego
określić, zwyczajnie nie potrafię, tak dobrze tego wtedy nie widziałem, że
teraz nie jestem w stanie uchwycić wyraźnych, konkretnych i umiejscowionych w
czasie momentów, gdy Andrzej wysyłał przekazy na „nie”. Zdecydowanie mogę
wskazać zaledwie parę takich chwil, reszta tonie w mroku tego mojego
autowypierania. Wiem, że to było – po jego odejściu musiałem przecież wreszcie
się przyznać do tego sam przed sobą – ale nie wiem, gdzie, ile razy i jak
dokładnie. Taki się okazałem świetny w wybiórczym postrzeganiu faktów.
O,
gdy zaczął się rok akademicki i Andrzej był po pierwszych zajęciach, nie chciał
o nich nic opowiedzieć. „Odwal się, to są moje sprawy” – uraczył mnie wtedy
poirytowanym wyjaśnieniem. Zaczęliśmy się kłócić, właściwie to ja się zacząłem
kłócić, a on tylko ostentacyjnie mnie nie słuchał i jeszcze bardziej tym
podjudzał.
Na
początku października pojechał raz do domu. Po powrocie też odmówił
opowiedzenia czegokolwiek i uraczył mnie starym „to moja sprawa”.
Jakoś
nieco później chciałem go poznać z moim dobrym przyjacielem, który właśnie
przyjechał do Szczecina – spotkaliśmy się przypadkiem gdzieś na mieście i
radości było co niemiara, zwłaszcza że Włodek wrócił tu na dobre, z żoną i
córką, i chciał, abym się z nimi jak najszybciej spotkał. Włodek był jedną z
bardzo niewielu osób, którym powiedziałem o swojej orientacji (w zasadzie
nieopatrznie mi się to przy nim wymsknęło, lata temu, gdy raz z jakiegoś powodu
urżnęliśmy się przyjacielsko w trzy dupy; świetnie się zachował, oczywiście
kiedy już wytrzeźwieliśmy, bo gdy byliśmy narąbani, przyjął to do wiadomości z podejrzanie
uważną miną, a potem się porzygał na dywan. Ja też. Miks alkoholi, który
dopiero co skończyliśmy sobie wtedy serwować, okazał się dla naszych żołądków
morderczy). W każdym razie wiedział o mnie, nie miał z tym problemów i
dlatego chciałem mu przedstawić mojego chłopaka, tak jak on chciał mi
przedstawić swoją żonę.
Andrzej
po wysłuchaniu całej historii popatrzył na mnie w ten swój antypatyczny sposób
i oświadczył krótko:
–
Miłego spotkania w trójkę. Ja się nigdzie nie wybieram.
–
Dlaczego? – zapytałem ze zdumieniem. – To naprawdę świetny facet, sam
zobaczysz, jak się z nim dobrze ga...
–
Niczego nie zobaczę, bo nigdzie nie idę – przerwał. – I koniec.
–
O co ci chodzi? – zirytowałem się. Andrzej siedział na podłodze, na tym
poplamionym dywanie, otoczony stertą pomieszanych kserówek, które właśnie
rozdzielał na poszczególne artykuły. Usiadłem naprzeciwko niego, przytrzymałem
jego ręce z papierzyskami i powtórzyłem: – O co ci chodzi? Co ci przeszkadza
poznać jakichś moich przyjaciół?
Rzucił
mi mało sympatyczne spojrzenie znad segregowanych materiałów.
–
Bo nie – odpowiedział zimno. – Nie interesują mnie twoi znajomi i nie mam
ochoty ich poznawać. Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć?
–
Tak, trudno – warknąłem, mocno już rozdrażniony. – Do ciężkiej cholery,
Andrzej, przy tobie naprawdę człowieka może szlag trafić. Dlaczego nie chcesz?
–
Bo nie chcę – odparował ze złością i cisnął plikiem kartek o dywan. – Daj mi
wreszcie spokój z tymi swoimi krewnymi i znajomymi królika, dobrze? Mam gdzieś
twoich przyjaciół i zaplecze, nie chcę ich poznawać i koniec.
–
Czy ty nie rozumiesz, że skoro jesteśmy razem, to trochę musimy wzajemnie
poznać swoje otoczenie? – wyjaśniłem nieco łagodniej. Andrzej popatrzył na mnie
szeroko otwartymi oczami, a potem parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem.
–
Ale my nie jesteśmy razem – odezwał się tonem wyraźnie parodiującym mój. – My
się pieprzymy. I to jest wszystko. I to nie jest żaden powód do „wzajemnego
poznawania swojego otoczenia”. – Teraz to już nie była kpina, to była jadowita
złośliwość.
Przez
moment wpatrywałem się w niego z niedowierzaniem i czułem, jak mnie coraz
bardziej szlag trafia. Andrzej przez parę minut składał te swoje kserówki z
pozorną obojętnością, potem zerknął na mnie i mruknął: „Wyglądasz, jakbyś miał
zaraz dostać apopleksji”. Wstałem bez słowa. Przez resztę dnia nie odzywałem
się do niego. Tak mnie wkurzył, że wieczorem położyłem się na kanapie.
Andrzejowi
chyba było trochę głupio – a może to tylko było tylko moje pobożne życzenie,
ale jednak przez całe popołudnie z niczym nie wyskakiwał, siedział z nosem w
kserach i książkach, przy jedzeniu też nie prowokował pyskówek. Za to wieczorem
nie wytrzymał: ledwo naciągnąłem na siebie koc, wygrzebał się z łóżka, podszedł
do kanapy i spytał zaczepnie:
–
Będziesz teraz odgrywał wielką scenę obrazy jak z telenoweli?
–
Idź spać – odburknąłem, nie patrząc na niego.
–
Czyli będziesz – mruknął raczej do siebie. – Komiczny jesteś, zdajesz sobie z
tego sprawę? I dziecinny.
–
Za to ty jesteś ucieleśnieniem dorosłości – odciąłem się.
–
Nie – mruknął Andrzej i usiadł mi okrakiem na udach. – Ja jestem ucieleśnieniem
tego, o czym marzysz w łóżku. No już, nie zgrywaj się na wielce obrażonego, mam
ochotę.
–
Pocałuj się w dupę – warknąłem i odepchnąłem go trochę, gdy się nade mną pochylił.
–
Myślałem, że ty masz ochotę to zrobić – roześmiał się cicho. A potem był
cholernie przekonujący. Ale poznania moich przyjaciół nadal odmawiał.
Dwa
czy trzy razy poszliśmy razem do kina, potem gdzieś na piwo. Niezbyt się palił
do tych wspólnych wyjść, jeśli już, to wolał iść sam. Czasami dopadało mnie
nieprzyjemne podejrzenie, że może ma kogoś gdzieś na boku, ale gdy go o to w
końcu zapytałem wprost, wyśmiał mnie.
–
Gdybym chciał się przespać z innym facetem, to po prostu bym się przespał i nie
zapomniał ci się pochwalić – odpowiedział kpiąco. – Nie bawiłbym się w jakieś
udawanie i zacieranie za sobą śladów. Jeżeli akurat chwilowo sypiam tylko z
tobą, to widocznie mi to chwilowo odpowiada, ale w żaden sposób nie poczuwam
się do ograniczeń. I nie miałbym żadnych wyrzutów sumienia, zapewniam cię.
–
Miło z twojej strony – burknąłem, bardziej zdenerwowany niż uspokojony tym
oświadczeniem. Pocieszało mnie tylko, że „chwilowo” trwało już u Andrzeja
ładnych parę miesięcy. To jednak coś znaczyło – przynajmniej w moim
przekonaniu.
Wypady
do kina były średnio udane, bo Andrzej miał wkurzający zwyczaj komentowania
półgłosem oglądanego filmu. W domu też tak robił, ale jakoś mniej mnie tym
drażnił, może dlatego, że mogłem w każdej chwili zrobić głośniej, mniej lub
bardziej dosadnie poprosić, żeby się zamknął, w ostateczności oglądać pod jego
nieobecność. W kinie byłem skazany na Andrzejowe komentowanie. I na zirytowane
spojrzenia i syknięcia innych widzów. Sam na niego syczałem chwilami, ale moje
„Ciszej” i „Przymknij się” chyba tylko go nakręcały.
–
Oglądanie z tobą filmu w kinie to czysty koszmar – powiedziałem mu ostro
ostatnim razem, gdy włączono już światła. Staliśmy przy naszych fotelach i
zakładaliśmy kurtki, ludzie wokół też się powoli ubierali i rozchodzili. –
Wkurzałeś mnie tym swoim komentowaniem jak diabli.
–
Mnie też – wtrąciła ze złością jakaś młoda kobieta z rzędu przed nami. – Cały
film pan gadał, gdyby nie napisy, w ogóle bym nie wiedziała, o co chodzi. –
Owinęła sobie szal wokół szyi, dorzuciła w moją stronę: – Bez obrazy, ale
kiepsko pan wychował syna – i odeszła.
Przez
chwilę patrzyłem za nią zbaraniały, potem spojrzałem na Andrzeja, który
parsknął śmiechem.
–
I co cię tak bawi? – warknąłem. – Zbieraj rzeczy, idziemy. – Wyminąłem go i
ruszyłem w stronę wyjścia. Dopiero na placu przed kinem się zatrzymałem, by na
niego poczekać, wyciągnąłem papierosy, a gdy Andrzej podszedł, zapaliliśmy
wspólnie. Denerwowało mnie jego rozbawione spojrzenie, więc milczałem.
–
Ładnie tu – odezwał się nagle. – Lubię to miejsce.
Fakt,
plac przed „Kosmosem” był ładny, wyłożony równo jasną płytką chodnikową, z
małymi klombami otoczonymi kolorowymi murkami. Kino też świetnie wyglądało –
duży budynek z wielkimi drzwiami i oknami w ścianie frontowej. Już z daleka
widziało się olbrzymią, kolorową mozaikę nad wejściem i czerwony napis „KOSMOS”
jeszcze wyżej.
Też
lubiłem kinowy plac, ale miałem w tamtym momencie zbyt kiepski humor, by odpowiedzieć.
Andrzej strzepnął popiół do klombu – nie skomentowałem – znów na mnie spojrzał
i zapytał kpiąco:
–
Tak cię wkurzyło, że kiepsko wychowałeś syna?
Żachnąłem
się. Ta uwaga wyprowadziła mnie z równowagi, bo dotąd nie pomyślałem, że można
nas tak odebrać. Ja nie wyglądałem staro, on nie wyglądał smarkato. Ale, koniec
końców, różnicę wieku – nawet jeśli nie dokładnie dwadzieścia lat – jednak było
widać. I to mnie zaniepokoiło. Nie, mówiąc szczerze, przestraszyłem się.
Przestraszyłem się, że on nagle pomyśli: „Facet, z którym sypiam, w zasadzie
rzeczywiście mógłby być moim ojcem” – i się zniechęci. I odejdzie.
Podprądowe
ciągoty Andrzeja znów dały o sobie znać – bo w odpowiedzi na mój rozdrażniony
ruch głową podszedł blisko, znów się zaciągnął, dmuchnął mi dymem prosto w
twarz i powiedział bardzo cicho:
–
Nie histeryzuj. Łóżkowo masz świetną metrykę, to mi wystarcza.
Przez
dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Poczułem potwornie silną chęć, by go
pocałować. Ale wszystko zepsuł, gdy uśmiechnął się kącikiem ust, odsunął nieco
trzymanego w dwóch palcach papierosa i dodał:
–
Przynajmniej na razie.
–
W łóżku pogadamy o tym „na razie” – odszepnąłem, trochę pocieszony pierwszą
uwagę, trochę zawiedziony drugą. Andrzej uniósł brew, tak jakby chciał
powiedzieć „Zobaczymy”, zrobił parę kroków w tył i podniósł głowę.
–
Co to ma w ogóle być? – mruknął bardziej do siebie niż do mnie. – Sceny z
filmów?
Przyjrzałem
się uważnie mozaice z frontu: obok siebie znajdowały się trzy lub cztery sceny,
na których człekokształtne postacie robiły trudne do określenia rzeczy.
Dominujące kolory, zielony, brązowy i żółty, kojarzyły mi się jakoś z ludami
prymitywnymi.
– Nie
wiem – przyznałem. – Mnie to wygląda na coś na wzór rysunków w
jaskiniach. O, tutaj chyba składają ofiarę albo coś ubijają – wskazałem na
scenkę, która kończyła się pod literą „K”. Andrzej miał sceptyczną minę.
–
Więc skąd okno? – mruknął, wskazując głową na środkowy obraz.
–
To nie jest okno, to koło – zaprotestowałem bez przekonania.
–
Okno – powtórzył i zaciągnął się po raz ostatni. – Zresztą to bez znaczenia. –
Schylił się, zgniótł niedopałek na klombie i wrzucił do stojącego obok
zielonego kosza na śmieci. – Idziemy na to piwo?
–
Idziemy – zgodziłem się i pozbyłem się swojego papierosa. – Przy piwie na
szczęście nie komentujesz wszystkiego jak w kinie.
–
Film był beznadziejny – uświadomił mi, gdy ruszyliśmy w stronę przejścia dla
pieszych.
–
A twoje komentarze wkurzające – odpowiedziałem zgryźliwie. – Więcej nie idę z
tobą do kina.
–
Ostatnim razem też tak mówiłeś – stwierdził z rozbawieniem. – A potem znów mnie
na siłę wyciągałeś.
–
To był zdecydowanie ostatni raz – zapewniłem. – Ty się nie potrafisz ugryźć w
kinie w język i dać ludziom oglądać.
Andrzej
się oczywiście nie przejął moim narzekaniem. A ja nie miałem pojęcia, że to
wyjście pod koniec października czy na początku listopada rzeczywiście będzie
naszym ostatnim wspólnym wypadem do kina.
Zresztą
tak samo nie miałem pojęcia, że trzy lata później to właśnie kino zostanie
zamknięte, bo wygryzą je multipleksy. Przykro było przez kolejne lata patrzeć,
jak budynek „Kosmosu” niszczeje. I odganiać pewne wspomnienia, które w
umierających miejscach dopadają człowieka szczególnie chętnie.
Swoją
drogą, nawet teraz, gdy wspominam te różne momenty, widzę jednak więcej
sygnałów pozytywnych, na tak” i potwierdzających niż negatywnych, na „nie” i
przeczących, że coś z tego wyjdzie. Czy ja nadal patrzę na całą sprawę
wybiórczo? Nadal nie dostrzegam tego, czego dostrzegać nie chciałem? Nadal się
łudzę, chociaż nie wiem, po co miałbym się łudzić po tylu latach?
Nie
wydaje mi się. Naprawdę mi się nie wydaje. Tam była, tam musiała być duża
szansa na to nasze „razem”. A ja musiałem gdzieś, kiedyś, jakoś popełnić błąd,
zrobić fałszywy ruch, źle czymś pokierować. Tylko nadal nie wiem – gdzie,
kiedy, jak. Nie wiem.
Może
popełniłem błąd, gdy przebiegle doprowadziłem do spotkania z Włodkiem? Bo
doprowadziłem. Zaprosiłem go po prostu wraz z żoną i córką do siebie,
Andrzejowi niczego nie powiedziałem i gdy mój chłopak wrócił, mój przyjaciel ze
swoją rodziną już tam siedzieli.
Magda,
żona Włodka, była bardzo miła. Taka stereotypowa mała, drobna blondyneczka o
niebieskich oczach, trudno było uwierzyć, że w rzeczywistości jest z niej
twarda szefowa oddziału w banku. No, gdy się jej posłuchało, zaczynało się
wierzyć – była konkretna, zdecydowana, ale też wesoła, miała fajne poczucie
humoru i świetnie się z nią rozmawiało.
Włodek
wyglądał przy niej jak duża beczułka. Sporo przytył, odkąd się ostatni raz
widzieliśmy, włosy nieźle mu się przerzedziły i trochę posiwiały, ale tryskał
energią, radością, gadał jak nakręcony i bez końca opowiadał o tym, jak będzie
wyglądał ich dom, gdy go skończą remontować.
–
Za sto lat – dorzuciła w którymś momencie Magda ze śmiechem. – Ale to będzie
piękne sto lat.
Ich
córka, Milka, czyli Emilka, miała jakieś sześć lat i była uroczym, pucołowatym,
marchewkowym berbeciem. W ogóle bardziej przypominała ojca niż matkę, nie tylko
kolorem włosów: miała usta Włodka, oczy Włodka i szczękę Włodka. Za to
charakter i upór odziedziczyła po matce, jak twierdzili jej rodzice. Dowiodła
tego, gdy pojawił się Andrzej.
Siedzieliśmy
przy stole, z herbatami, kawami i ciastkami, gdy Andrzej wrócił. Ledwo
usłyszałem szczęk klucza w zamku, wyskoczyłem do przedpokoju i zanim zdążył się
rozejrzeć, zauważyć obce buty i kurki, zorientować się w sytuacji i dać nogę –
wepchnąłem go do pokoju ze słowami „Mamy gości, poznajcie się, to jest mój
przyjaciel Włodek, to jego żona Magda, a to jest mój chłopak Andrzej, a to jest
Milka, a to jest drugi wujek”.
Andrzej
podczas tej prezentacji stał sztywno, pewnie zbyt zaskoczony i zszokowany moją perfidią,
by powiedzieć coś nieuprzejmego i zwiać. Potem – potem, podejrzewam, trochę w
nim wygrało własne dobre mniemanie o sobie, bo zachował się dość uprzejmie,
usiadł, zamienił parę słów z Włodkiem i Magdą, tylko na mnie nie patrzył. Ale
nie był złośliwy, arogancki czy prowokujący. Chyba ciągle dochodził do siebie i
przetrawiał sytuację. A może nie lubił dawać po sobie poznać, jak mocno coś go
zdziwiło czy zaskoczyło? Albo był tak wściekły, że musiał z całych sił nad sobą
panować, a najdrobniejsze popuszczenie nerwom wywołałoby z miejsca awanturę,
którą planował uraczyć mnie po wyjściu gości? Zastanawiałem się nad tym, gdy
piliśmy, jedliśmy i gadaliśmy, i nie mogłem go rozgryźć.
A
potem Milce znudziło się układanie zestawu puzzli z „Czarodziejką z Księżyca”,
które dostała ode mnie jako prezent przywitalny, więc zostawiła niedokończone
układanki na podłodze, podeszła do stołu i skupiła swoje zainteresowanie na
nowej osobie.
–
Wujek – powiedziała do Andrzeja z bezczelnością, na jaką wobec rozjuszonych
tygrysów mogą sobie pozwolić tylko dzieci i szaleńcy. – Na kolana. – Wyciągnęła
ręce i patrzyła rozkazująco.
Andrzej
wbił w nią pełne niedowierzania spojrzenie; wyglądał tak, jakby Milka
zaproponowała mu zjedzenie morderczej dawki strychniny. Patrzyli przez chwilę
na siebie, Milka z niecierpliwym oczekiwaniem, Andrzej z miną „zabierzcie to ode
mnie”, Magda zaczęła interweniować, powiedziała córce, żeby wróciła do puzzli,
żeby dała panu spokój, bo jest zmęczony... ale dziecko postawiło na swoim,
wdrapało się Andrzejowi bezpardonowo na kolana i popatrzyło wokół z triumfem.
Magda była zakłopotana, Włodek zadowolony, bo w jego przekonaniu wszyscy
powinni się Milką zachwycać, ja z trudem się powstrzymałem przed wybuchnięciem
śmiechem, a Andrzej patrzył na małą tak, jakby się zastanawiał, czy to jest
zaraźliwe. Na moment zerknął też na mnie i wtedy odechciało mi się śmiać.
Rozmowa
toczyła się dalej. Andrzej milczał, co mnie trochę denerwowało, bo to jego
siedzenie bez słowa i z obrażoną miną zaczynało być nieuprzejme, a trochę
uspokajało, bo obawiałem się jego antypatycznych zagrywek. Milka kręciła mu się
na kolanach i nuciła piosenkę. W końcu chwycił małą pod pachy i ze słowami
„Wystarczy już” odstawił na podłogę. Nie przejęła się, wróciła do swoich
puzzli. Po cichu miałem wredną satysfakcję – dzieciak pokonał Andrzeja.
W
każdym razie atmosfera trochę się popsuła przez te Andrzejowe sygnały
niezadowolenia, robiło się też późno, więc niebawem Magda z Włodkiem zebrali
Milkę i puzzle z podłogi, zapakowali się w kurtki, pożegnali, zapewnili, że
wspaniale było się spotkać i musimy to wkrótce powtórzyć, po czym wyszli. Mała
na pożegnanie uściskała Andrzejowi kolano. Nawet wtedy miał taką minę, jakby
ktoś mówił do niego po chińsku.
Gdy
zamknąłem za całą trójką drzwi, w mieszkaniu zapadła cisza. Nie za bardzo
wiedziałem, czego się spodziewać. Z jednej strony byłem zadowolony – Andrzej
wreszcie został wciągnięty w jakiś mój krąg znajomych, do tego postawiłem na
swoim. Z drugiej byłem zirytowany – mógł się bardziej wysilić i jednak okazać
więcej uprzejmości. Z trzeciej – trochę się obawiałem, że przesadziłem i
że teraz czeka nas niezła awantura, bo widziałem przecież, że był wkurzony całą
sytuacją. Więc do pokoju wszedłem z pewnym niepokojem.
Uzasadnionym,
jak się okazało, chociaż Andrzej przez całą rozmowę nawet nie podniósł głosu.
Siedział na kanapie z nogą na nodze, wygodnie rozparty, dopijał swoją herbatę,
ale gdy mnie zobaczył, odstawił szklankę na bok i zapytał zimno:
–
Co to miał być za cyrk?
–
Nie cyrk, tylko towarzyska wizyta – odpowiedziałem, wzruszając ramionami, i
podszedłem do stołu. – Mówiłem ci, że spotkałem po latach dawnego przyjaciela i
chciałem poznać jego rodzinę. I chciałem, żeby oni ciebie poznali.
–
Ale ja nie chciałem ich poznawać – przypomniał mi z lodowatą uprzejmością. – O
czym doskonale pamiętasz. I co doskonale zignorowałeś, nie mówiąc mi, że ich
zaprosiłeś.
–
Ja tu mieszkam, mogę zapraszać, kogo chcę – odparowałem ze złością i od razu
wkurzyłem się jeszcze bardziej, na siebie, bo akurat tego argumentu wcale nie
chciałem użyć. Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dorzuciłem: – Cholera, Andrzej,
przepraszam, to kretyńsko brzmi i nie o to mi chodziło, po prostu... po prostu
chciałem, żebyś poznał moich przyjaciół. I żeby oni cię poznali. – Usiadłem
obok niego. – Słuchaj, to jest mój najlepszy kumpel, znamy się od lat, nawet
jak się przez jakiś czas nie widzieliśmy, to dalej się świetnie dogadujemy.
–
A co ja mam do tego? – rzucił, nie patrząc na mnie.
–
Dobrze wiesz, co masz do tego – odpowiedziałem spokojnie. – Jesteśmy razem.
Kocham cię, mówiłem ci to już tyle razy, że chyba zdążyłeś wbić sobie do głowy.
No i – przyznałem – wiedziałem, że jeśli cię uprzedzę, to wywiniesz jakiś numer,
przyjdziesz do domu bardzo późno albo nie przyjdziesz w ogóle, przenocujesz u
kogoś, żeby postawić na swoim. A tymczasem – nie wytrzymałem i parsknąłem
śmiechem – to dzieciak postawił na swoim. Nie masz pojęcia, jak to komicznie
wyglądało, miałeś taką minę, jakby na kolana władował ci się jadowity skorpion.
Spojrzał
na mnie obojętnie.
–
Nie lubię dzieci – powiedział spokojnie. Nie było w tym stwierdzeniu
złośliwości, agresji czy wyniosłości, zabrzmiało jak stwierdzenie prostego
faktu. Sięgnął po resztkę herbaty. – Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego ludzie
odgórnie zakładają, że wszyscy muszą lubić dzieci, i atakują tymi swoimi
dziećmi z każdej strony. – Upił trochę, skrzywił się i odstawił szklankę z
powrotem na stół. – Kompletnie już wystygła. Gdyby to był pies albo kot –
dodał, patrząc na mnie – większość osób najpierw by zapytała, czy lubię takie
zwierzęta, czy nie mam alergii albo czy mi po prostu nie przeszkadzają. A gdy
to jest dziecko, dostaję nim w twarz bez pytania, bo z założenia „wszyscy
lubią”. Ja nie lubię. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że mam alergię na
dzieci. I owszem, gdy jakiś bachor ładuje mi się na kolana, czuję się tak, jak
czułby się alergik, któremu na kolana władował się wywołujący mocne uczulenie
pies albo kot.
–
Nie no, ja to w gruncie rzeczy rozumiem – przyznałem. – Jasne, nie każdy musi
lubić dzieci. Ale wiesz... mimo wszystko warto było zobaczyć, jak sześcioletni
brzdąc cię pokonuje i doprowadza do stanu, w którym brakuje ci słów –
przyznałem ze szczerym rozbawieniem. Andrzej wzruszył ramionami i oparł głowę o
tył kanapy.
–
Nie podoba mi się ta cała zagrywka – powiedział po chwili wolno. – Nie
mówię o dziecku, mówię o tobie i tym spotkaniu. Jeżeli mówię ci, że nie mam na
coś takiego ochoty, a ty podstępem ładujesz mnie jednak w takie spotkanie, to
całe to swoje gadanie o wielkich uczuciach i reszcie możesz sobie w dupę
wsadzić. – Obrócił głowę w moją stronę. Nie potrafiłem rozgryźć jego miny,
wiedziałem tylko, że cholernie mi się nie podoba ten zimny, nieżyczliwy wzrok.
– I to jest wszystko, co miałem ci do powiedzenia w tej kwestii. Mam nadzieję,
że się zrozumieliśmy.
Po
tych słowach wstał i wyszedł z pokoju. Siedziałem na kanapie, słyszałem
dobiegający z łazienki szum prysznica i czułem się jak skarcony przez
nauczyciela dzieciak. Fakt, może trochę przegiąłem. Z drugiej strony, w
normalny sposób w ogóle by się nie dało nic zrobić. Może jednak nie należało,
jeszcze nie teraz. Ale może ten nadęty egoista pomyślałby też czasem o mnie i o
moich potrzebach?
Podejrzewałem,
że się ostentacyjnie przeniesie na kanapę albo mnie tam wygoni, ale Andrzej po
kąpieli położył się bez słowa do łóżka i nie zareagował, gdy ja położyłem się
obok. Objąłem go w pasie i próbowałem pocałować; odsunął się – spokojnie, bez
żadnych ostentacji – mruknął: „Chcę spać” i całkowicie mnie zgasił tym
obojętno-ignorującym tonem.
Przez
kolejne dwa czy trzy dni w ogóle był taki obojętno-ignorujący. Potem się
rozkręcił i wróciliśmy do normalności – podejrzewałem, że trzy dni
wstrzemięźliwości to było dla niego za dużo – ale nadal rzucał mi chwilami
dziwne, niepokojące spojrzenie. Udawałem, że tego nie widzę, żeby nie
prowokować powtórki z tamtej nieprzyjemnej rozmowy.
Błędem
było też chyba poruszanie sprawy zmiany mieszkania. To mi przyszło do głowy
któregoś dnia, gdy Andrzej stworzył nowy wieżowiec pod oknem. Podręczniki i
teksty literackie, których potrzebował na drugim roku, były liczne i grube
(zupełnie jak te z pierwszego), więc kolejne wieżowce zaczęły się wznosić w
przerażającym tempie.
Musiałem
powiedzieć sobie wreszcie szczerze: to mieszkanie było za małe dla dwóch
dorosłych mężczyzn i setek książek, zwłaszcza że te ostatnie rozmnażały się w
tempie królików. Chciałem mieszkać z Andrzejem. Mieszkać z Andrzejem oznaczało
jednak, że trzeba mieszkać z jego książkami, a mieszkać z jego książkami
oznaczało, że trzeba jakoś zwiększyć przestrzeń. Czyli – zmienić mieszkanie na
większe. Najlepszy byłby Belweder, tam jakoś by się te książki przez najbliższe
dziesięć lat pomieściły, ale niestety moje możliwości nie sięgały tak daleko.
Musiałem się zadowolić jakimś M-3, ewentualnie M-4.
Zacząłem
się rozglądać, przeglądać ogłoszenia biur nieruchomości, czytać ogłoszenia w
telegazecie (wtedy jeszcze takie rzeczy znajdowało się w dziale ogłoszeń
telegazety, nie w Internecie. Dziś interesujące mnie hasła guglam w
wyszukiwarce. I czuję się dinozaurem, gdy widzę sześcio- czy ośmioletnie
dzieciaki ze smartfonami w rękach. A gdy widzę, że te dzieciaki obsługują
komórki czy netbooki lepiej ode mnie, czuję się skamieliną), pytać znajomych.
Namierzyłem trochę fajnych ogłoszeń. Parę miejsc obejrzałem sam, ale wiedziałem,
że to bez sensu: jeżeli mamy mieć wspólne mieszkanie, to musimy je wspólnie
wybrać. Co oznaczało, że trzeba w końcu uświadomić Andrzejowi sytuację.
W
któryś weekend – chyba w niedzielę, bo poranną ochotę Andrzeja na seks
skwitowałem czymś w rodzaju „Jedni idą w niedzielę do kościoła, inni idą na
zakupy, a ty idziesz do łazienki po zapasowe gumki” – gdy skończyliśmy się
kochać i wylegiwaliśmy się obok siebie na plecach, powiedziałem w pewnej
chwili:
–
Tych twoich książek przybywa w zatrważającym tempie. Jeszcze trochę i
kompletnie nie będzie się jak ruszyć.
–
Wywalmy telewizor, będzie miejsce na książki – zaproponował Andrzej ze
złośliwym uśmiechem, bo wiedział, że czepianie się telewizora mnie drażni. Tym
razem nie dałem się sprowokować.
–
Mam lepszy pomysł – oświadczyłem, przewróciłem się na bok i objąłem go w pasie.
– Taki, który nie tylko pomieści obecne książki, ale i dużo przyszłych.
Obrócił
głowę w moją stronę i uśmiechnął się lekko.
–
Zlikwidujemy kuchnię?
–
Nie bądź taki dowcipny – roześmiałem się. – Jeszcze lepiej. Przeprowadzimy się.
Andrzejowi
uśmiech stężał na twarzy.
–
Słucham? – zapytał, marszcząc brwi.
–
Przeprowadzimy się – powtórzyłem. – Słuchaj, to jest jedyne sensowne
rozwiązanie. Książek jest coraz więcej i więcej. Przestrzeni do poruszania się
coraz mniej. Książek będzie jeszcze więcej, przestrzeni jeszcze mniej. A musimy
mieć gdzie spać, gdzie jeść, gdzie odpocząć i gdzie zwyczajnie przejść z
jednego punktu mieszkania do drugiego. To mieszkanie jest po prostu za małe na
dwie osoby i dwa miliony książek, więc trzeba zmienić mieszkanie na większe.
Kupimy nowe mieszkanie i będziemy mieć miejsce na wszystko.
–
„My”? – podchwycił Andrzej tonem, który mi się nie spodobał, za dużo w nim było
uprzejmo-chłodnego zdziwienia.
–
Tak, „my” – potwierdziłem z lekką irytacją. – Ty, ja i twoje książki.
–
Nie chcę cię rozczarować – powiedział z kpiną – ale ja dostaję forsę od
rodziców i będę miał stypendium. Za takie pieniądze kupuje się książki, nie
mieszkania.
–
Daj spokój z pieniędzmi – powiedziałem ze zniecierpliwieniem. – Technicznie
rzecz biorąc, ja je kupię, ale będzie nasze, razem je wybierzemy i razem w nim
zamieszkamy.
–
„My” – powtórzył, tym razem bardziej powątpiewająco.
–
„My”, „my” – zgodziłem się spokojniej. – Teraz mieszkamy razem i potem będziemy
mieszkać razem, nie będzie żadnej różnicy poza tym, że mieszkanie będzie
większe. I nasze, wspólne.
Popatrzył
na mnie bez słowa. Potem obrócił głowę w drugą stronę, w kierunku okna,
następnie spojrzał na sufit.
–
Podoba ci się ten pomysł? – spytałem wreszcie, zaniepokojony jego milczeniem.
Andrzej wzruszył lekko ramionami.
–
Jestem głodny – odpowiedział zupełnie nie na temat. – Co na śniadanie?
Potraktowałem
to jako dobry znak – żadnego „mowy nie ma”, żadnej kłótni, żadnych
nieprzyjemnych komentarzy, przyjął to nieźle, jest nieźle, będzie jeszcze
lepiej – i poszedłem zrobić śniadanie. Po drodze potrąciłem niechcący jeden z
wieżowców.
–
No i sam widzisz – powiedziałem triumfalnie, układając zrzucone książki na
czubku budowli, po czym ruszyłem ostrożniej do kuchni.
Pokazywałem
mu później różne ogłoszenia, zdjęcia, informacje z biur nieruchomości; nie
wykazywał zainteresowania. Parę razy zdołałem go wyciągnąć na wspólne
obejrzenie jakiegoś mieszkania – pozostawał bierny, patrzył, ale nic nie mówił,
chyba że go przycisnąłem, a i wtedy były to najwyżej zdawkowe „no ładne”,
„ujdzie”, „takie sobie, paskudny widok z okien”.
W
drugiej połowie listopada trafiliśmy na coś, co naprawdę wyglądało obiecująco:
nowe budownictwo, trzypokojowe mieszkanie z balkonem w czteropiętrowym
szeregowcu, blisko przystanek autobusowy, sporo zieleni, niedaleko kilka
większych i mniejszych sklepów, sporo miejsca do parkowania. Pierwsze piętro,
balkon wychodził na podwórko z piaskownicą, trawnikiem i ławkami. Mieszkanie w
świetnym stanie. Pokoje duże. Łazienka z ładnymi kaflami. Kuchnia trochę mała,
ale moja też była niewielka. We wnęce w przedpokoju zrobiona szafa, bardzo
wygodna.
–
Tu jest świetnie – powiedziałem, gdy oglądaliśmy najmniejszy pokój. Agentka
zostawiła nas na chwilę samych, więc mogłem mówić swobodnie. – Zobacz, tu by
można zrobić sypialnię, w tym największym taki dzienny pokój, a w tym średnim
można by urządzić taki gabinet do pracy połączony z biblioteką – kusiłem. – Od
góry do dołu półki. W sypialni też by się dało powiesić parę półek. I w dużym
pokoju. W najgorszym razie za dziesięć lat zabudujemy balkon, żebyś tam też
mógł trzymać książki.
Przyglądał
mi się bez słowa. Trzymał ręce w kieszeniach długiego, czarnego płaszcza, który
dostał od rodziców na urodziny, i milczał.
–
No, co myślisz? – dopytywałem.
–
Ty naprawdę jesteś zdecydowany? – odezwał wreszcie.
–
Na to mieszkanie? W zasadzie tak, jeśli tylko ci się podoba – przyznałem.
–
Pytam raczej... o to wspólne mieszkanie – uściślił. Uśmiechnąłem się lekko.
–
Tak, jestem na to zdecydowany – odpowiedziałem czule. – Bo zwyczajnie chcę z
tobą mieszkać. I chcę, żebyś miał miejsce na swoje książki.
Dalej
na mnie patrzył, tak jakby chciał się przewiercić wzrokiem do czegoś w mojej
głowie.
–
No więc jak? – powtórzyłem po chwili, nieco zniecierpliwiony. – Jak ci się tu
podoba?
Rozejrzał
się powoli, z nieobecnym wyrazem twarzy.
–
Nie – powiedział wreszcie spokojnym, rzeczowym tonem. – Wcale mi się tu nie
podoba. – Po czym wyszedł z pokoju, pożegnał się z agentką i wyszedł z mieszkania.
Pognałem za nim, kompletnie zaskoczony – mieszkanie było świetne i byłem
przekonany, że jemu też przypadło do gustu, jakoś wierzyć mi się nie chciało w
to „wcale mi się nie podoba” – dogoniłem go w drodze do samochodu, chwyciłem za
ramię i wypaliłem ze złością:
–
O co ci chodzi?
Przystanął,
uwolnił swój łokieć z mojego uścisku i odpowiedział spokojnie, nie patrząc na
mnie:
–
O nic. Po prostu mieszkanie mi się nie podoba, i tyle. Możesz nie robić sceny
na ulicy?
Poczekałem
więc, aż wsiądziemy do samochodu, i wtedy od razu zaatakowałem ponownie:
–
Co ty mi za bzdury opowiadasz, że ci się nie podoba? Widziałem przecież, że ci
się podoba, możesz nie wciskać mi jakichś głupot?
Dopiero
teraz na mnie spojrzał, obojętnie.
–
Skoro wiesz lepiej ode mnie, co myślę, to nie widzę powodu, żebyś mnie o to
pytał – stwierdził chłodno. Pokręciłem głową, uruchomiłem silnik i włączyłem
ogrzewanie.
–
Po prostu trudno mi uwierzyć, że takie dobre mieszkanie może ci się nie podobać
– wyjaśniłem łagodnie. – Co ci się w nim konkretnie nie podoba? – Miałem nadzieje,
że jeśli zmuszę go do jakiegoś szczegółowego wyjaśnienia, zdołam go przekonać,
że to jakieś bzdurne zastrzeżenia. Andrzej wzruszył ramionami.
–
Nie wiem. Ogólnie. Po prostu mi się nie podoba. – Po czym zapiął pas i nie
chciał kontynuować rozmowy na ten temat. Świetne M-4 musiało pójść w
zapomnienie.
Byłem
na niego zły za to „nie, bo nie”. I za to, że później już nie chciał nigdzie
chodzić, a gdy jeszcze dwa czy trzy razy dał się wyciągnąć, cały czas marudził
i wszystko z miejsca odrzucał. Rozmawiać o wspólnym mieszkaniu też nie chciał.
No
i najwyraźniej błędem była rozmowa o świętach. Andrzej w ogóle świąt nie
obchodził, ani tych kościelnych, ani tych prywatnych, jak mi uświadomił lekko
poirytowanym tonem, gdy drugiego listopada wrócił z uczelni późnym wieczorem, a
ja powitałem go tortem i małą paczką.
–
Ja nie obchodzę urodzin – oświadczył wtedy, patrząc na tort i płonącą na nim
świeczkę w kształcie dwudziestki trochę tak, jak podczas feralnego spotkania
patrzył na siedzącą mu na kolanach Milkę.
–
Daj spokój – powiedziałem stanowczo. – Dwadzieścia lat kończy się tylko raz w
życiu. Tort i prezent ci nie zaszkodzą. A poza tym jesteś zwykły kłamczuch,
byłeś w weekend u rodziców i jakoś te urodziny obchodziłeś, dostałeś prezent,
przyjąłeś i chodzisz w nim cały czas – wytknąłem mu, wskazując ręką na ten
czarny płaszcz, który wisiał na wieszaku w przedpokoju.
–
Płaszcz i tak był mi potrzebny – odmruknął, wzruszając ramionami. – Matka mnie
zaciągnęła do sklepu i kupiła, więc co miałem zrobić.
–
Ale ci się podoba – naciskałem. Spojrzał na mnie i chyba mimowolnie lekko się
uśmiechnął.
–
Matka nie kupiłaby mi czegoś, co mi się nie podoba – odpowiedział. Z tego, że w
jego głosie zabrzmiało coś minimalnie czulszego, prawdopodobnie nie zdawał
sobie sprawy.
–
Ja też nie kupiłem ci czegoś, co ci się nie spodoba – podchwyciłem i
pociągnąłem go za rękę, tak by wreszcie usiadł obok mnie na kanapie. – Tylko
najpierw pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczkę.
–
Zdurniałeś? – spytał ze szczerym zainteresowaniem.
–
Nie, nie zdurniałem – odpowiedziałem spokojnie i pocałowałem go w nos. – Takie
są zasady: myślisz życzenie, zdmuchujesz świeczki, dostajesz prezent. No już,
dmuchaj, mam ochotę na ten tort. – On też miał, byłem tego pewien. Tort był czekoladowy,
a Andrzej, choć się nie przyznawał, lubił słodycze. Najlepszy dowód, że gdy
przynosiłem do domu czekoladę, zjadaliśmy całą w ciągu jednego wieczora. I to
on pożerał więcej. – No zdmuchnij ją wreszcie – poganiałem. Andrzej prychnął
cicho, pokręcił głową, po czym wyjął papierosa z leżącej na stole
biało-czerwonej paczki, wsadził go do ust, pochylił się, przypalił Slima
płonącym na świeczce ogniem, wyprostował się, ujął papierosa w dwa palce,
dmuchnął mi dymem w twarz i zapytał kpiąco:
–
Może być?
Nie
mogłem powstrzymać śmiechu.
–
Może – zgodziłem się. – Wiem, ze jesteś niereformowalny i musisz postawić na
swoim. – Ostrożnie umieściłem wciąż płonącą świeczkę na brzegu tortu, ukroiłem
kilka kawałków, rozłożyłem talerze i łyżeczki, nalałem wina do kieliszków. – To
teraz prezent.
–
Chcę tort – upomniał się Andrzej. Ślizgał się już wzrokiem po tej czekoladowej
masie.
–
Zaraz, najpierw prezent. – Podałem mu paczkę.
–
Nie lubię prezentów – mruknął z wahaniem.
–
Nie denerwuj mnie, tylko rozpakuj – nakazałem. – Jak ci się nie spodoba, możesz
wyrzucić. – Trochę mnie rozdrażnił tym swoim „Nie lubię prezentów”, takich
rzeczy nie mówi się wtedy, gdy właśnie się prezent dostaje. Delikatności i
taktu zdecydowanie mu brakowało. Na szczęście nie dyskutował dalej, tylko
rozpakowywał, z niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy, ale i bez komentarzy.
Dopiero gdy otworzył małe, białe pudełko i zdjął z leżącej w środku czarnej
poduszeczki zegarek, zrobił sympatyczniejszą minę: uniósł brwi, gwizdnął cicho,
uśmiechnął się lekko, rzucił mi krótkie spojrzenie, znów popatrzył na prezent i
mruknął:
–
Dzięki.
–
Dobrze trafiłem? – zapytałem, choć znałem odpowiedź. Tydzień czy dwa wcześniej
Andrzej zahaczył gdzieś pechowo ręką, chyba w autobusie; pasek od zegarka,
który dotąd miał, zerwał się, koperta spadła i się potłukła, całość wylądowała
w śmietniku na przystanku. „To był taki staroć – skwitował Andrzej, gdy mi to
wieczorem opowiadał – i nosiłem go głównie z przyzwyczajenia, więc nie ma
szczególnie czego żałować, tylko bez zegarka jest zwyczajnie niewygodnie, co
chwila muszę kogoś pytać, która godzina”. Zamierzał kupić sobie nowy,
ale zamiast tego kupił kolejne książki do poetyki, romantyzmu i gramatyki
historycznej, więc był chwilowo spłukany.
Mówiąc
szczerze, dla mnie okazało się to wybawieniem, bo wcześniej zachodziłem w głowę,
co mu dać na urodziny. Z książkami wolałem nie ryzykować – albo wybrałbym taką,
którą on gardził, albo taką, którą już czytał (i nie wiem, co bardziej
prawdopodobne). A chciałem mu podarować coś, z czego korzystałby często i bez
marudzenia. I co nie wydawałoby się zbyt sentymentalne. Zegarek był idealnym
pomysłem.
Obszedłem
kilka lepszych sklepów, wystałem się przy ladzie ładnych kilka godzin i
doprowadziłem kilku sprzedawców do granic cierpliwości, ale w końcu znalazłem
coś, co już na pierwszy rzut oka krzyczało do mnie „Jestem tym, czego
szukasz!”. To był piękny zegarek, Seiko Automatic, dobra firma i słona cena,
ale nie miałem ochoty żałować pieniędzy i kupować jakiegoś przeciętniaka. Teraz
gratulowałem sobie w duchu – opłaciło się tyle szukać. Gruba srebrna bransoleta
i srebrna koperta, po których Andrzej przesuwał delikatnie opuszkami palców,
były ze stali szlachetnej, tarcza czarna, a okalające ją indeksy złote, tak jak
duże, grube wskazówki i prostokątne znaczki oznaczające kolejne godziny. Po
prawej stronie, przy godzinie trzeciej, znajdował się jeszcze datownik w złotej
ramce, pokazujący pierwsze trzy litery angielskich nazw dni tygodnia oraz datę
dzienną. Jednym słowem, zegarek wyglądał wspaniale: prosty (z miejsca
odrzucałem wszystkie egzemplarze z rozmaitymi dodatkami typu barometry,
termometry, oznaczenia miesięcy, lat i układu planet, bo byłem przekonany, że
taka pstrokacizna nie przypadnie Andrzejowi do gustu), duży, męski, wyrazisty,
a dzięki tym złotym elementom przyciągał uwagę.
–
Świetnie – powiedział Andrzej cicho, oglądając prezent na wszystkie strony.
–
Jest wodoszczelny, a szkiełko utwardzane – wyjaśniłem i przysunąłem się bliżej.
– W razie czego nie tak łatwo będzie sobie z nim poradzić, nawet w autobusie.
Mogę? – Wyjąłem mu zegarek z dłoni i zapiąłem na nadgarstku. – I jak?
–
Genialnie – odpowiedział, nie odrywając wzroku od swojej ręki.
–
Wydawało mi się, że ci się spodoba – podpuściłem go z nadzieją na trochę
bardziej emocjonalną reakcję. Andrzej wreszcie na mnie spojrzał, poważnie, bez
uśmiechu.
–
Jest piękny – powiedział spokojnie. – Bardzo mi się podoba. – Przeniósł wzrok
gdzieś na moje kolano czy brzeg stołu, i dopiero wtedy dodał: – Dziękuję.
–
Powinieneś się na mnie rzucić i wycałować, aż mi tchu zabraknie – oświadczyłem
wesoło i szturchnąłem go w bok. – Ty coś chyba nie umiesz przyjmować prezentów,
młody.
Znów
na mnie spojrzał, znów z lekkim uśmiechem.
–
Chyba nie – przyznał ku mojemu zaskoczeniu. – Ale naprawdę się z niego cieszę.
Przyciągnąłem
go do siebie.
–
To dobrze – wymruczałem mu w usta. – Lubię, kiedy się cieszysz.
Całowaliśmy
się dłuższą chwilę; wreszcie odsunął się trochę i przypomniał tonem
zniecierpliwionego dzieciaka:
–
Tort.
–
Jasne, tort – zgodziłem się ochoczo. – Masz, najedz się porządnie, a potem
będziemy spalać kalorie. – Nałożyłem mu wielki kawałek, który zjadł
błyskawicznie, tak jak dwa kolejne. Był łakomczuchem. Tylko się nie przyznawał.
Zegarek
z pewnością ogromnie mu się podobał, to było widać – wystarczyło popatrzeć, jak
go ostrożnie zakłada, jak co wieczór chowa do markowego pudełka, jak delikatnie
się z nim obchodzi, jak czasem na niego patrzy.
–
Pasuje do ciebie – skomentowałem któregoś dnia. Andrzej pokiwał głową,
uśmiechnął się lekko i stwierdził:
–
Ma klasę.
Podobał
mi się z tym zegarkiem na nadgarstku. Zwłaszcza gdy nie miał na sobie nic poza
nim.
Niestety,
w przypadku świąt nie poszło nam tak ładnie, zgrabnie i bez problemów jak przy
prezencie urodzinowym. Chociaż zapowiadało się całkiem nieźle.
Pomysł
w ogóle wyszedł od Cyny. Gdy tuż pod koniec listopada rozmawialiśmy przez
telefon, zapytała, czy wpadnę do niej na święta.
–
Przez te dziesięć lat ile raz byłeś w Lublinie, ze trzy? – powiedziała. – Ja
się do ciebie najeździłam, teraz twoja kolej. Zobaczysz wreszcie moje nowe
mieszkanie, mam taras!
Rzeczywiście,
rzadko jeździłem do Lublina. Szczecin stał się moim miastem „domowym”, tu się
odnajdywałem, tu się dobrze czułem tu miałem pracę, znajomych, rozrywki. Ale
czasem ogarniała mnie nostalgia za miejscami, które znałem z dzieciństwa.
–
No tak, tylko wiesz, jest jeszcze Andrzej – odparłem. Niepowodzenie związane z
szukaniem wspólnego mieszkania wolałem zachować dla siebie. – Chciałbym jakoś
spędzić z nim te święta, jeśli nawet nie całość, to część.
Cyna
przez chwilę milczała.
–
Tak w gruncie rzeczy to myślałam, żebyście przyjechali obaj – odezwała się
wreszcie. – Mój facet też będzie u mnie na święta. Pobawimy się w jedną wielką
szczęśliwą rodzinkę – dorzuciła kpiąco. – Taką, co wiesz, ksiądz by widłami
przegnał: siostra antymałżeńska, facet siostry w trakcie rozwodu, brat siostry
gej i dwadzieścia lat młodszy facet brata. Bardzo mi się taka wizja podoba.
–
A jak idzie ten rozwód? – spytałem współczująco.
–
Koszmarnie, właśnie się awanturują, jak podzielić telewizor i czyja
rodzina dała im w prezencie ślubnym serwis do kawy, bo wtedy będzie wiadomo,
kto może go zabrać. – Prychnęła w telefon. – I właśnie dlatego jestem przeciwko
zinstytucjonalizowanym formom związków, jak chcesz się potem rozstać, to mało
że musisz prosić innych o pozwolenie, to jeszcze szarpiesz się o każdą
pierdołę, od mebli po ścierki do kurzu. – Zamruczałem ze zrozumieniem. Cyna
westchnęła i podjęła: – Ale zostawmy to, niech się Darek martwi, to jego
rozwód, nie mój. Wracając do świąt, to co, przyjedziesz z tym swoim dzikusem?
On nadal taki dziki?
–
Nadal – potwierdziłem z rozbawieniem. – Ale zaczyna się cywilizować, choć miewa
lepsze i gorsze dni.
–
Jak my wszyscy. To przyjedź z nim. Był już w Lublinie?
–
Raczej nie.
–
No właśnie, to sobie przy okazji nowe miasto zobaczy. A ja zobaczę, co ty w nim
takiego widzisz, że tak ci zawrócił w głowie.
Roześmiałem
się.
–
Nie wiem, czy po zobaczeniu uwierzysz – zażartowałem. – Nie od strony
wizualnej, ale fonia i akcja pozostawiają nieraz sporo do życzenia.
–
Zawsze byłeś dziwakiem, więc jakoś uwierzę – zapewniła. – No, co tak milczysz?
–
Nic – powiedziałem spokojnie, może trochę ciszej. – Dzięki. Za to zaproszenie.
Teraz
to ona na moment zamilkła.
–
Wiesz, ja nadal nie do końca to rozumiem – powiedziała po chwili. – Nie wiem,
czy to jest z natury, bo tak i już, czy to jakieś odmienności biologiczne, co
to się czasem trafiają, czy choroba, czy nie choroba, za każdym razem piszą i
mówią inaczej, zależy, jaka książka, jaka partia, jakie wyznanie, jakie poglądy.
Ale tak szczerze, doszłam do wniosku, że mam to w dupie. – Jej głos zabrzmiał
twardo, jak zawsze, gdy mówiła o czymś, co do czego podjęła ostateczną decyzję,
od której żadna siła nie zdołałaby jej odwieść. – Jesteś moim bratem, Remek.
Moim starszym bratem, czytałeś mi „Muminki”, jak byłam mała, tłukłeś w szkole
chłopaków, którzy mi dokuczali, poszedłeś ze mną na studniówkę, jak mnie ten
kretyn, z którym wtedy chodziłam, w ostatniej chwili po chamsku wystawił.
Wszystkie dziewczyny z klasy zazdrościły mi wtedy takiego brata – dorzuciła z
czułością, którą na co dzień rzadko u niej słyszałem. – Więc mam w dupie, na
czym to dokładnie polega i co mówią inni ludzie. Masz potrzebę z facetem, a nie
z dziewczyną, to sobie miej. A jak masz faceta, z którym chcesz spędzić święta,
to przywieź go na te święta do mnie. Ja będę sobie trzymać za rączkę mojego
faceta, a ty swojego. Bylebyśmy się po sylwestrowym chlaniu nie pomylili w
drodze do łóżka, czyj jest czyj – dodała i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
Nie
przyznałem się przed nią do tego, ale wzruszyła mnie ta rozmowa. I uspokoiła. Z
najbliższej rodziny mieliśmy już tylko siebie – i przez kilka pierwszych
miesięcy po moim coming oucie naprawdę się bałem, że straciłem siostrę. Ale ona
po prostu potrzebowała czasu, by to sobie poukładać.
To
mnie nastrajało pozytywnie, bo oznaczało, że upływ czasu rzeczywiście dobrze
działa na rozwój relacji. Ta myśl bardzo mi odpowiadała.
Moja
wyobraźnia zaczęła szybko działać: wyjeżdżamy do Lublina. Dwuosobowy przedział
sypialny, bo to koszmarna, wielogodzinna droga. Andrzej milczy, czyta, pali.
Dojeżdżamy. Milczy dalej, obserwuje moją siostrę, jej faceta, mnie, mieszkanie,
miasto. Są święta, milczy albo trochę się odzywa, mało porywająco, ale za to
nieodpychająco. A potem – po Wigilii, po pierwszym albo drugim dniu świąt, w
którymś międzyświątecznym momencie, po sylwestrze – gdy wchodzimy do pokoju,
gdzie przemieszkujemy – Andrzej staje pod ścianą. Chwilę znów milczy. Przyciąga
mnie do siebie, za rękę, za koszulę, i mówi cicho: „Remigiusz”. Jest w tym coś
cieplejszego, nawet jeśli nie czułego; coś, co sprawia, że go obejmuję, że się
uśmiecham, że zapewniam, jak bardzo się cieszę z jego obecności. I słyszę
proste: „Ja też”. Albo coś w tym stylu. I lądujemy w łóżku. I każdego kolejnego
dnia podczas tych wspólnych świąt dostaję ze strony Andrzeja sygnał
zadowolenia. Zapewnienia. Potwierdzenia.
A
po powrocie do Szczecina Andrzej stwierdza, że ten pomysł z większym
mieszkaniem to w sumie niezła myśl, bo książki mu się już nie mieszczą. I że w
nowym mieszkaniu też będzie czytał przy jedzeniu i palił w łóżku, lepiej, żebym
zdawał sobie z tego sprawę. Zapewniam go, że zdaję sobie z tego sprawę i liczę
się z tym. I jakoś to przeżyję.
A
potem się przeprowadzamy. Andrzej studiuje, ja pracuję, uprawiamy seks, gdy
tylko się da, i jest super. Cywilizuję mojego dzikusa – nie za bardzo, bo i się
nie da, zresztą jego dzikość zwyczajnie lubię, ale cywilizuję go na tyle, żeby
potrafił od wielkiego święta powiedzieć „kocham cię” i żeby można było dalej z
nim żyć na co dzień.
No
i żyjemy sobie długo i szczęśliwie. I różnica wieku, oczywiście, nigdy nie jest
problemem.
Piękne
było to wyobrażenie, cieszyłem się nim jak dziecko nową zabawką.
Gdy
następnego dnia Andrzej wrócił z uczelni, najpierw dałem mu obiad, potem dałem
mu poczytać, bo chciał coś pilnie skończyć, potem wylądowaliśmy w łóżku, a
potem zapytałem niewinnie, czy ma zamiar jechać na święta do rodziców.
–
Nie mam ochoty – wymruczał. Leżał na brzuchu, podbródek opierał na obejmowanej
obiema rękami poduszce. Przez chwilę milczał, patrząc na ścianę przed sobą. –
Chyba powiem, że mam jakieś zaliczenia między świętami. Ale na święta to nie
wypali... Ale mógłbym się na święta rozchorować. – Uśmiechnął się sam do
siebie, niezbyt przyjemnie, i dalej rozważał na głos: – Zapalenie płuc albo coś
w tym stylu, z tym przecież nie można się tłuc kilka godzin pociągami. Tylko
żeby mojej matce nie przyszło do głowy przyjechać tutaj – dodał nagle z lekkim
skrzywieniem. – Chyba powiem, że gdzieś wyjeżdżam. Do znajomych, coś w tym
stylu. I będę miał święty spokój. A co? – Spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz
uświadamiając sobie moją obecność.
–
Moja siostra zaprosiła mnie na święta – odpowiedziałem spokojnie. – I ciebie
też.
–
Mnie? – spytał z niedowierzaniem i kpiną.
–
Tak, ciebie – potwierdziłem. – Powiedziała, żebym przyjechał z moim chłopakiem.
Którym ty jesteś. I chcę, żebyś ze mną pojechał – dodałem stanowczo.
Przez
chwilę przyglądał mi się w milczeniu, z dziwną miną, której nie umiałem
rozgryźć. W końcu odezwał się cicho:
–
Po co?
–
Jak to po co, żeby spędzić razem święta – roześmiałem się. – Żeby odpocząć,
zobaczyć Lublin, wieki tam nie byłem, a ty chyba w ogóle. Brakuje mi ostatnio
takich rodzinnych świąt, takich z wielką choinką, więcej niż jedną osobą przy
stole, z tym całym przedświątecznym zamieszaniem i przygotowaniami na ostatnią
chwilę, ze wspólną kolacją, z jakimiś rozmowami o niczym, z rozpakowywaniem
prezentów jak stado dzieciaków, z oglądaniem po raz setny „Kevina”, z
obżeraniem się do granic możliwości i spaniem w pierwszy dzień świąt do
południa albo dłużej – wyliczyłem niemal jednym tchem. I chyba dopiero wtedy
przyznałem sam przed sobą, że rzeczywiście bardzo mi już tego brakowało.
Andrzej
wysłuchał w milczeniu, tylko przewiercał mnie wzrokiem na wylot. W końcu
powiedział jeszcze ciszej:
–
To wszystko możesz tam mieć i beze mnie.
–
Ale chcę z tobą – uciąłem dalszą dyskusję. – Chcę z tobą i koniec, zrozumiano?
Jedziesz ze mną do Cyny na święta, zobaczysz sobie Lublin i będziesz miał
używanie w lubelskich antykwariatach. – Nie przegapiłem okazji, by go trochę
bardziej skusić.
–
A jeżeli odmówię? – zapytał, nadal tym ściszonym głosem, bez złośliwych
uśmiechów czy min – raczej tak, jakby testował wytrzymałość czegoś, z czym po
raz pierwszy miał do czynienia. Spojrzałem na niego surowo.
–
Nie przyjmuję odmowy – oświadczyłem stanowczym tonem. – Skoro, jak sam
mówisz, nie chcesz spędzać świąt ze swoimi rodzicami, to spędzisz je ze swoim
chłopakiem. Jeżeli przypadkiem zastanawiałeś się nad prezentem pod choinkę dla
mnie, to masz już sprawę z głowy: moim prezentem będzie to, że poznasz moją
siostrę i spędzisz ze mną święta.
Patrzył
na mnie bez słowa przez krótką chwilę, potem znów przeniósł wzrok na ścianę.
Potem uniósł się, usiadł, tak że pośladkami przysiadł na piętach, przyciągnął
poduszkę do kolan i dalej patrzył przed siebie, na ścianę, jakby tam nie wiem
co zobaczył.
–
Nie wiem, o co ci chodzi – odezwał się wreszcie, znów tym ściszonym, jakby
trochę zmęczonym głosem. – Z tym wszystkim.
–
Z czym? – zdziwiłem się. – Ze świętami? Mówię, że chcę poje...
–
Ze wszystkim – przerwał mi w pół słowa. – Ze świętami. Z mieszkaniem. Z
poznawaniem twoich kolegów. Z poznawaniem twojej siostry. Z wyciąganiem mnie
wszędzie z tobą. Z wypytywaniem mnie o wszystko. Z tym... z tym wszystkim.
Czego ty chcesz? – powtórzył, tym razem głośno, z wyraźną złością, i spojrzał
na mnie w końcu, ze ściągniętymi brwiami; ale mimo tego tonu i tej miny wydał
mi się nagle taki... pogubiony. Jakby szedł gdzieś po omacku i nie miał
pojęcia, co się przed nim zaraz znajdzie. Przysunąłem się, tak by móc spojrzeć
mu w oczy.
–
Andrzej, spokojnie – powiedziałem łagodnie. Obdarzył mnie mało życzliwym
spojrzeniem, ale się nie zraziłem. – Chcę po prostu ciebie. Ciebie, z tymi
twoimi wszystkimi kantami, z twoim zarozumialstwem, nadęciem, przekonaniem o
własnej nieomylności, paskudnym charakterkiem i dominatorskimi zapędami.
Andrzej
wyraźnie próbował zachować powagę, ale nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
–
To ma być wyznanie miłosne czy wpis do księgi skarg i zażaleń? – zapytał z
całkiem sympatycznym uśmiechem.
–
Dwa w jednym – wyjaśniłem, pochyliłem się, pocałowałem go w obojczyk, a potem
pchnąłem na plecy. Próbował się podnieść, więc przycisnąłem jego nadgarstki do
materaca, usiadłem mu na biodrach i pocałowałem porządnie; nie miałbym z nim
szans w bezpośrednim dłuższym starciu, więc musiałem jakoś odwrócić uwagę, by
przestał się wyrywać. W końcu przestał, po prostu się tak całowaliśmy dłuższą
chwilę; gdy się wreszcie trochę odsunąłem, w oczach Andrzeja nie było już ani złości,
ani pogubienia. Przyciągnął mnie, przerzucił na plecy i teraz to on siedział mi
na biodrach, z dłońmi na mojej klatce piersiowej; uniósł się nieco, jedną ręką
podparł o prześcieradło przy moim ramieniu, i tak na moment zawisł.
–
Wpatrujesz się we mnie jak tygrys szykujący się do skoku na sarnę – mruknąłem,
przesuwając palcami po jego brzuchu i udach. Uśmiechnął się kątem ust.
–
To będzie bardzo długie polowanie – powiedział cicho.
Był
tamtej nocy wyjątkowo jak na niego czuły. Nawet delikatny. I wolny, bardzo,
bardzo wolny. Wybrał nietypowe dla siebie tempo, i chyba jeszcze sprawdzał moją
cierpliwość, to, jak długo wytrzymam – bo doprowadził mnie do takiego stanu, że
najpierw prosiłem, by skończył, by wreszcie mnie porządnie zerżnął i przestał
się bawić, droczyć, znęcać – a później zacząłem na niego warczeć, z tym samym
żądaniem, tylko w ostrzejszej formie – a później, już naprawdę na granicy
wytrzymałości, zagroziłem, że jeśli natychmiast nie zrobi tego, co od cholera
wie jak dawna miał zrobić, to się zaraz zamienimy miejscami i ja za niego
dokończę; wtedy tylko roześmiał mi się cicho w kark, po czym chwycił mnie jakoś
tak dziwnie, że w zasadzie nie mogłem się ruszyć – podejrzewałem, że zafundował
mi jakiś chwyt z tych swoich treningów – i dalej robił po swojemu, czyli
zupełnie nie po swojemu, dalej, aż do samego końca. Miałem ochotę go zabić. I
miałem ochotę krzyczeć ze zniecierpliwienia. I z zachwytu. Zresztą, chyba
krzyczałem. Nie miałem pojęcia, kompletnie mi się wtedy wyłączyło myślenie, więc
to, że wreszcie jednak skończyliśmy, że miałem niesamowity orgazm i że w gardle
kompletnie mi zaschło, uświadomiłem sobie dopiero po dłuższym czasie. Leżeliśmy
na łóżku obok siebie, ja na brzuchu, on na plecach, i oddychaliśmy tak ciężko,
jakbyśmy właśnie padli za metą po maratonie. Przewróciłem się z trudem na bok,
wyciągnąłem rękę i przesunąłem palcami po szyi Andrzeja. Spojrzał na mnie i
uśmiechnął się lekko.
–
Mam nadzieję, że nie było za szybko – mruknął z wyraźnym rozbawieniem.
–
Nie wiem, czy cię za to tempo zamordować, czy pocałować – stwierdziłem.
Roześmiał się krótko, cicho.
–
Wystarczy mi mocna kawa na śniadanie – powiedział. Odwrócił się, zebrał skopaną
na podłogę kołdrę, byle jak zarzucił ją na siebie i na mnie, po czym zrobił
coś, co mu się czasem zdarzało i co z reguły nieźle mnie wkurzało: wyciągnął
spod kołdry nogę, sięgnął kabla od włączonej lampki, chwycił ten kabel palcami
u stóp i wyszarpnął wtyczkę z gniazdka za nocną szafką. Bo nie chciało mu się
ruszyć tyłka i wyłączyć lampki normalnie, z pstryczka, ręką. Z zasady
opieprzałem go za to, bo w którymś momencie na pewno wyrwałby w końcu gniazdko
ze ściany, i diabli wiedzą, czy przy okazji nie uszkodziłby czegoś, najpewniej
kabla, tak, że dostałby prądem w dupę, aż iskry by poszły. Tak mu w każdym
razie powtarzałem w czasie tego opieprzania. Ale tamtej nocy nie miałem siły –
ani nastroju, ani ochoty na zwracanie mu uwagi. Przysunąłem się trochę, objąłem
Andrzeja ręką w pasie, pocałowałem w ucho i mruknąłem tylko:
–
Nie wyrywaj mi się, tak jak wyrywasz ten kabel.
–
Przecież się nie wyrywam – odmruczał sennie. Nie wiem, który z nas pierwszy
usnął, obaj byliśmy ledwo żywi; ale zasypiałem wtedy z takim niesamowitym
poczuciem szczęścia i przekonania, że teraz już wszystko jest między nami jasne,
zatwierdzone, pewne. Bo Andrzej zgodził się pojechać ze mną na święta do mojej
siostry. I tak się niesamowicie kochaliśmy. I tak zgodnie zasypialiśmy.
A
na drugi dzień tak się pięknie pokłóciliśmy. Gdy jechaliśmy rano na uniwerek,
powiedziałem, że chcę jeszcze w tym tygodniu kupić bilety, bo potem może nie
być miejsc w sypialnych, a ja nie wytrzymam fizycznie i psychicznie tylu godzin
siedzenia na tyłku, w zatłoczonym przedziale, i jeszcze w atmosferze tego
przedświątecznego napięcia, które w pociągach sprawia, że ludzie mają się
ochotę wzajemnie powyrzucać z wagonów.
Pokłóciliśmy
się w samochodzie. Przed wyjściem nie było czasu – zaspaliśmy, wychodziliśmy z
domu w nerwach, na chybcika robiłem sobie i Andrzejowi śniadanie, a on w
ekspresowym tempie pił swoją poranną kawę, sycząc za każdym razem, gdy z tego
pośpiechu sparzył się kawą. Dopiero w aucie, gdy się okazało, że dzięki
przyspieszeniu mamy całkiem niezły czas, zdołaliśmy trochę ochłonąć i się
odprężyć. Wiozłem Andrzeja na Piastów, bo miał o ósmej piętnaście pierwszy
wykład; mimo porannego stresu byłem cały w skowronkach, więc gdy udało mi się
wskoczyć na rondo na placu Sprzymierzonych, powiedziałem o tych biletach i
zapytałem, którego dokładnie kończą się zajęcia na uczelni, bo dzień-dwa
później moglibyśmy już pojechać do Lublina. Andrzej przez dłuższą chwilę milczał.
–
Ja nigdzie nie jadę – powiedział wreszcie. Z wrażenia aż puściłem sprzęgło i
samochód mi zgasł na środku ulicy. Z moimi przekleństwami i nerwowym obracaniem
kluczyka w stacyjce zlały się dźwięki klaksonów innych samochodów.
–
Jak to „nie jedziesz”? – zapytałem bardziej jeszcze ze zdumieniem niż ze
zdenerwowaniem, gdy udało mi się już ruszyć i jechać dalej normalnie. –
Przecież ustaliliśmy, wczoraj się zgodziłeś. – Rzucałem na niego co chwila
okiem, ale Andrzej na mnie nie spojrzał, tylko uparcie wpatrywał się w przednią
szybę.
–
Na nic się nie zgadzałem – odpowiedział obojętnym, nieprzyjemnym tonem, i
poprawił leżącą na kolanach aktówkę.
–
Jak to nie?
–
Nie przypominam sobie, żebym w którymś momencie powiedział: „Dobrze, zgoda,
pojadę z tobą do twojej siostry” – wyjaśnił tak paskudnie wzgardliwym tonem, że
aż się we mnie zagotowało.
–
Jak to się nie zgodziłeś? – powtórzyłem, już wkurzony. – Do ciężkiej cholery,
gdy wczoraj rozmawialiśmy, nie powiedziałeś, że nie pojedziesz!
–
Nie powiedziałem też, że pojadę – odparł, znów z tą parszywą obojętnością. Tak
mi podniósł ciśnienie, że przejechałem skrzyżowanie bez zatrzymywania się i bez
rozglądania wokół, dopiero kolejna kanonada klaksonów uświadomiła mi, że albo
było czerwone, albo wymusiłem pierwszeństwo, albo o mało kogoś nie stuknąłem,
albo wszystko naraz. Trochę mnie to przywołało do porządku, więc wbiłem wzrok w
ulicę i zwolniłem, ale nadal nie mogłem się za bardzo skupić na drodze.
– Kurwa,
Andrzej, przestań się wydurniać – rzuciłem wściekle. – Zaraz w coś wjadę przez
te twoje wymysły!
–
Raczej przez twoją własną nieuwagę – burknął. Stanęliśmy na światłach na
Kościuszki, więc mogłem wreszcie przyjrzeć mu się uważnie.
–
Andrzej, o co ci chodzi? – zapytałem, siląc się na spokój. – Przecież wczoraj
rozmawialiśmy, nic nie mówiłeś, że nie chcesz... powiedziałbym raczej, że
zachowywałeś się tak, jakbyś chciał – dodałem nieco czulej. Rzucił mi krótkie,
wyjątkowo nieżyczliwe i pełne złości spojrzenie, jakbym go na czymś perfidnie
przyłapał.
–
Wczoraj miałem zwyczajnie ochotę na dobry seks – wyjaśnił z obraźliwą
uprzejmością. – Gdybym ci powiedział od razu, że nie jadę, zacząłbyś znowu
prezentować wielką obrazę majestatu, jak już kiedyś przy temacie poznawania
twojej siostry i twoich znajomych, i z seksu byłyby nici. Lepiej było się
wstrzymać, szkoda nocy.
–
To jest zwykłe oszustwo – warknąłem. – Chcesz się pieprzyć, udajesz, że się
zgadzasz, kończymy się pieprzyć, stwierdzasz, że się nie zgadzasz, kurwicy
można z tobą dostać.
–
Przecież ja się nawet nie zgodziłem – odpowiedział z paskudnym, krzywym
uśmieszkiem na ustach. Dalej gapił się w przednią szybę, choć raz czy dwa
rzucił mi krótkie, mało życzliwe spojrzenia. – Ja po prostu nie powiedziałem
wyraźnie „nie”, to ty sobie dopisałeś całą piękną nadinterpretację.
Aż
mną zatrzęsło z wściekłości. Podjechałem kawałek, bo część samochodów
przejechała na zielonym świetle, ale my się nie załapaliśmy i znów staliśmy na
czerwonym na placu Kościuszki, z pizzerią Marco Polo po jednej stronie, KFC po
drugiej, torowiskiem pośrodku i ulicą prowadzącą do kilku wydziałów
Politechniki oraz Uniwersytetu Szczecińskiego na wprost. Dochodziła ósma, na
chodnikach i w tramwajach było pełno studentów, a mój student siedział obok i
doprowadzał mnie do szewskiej pasji.
–
Z tobą nie da się normalnie porozmawiać jak z człowiekiem, wiecznie musisz
uprawiać te swoje gierki – rzuciłem ze złością. – O co ci znowu, kurwa, chodzi?
Co ci się nagle odwidziało w ciągu paru godzin, że nie chcesz jechać?
–
Nic mi się nie odwidziało – prychnął. – Po prostu nie chcę. Nie chciałem i nie
chcę.
–
Ale czemu? – drążyłem.
–
Bo nie mam ochoty – stwierdził, wzruszając ramionami. – Nie mam ochoty
gdziekolwiek z tobą jechać, poznawać twoich znajomych i tak dalej. – Wreszcie
na mnie spojrzał, z tak pogardliwą miną, że aż zabolało. – Interesuje mnie seks
z tobą, a nie święta z tobą – powiedział takim tonem, jakby mi uświadamiał
podstawowe sprawy. – Interesuje mnie twoja dupa, a nie twoja siostra, twoje miasto
i twoja wersja idealnej Gwiazdki. Dociera to do ciebie, Remigiuszu, czy mam się
wyrażać jaśniej i w sposób bardziej dostosowany do twojego poziomu?
Czułem,
że tracę panowanie nad sobą.
–
Posłuchaj mnie, gówniarzu – wywarczałem – zaczynają mnie naprawdę wkurwiać te
twoje zagrywki. Brać potrafisz, z tym, żeby skorzystać z czegoś, co ci się pod
nos podsuwa, nie masz problemów, tylko jak potem trzeba się jakoś odwdzięczyć
czy choćby zachować fair, to się okazuje, że nie ma komu. – Trąbienie
uświadomiło mi, że znów jest zielone, więc podjechałem kilka metrów i znów
staliśmy na czerwonym, tym razem jako drugie czy trzecie auto przed światłami.
– Masz zwyczajnie poprzewracane w tym swoim durnym, zarozumiałym łbie, a te
twoje popisy chamstwa i bucery robią się już nudne. Skoro tak bardzo jesteś
niezainteresowany mną poza łóżkiem i tak masz mnie w dupie, jak to właśnie
pokazujesz, to nie rozumiem, co w ogóle robisz w moim samochodzie.
Andrzej
natychmiast obrócił głowę i popatrzył na mnie przez krótką chwilę, pogardliwie
i wyzywająco, po czym gwałtownie odpiął pas, otworzył drzwi i wysiadł.
Przeszedł przez ulicę na skos, opieprzany przez klaksony ruszających właśnie na
zielonym samochodów, kolejne pasy też minął na czerwonym dla pieszych i szedł,
nie oglądając się, przed siebie. Do uczelni miał niedaleko, filologia
znajdowała się raptem dwa przystanki od placu Kościuszki, więc nie miałem się
co martwić, że się nachodzi; zresztą wtedy akurat zupełnie się o niego nie
martwiłem, wtedy byłem na niego wściekły i śledziłem wzrokiem znikającą w
tłumie sylwetkę, żałując, że nie mogę go dogonić i nakopać mu w to głupie
dupsko. Dopiero przeciągłe trąbienie uświadomiło mi, że znów straciłem kontakt
z rzeczywistością: stałem na środku ulicy, przede mną ładnych kilka metrów
wolnej drogi, a zielone dla samochodów właśnie się zmieniało na żółte. Ktoś
mnie wyprzedził, znów trąbiąc, przez szybę mignęła mi zaciśnięta pięść, a
światło przeskoczyło na czerwone. I dalej stałem na Kościuszki przed przejściem
dla pieszych, na czerwonym, wypatrywałem na darmo Andrzeja i byłem tak
rozwścieczony, jak dawno mi się nie zdarzyło.
Przez
cały dzień w pracy nosiło mnie z wściekłości. Aż mi się nie chciało wracać do
domu, bo na myśl o tym, że będę musiał patrzeć na Andrzeja albo, jeszcze
gorzej, z nim rozmawiać, czułem jednocześnie złość i zniechęcenie. W końcu
jednak wyszedłem z pracy i w drodze powrotnej z trudem mogłem się skupić na
prowadzeniu, bo wyobrażałem sobie różne warianty awantury, którą temu bydlakowi
zrobię. Albo którą on mi zrobi, no bo halo, przez moje „nadinterpretacje”
jaśnie pan musiał dojść do uczelni dwa przystanki na piechotę!
Gdy
wróciłem, Andrzeja jeszcze nie było. Nawet naszła mnie przez chwilę głupia
obawa, więc od razu rzuciłem się do regałów, do okna i do meblościanki – ale nie,
wszystkie książki były na swoim miejscu, inne rzeczy, na które zerknąłem w
następnej kolejności, też stały tam, gdzie zawsze. Zrobiłem sobie obiad,
zapaliłem, włączyłem telewizor, próbowałem udawać, że interesuje mnie to, co
bezkształtnie migało na ekranie, wreszcie się poddałem, wyłączyłem, znów
zapaliłem i siedziałem tak na kanapie, z papierosami, stygnącą resztką herbaty,
ponurymi myślami i pewnie równie ponurą miną.
Andrzejowi
najwyraźniej też nie uśmiechał się powrót do domu, bo przyszedł późno, chyba
koło ósmej czy dziewiątej. Wszedł cicho; nigdy nie robił wejścia w stylu „To
ja, jestem w domu, buzi wszystkim!”, ale jakieś tam zdawkowe „Cześć” czy mniej
zdawkowe „Jestem głodny, co na obiad / gdzie kolacja?” rzucał, gdy już zdjął
buty i odwiesił płaszcz. Teraz jednak milczał. Słyszałem, jak zamyka za sobą
drzwi, jak się rozbiera w przedpokoju, jak idzie do łazienki i myje ręce, a
potem kręci się przez parę minut po przedpokoju i kuchni, zresztą miałem
wrażenie, że kompletnie bez celu. Nie reagowałem. Wyjąłem kolejnego Slima z
paczki – z tej czerwonej paczki, którą kupowałem zamiast innych odmian
specjalnie dla tego bydlaka – znów zapaliłem, oparłem łokcie o uda, w jednej
ręce trzymałem papierosa, drugą bezmyślnie przesuwałem pilota od telewizora na
stoliku. Nie zamierzałem się pierwszy odzywać. Mówiąc szczerze, chyba w ogóle
nie zamierzałem się odzywać. Ani dać się sprowokować. Odechciało mi się już
kłótni, odechciało mi się w ogóle wszystkiego, z towarzystwem Andrzeja na
czele, i przez moment zacząłem się nawet zastanawiać, czy to jednak nie jest
sygnał, że ten związek nie ma szans ani sensu i że nadszedł czas, by zakończyć
tę znajomość. Zabolała mnie ta myśl paskudnie i od razu ją od siebie
odepchnąłem, ale nieprzyjemne uczucie i przykry niepokój jeszcze przez chwilę
się utrzymywały.
Andrzej
w końcu wszedł do pokoju. Nie odzywał się, ja też nie, nawet na niego nie
spojrzałem. Usiadł obok mnie na kanapie, nie za blisko – gdyby to zrobił,
chybabym się odsunął, choć nie miałem wcale ochoty na ostentację, wolałem go
zwyczajnie ignorować, zaczynałem nawet trochę żałować, że nie przenocowałem u
kogoś ze znajomych czy nawet w firmie. Andrzej sięgnął po papierosy, wyjął
jednego, zapalił, odłożył zapalniczkę na stolik; przez chwilę obaj paliliśmy w
milczeniu.
–
Dobra – odezwał się nagle cicho, spokojnie. – Przegiąłem.
Popatrzyłem
na niego z niedowierzaniem. Siedział prosto, pochylony do przodu, z rękami
skrzyżowanymi na kolanach, i tylko powoli unosił albo opuszczał prawą dłoń z
papierosem. Nie odpowiedziałem, nie wiedziałem nawet, co mu odpowiedzieć.
Przyznawał się do błędu? Andrzej? Zrobili mu pranie mózgu na tej filologii czy
co?
Obrócił
trochę głowę i zerknął na mnie, po czym odwrócił wzrok, zaciągnął się mocno,
sięgnął po popielniczkę, zdusił w niej niedopałek, wydmuchując jednocześnie
potężną chmurę dymu z płuc, i dopiero wtedy spojrzał na mnie ponownie.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę bez słowa, jakbyśmy się pierwszy raz
w życiu widzieli. Ja w każdym razie miałem wrażenie, że w pewien sposób widzę go
po raz pierwszy. On z kolei zdawał się przetrawiać w sobie jakieś słowa.
–
I to jest wszystko, co masz mi do powiedzenia? – zapytałem wreszcie. Przeniósł
wzrok na popielniczkę i wzruszył ramionami.
–
Przegiąłem, przecież mówię – mruknął z lekkim zniecierpliwieniem. – Co mam ci
niby jeszcze powiedzieć?
–
Nic – odpowiedziałem zimno. – Nic nie musisz mówić.
Zgniotłem
niedopałek i wbiłem wzrok w wyłączony telewizor. No jasne, sądzi, że powie
„Przegiąłem”, a ja się rzucę na niego radośnie i zapewnię, że nie ma o czym
mówić. Osiągnął chyba apogeum swojego parszywego charakteru, pomyślałem z
narastająca złością.
Poczułem
lekkie szturchnięcie w ramię, więc spojrzałem na Andrzeja, który dopiero po
chwili puścił rękaw mojej koszuli. W prawej ręce trzymał nowego papierosa. Lewa
zsunęła się z mojego ramienia na kanapę. Patrzył przez moment bez słowa.
–
Przepraszam – powiedział wreszcie, wyjątkowo dziwnym jak na siebie tonem. To
nie było kajanie się ani nic w tym stylu, zabrzmiało raczej jak rzeczowe i
obiektywne przyznanie racji – ale coś, jakaś nuta w tonie, kazała mi uwierzyć,
że mówi to szczerze. Nie spuszczał ze mnie wzroku; zapalony papieros żarzył się
między palcami, a Andrzej patrzył mi w oczy uparcie, tak jakby czekał na
egzaminie na decydujące: „zdał pan / nie zdał pan”. Nie wiem, skąd mi się
wzięło to skojarzenie, ale nie mogłem go odegnać. I widziałem, wiem, jestem
przekonany, z całą pewnością widziałem w jego oczach, w jego minie, w jego
twarzy – że przeprosił dlatego, że chciał, a nie dlatego, żeby mieć święty
spokój. Byłem pewien, do dziś jestem tego pewien.
Czułem
nadal żal i przykrość z powodu tej porannej sceny – ale już nie złość. Za mocno
trafiło do mnie to, co powiedział i przede wszystkim to, jak powiedział, bym
mógł się dalej złościć.
–
Chodź tu do mnie – powiedziałem spokojnie i wyciągnąłem rękę. Skrzywił się
lekko, w taki sposób, w jaki nastolatek krzywi się, gdy rodzice chcą go
publicznie uściskać, ale odłożył papierosa do popielniczki i trochę się
przysunął. Wsunąłem rękę w jego włosy i lekko szarpnąłem, aż syknął. – Jesteś
paskudnym smarkaczem – uświadomiłem mu surowo, trzymając mocno ten
niereformowalny łeb. – Paskudnym, egoistycznym, widzącym tylko czubek własnego
nosa i pozbawionym empatii smarkaczem. Z parszywym charakterem. I z
niewyparzonym językiem. Po prostu wybitnie wstrętny egzemplarz.
Słuchał
spokojnie, nie wyrywał się, za to wpatrywał się we mnie tak, jakby chciał
przewiercić wzrokiem. Naraz uśmiechnął się lekko.
–
I nadal chcesz, żeby ten wybitnie wstrętny egzemplarz jechał z tobą na święta
do rodziny? – zapytał cicho, z rozbawieniem.
–
Tak, nadal chcę – odpowiedziałem poważnie. – Bo nadal ten wybitnie wstrętny
egzemplarz kocham. Chociaż z ręką na sercu, w tej chwili sam nie wiem, za co. –
Rozluźniłem uchwyt, przesunąłem dłonią po czuprynie Andrzeja, po jego szyi i
policzku. Nadal się uśmiechał, tak zwyczajnie, bez złośliwości, kpiny czy
pogardy. – Straszny z ciebie dzieciak – szepnąłem z czułością, przyciągnąłem go
do siebie i pocałowałem. A potem, zanim zdążył się dobrze zorientować w tym, co
robię, pociągnąłem go z całych sił i posadziłem sobie okrakiem na kolanach.
Andrzej przyglądał mi się przez chwilę z naprawdę niebotycznym zdumieniem w
oczach, po czym parsknął krótkim śmiechem.
–
Co to ma niby być? – mruknął z rozbawieniem.
–
To się nazywa odrobina czułości – wyjaśniłem spokojnie. – Poza tym podoba mi
się mieć cię na kolanach. Tobie nie?
Uniósł
po swojemu brew.
–
Ile ja niby mam lat?
–
Według metryki dwadzieścia, według kompetencji interpersonalnych tak z sześć –
odparowałem błyskawicznie. – Już się umiesz komunikować, ale jeszcze tkwisz w
samym środku „jaizmu”: „ja, ja, ja”.
Znów
się lekko uśmiechnął.
–
Naprawdę minąłeś się z powołaniem – stwierdził, ale kpina w jego głosie była
całkiem sympatyczna, nieodrzucająca. – Powinieneś zostać belfrem.
–
Wolę zostać tym, kim jestem – powiedziałem cicho. – I z tym, z kim jestem. –
Ująłem jego twarz w obie ręce; o dziwo, nawet się nie odsunął, tylko znów się
uśmiechnął, z rozbawieniem. – Pojedziesz ze mną na święta do Lublina? –
zapytałem łagodnie. Spochmurniał na moment, odwrócił wzrok, potem znów na mnie
spojrzał i pokręcił głową, unosząc słabo kąciki ust, jakby z rezygnacją.
–
Pojadę – mruknął. – Niech ci będzie. Ale pretensje z powodu efektów tych świąt
będziesz mógł mieć tylko do siebie – zastrzegł się szybko.
–
Dobra, dobra – uciszyłem go. – Będzie świetnie, zobaczysz. – Objąłem go mocno w
pasie, przyciągnąłem jeszcze trochę, pocałowałem porządnie, po czym dodałem
ciszej: – Kocham cię, Andrzej. No co – dorzuciłem z mimowolnym rozbawieniem,
gdy zobaczyłem jego minę – nic mi nie odpowiesz?
W
zasadzie chciałem się z nim tylko podroczyć, bo podejrzewałem, że ograniczy się
do zbycia mnie kpiną czy złośliwością. Ale Andrzej zerknął w bok, potem na
mnie, wzruszył ramionami i wymruczał:
–
Lubię cię... czasami. A czasami mnie wkurzasz – dorzucił szybko.
–
Ty mnie też czasami wkurzasz – odpowiedziałem z rozbawieniem. – Bardzo częstymi
czasami. Ale i tak cię kocham. Nawet wtedy, kiedy doprowadzasz mnie do
szewskiej pasji.
W
milczeniu, które na chwilę zapadło, nie było tym razem napięcia, złości czy
urazy. Zsunąłem dłonie na klatkę piersiową Andrzeja i powoli zacząłem rozpinać
koszulę. Przyglądał się przez chwilę moim palcom odpinającym kolejne guziki,
potem uniósł głowę.
–
Remek... – odezwał się z jakimś ledwo uchwytnym wahaniem w głosie. – Ja nie
lubię świąt. – Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. – Nie lubię tego całego
cyrku – wyjaśnił spokojnie. – Tych kretyńskich przygotowań, biegania po
sklepach, odstawiania szopki ze szczęśliwą rodziną i całej reszty. Rozumiesz?
Skończyłem
z guzikami i zsunąłem mu koszulę z ramion.
–
Rozumiem – powiedziałem łagodnie. – Spokojnie, nie będzie żadnych kretyńskich
przygotowań, Cyna ma wszystko zawsze przygotowane i zapięte na ostatni guzik
miesiąc przed czasem. Biegać po sklepach nie musimy, prezenty mam już
upatrzone, a jedyna szopka, jaką odstawimy, będzie się nazywać „zadowoleni ze
swoich świąt nienormatywni”. – Pocałowałem wgłębienie między obojczykami.
Ogromnie lubiłem zapach jego skóry i to wrażenie, gdy czułem ją pod ustami. – Będzie
naprawdę fajnie – zapewniłem, zaciskając dłonie na jego nagich ramionach.
Uniosłem głowę, tak by móc spojrzeć Andrzejowi w oczy, i dodałem wesoło: – Ale
słuchaj, mnie dopiero teraz oświeciło, jak ty zacząłeś do mnie ładnie mówić.
–
Jak? – Uśmiechnął się krzywo, pewnie dobrze wiedząc, o co mi chodzi.
–
„Remek” – przypomniałem. – Chyba pierwszy raz w życiu słyszę to od ciebie. –
Pochyliłem się i wymruczałem mu w usta: – Podoba mi się. Pod choinkę chcę
słyszeć tylko tę wersję.
Rzeczywiście,
to był pierwszy raz, gdy użył zdrobnienia. Zwykle mówił „Remigiusz”, a kiedy
chciał mi dogryźć (lub mnie wkurzyć), używał wołacza. Jego „Remigiuszu” miało w
sobie paskudny posmak wyższości, złośliwości, pogardy albo wszystkiego naraz.
Ale tamtego dnia powiedział „Remek” – i zabrzmiało to naprawdę przyjaźnie.
Na
moją uwagę o podchoinkowym zdrobnieniu Andrzej prychnął z rozbawieniem, nie
skomentował jednak w żaden nieprzyjemny sposób; chwycił mnie tylko za kark,
pocałował mocno, mruknął „Czego ci się zachciewa pod tę choinkę” i pchnął na
tylne oparcie kanapy. Ja go po chwili pociągnąłem na bok. I oczywiście po kilku
minutach szukania najlepszej pozycji zwaliliśmy się z tej kanapy na podłogę.
Zleciałem na Andrzeja, więc miałem trochę łagodniejsze lądowanie, ale on aż się
skrzywił i mruknął, że dzięki mojemu wierceniu się na wszystkie strony teraz go
tyłek boli.
–
Co ty wiesz o bolącym tyłku – powiedziałem filozoficznym tonem i zabrałem się
do ściągania z niego reszty ciuchów.
Tym
razem trzymał się bardziej typowego dla siebie tempa – i całe szczęście, bo nie
wytrzymałbym dwa razy z rzędu takiego powolnego znęcania się nade mną. Mimo
zimnej podłogi, uderzenia się parę razy ręką czy nogą o stolik albo kanapę i
mimo że obaj, jak się potem okazało, byliśmy głodni, seks był świetny. Od
pewnego czasu, od długiego czasu zawsze był świetny. Przynajmniej ja nie
pamiętam kiepskiego albo średniego.
Leżeliśmy
potem obok siebie na podłodze, Andrzej z ręką pod głową, ja z dłonią na jego
brzuchu. Nie chciało nam się jeszcze wstawać, chociaż czułem, że od paneli
zaczynam marznąć.
–
Będzie fajnie – zapewniłem go ponownie; sam nie wiedziałem, czemu dopadła mnie
potrzeba powtórzenia tej obietnicy, może dlatego, że milczenie Andrzeja trochę
mnie jednak znów zaniepokoiło. Uniosłem się na łokciu i spojrzałem mu w oczy. –
Będzie bardzo fajnie, zobaczysz sobie Lublin, pokręcimy się po mieście, po
antykwariatach, posiedzimy z Cyną tyle, ile będziesz miał ochoty, ona też nie
ma zwyczaju zamęczać swoją obecnością ludzi, zresztą sama będzie chciała spędzić
spokojnie trochę czasu ze swoim facetem, będziesz mógł cały czas czytać, palić
i nawet komentować „Kevina”, gdy będziemy go oglądać, odpoczniesz porządnie i
będziemy się pieprzyć do upadłego – wyliczyłem kusząco. Popatrzył na mnie z
rozbawioną miną.
–
Widzę, że masz już gotowy plan – mruknął. – Mam coś do powiedzenia?
Pochyliłem
się i pocałowałem go lekko w nos.
–
Możesz powiedzieć, kiedy dokładnie kończysz zajęcia, żebym mógł już kupić
bilety – przypomniałem. – I jeszcze możesz powiedzieć, co byś chciał pod
choinkę. Poza dobrym seksem, bo tego nie mogę ci podarować podczas ogólnego
rozdawania prezentów, przy własnej siostrze i prawie szwagrze.
Roześmiał
się cicho.
–
Kajdanki – oświadczył nagle. Musiałem zrobić mocno zdziwioną minę, bo wyjaśnił,
najwyraźniej świetnie się przy tym bawiąc: – Czasem za bardzo się wyrywasz,
akurat wtedy, gdy chciałbym mieć wolne ręce.
–
Słuchaj, draniu – odpowiedziałem, z trudem powstrzymując śmiech – kajdanki
przejdą u Mikołaja, ale tylko pod warunkiem, że ja dla ciebie dostanę knebel.
Bo czasem za bardzo mielesz jęzorem.
Roześmiał
się. Tak zwyczajnie, normalnie, tak, jak naprawdę lubiłem.
–
Przed paroma chwilami jakoś się na mój język nie skarżyłeś – mruknął tylko,
przypominając mi tym samym kilka szczególnie gorących momentów podczas
wspólnego tarzania się po podłodze.
–
Kiedy nie gadasz, ten twój język potrafi być naprawdę uroczym
towarzystwem – uświadomiłem Andrzejowi uprzejmie. Znów się uśmiechnął, i
znów w taki po prostu sympatyczny sposób. Następnie pchnął mnie na plecy, usiadł
mi na biodrach, pochylił się i powiedział cicho:
–
W porządku, teraz przez chwilę nie będę gadał.
Rzeczywiście,
nie gadał. Ilekroć przypominałem sobie później, co potrafił zrobić językiem – i
nie tylko językiem – ogarniało mnie takie gorąco-dręczące uczucie: mieszanka
podniecenia, tęsknoty i żalu. To, co zafundował mi tamtego wieczoru na
podłodze, było jednym ze szczególnie intensywnych i zapadających w pamięć
przeżyć.
Po
wszystkich zarzuciliśmy na siebie ciuchy, zrobiliśmy sobie kolację, wypaliliśmy
parę papierosów i poszliśmy spać, zbyt wykończeni całym dniem, szczególnie
porankiem i wieczorem, by chciało nam się myć choćby zęby. Zasypiałem z dłonią
na udzie Andrzeja, a on leżał na plecach, nie odwracał się do mnie tyłem. Nie
miałem siły już nic mówić, byłem koszmarnie śpiący, ale po głowie snuły mi się
luźne, przedsenne wyobrażenia o tym, jakie te święta będą wspaniałe.
Przez
ostatnie dni listopada i jakieś trzy tygodnie grudnia żyłem w stanie
kompletnego, ogłupiającego zadowolenia. Andrzej zgodził się pojechać ze mną na
święta do mojej siostry, do mojego rodzinnego miasta, ze mną, ze mną, ze mną,
powtarzałem sobie chwilami niczym mantrę. Zdarzyło mu się jeszcze mówić do mnie
„Remek”, tak w codziennych sytuacjach. W łóżku nie mówił ani tak, ani inaczej,
w łóżku w ogóle nie lubił rozmawiać; w łóżku, jak sam mi parokrotnie powtarzał,
chciał się skupić na seksie, a nie na konwersacji. Zadowolenie okazywał w mało
zwerbalizowany sposób, dużo w tym było pomruków, jęków, stęknięć, westchnięć,
mało zwrotów bezpośrednich, a już czułych za grosz. To ja byłem tym, który się
produkował w stylu „o boże, Andrzej, jak dobrze, jeszcze, mocniej, wracaj tu,
bydlaku, jesteś cudowny, mocniej, nie-tak-kurwa-mocno, jeszcze, jeszcze, o
właśnie tak, jeszcze”.
Na
każde jego „Remek” poziom ogłupienia ze szczęścia podskakiwał mi o jakieś sto
procent. Któregoś dnia po takim zaremkowaniu przyparłem go do ściany, mocno
pocałowałem, a w odpowiedzi na zaskoczone spojrzenie oświadczyłem:
–
Uwielbiam, gdy mówisz do mnie zdrobnieniem. W końcu.
Wzruszył
ramionami, nie odrywając ode mnie rozbawionego wzroku.
–
Jest krócej i szybciej – odpowiedział. – O tej porze roku nie chce mi się za
bardzo wysilać. – Jego kpiący ton wcale nie bolał, było w tym raczej coś
życzliwego.
Ale
w tym ogłupieniu ze szczęścia nie mogłem nie zauważyć pewnych niepokojących
sygnałów. Nie mogłem, a jednak jakoś nie zauważałem, dopiero po wszystkim, po
zakończeniu całej historii, zaczęły do mnie powracać, o wiele wyraźniejsze we
wspomnieniach niż wtedy, gdy działy się na moich oczach. Naprawdę musiałem
starać się ich nie widzieć, nie obawiać, nie rozumieć...
Andrzej
zrobił się jak na siebie dość cichy. Czasami popadał w zamyślenie, takie
głębokie, z którego ciężko było go wybić i po którym potrzebował chwili, by się
ogarnąć. Rzadziej dawał się wciągnąć w potyczki słowne, sam też rzadziej je
inicjował czy prowokował. Niekiedy na jakąś moją uwagę czy aluzję odnośnie do świąt trochę pochmurniał. Parokrotnie odsunął moją rękę, gdy chciałem go w
łóżku po seksie objąć, odwrócił się do mnie plecami z krótkim, suchym „Chcę
spać, nie szturchaj mnie”. Zrzucałem to na karby zmęczenia nauką – przed
świętami miał mieć duże koło z romantyzmu – i nerwów przed nową, pewnie
nietypową dla niego sytuacją. Więc czasem zostawiałem go w spokoju, a czasem po
raz kolejny opowiadałem mu, jakie to będą fajne święta.
Raz
obudziłem się w środku nocy; zasnąłem, gdy tylko skończyliśmy się kochać, i
zaraz po wybudzeniu się nie mogłem skojarzyć, co to za dzień, która godzina i
czemu leżę w łóżku, skoro miał być seks. No tak, ale seks był. Świetny seks. I
gorąca skóra Andrzeja, którą czułem przy sobie, gdy zasypiałem. I Andrzej.
Andrzej, którego nie było. W łóżku nie było.
Był
przy oknie. Stał bokiem do parapetu, wsparty ramieniem o framugę, lewą ręką
podtrzymywał łokieć prawej, w której trzymał papierosa; palił i patrzył przez
szybę. Widziałem go całkiem nieźle, bo choć w pokoju wszystkie światła zostały
wyłączone, to księżyc za oknem świecił dość mocno.
Milczał,
palił i spoglądał na zewnątrz. W całej jego postawie było coś dziwnie
zawieszonego, zamyślonego właśnie; ten ruch ręki, gdy unosił lub odsuwał
papierosa, wydawał się jakby roztargniony. Uniosłem się na łokciu i
powiedziałem cicho:
–
Andrzej?
Nie
zareagował. Włączyłem nocną lampkę i powtórzyłem głośniej:
–
Andrzej?
Powoli
odwrócił głowę w moim kierunku i spojrzał na mnie uważnie.
–
Nie śpisz? – zapytał, ale w jego głosie nie czuło się zaskoczenia.
–
Obudziłem się właśnie – mruknąłem i okryłem się trochę porządniej kołdrą. – A
ty? Czemu nie śpisz?
Znów
przeniósł wzrok na szybę i wzruszył ramionami.
–
Jakoś mi się nie chce – mruknął.
–
Długo tak tam stoisz?
Znów
wzruszenie ramionami.
–
Czy ja wiem... – Zaciągnął się, wypuścił dym z ust. – Może kilka papierosów.
Może kilkanaście.
–
Co się dzieje? – spytałem nagle podejrzliwie, bo coś mi się w jego postawie nie
podobało. Spojrzał na mnie.
–
Nic się nie dzieje – odpowiedział spokojnie. – Dlaczego miałoby się coś dziać?
– I znów wpatrywał się w coś za szybą.
Obserwowałem
go przez dłuższą chwilę bez słowa. Nie odrywał wzroku od okna, nawet gdy
zduszał niedopałek w stojącej na parapecie popielniczce, wyciągał z paczki
nowego papierosa, sięgał po zapalniczkę i zapalał. Ja nie odrywałem wzroku od
niego.
Był
nagi. Nigdy nie miał z tym problemu, by stanąć przede mną kompletnie bez ubrania,
nawet gdy nie zamierzaliśmy się kochać; nie peszyły go moje spojrzenia, raczej
chyba pochlebiały jego próżności. Nie paradował bez gaci jakoś rozmyślnie i
często, ale gdy już się zdarzyło, jak teraz, że nic na sobie nie miał –
najwyraźniej zupełnie go to nie ruszało i w niczym nie przeszkadzało. Miałem
wrażenie, że w swoim ciele i ze swoim ciałem czuje się wyjątkowo swobodnie,
dobrze – i pewnie.
Wcale
mnie to nie dziwiło, tak swoją drogą. Wysoki, szczupły, z dobrze wyrobionymi
mięśniami, które teraz można było w pełni podziwiać, pobudzał apetyt. Spokojne,
nieco roztargnione ruchy trzymającej papierosa ręki i nieobecne spojrzenie
sprawiały, że wydawał się nieco nierealny, przynajmniej w tamtej scenerii:
środek nocy, półmrok, niewielkie światło lampki, odrobinę zamglone światło
księżyca, on palący w zamyśleniu. Mocna, trochę ostra linia nosa i szczęki
miała w sobie coś drapieżnego, przynajmniej czasem nachodziło mnie takie
wrażenie. Poza tym za każdym razem, gdy na niego patrzyłem, uderzała mnie ta
smakowita i podniecająca mieszanka, mieszanka czegoś jeszcze młodzieńczego i
już dorosłego, męskiego, w jego twarzy, w jego ciele, w nim całym. Był na
pograniczu – i niesamowicie mu z tym pograniczem było do twarzy.
Lubiłem
tę ciemną linię włosów, która ciągnęła się przez jego brzuch i podbrzusze. W
ogóle podobało mi się to, że miał porządnie, choć jednocześnie bez przesady,
zarośniętą klatkę piersiową, brzuch, krocze i nogi. Nie podobali mi się faceci
nadmiernie owłosieni – kiedyś trafiłem na takiego, który miał nawet włochate
plecy i za każdym razie, gdy lądowaliśmy w łóżku, miałem wrażenie, że obejmuję
małpę; ale jeszcze bardziej nie podobali mi się chłopacy nadmiernie gładcy,
golący sobie nogi, pachy, klatki, a nawet genitalia. Taka chodząca i mówiąca
gumowa lalka, dopadało mnie zawsze nieżyczliwe porównanie. Mężczyzna to ma być
jednak mężczyzna, chciałem widzieć i czuć pod ręką, że mam do czynienia z
ciałem męskim, a nie kobiecym lub takim... pośrednim.
Przyglądałem
mu się z ogromną przyjemnością. Miałem go, miałem jego ciało każdej nocy, w
sobie, na sobie – przy sobie. Nawet gdy się nie kochaliśmy, był obok, trzymałem
dłoń na jego udzie, biodrze, brzuchu, obejmowałem go w pasie, wtulałem twarz w
jego plecy lub zagłębienie między szyją a ramieniem. Miałem go i to nie tylko
fizycznie – psychicznie, emocjonalnie przecież też był przy mnie, ze mną,
blisko mnie. Przecież był, na obu poziomach, przecież sam widziałem, wiedziałem
i czułem, przecież dawał mi tego dowody.
–
Andrzej – odezwałem się wreszcie. – O czym tak dumasz?
Musiałem
go wybić z tych rozmyślań, bo spojrzał na mnie, najpierw jakby zaskoczony i
zdezorientowany; przez chwilę milczał, po czym odpowiedział spokojnie, ze
wzrokiem ponownie utkwionym w oknie:
–
O niczym.
–
Od kiedy to taka mądrala jak ty myśli o niczym? – roześmiałem się. Nie
zareagował. – No, przyznaj się, kombinujesz, czego by sobie zażyczyć pod
choinkę, skoro kajdanki już odpadły – zasugerowałem, ale on dalej nie zwracał
uwagi. Kajdanki rzeczywiście wypadły z listy potencjalnych prezentów, bo
podarowałem je Andrzejowi na imieniny. Zrobił z nich dobry użytek. Cholernie
dobry i aż za dobry, nie myślałem dotąd, że niemożność ruszenia ręką może być
tak rozwścieczająca i wykańczająca. A Andrzej najwyraźniej nie myślał, że
następnej nocy role się mogą odwrócić i to on wyląduje ze skutymi rękami, a ja
zafunduję mu bardzo, bardzo wolny, doprowadzający wręcz do szału tym
spowolnionym tempem dostęp do mojego tyłka.
Znów
nie zareagował. Jeszcze parę razy próbowałem się z nim podroczyć, trochę go
wybić z tego dziwnego zamyślenia, znieruchomienia i zamilczenia, ale się nie
dało. Albo w ogóle mnie nie słyszał, albo mnie ignorował, choć podejrzewałem,
że jednak raczej nie słyszał. Patrzył przez okno, palił – wypalił kolejne dwa
lub trzy papierosy – i tylko czasami rzucał w moim kierunku roztargnione,
nieobecne, niezauważające nikogo i niczego spojrzenie. Nie podobało mi się to.
W końcu straciłem cierpliwość – a może raczej poczułem zbyt silny
niepokój, by pozwolić mu tam dalej tak stać bez ruchu, bez słowa, bez kontaktu.
–
Andrzej, starczy tego kopcenia po nocy i odmrażania sobie gołego tyłka –
powiedziałem głośno, stanowczo, i uderzyłem ręką w pościel. – Natychmiast marsz
mi tutaj, do łóżka. Bo jeszcze ci się od tego zimna coś skurczy i będziesz miał
problem – dorzuciłem złośliwie, ale nie podchwycił moich słów i nie podjął
dyskusji. Znów na mnie popatrzył – to było długie, zamyślone i trochę obce
spojrzenie – przeniósł ponownie wzrok na okno, zaciągnął się jeszcze raz, zdusił
papierosa w popielniczce i wolnym krokiem podszedł do łóżka. Odsunąłem kołdrę z
prześcieradła, a gdy usiadł na materacu, pchnąłem go na poduszkę i porządnie
okryłem. Dopiero to go jakoś wyrwało z dotychczasowego dziwacznego nastroju.
–
Co to, znowu niewyżyty instynkt rodzicielski? – zapytał rozbawionym tonem i
uśmiechnął się kpiąco.
–
Nie rodzicielski, tylko partnerski – poprawiłem. – Jeśli przemarzniesz i się
przeziębisz, to ja też będę cierpiał, bo chorego nie będę mógł zaciągać do
łóżka, a jak sobie coś odmrozisz, to mogę jeszcze bardziej nie mieć z ciebie
pożytku.
Roześmiał
się, uniósł rękę i wsunął mi palce we włosy. A potem, z wrednym uśmieszkiem,
lekko szarpnął.
–
Ja ci rano pokażę ten pożytek – mruknął. – A teraz daj mi spać. – Położył się
na boku, twarzą do okna, zażądał jeszcze wyłączenia lampki, a gdy to zrobiłem,
naciągnął na siebie mocniej kołdrę. Przytuliłem się do jego pleców. Prychnął
tylko w poduszkę i zapytał sennie: „Czy ja jestem twoim pluszowym misiem?”, ale
się nie odsunął. Gdy objąłem go w pasie, położył dłoń na mojej ręce. Zasnął
błyskawicznie i wsłuchiwałem się w jego spokojny, miarowy oddech, zanim sam nie
usnąłem.
Gdy
któregoś dnia wróciłem z pracy, w domu przywitał mnie paskudny smród
przypalającego się w najlepsze żarcia. Kuchnia była już nieźle zadymiona, a
Andrzej stał przy kuchence, w dłoni miał patelnię, na patelni coś, co, sądząc
po leżących w zlewie skorupkach, kiedyś było jajkami, a teraz zamieniało się
właśnie w czarne, zwęglone i śmierdzące resztki, które mój chłopak dźgał bezmyślnie
trzymanym w drugiej ręce widelcem.
–
Andrzej, cholera jasna, zdurniałeś? – krzyknąłem, podszedłem szybko i
wyłączyłem ogień. – Chcesz spalić mieszkanie? – Wyrwałem mu patelnię,
odkręciłem wodę w zlewie i zalałem dogorywające eksjajka, by przestały się
wreszcie tak ohydnie fajczyć. – Co ci do łba strzeliło, żeby gapić się na
palące się żarcie i nic nie robić? – rzuciłem wściekle w jego kierunku i
zakląłem, bo nieopatrznie dotknąłem brzegu patelni. Syknąłem z bólu, znów
zakląłem, wsadziłem rękę pod zimną wodę i warczałem dalej ze złością: – Czy ty
oczu nie masz, przecież to ci się spalało przed nosem, co ty do cholery
wyprawiasz?
Stał
obok kuchenki bez słowa i miał taką minę, jakby nie za bardzo ogarniał, o co
chodzi; wreszcie skrzywił się lekko i wyszedł z kuchni. Słyszałem, jak otwiera
okna w pokoju i uchyla drzwi od mieszkania, dzięki czemu po chwili smród
spalenizny osłabł, a dym częściowo zniknął. Andrzej znów stanął przy blacie
kuchennym i popatrzył na zlew.
–
Mocno się oparzyłeś? – zapytał spokojnie.
–
Mocno – warknąłem, bo jeszcze bolało.
–
Odkupię ci patelnię – powiedział, tak jakby naprawdę to było najważniejsze.
Spojrzałem na niego ze złością.
–
W dupie mam głupią patelnię, to jest akurat najmniej ważne – burknąłem. –
Mogłeś puścić z dymem mieszkanie. Mogłeś puścić z dymem siebie, idioto! Jakbyś
jeszcze jakiś czas tak postał, wdychając tę spaleniznę i dym, to mógłbyś się
zaczadzić albo zatruć. – Wściekłość już mi trochę przeszła, ból też, więc
dodałem spokojniej: – Andrzej, patrz i myśl, co robisz, bo zrobisz sobie
krzywdę. Nie jest ci niedobrze albo słabo?
–
Nie – odpowiedział i uśmiechnął się lekko. – Nic mi nie jest, bez przesady. To
raczej ty masz problem – dorzucił, gdy po wyjęciu dłoni spod kranu znów się
skrzywiłem. No tak, uczucie, że coś pali i buzuje pod skórą, wróciło, gdy tylko
zniknął lodowaty strumień.
–
Daj mi Panthenol, jest w łazience, w szafce pod umywalką –
poprosiłem. Przyniósł butelkę i sam z siebie psiknął mi pianką na dłoń; potem
ostrożnie zapakował patelnię do worka na śmieci i wyniósł z mieszkania.
Doceniłem to. Obaj nie lubiliśmy wyrzucania śmieci, szczególnie gdy trzeba było
iść w zimnym wieczór do stojącego parę klatek za naszą wielkiego śmietnika. Ale
wyniósł te sfajczone resztki, bez dyskusji, bez marudzenia, bez proszenia.
Szkoda, że od razu nie wziął reszty śmieci, ale nie wypomniałem mu tego, gdy
wrócił, żeby nie miał wrażenia, że cokolwiek zrobi, ja marudzę. Zresztą inne
śmieci mogły zaczekać, resztki patelni natomiast wymagały natychmiastowej
eksmisji.
Chyba
się przejął, albo tym przypaleniem, albo moją ręką, albo jednym i drugim, bo
zrobił mi herbatę i parę kanapek – oświadczyłem, że nie chcę nic na gorąco, w
ogóle przez najbliższe dziesięć lat nie chcę widzieć, jak się zbliża do
kuchenki i coś przy niej kombinuje – a potem zapaliliśmy i posiedzieliśmy
chwilę w milczeniu.
–
No dobra, młody, to co to była za akcja? – zapytałem wreszcie. – Czemu
zachciało ci się palić gary?
Siedział
do mnie bokiem, wsparty łokciem o brzeg stołu; rzucił mi szybkie spojrzenie,
strzepnął popiół do popielniczki i mruknął:
–
Nie wiem. Zamyśliłem się.
–
Stres przedkołowy? – podsunąłem łagodnie. Uśmiechnął się kątem ust.
–
Nie. Mam ten romantyzm w małym palcu – oświadczył butnie. Wierzyłem, że tak
jest, że ma perfekcyjnie opanowany cały materiał swoich studiów, ale zawsze
bawił mnie tą pewnością siebie i pawimi odruchami. Pawie prezentowały ogony,
Andrzej prezentował swoją wszechwiedzę. Ale pracował na tę wszechwiedzę ciężko
i bez przerwy, to mu musiałem przyznać.
–
Jasne, że masz w małym palcu – powiedziałem z czułością. Spojrzał na mnie
podejrzliwie, jakby sprawdzał, czy sobie nie kpię, po czym uśmiechnął się już
tak normalnie, całkiem sympatycznie.
–
Nadal piecze? – spytał, wskazując ruchem głowy na moją rękę. Rozsmarowałem
sobie chwilę wcześniej Panthenol na skórze, bo tak jeszcze szybciej
się goiło.
–
Właściwie już prawie nie – stwierdziłem zgodnie z prawdą. – Ale psiknę jeszcze
parę razy, jutro czy pojutrze nie będzie w ogóle śladu.
Myślałem,
że skomentuje to oparzenie jakoś złośliwie, w stylu „starzejesz się i refleks
nawala na całej linii”, ale nic nie powiedział. Zamiast tego pokiwał głową,
jakby zadowolony z moich słów, i dalej palił.
–
O czym tak myślałeś, że aż zabiłeś patelnię? – zainteresowałem się. Ręka, w
której trzymał papierosa, znieruchomiała w pół drogi do ust. Wzruszył
ramionami.
–
O niczym szczególnym – mruknął i znów się zaciągnął.
–
O świętach? – zapytałem, bo nagle mnie naszło takie podejrzenie. Andrzej nie
odrywał wzroku od szafek na przeciwległej ścianie.
–
Nie – odpowiedział, ale jakoś nie zabrzmiało to dla mnie zbyt przekonująco.
–
Nie denerwuj się – poprosiłem. – Nie ma powodu, to będą naprawdę fajne święta,
sam zobaczysz.
–
Yhym – wymruczał i zgniótł resztkę papierosa w popielniczce. – Chcesz jeszcze
herbatę?
–
Wolałbym buzi – odparowałem natychmiast. Uniósł głowę, minę miał zaskoczoną i
rozbawioną. – No wiesz, tak na pociechę. Oparzyłem się, z twojej winy zresztą,
należy mi się za to jakieś zadośćuczynienie.
–
Zadośćuczynienie? – powtórzył Andrzej nieco niepokojącym tonem i powoli wstał.
– W porządku. Ale pamiętaj, że sam się o to prosiłeś.
Pamiętałem.
Pamiętałem też, że seks na stole kuchennym nie należy do najwygodniejszych,
zwłaszcza gdy jedną rękę próbuje się wyłączyć z całej zabawy, ale jakoś mi to
nie przeszkadzało. Męczyło mnie tyko wrażenie, że ten seks był trochę sposobem
na odsunięcie rozmowy o przyczynie całego zajścia i uniknięciem przez Andrzeja
odpowiadania na pytanie, o czym wtedy myślał. Zresztą, może wtedy, tamtego
wieczoru i przez następne dni, wcale tak tego nie odbierałem; możliwe, że
dopiero po wszystkim, gdy analizowałem kolejne wydarzenia, słowa, spojrzenia,
gesty – że dopiero wtedy zacząłem odkrywać ukryte znaczenia pewnych zachowań
albo przypisywać im drugie dno. Sam nie wiem.
Koło
z romantyzmu zostało sprawdzone szybko, więc jeszcze tydzień przed końcem zajęć
mogliśmy uczcić Andrzejową piątkę. Kupiłem mu wielką czekoladę z orzechami,
którą przyjął z kpiącym: „Co ja jestem, dziecko?”, a potem pożarł na jednym
posiedzeniu. Gdy po skończonym świętowaniu leżeliśmy rozciągnięci obok siebie
na łóżku, ze stopami na poduszkach, dojadał właśnie resztki prezentu. Podsunął
mi w pewnej chwili opakowanie z pytaniem „Chcesz?”; odmówiłem, nie miałem
ochoty, zresztą szkoda było wyjadać samemu, gdy można było patrzeć, jak Andrzej
„Gardzę Dziecinnymi Rozrywkami” pochłania czekoladę niczym dzieciak właśnie.
–
Zastanawiam się czasami, gdzie ty to mieścisz – stwierdziłem, kiedy już ostatni
kawałek zniknął i Andrzej składał sreberko w kostkę.
–
Co gdzie mieszczę? – zapytał z roztargnieniem.
–
Tę czekoladę – odpowiedziałem i poklepałem go po nagich pośladkach. – Masz
niezły spust, ale nic po tobie nie widać.
Spojrzał
na mnie z rozbawieniem.
–
Dużo spalam, jakbyś nie zauważył – przypomniał mi. – W dużym stopniu na tobie.
Roześmiałem
się i pocałowałem go w ramię.
–
Jesteś strasznym łakomczuchem, Andrzejku – powiedziałem czule. Zdrobnienie
jakoś tak mi się wyrwało, pasowało do chwili. Lekko zniesmaczoną miną i kpiącym
prychnięciem głównego zainteresowanego nie zamierzałem się przejmować.
–
Mam nadzieję, że nie zamierzasz zrobić z tych swoich infantylnych uwag zasady
podczas rozmów ze mną – oświadczył, patrząc na mnie krytycznie. – I nie lubię,
gdy mi się robi z porządnego, normalnego imienia jakieś dziecinady.
–
Pytałem cię kiedyś, jak mogę się do ciebie zwracać mniej oficjalnie, ale nie
zaproponowałeś niczego – roześmiałem się. – Więc teraz już za późno na
marudzenie, przegapiłeś moment, gdy jeszcze mogłeś wpłynąć na wybór formy. Mnie
się „Andrzejek” podoba. „Remek i Andrzejek”, to nawet nieźle brzmi. Przedstawię
nas tak chłopakowi mojej siostry.
Rzucił
mi mało życzliwe spojrzenie, co wprawiło mnie w jeszcze lepszy humor.
–
A pod choinkę dostaniesz największą czekoladę, jaką zdołam znaleźć – obiecałem.
– I będziesz ją na mnie spalał przez całe święta, Andrzejku.
Nie
odpowiedział. Wbił wzrok w to złożone już w kilkoro sreberko i zaczął je zginać
w jeszcze mniejszą kostkę. Nie dał się już wciągnąć w żadne słowne potyczki; po
kilku minutach cisnął sreberko na podłogę, obok rzuconego tam już wcześniej
opakowania, wsunął się pod kołdrę i zażądał wyłączenia światła.
–
Nie chcesz się położyć normalnie, z głową na poduszce? – spytałem, gdy już to
zrobiłem i wróciłem do łóżka; włącznik górnego światła znajdował się na drugim
końcu pokoju, a Andrzej oczywiście nie pomyślał o tym, żeby mi zapalić na
moment lampkę nocną, ja zresztą też nie, ale na szczęście zza okna dochodziło
trochę światła, więc zdołałem nie rozwalić po drodze żadnego wieżowca.
–
Tak jest mi dobrze – mruknął. Leżał na brzuchu, więc kiedy się położyłem obok,
pogłaskałem go po plecach. – Daj mi spać – burknął zirytowanym głosem. – Jak
mnie tak szturchasz, to mi przeszkadzasz zasnąć.
–
Nie bądź taki nieużyty, młody – szepnąłem i pocałowałem go w kark. – Przecież
wiesz, że lubię się do ciebie kleić. Mam dzięki temu ciekawsze sny.
Zamruczał
tylko z niezadowoleniem. Zabrałem rękę, żeby nie marudził, ale nie mogłem sobie
darować rzucenia jeszcze z mieszaniną czułości i złośliwości:
–
Dobranoc, Andrzejku.
–
Spadaj – warknął. Roześmiałem się i już go nie drażniłem.
W
grudniu tamtego roku wigilia przypadała na przedostatnią niedzielę. Andrzej
kończył zajęcia parę dni wcześniej, w środę; w czwartek dostali dzień
rektorski, więc zamierzaliśmy wtedy wszystko ogarnąć i spakować, bilety kupiłem
na piątek. Wagon sypialny, dwuosobowy. Pogoniłem Andrzeja, gdy chciał mi
zwrócić za swój bilet. „Pocałujesz mnie pod jemiołą, to rachunek będzie
wyrównany” – zażartowałem, ale nie podchwycił tego.
W
gruncie rzeczy byłem gotów już tydzień przed wyjazdem. W weekend posprzątałem
całe mieszkanie, zostawiłem w lodówce tylko to, co do wyjazdu mieliśmy dojeść,
zrobiłem kilka prań, spakowałem większość rzeczy, więc duża walizka czekała już
tylko na kilka ostatnich drobiazgów do wrzucenia tuż przed wyjściem. Mała
walizka stała gotowa w kącie pokoju. Były w niej między innymi prezenty – w tym
ten dla Andrzeja. Czekoladę zamierzałem kupić już w Lublinie, bo w czasie
podróży mogła się połamać albo roztopić, natomiast ten prawdziwy, właściwy
prezent znalazłem na początku grudnia i niemal codziennie musiałem się gryźć w
język, żeby nie wyskoczyć z czymś w rodzaju „Nie masz pojęcia, co genialnego
znalazłem dla ciebie pod choinkę”. Załatwiałem ostatnie sprawy w pracy z
niesamowitym uczuciem nierealności, tak jakby to wszystko już w zasadzie nie
istniało, istniało tylko oczekiwanie na wyjazd, sam wyjazd i święta. Razem.
Nie
zwracałem wtedy zbytnio uwagi na Andrzeja. Coś tam jeszcze doczytywał na
zajęcia, coś sobie notował do kolejnego tekstu do tego literackiego czasopisma.
Poprzednia recenzja została zamieszczona w ostatnim numerze z dwutysięcznego i
byłem z Andrzeja diabelnie dumny, ale rozśmieszył mnie do łez swoim komentarzem
„To nic wielkiego”, połączonym ze wzruszeniem ramionami. Powiedziałem mu wtedy
wprost: przecież widziałem, jak nad tym ostro pracowałeś i jak ci zależało, i
jak się cieszysz, przestań się zgrywać i miej odwagę normalnie przyznać, że
jesteś zadowolony, naprawdę myślisz, że po tylu miesiącach razem ja się dam
nabrać na to twoje „phi, mam w dupie?”. Trochę wtedy położył uszy po sobie i
wymruczał, że owszem, jest zadowolony i tak dalej, tylko ja to przeżywam aż do
przesady. Bo cię kocham i cieszę się z twoich sukcesów, uświadomiłem mu trochę
już zirytowanym tonem. Bo ludzie się cieszą, gdy ktoś dla nich ważny coś
osiągnie, to taki haczyk w byciu razem, wyobraź sobie, młody. Usłyszałem wtedy,
że znów mu prawię kazania. Ale już nie wracał do tej swojej zblazowanej pozy.
Podejrzewałem,
że nie chce się przyznać, nawet sam przed sobą, do tego, jak bardzo czuje się
dumny i może w pewien sposób uspokojony czy upewniony. Jego tekst został
przyjęty, pochwalony przez tę ulubioną profesor i jeszcze ze dwóch wykładowców,
zaproponowano mu napisanie czegoś do kolejnego numeru, jednym słowem – to
oznaczało, że rzeczywiście jest dobry w tym, co robi, rzeczywiście jest kimś
więcej niż tylko kolejnym z wielu studentów filologii polskiej, potrafi mówić o
książkach w sposób, który nie stanowi powielania tego, co znalazł w innych
książkach, tylko jest jego własnym głosem, potrafi wejść na taki poziom
mówienia o książkach, który jest interesujący i wartościowy zdaniem jego
wykładowców. To oznaczało, że nadaje się do tych studiów, do tej pracy, do
badania literatury. To znaczy, że naprawdę ma szansę zostać na uczelni, pracować
naukowo, wykładać.
To
wszystko było po nim tak bardzo widać, wystarczyło tylko przez chwilę na niego
popatrzeć. Zwykle gdy chciał, umiał przybrać pokerową twarz i schować uczucia –
ale wtedy, przy tej recenzji, przy całej tej sprawie, nie potrafił. Twarz go
zdradzała, głos go zdradzał, nawet to, jak brał do ręki egzemplarz ze swoim
tekstem, jak otwierał na właściwej stronie, jak podsuwał mi pod nos, żebym
zobaczył jego wydrukowane nazwisko – nawet to go zdradzało. I on mi próbował
zamydlić oczy tym swoim „Phi, to nic wielkiego”? Andrzejku, za dobrze zdążyłem
cię poznać, żeby się na to nabrać.
Przy
drugim tekście sam przyszedł do mnie z pytaniem, czy może skorzystać z
komputera. Doprawdy, jakby musiał o to pytać. Ale doceniłem, że jednak pyta, i
to nie takim swoim typowym, obrażonym tonem, tylko zupełnie normalnie,
rzeczowo. Posadziłem go przed monitorem, pocałowałem w głowę, życzyłem udanej
pracy i wróciłem do dalszych przedwyjazdowych przygotowań.
Tym
bardziej więc nie zwracałem na niego uwagi przez kilka kolejnych dni, bo albo
czytał coś na zajęcia czy zimowe egzaminy, albo czytał rzeczy do nowego tekstu,
albo wystukiwał ten tekst na klawiaturze. Nie zamierzałem zawracać mu głowy
przygotowaniami – i tak poprałem jego ciuchy wraz ze swoimi, nawet mu coś niecoś
poprasowałem, choć podejrzewałem, że zaraz po wypakowaniu się po przyjeździe
zażąda od Cyny żelazka i deski, żeby poprawić po mnie wszystkie niedopatrzenia.
Wyobrażałem sobie minę siostry i komentarze w stylu: „Ten twój chłopak ma
jakieś odpały, czy on się kiedyś odkleja od żelazka?”. Miałem tylko nadzieję,
że facet Cyny się nie przerazi, bo czekało go towarzystwo bardzo specyficznej
gromady: Cyna, która nigdy nie owijała w bawełnę i miała
wisielczo-montypythonowskie poczucie humoru, ja, uganiający się za o połowę
młodszymi chłopakami i Andrzej, który będzie co chwila marudził, żeby mu dać
żelazko, bo ja mu źle wyprasowałem spodnie, kanty nie są tak idealnie ostre, by
ciąć powietrze. Zapowiadały się wariackie święta, a ja się wariacko na nie
cieszyłem.
We
wtorek wieczorem Andrzej mnie w łóżku wykończył. Jakby się zawziął, żebym po
wszystkim nie miał nawet siły głębiej odetchnąć czy naciągnąć na siebie kołdry.
–
Testujesz moją czy swoją wytrzymałość? – zapytałem ze słabym uśmiechem, gdy
wreszcie udało mi się trochę dojść do siebie. Leżałem na łóżku jakoś na skos,
na boku, i przesuwałem palcami po biodrze Andrzeja, który po wyłączeniu górnego
światła i włączeniu lampki (obaj z reguły robiliśmy to w tej kolejności,
zamiast wygodniej, na odwrót) przysiadł na skraju materaca. Obejrzał się przez
ramię, z papierosem w ustach, przypalił go, odłożył zapalniczkę na materac i
spojrzał jakoś dziwnie.
–
Lubię się z tobą pieprzyć – powiedział spokojnie, cicho. Coś dziwnego było
również w jego tonie, coś, co mnie wtedy rozczuliło, nie zaniepokoiło.
–
Ja z tobą też, Andrzejku – odpowiedziałem. Nie zareagował w żaden sposób na
zdrobnienie, choć jeszcze parę godzin wcześniej warczał „Przestań mnie tak
nazywać, do ciężkiej cholery”. – Chodź tu do mnie, ja nie mam siły się ruszyć.
Pokiwał
głową, odwrócił się znów do okna i w milczeniu wypalił papierosa. Potem
wyłączył lampkę, położył się, dał się objąć, dał się pocałować w ucho, poklepał
mnie po ręce i mruknął: „Dobrze, dobrze, śpij”. Zanim na dobre zasnąłem, czułem
jeszcze, jak przesuwa palcami po moich włosach i szyi.
A
następnego dnia zrobił woltę o sto osiemdziesiąt stopni – zupełnie bez
uprzedzenia, bez powodu, po prostu bez sensu.
Odwiozłem
go rano na uczelnię i wszystko było normalnie, może tylko był bardziej niż
zwykle milczący, bo nawet nie skomentował dwóch czy trzech zdecydowanie
uzdolnionych inaczej kierowców, zwłaszcza kretyna, który bez kierunkowskazu i
na ciągłej robił slalom po pasach; ale te milczące momenty już mu się od
pewnego czasu zdarzały, więc nie zwróciłem uwagi. Wrócić miał sam, bo kończył
zajęcia koło południa, więc mieliśmy się spotkać dopiero w domu.
No
i owszem, spotkaliśmy się. Gdy wróciłem, Andrzej czekał na mnie w przedpokoju;
stał oparty o regał, już w płaszczu i butach, ze swoją walizką w ręku. Na moje
zdziwione „Co jest?” odpowiedział, nie patrząc mi w oczy:
–
Nic. Jadę na święta do rodziców.
Zamurowało
mnie na moment, myślałem nawet, że się przesłyszałem albo że się wydurnia.
–
Jak to do rodziców? – zapytałem, gdy wreszcie odzyskałem głos. – Przecież
jedziemy na święta do mojej siostry, do Lublina. W piątek. Czekaj, chcesz przed
świętami jeszcze do nich wpaść? Coś się stało w domu? – Przez chwilę wydawało
mi się, że zrozumiałem, ale Andrzej pokręcił głową.
–
Nie. Po prostu jadę do nich na święta. Nie jadę z tobą do Lublina – powiedział
spokojnym, dobitnym głosem, ale nadal unikał mojego wzroku.
–
Co ty wygadujesz? – Wciąż byłem jeszcze bardziej zdumiony niż zły, wciąż
docierał do mnie sens jego słów. – Przecież wszystko ustaliliśmy prawie miesiąc
temu, co ci nagle strzeliło do głowy?
–
Nic – odmruknął. – Po prostu się rozmyśliłem.
–
Jakie, kurwa, „rozmyśliłem”? – warknąłem, bo w końcu otrząsnąłem się z
zaskoczenia i została mi tylko wściekłość. Podszedłem do niego, chwyciłem go
mocno jedną ręką za ramię, drugą za podbródek i zmusiłem, by mi wreszcie
spojrzał w twarz. – Do ciężkiej cholery, co ci odbija? Przecież ustaliliśmy
wszystko, zgodziłeś się, mamy bilety, moja siostra wszystko przygotowała i na
nas czeka – wyliczałem z rosnącym gniewem. – Przecież... przecież chciałeś
jechać, jeszcze wczoraj chciałeś... – Przez moment zabrakło mi pomysłu, co i
jak powiedzieć, jak go przekonać, jak go wyrwać z tego dziwacznego stanu, z
tego czegoś, co sprawiło, że w ciągu kilkunastu godzin tak diametralnie zmienił
zdanie. Andrzej odsunął moją rękę od swojej twarzy.
–
Wcale nie chciałem – oświadczył. – Ty to sobie wymyśliłeś i uznałeś, że
wszystko jest załatwione i tak ma być. Ja nie chciałem nigdzie jechać. I nie
chcę. I nie pojadę.
Patrzyliśmy
na siebie przez chwilę bez słowa. Miał wyjątkowo nieprzyjemną minę. A ja nie
wiedziałem, co powiedzieć.
–
Andrzej... tak się nie robi – wydusiłem wreszcie. – Nie w ostatniej chwili. Nie
dwa dni przed wyjazdem, gdy już wszystko jest ustalone i... i w ogóle –
zakończyłem nieporadnie. – Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Ustalilibyśmy
coś innego albo... no nie wiem, coś by się wymyśliło, ale dlaczego nie
powiedziałeś mi nic wcześniej?
Spojrzał
gdzieś w bok, wzruszył lekko ramionami. Dalej się w niego wpatrywałem,
szturchnąłem go w ramię, powtórzyłem raz czy dwa „Dlaczego?”. Odepchnął moją
rękę, uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie i nagle wypalił:
–
Bo pewnie cały czas byś marudził, wściekał się albo nawet wywalił mnie z
mieszkania, a chciałem mieć spokojne lokum i spokojną atmosferę do nauki.
Wtedy
nie wytrzymałem – naprawdę poniosły mnie nerwy, ta uwaga zabolała koszmarnie i
postawiła pod znakiem zapytania wszystkie minione miesiące, podważyła wartość
jakichkolwiek ważnych słów, które ja powiedziałem jemu i które on powiedział mnie;
nie wytrzymałem, na moment straciłem panowanie nad sobą, kompletnie, tak jak mi
się przez ostatnie lata nigdy nie zdarzyło – i trzepnąłem go w twarz.
To
nie było mocne uderzenie, przede wszystkim nie pięścią, tylko otwartą dłonią,
wnętrzem otwartej dłoni – gdzieś na granicy świadomości wiedziałem, pamiętałem,
że nie chcę mu zrobić krzywdy; i nie uderzyłem z dużego rozmachu, raczej tak,
jakbym chciał go otrzeźwić; i od razu poczułem wstyd i złość, i na niego, że
doprowadził mnie do takiego stanu, i na siebie, że nad sobą nie zapanowałem.
Andrzej
nawet nie syknął, gdy oberwał, za to zaraz po tym rzucił mi pełne niechęci i
wzgardy spojrzenie.
–
Zakładam, że teraz jesteśmy kwita – powiedział lodowato.
–
Przepraszam – odpowiedziałem i dotknąłem palcami jego lekko zaczerwienionego
policzka, ale żachnął się z irytacją. – Andrzej, naprawdę cię przepraszam,
poniosło mnie... ale, cholera, nie bez powodu! – zdenerwowałem się. – Do
ciężkiej cholery, czy ty zdajesz sobie sprawę, co mi właśnie dałeś do
zrozumienia?
Znów
odwrócił wzrok trochę w bok i wzruszył ramionami.
–
Muszę już iść – odezwał się po krótkiej chwili. – Za niecałą godzinę mam
pociąg. Chciałem ci tylko dać znać, że nie jadę, a na kartce nie było sensu, bo
i tak byś się nie rozczytał.
–
To jestem ci cholernie wdzięczny, że się pofatygowałeś, żeby mi to powiedzieć w
twarz, zamiast zostawiać kartkę jak sprzątaczce listę zadań – powiedziałem
wściekle, bo coraz bardziej przeginał. Nie zareagował na moje słowa, mruknął
tylko:
–
Muszę już iść – i ruszył do drzwi. Gdy wyszedł, chwyciłem z wieszaka kurtkę –
butów na szczęście nie zdążyłem zdjąć – zamknąłem za sobą drzwi i dogoniłem
Andrzeja na klatce schodowej. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem; chwyciłem go
mocno za ramię i syknąłem:
–
Poczekaj, odwiozę cię – i musiałem zabrzmieć naprawdę groźnie, bo nie
zaoponował, dał się doprowadzić do samochodu i wepchnąć do środka, i dopiero
gdy sam wsiadłem i uruchomiłem silnik, mruknął, że nie trzeba. – Zamknij się i
nie odzywaj do mnie, póki ci nie powiem – wywarczałem. – Dla własnego dobra.
Daj mi się najpierw uspokoić, bo nie ręczę za siebie.
Przyjął
to w milczeniu, wcisnął się w fotel i wbił wzrok w szybę. Potrzebowałem
naprawdę sporo czasu, żeby ochłonąć na tyle, by móc znów rozmawiać. Dojechaliśmy
już do Bramy Portowej i stanęliśmy na światłach; dopiero wtedy wziąłem głęboki
oddech i podjąłem temat.
–
Możesz mi wytłumaczyć, tylko normalnie, po ludzku i bez tych twoich parszywych
zagrywek słownych, o co ci tak naprawdę chodzi? Co ci się nagle w ciągu
niecałej doby odmieniło?
–
Nic – mruknął.
–
Nic? – podchwyciłem. – To jest dla ciebie nic? – I nagle naszło mnie paskudne
podejrzenie. – Kiedy kupiłeś bilet?
Rzucił
mi szybkie, krótkie i chyba dość spłoszone spojrzenie, takie, jakiego jeszcze
nigdy u niego nie widziałem.
–
Wczoraj – powiedział cicho. Zakląłem, ale wskoczyło zielone, więc przez moment
musiałem się skupić na przejechaniu skrzyżowania. Gdy już jechaliśmy prawym
pasem na Wyszyńskiego, zakląłem jeszcze raz i popatrzyłem na niego na tyle
uważnie, na ile było to możliwe, gdy się siedziało za kierownicą.
–
Wczoraj? – powtórzyłem. – Wczoraj? I ty mi o tym mówisz, kurwa, dopiero
dzisiaj, dopiero pięć minut przed wyjazdem? A wczoraj to co to, kurwa, było,
impreza pożegnalna?
Milczał
i dalej patrzył przed siebie, jakby na tej ulicy były takie cuda do oglądania.
Wydało mi się tylko, że wcisnął się w ten fotel jeszcze bardziej. W ogóle
zachowywał się dość dziwnie, miałem wrażenie, że chce jak najszybciej wysiąść.
Za przystankiem autobusowym i światłami skręciłem w prawo, w stronę dworca, z
taką siłą, że ktoś za mną ostro i długo zatrąbił.
–
Spierdalaj – warknąłem pod adresem tamtego kierowcy. Andrzej znów zerknął na
mnie kątem oka, ale nic nie powiedział. Na parkingu przy dworcu nie było
wolnych miejsc, więc stanąłem na zakreskowanym pasie dla autobusów.
–
Nie możesz tu parkować – wymruczał Andrzej, odpinając pas.
–
Mam w dupie, gdzie nie mogę parkować – uświadomiłem mu w miarę spokojnie. –
Kurwa mać, Andrzej, pytam cię po raz ostatni, o co chodzi? – Też odpiąłem pas,
chwyciłem go za ramię i niezbyt delikatnie potrząsnąłem. – Co ci odpierdoliło w
ostatniej chwili? Czy ty nie możesz normalnie porozmawiać, powiedzieć, że
czegoś chcesz albo nie chcesz, tylko musisz robić takie cyrki? – Próbował się
wyszarpnąć, więc zacisnąłem dłoń jeszcze mocniej. – Poczekaj chwilę, bo jak nie
w samochodzie, to porozmawiamy na ulicy – ostrzegłem. – A wtedy daję ci słowo,
że zrobię taką scenę, że przegonisz swój pociąg, żeby tylko jak najszybciej
stąd zniknąć.
Chyba
byłem dość przekonujący, bo się uspokoił i zamknął uchylone już drzwi pasażera.
Poluzowałem uchwyt, ale nadal go trzymałem.
–
No więc? – drążyłem. – No, słucham, o co chodzi? I może byś, kurwa, na mnie
spojrzał z łaski swojej?
Spojrzał.
W zasadzie na moje ucho czy szyję, nie w oczy, ale zawsze to coś. Minę miał
taką, jakbym próbował wepchnąć w niego wyjątkowo znienawidzoną potrawę.
–
No więc? Do ciężkiej cholery, może być się wreszcie odezwał, zawsze masz tyle
do powiedzenia – podjąłem wściekle. – O co ci chodzi?
–
O nic – powtórzył i tą kretyńską formułką jeszcze bardziej mnie zezłościł.
–
Jeżeli jeszcze raz usłyszę to twoje „nic”, to chyba cię zatłukę – wycedziłem
przez zaciśnięte zęby. – Pytam, o co chodzi naprawdę, i chcę usłyszeć sensowną
odpowiedź, nie to „nic”. – Dalej się nie odzywał, tylko gapił się przed siebie.
Westchnąłem głęboko i spróbowałem inaczej. – Andrzej, słuchaj... skoro chodzi o
święta, skoro chodzi po prostu o to, że nie chcesz jechać do Lublina, to naprawdę
trzeba było powiedzieć wcześniej, zrozumiałbym... w każdym razie postarałbym
się. I nigdzie byśmy nie jechali. I nie musimy – dodałem łagodniej, z nadzieją,
że wreszcie utrafiłem w sedno. – Słuchaj, dajmy spokój, i temu Lublinowi, i
twoim rodzicom. Zostaniemy tu, na miejscu, w Szczecinie, nie będziemy urządzać
żadnych świąt, po prostu przeleżymy trzy dni w łóżku, obżerając się jak
prosiaki i nic nie robiąc. No, co ty na to? – Przysunąłem się i położyłem mu
rękę na głowie. – Andrzej? Bardziej by ci to odpowiadało?
Przez
chwilę milczał.
–
I co, nie będziesz się niby wściekał o ten swój Lublin i swoją siostrę? –
mruknął wreszcie.
–
Nie, jasne, że nie – odpowiedziałem natychmiast ciepło. Byłem pewien, przez
moment byłem naprawdę całkowicie pewien, że problem został rozwiązany i zaraz
wrócimy do domu, a w domu podrzemy wszystkie bilety na strzępki i wskoczymy do
łóżka. – Pal diabli to wszystko, spędzimy święta tylko we dwóch, to mi w
zupełności wystarczy.
Znów
zapadła cisza. Raz czy dwa zdawało mi się, że Andrzej chce coś powiedzieć; i
wreszcie owszem, powiedział, ale zupełnie nie to, czego oczekiwałem:
–
Muszę już iść, niedługo mam pociąg. – Spojrzał na mnie krótko, uważnie i z
pewnym niepokojem, jakby sprawdzał, czy dalej zagrażam mu tą awanturą, a potem
otworzył drzwi od swojej strony. – Cześć – rzucił jeszcze cicho, wysiadł,
szybko zabrał swoją walizkę z bagażnika i odszedł. Stałem przodem do budynku
Dworca Głównego, a latarnie świeciły mocno, więc wyraźnie widziałem, jak idzie
chodnikiem, wchodzi po schodach, czeka chwilę, aż gromada ludzi mniej więcej w
jego wieku, też poobarczanych walizkami i torbami, wyjdzie, chwyta jedno
skrzydło podwójnych drzwi i sam wchodzi do środka. I tyle go przez resztę roku
widziałem.
Siedziałem
w samochodzie bez jednej w miarę konkretnej i poukładanej myśli w głowie; nie
wiem, ile tak tam tkwiłem, bo z tego stanu zawieszenia wyrwało mnie dopiero
głośne pukanie w szybę. Przed moim samochodem stał wkurzony facet, a za moim
samochodem – autobus.
–
Panie, kurwa, ja tu muszę zaparkować! – krzyknął facet, gdy opuściłem szybę. –
Spieprzaj pan z tego miejsca, zanim kogoś wezwę!
Bez
słowa uruchomiłem silnik i odjechałem. We wstecznym lusterku widziałem jeszcze,
jak kierowca wygraża mi pięściami. Wyglądał komicznie, aż parsknąłem śmiechem i
dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że ten śmiech brzmi wyjątkowo
histerycznie.
Ale
to, co się tego popołudnia wydarzyło, zaczęło do mnie naprawdę i w pełni
docierać dopiero wtedy, gdy wróciłem do domu. Moje walizki stały na swoim
miejscu. Walizki Andrzeja nie było. Rzeczy Andrzeja, które miał zabrać do
Lublina, nie było. Andrzeja nie było.
Usiadłem
na kanapie z niedawno napoczętą butelką wina i dwiema paczkami papierosów –
wszystkim, co mi z używek zostało w domu po przedwyjazdowych porządkach.
Wypiłem całą tę butelkę i wypaliłem obie paczki, a potem zasnąłem na kanapie,
ciężkim, nieprzyjemnym i niedającym żadnego odpoczynku snem. Rano poczułem się
jeszcze gorzej, do tego paskudnie bolała mnie szyja po leżeniu w niewygodnej
pozycji.
A
Andrzeja nie było.
Pojechałem
do Cyny na święta, co miałem zrobić. Myśl, że będę siedział samotnie w
mieszkaniu i przetrawiał ślady nieobecności Andrzeja, sprawiała, że chciałem z
tego mieszkania uciec. Poza tym i tak jakoś musiałbym się siostrze wytłumaczyć,
a wolałem na żywo. No i chciałem ją zobaczyć. I miałem nadzieję, że będę mógł
się jej wygadać.
Dobrze,
że odebrała mnie z dworca sama, bez swojego faceta. W pierwszej chwili oboje
się nie rozpoznaliśmy – ona zmieniła fryzurę i kolor włosów, a ja, jak mi potem
powiedziała, wyglądałem tak, jakbym właśnie przeszedł powódź czy trzęsienie
ziemi. Ale gdy już się upewniliśmy, że my to my, uścisnęła mnie mocno, a potem
rozejrzała się wokół.
–
A gdzie twój dzikus? – zapytała ze zdziwieniem. Pokręciłem głową.
–
Nie ma – mruknąłem i, widząc jej minę, szybko dodałem: – Cyna, obiecuję, że
wszystko ci dokładnie opowiem, ale nie teraz, błagam cię, nie zadawaj żadnych
pytań, nie komentuj, nic nie mów.
Musiało
być coś w moim spojrzeniu, w mojej twarzy, w moim głosie, bo tylko pokiwała
głową, powiedziała łagodnie: „Jasne, spokojnie, później pogadamy”, objęła mnie
ramieniem, pocałowała w skroń (nawet nie musiała po to stawać na palcach, miała
metr osiemdziesiąt jeden i nosiła zwykle wysokie szpilki, więc byliśmy w tamtej
chwili niemal tego samego wzrostu) i ruszyliśmy do samochodu.
Jej
chłopak dojechał do nas dopiero pod wieczór i Cyna najwyraźniej wzięła go od
razu na bok, by udzielić instrukcji, bo gdy wszedł do kuchni, gdzie właśnie
pilnowałem gotujących się warzyw, przedstawił się krótko „Darek”, chwilę
pogadaliśmy i ani słowem nie wspomniał o nieobecnym drugim gościu. Cyna też.
Byłem jej wdzięczny, jeszcze nie miałem nastroju na przerabianie tego tematu.
Dopiero
w drugi dzień świąt, w zasadzie już późno w nocy, gdy siedzieliśmy już tylko we
dwójkę przed telewizorem, oglądając powtórkę „Kevina w Nowym Jorku” i dojadając
świąteczne resztki, nabrałem ochoty do mówienia. Opowiedziałem jej wszystko,
tym razem bez pomijania, pomniejszania czy polepszania różnych elementów. Kevin
zdążył już zrobić chryję w hotelu, wpaść w ręce przestępców i spotkać w parku
po nocy prostytutki, a ja dalej opowiadałem. Gdy skończyłem, moja siostra
pokręciła głową, prychnęła głośno, wypiła kolejny kieliszek wina – alkohol
świąteczny też dokańczaliśmy, może dlatego wreszcie rozwiązał mi się język – i
powiedziała:
–
Remek, ten twój Andrzej to jakiś skończony złamas, bardzo mi przykro, ale to
zwykły głupi fiut.
–
Wcale nie – wymruczałem, grzebiąc w niemal pustej paczce bakalii. – Po prostu
coś w którymś momencie źle zrobiłem...
–
Gówno źle zrobiłeś – zezłościła się Cyna i wyrwała mi opakowanie. – Spójrz na
mnie na moment i wbij sobie do łba: gówno źle zrobiłeś. Ten chłopak to po
prostu egoistyczny, podły i głupi smarkacz, który sam nie wie, czego chce. I
nie maż mi się tutaj – dodała groźnie, patrząc na mnie surowo. – Ja rozumiem,
że się zakochałeś, ale są, kurde, granice. Jesteś świetnym facetem, a to był
jakiś niedorobiony gówniarz, który sobie znalazł chwilową rozrywkę.
–
Na prawie dziesięć miesięcy? – przypomniałem żałośnie, ale Cyna rzuciła we mnie
zmiętą w ręku serwetką. – No dobrze, dobrze, już go nie bronię. Dolej mi
jeszcze.
Dopiliśmy
butelkę, dojedliśmy niezbyt dobry jabłecznik i boski sernik, popatrzyliśmy, jak
u Kevina wszystko się odkręca i wraca do normy, ze świąteczną awanturą o
poranku włącznie, a potem oparłem siostrze głowę na ramieniu i przyznałem się:
–
Tęsknię za nim.
–
Zwalam to na wino – syknęła. – I mam nadzieję, że jak wytrzeźwiejesz, to
będziesz tylko wkurwiony, a nie stęskniony.
–
Nie będę – uprzedziłem. – Zakochałem się, to tak łatwo nie przechodzi.
–
Wiem, wiem – odpowiedziała łagodniej i objęła mnie ramieniem. – Ale dla mnie to
wygląda po prostu na głupiego fiuta, który nie wie, czego chce.
Dobrze
było móc się jej wyżalić. Cieszyłem się, że Darek nie siedział z nami bite
dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo musiał też wpaść do własnych rodziców –
dzięki temu mieliśmy trochę czasu wyłącznie dla siebie. I mogłem pomarudzić,
jaki jestem zły i jak tęsknię.
Bo
tęskniłem. Również wtedy, gdy wytrzeźwiałem. Brakowało mi Andrzeja, jego kpin,
dogryzania i fochów. Brakowało mi go, tak po prostu, zwłaszcza gdy przypominałem
sobie te wszystkie piękne plany i urokliwe wyobrażenia o wspólnych świętach.
Patrzyłem na Cynę i Darka i myślałem z żalem: cholera, ja też miałem być tak
kretyńsko-związkowo-świąteczno szczęśliwy. Ja też tak chciałem i zamierzałem,
więc dlaczego wszystko mi diabli wzięli?
Cały
czas chodziły mi po głowie różne „wizje pocieszenia”. Andrzej przyjeżdża do
Lublina – najpierw zdąża na święta, potem przyjeżdża po świętach. Ktoś dzwoni
do drzwi, otwieram, a tam Andrzej. Stoi z ponurą mina i mówi coś w stylu „Rozmyśliłem
się, nie jadę do rodziców / Byłem u rodziców, więc się spóźniłem na Wigilię”.
Albo po prostu stoi, milczy, patrzy obrażonym wzrokiem i pyta: „Masz chwilę?”.
Mam chwilę, mam całą masę chwil dla niego. On mówi, że trochę spanikował. Albo
że przegiął. Albo że... albo nic, nic nie mówi, pyta tylko, czy jest jeszcze
przewidziany w kwaterunku, czy ma iść spać na dworzec. A ja go przyciągam, obejmuję,
całuję, wciągam do mieszkania, do pokoju, do łóżka. A on odpowiada na te
pocałunki, sam się wpycha do domu, przygniata mnie na materacu i zanim zacznie
mnie rozbierać, oświadcza stanowczo, że nie będzie się z niczego tłumaczył
mojej siostrze, sam mam to załatwić. I że po seksie chce tę obiecaną czekoladę,
bo przecież miała być.
A
po seksie, i może po czekoladzie, mówi, że cieszy się, że przyjechał. I nie
odpycha mnie, gdy go znów całuję, gdy mówię mu, że go kocham.
Albo
dzwoni. Jakoś zdobywa telefon mojej siostry i dzwoni, i mówi, że jak wrócę do
domu, do Szczecina, to chciałby pogadać. Wyprostować tę sytuację sprzed
wyjazdu. Że po prostu jest i czeka. Że po prostu chciał wiedzieć, kiedy
dokładnie wracam, bo... bo lodówka jest pusta, więc zrobi zakupy. Że za rok
możemy pogadać o tych wspólnych świętach. Że teraz było za wcześnie, ale za rok
nie będzie. Na pewno nie będzie.
A
czasem myślałem o tym, jak mogłem inaczej rozegrać tę scenę w samochodzie.
Mogłem być czulszy. Mogłem być bardziej stanowczy. Mogłem być bardziej
wyrozumiały. Mogłem być mniej przepraszający. Mogłem... mogłem w którymś
momencie zrobić coś po prostu inaczej.
Mogłem
go przytrzymać, zmusić, żeby spojrzał mi w oczy, i powtarzać mu, że go kocham,
dopóki to by do niego nie dotarło. Mogłem nawarczeć na niego tak, żeby naprawdę
się przestraszył. Mogłem po prostu ruszyć gwałtownie spod tego dworca i jechać
prędko, tak żeby nie mógł wysiąść, i zawieźć go z powrotem do domu, i tam dalej
ładować do tej paskudnej łepetyny odrobinę rozsądku.
Nawet
miałem taką bardzo konkretną wizję: proponuję mu to pozostanie w Szczecinie
inaczej, jakoś lepiej, wyraźniej, bardziej przekonująco. Andrzej milczy przez
dłuższą chwilę, jak wtedy. Kładę mu dłoń na ręce. Obejmuję go mocniej. Całuję
go delikatnie w policzek. Pytam wreszcie, czy zostanie, czy zostaniemy. A on w
odpowiedzi wyciąga swój bilet do Białego Boru i na moich oczach drze na dwie
albo cztery części. I podaje mi bez słowa. Albo wyrzuca przez okno. I pyta,
próbując kpiną zamaskować własne poruszenie: „Będziesz się znowu awanturował,
że wywalam śmieci przez okno?”. A ja odpowiadam, że nie, tym razem absolutnie
nie. Wracamy do domu. Nie wypuszczam go z mieszkania, z łóżka, z objęć przez
całe święta.
Miałem
jeszcze wiele innych pięknych wizji, przerabiałem je i przetrawiałem na
wszystkie strony, jak kiedyś Andrzejowe wyznanie miłosne. Tylko wtedy
wyobrażenia te nie były tak żałosne, pełne tęsknoty i zawodu. Tak mi go
brakowało, a to bydlę wywinęło taki numer...
Między
świętami wygrzebałem z mniejszej walizki coś, co dotąd wolałem trzymać na samym
dnie i udawać, że wcale tego nie mam: prezent dla Andrzeja. Kupiłem mu piękną
papierośnicę, sporą, taką na dwadzieścia papierosów, prostokątną, metalową.
Przód i tył miała taki sam: wytłaczany srebrno-czarny, elegancki wzorek
przecinały poziomo trzy srebrne paski, przypominające trochę płotek z
ustawionych obok siebie papierosów. Zamknięcie było mocne, pewne, nie groziło
otwarciem się bez uprzedzenia i rozsypaniem zawartości w teczce. No i wnętrze:
proste, wyściełane materiałem dobrej jakości, z dość szerokim, mocnym uchwytem
po każdej stronie do blokowania ułożonych papierosów. Śliczne wykonana rzecz,
aż ciężko było oderwać oczy.
Cieszyłem
się z tego prezentu jak głupi, zupełnie jakbym sam miał go dostać, wyobrażałem
sobie minę Andrzeja, gdy rozpakuje paczkę i zobaczy, co jest w środku,
wyobrażałem sobie, jak wkłada tam papierosy, jak wyciąga papierośnicę za każdym
razem, gdy chce zapalić, i uśmiecha się lekko na jej widok lub patrzy na nią
tak, jak patrzył na zegarek, i jak podając mi ją podczas częstowania
papierosami, spogląda na mnie z czymś wyjątkowo sympatycznym i ciepłym w
oczach... Wyobrażałem sobie to wszystko przez tyle dni, a teraz pozostało mi
tylko gapić się na niepotrzebne pudełko bezmyślnie i jeszcze bardziej się
dołować. W końcu cisnąłem ją z powrotem na samo dno, zatrzasnąłem walizkę i
wepchnąłem paskudny przypominacz mojego zawodu pod łóżko. Pod to łóżko w pokoju
gościnnym Cyny, na którym miałem spać z Andrzejem i kochać się z nim na tyle
cicho, by nie obudzić lub nie wprawić w zakłopotanie mojej siostry. Łóżko, na
którym miałem się kochać z Andrzejem, spać z Andrzejem, leżeć i odpoczywać z
Andrzejem; łóżko, na którym nocowałem sam. Bez Andrzeja.
Wypaliłem
za to wszystkie papierosy, którymi wcześniej wypełniłem tę papierośnicę.
Ulubione odmiany Andrzeja. Żałosna namiastka Andrzeja.
To
były paskudne święta. Sylwester też. I tym bardziej cieszyłem się, że
przyjechałem do Lublina – z Cyną jakoś dawało się przez to wszystko przejść.
Pomocna była nawet sama świadomość, że moja siostra jest gdzieś obok i trzyma
moją stronę. Byłem jej za to niesamowicie wdzięczny.
Wróciłem
do Szczecina zgodnie z planem i biletem, czyli czwartego stycznia, w czwartek
przed południem. Andrzej miał mieć oficjalnie wolny wtorek, a nieoficjalnie
poprzekładali sobie na roku różne rzeczy tak, że w środę i czwartek też nie
musiał iść na żadne zajęcia. Jedynie w piątek zostały dwa wykłady, których nie
dało się przełożyć i z których część roku postanowiła się po prostu zerwać.
Andrzej zrywać się nie chciał i stanowczo mi to zapowiedział. Więc – ponieważ
zależało mi na nim i na jego potrzebach – zgodziłem się od razu, OK, wracamy w
środę wieczorem, będziemy w czwartek dość wcześnie i nawet zdążysz odpocząć
przed zajęciami. Nieważne, że chętnie zostałbym z siostrą jeszcze przez
pierwszy noworoczny weekend, bo oboje mieliśmy trochę zaległego wolnego do
wykorzystania, chciałem mu dogodzić. Jak zwykle. Jak głupi.
Przeżuwałem
sobie te myśli, gdy taksówka wiozła mnie do domu. W Szczecinie spadło trochę
śniegu, ale zdążył już się częściowo roztopić i pozamieniać a to w burą breję,
a to w zdradliwe, śliskie pasy na ulicach i chodnikach, a to w zlodowaciałe,
brudne wzgórki na krawężnikach. Było szaro, ponuro, zimno i paskudnie. Nawet te
wszystkie pozawieszane na latarniach i drzewach lampki, nawet te w kształcie
kielicha, płatku śniegu czy aniołka, nie poprawiały wyglądu miasta. Było
wstrętnie.
W
gruncie rzeczy wiedziałem, a raczej podejrzewałem, że było wstrętnie, bo miałem
parszywy nastrój. Pewnie gdybym wracał tą taksówką z Andrzejem, roztopione
śniegi miałyby jakiś melancholijny urok, lampki dodawałyby urody różnym
miejscom, a fakt, że gdzieś coś znowu było rozkopane i utrudniało ruch, wcale
by mnie nie zmartwił – ot, po prostu chwila dłużej niecierpliwego wyczekiwania,
by znaleźć się z Andrzejem sam na sam w mieszkaniu, a może i chwila
przedłużenia uczucia „wracamy razem ze świątecznego wypadu do rodziny”. Tak, w
zasadzie potrafiłem to sobie jakoś uzmysłowić, wytłumaczyć, uzasadnić. Ale i
tak miałem to wyjaśnienie głęboko w dupie. Byłem nieszczęśliwy. Czułem się
wyjątkowo źle, głównie psychicznie, ale fizycznie też, bo przez te wolne dni
trochę za dużo jadłem, trochę za dużo piłem, trochę za dużo paliłem i trochę za
dużo się gapiłem bezmyślnie w telewizor. Cyna starała się mnie pilnować, ale
chyba w końcu uznała, że sam powinienem wiedzieć, co robię. Tylko z petami
goniła mnie, jak zawsze, na balkon, to znaczy wtedy już na taras, bo sama nie
paliła i nie znosiła, gdy ktoś jej w domu kopcił. Przez to wystawania na fajkę
na balkonie zacząłem chyba też trochę łapać przeziębienie; może mi się zresztą
tylko zdawało, ale i tak źle na tym nie wyszedłem – tuż przed wyjazdem zacząłem
ograniczać papierosy. Przestałem też serwować sobie niezbyt przemyślane posiłki,
na przykład śledzia połączonego z grzybkami marynowanymi, chlebem z dżemem lub
kremem czekoladowym i paczką bakalii albo tabliczką czekolady, wszystko razem
popijane mlekiem. Albo winem. Cyna na widok zawartości mojego talerza wzdrygała
się z dreszczem szczerego obrzydzenia. W każdym razie miałem szczery po
powrocie zamiar dalej ograniczać palenie, a potem je w końcu rzucić. I zdrowo
się odżywiać. I nie pić alkoholu. Gdy już mi przejdzie parszywy nastrój po tych
sprawach z Andrzejem. Czyli nieprędko.
Nie
miałem ochoty wracać do Szczecina, tak szczerze mówiąc – nie miałem ochoty
mierzyć się z tym, co mnie czekało w domu. I nie chciałem oglądać znów miejsc
wypełnionych różnymi związanymi z Andrzejem wspomnieniami. I nie chciałem...
no, po prostu nie chciałem sobie jeszcze tak wyraźnie uświadamiać, że szlag mi
ten związek trafił.
Jednocześnie
jednak coś mnie ciągnęło z powrotem. Jakaś naiwna nadzieja, że on tam jest.
Jakieś kretyńskie wyobrażenie, jak to on czeka. Jakaś beznadziejna mrzonka, co
to by się jeszcze mogło dać naprawić. Chciałem wracać, żeby się przekonać, czy
i jak to się spełni. Nie chciałem wracać, żeby sobie nie uzmysłowić, że to się
nie spełni.
Wróciłem,
oczywiście, że wróciłem. Miałem tu przecież pracę, zobowiązania, codzienne
życie, mieszkanie, rachunki i tak dalej. Nawet w momentach największego doła,
bólu i tęsknoty powracała prosta myśl, że na Andrzeju świat się nie kończy, mam
też inne obszary życia i sprawy do załatwiania. Ta myśl mnie czasem pocieszała,
a czasem – w sumie częściej – wkurzała, raz, że co to za przyjemność myśleć o
życiu bez Andrzeja, dwa – bo czułem się chwilami jak własny ojciec, który
kiedyś, gdy w liceum cierpiałem z powodu złamanego (niejednokrotnie) serca,
pocieszył mnie słowami: „Remik, synku, ja wiem, że taki zawód miłosny strasznie
boli, ale zobacz, masz poza tym tyle innych fajnych i ciekawych spraw w życiu!
Jesteś młody, jeszcze będziesz miewał złamane serce, ale traktuj to jako wkład
do swojego rozwoju emocjonalnego i jako ważne doświadczenie!”. Ojciec wypróbowywał
na mnie różne metody wychowawcze zalecane przez autorów anglosaskich, których
tłumaczył w ramach jakiejś serii pedagogicznej czy psychologicznej, i strasznie
mnie wkurzał tymi różnymi „porozmawiajmy o tym, wiem, co czujesz”. Nie myślałem
wtedy, że w wieku taty sam się będę zaczytywał książkami w podobnym duchu. W
każdym razie wówczas wkurzył mnie tym tekstem jak cholera. I mamę też, bo jak
jej powtórzył z dumą swoją ojcowską superkwestię, mama powiedziała mu tylko, że
na głowę upadł, zostawiła maszynę do szycia, tę domową, na której dokańczała
różne rzeczy, gdy nie wyrabiała się w ciągu dnia w zakładzie, przyszła do mnie
i oświadczyła, że dziewczyny w moim wieku to są głupie piczki i nie potrafią
dostrzec ani docenić wartościowego chłopaka. Poprawiła mi tym trochę humor. Co
prawda musiałem sobie przełożyć jej słowa na nieco inną rzeczywistość, bo ani
tata, ani mama nie wiedzieli (i się nie dowiedzieli, nie zdobyłem się nigdy na
odwagę, by im o sobie powiedzieć), że za to moje złamane serce odpowiada chłopak
z równoległej klasy, który najpierw się ze mną przyjaźnił, wszędzie łaziliśmy
razem, gadaliśmy i paliliśmy, i w ogóle już miałem wizję wielkiego uczucia,
które lada moment wybuchnie z jego strony tak samo mocno jak z mojej – a ten
sobie dziewczynę znalazł. I nagle ciągle się chciał spotykać tylko z nią albo z
innymi, pod warunkiem, że też z nią.
No
tak, w wieku czterdziestu lat brzmiałem chwilami jak własny ojciec. Wiedziałem,
że są jeszcze te inne sprawy, chociaż w tamtej chwili nie wydawały mi się ani
fajne, ani ciekawe. Ani ważne.
Gdy
taksówka stanęła pod moim blokiem, miałem ochotę powiedzieć kierowcy: jedź pan
dalej. Gdziekolwiek, byleby daleko stąd. I nie zawracamy. Chciałem, ale nie
powiedziałem, po prostu zapłaciłem, wysiadłem, wziąłem swoje walizki z
bagażnika i ruszyłem do klatki schodowej.
Drzwi
od mieszkania otwierałem w napięciu. Tak, przyznaję, po tylu latach mogę
przyznać się do tego sam przed sobą bez skrępowania: oczekiwałem, że Andrzej
tam będzie. Miałem nadzieję, że Andrzej tam będzie. Marzyłem, że Andrzej tam
będzie.
Andrzeja
nie było. Nie było też – tak jak się podświadomie obawiałem – jego rzeczy. Ale
mimo że w podświadomości gdzieś mi się to podejrzenie pojawiało, i tak poczułem
spory szok.
Na
regałach w przedpokoju nie było jego książek. Na wieszaku nie było jego
ciuchów. Pod wieszakiem nie było jego butów i kapci. W łazience nie było jego
przyborów toaletowych w szafce ani brudnych ciuchów w koszu na rzeczy do
prania. W pokoju nie było jego książkowych wieżowców na podłodze. Ani jego
książek w meblościance. Ani jego książek na parapecie, na szafce nocnej, na
łóżku, na telewizorze. W szafie nie było jego ubrań, jego parasola, jego
aktówki. W kuchni nie było jego książek (lubił zostawiać sobie tam jakieś
pozycje, które „wyjątkowo się nadają do czytania podczas jedzenia”) ani jego ulubionego
białego kubka ze zdjęciem latarni morskiej, który kupił w czasie wakacyjnego
wyjazdu na Hel przed pierwszym rokiem studiów.
W
całym mieszkaniu nie było jego rzeczy.
W
moim mieszkaniu nie było Andrzeja. Zupełnie, całkowicie i nieodwołalnie nie było,
w taki sposób, który wyraźnie, dosadnie i ostatecznie mówił: to koniec
znajomości.
I
mimo że mniej czy bardziej podświadomie podejrzewałem to, obawiałem się tego,
spodziewałem się tego – mimo wszystko byłem w szoku. I czułem się wyjątkowo
paskudnie zraniony.
Bo
nawet słowa, nic, absolutnie nic, milczenie, zabranie rzeczy i zostawienie bez
jednego banalnego „Odchodzę”. Potraktował mnie jak śmiecia, jak szmatę, jak
zbędny już przedmiot, powtarzałem sobie z goryczą, w myślach czy na głos, sam
nie wiem, gdy chodziłem po całym mieszkaniu z kąta w kąt i trułem się kolejnymi
dowodami nieobecności Andrzeja, bycia porzuconym przez Andrzeja, utraty
Andrzeja.
Chyba
pierwsze parę godzin po powrocie przesiedziałem bezmyślnie na kanapie,
zapalając kolejne papierosy, które potem, niemal nietknięte, wypalały się w
stojącej na stole popielniczce. Później trochę się otrząsnąłem z pierwszego
szoku, może głównie dzięki temu, że zwyczajnie musiałem pójść do toalety i
chciało mi się jeść. Potrzeby fizjologiczne to żałosne wspomaganie wychodzenia
z szoku, ale lepsze to niż nic. Następnie, gdy już trochę się wkręciłem w
mechaniczne i bezmyślne czynności, zacząłem się rozpakowywać. Parę
przywiezionych z Lublina posylwestrowych resztek, piękny skórzany portfel od
Cyny, butelka Bordeaux z bardzo ładnego rocznika od Darka, kilka kupionych w
rodzinnym mieście drobiazgów, w tym duży, utrzymany w brązach obraz z wieżą
Trynitarską, który nabyłem u jednego z ulicznych malarzy-handlarzy, brudne
ciuchy do kosza w łazience, czyste ciuchy z powrotem do szafy... bardzo pustej
szafy. Ani śladu po zaprasowanych z kantem spodniach i sztywnych jak blachy
koszulach, jednolitych, eleganckich krawatach (ja, jeśli już musiałem, nosiłem
najchętniej takie w wariackich kolorach albo z infantylnymi obrazkami, bo za
krawatami na własnej szyi w ogóle nie przepadałem, a na te z siusiającym
Tweetym czy palącą cygaro Małą Mi kontrahenci zwykle reagowali bardzo
pozytywnie); ani śladu poskładanych idealnie skarpetek i slipów (moje były
ułożone równo, ale te Andrzeja zawsze były równiej); ani śladu książek we
wszystkich możliwych miejscach (brak wieżowców pod oknem sprawiał, że pokój
wydawał mi się jakiś obcy).
Przestrzeń
mojego własnego mieszkania boleśnie, bezustannie i bezlitośnie przypominała mi
o tym, o czym przecież i tak doskonale wiedziałem. Andrzeja nie było.
Ale
przyszedł. Jeszcze na chwilę i tylko na chwilę – ale przyszedł.
Pod
wieczór od bezmyślnego porządkowania starych dokumentów (każde zajęcie wydawało
się dobre, jeśli tylko mogło jakoś zająć ręce i pozorować zajęcie myśli)
oderwał mnie dzwonek do drzwi. Oczywiście od razu dopadł mnie szereg lepszych i
gorszych wyobrażeń, i w zasadzie wcale się tak bardzo nie zdziwiłem, gdy
zobaczyłem za drzwiami Andrzeja. Chociaż jednocześnie czułem się zaskoczony. W
zasadzie chyba miałem w głowie niezły mętlik i sam za dobrze nie wiedziałem, co
myślę.
Przez
chwilę staliśmy, ja po jednej stronie drzwi, on po drugiej, i mierzyliśmy się w
milczeniu wzrokiem. Andrzej odezwał się pierwszy.
–
Mogę wejść na chwilę? – Głos miał spokojny i trochę ściszony, ale nie
wychwyciłem w nim niczego, co zapowiadałoby skruchę i chęć pogodzenia się. Nie
odpowiedziałem, odsunąłem się tylko, otworzyłem szerzej drzwi i go wpuściłem.
Gdy zamykałem, miałem przez moment ochotę przekręcić zamek, wszystkie zamki,
wywalić klucze i zwyczajnie nie puścić go więcej od siebie. Ale, oczywiście,
zapanowałem nad tą pokusą. Zresztą klucze miałem w pokoju i jedyne, co mogłem
od ręki przekręcić, to był górny skobel, a to dawało się równie łatwo i z
miejsca otworzyć, więc nie było sensu się wydurniać.
Andrzej
oparł się plecami o ścianę; stał między framugą drzwi a wieszakiem i niewysoką
szafką na buty i wydawał się trochę nierealny. Miał nieco krótsze włosy, pewnie
między świętami poszedł do fryzjera, więc zniknęły opadające już na
oczy kosmyki, twarz była bardziej odsłonięta i zdawała się surowsza czy
odrobinę starsza. Był blady, chociaż to mogło być złudzenie, w końcu zawsze
miał jasną cerę, a przez wolne dni pewne nie ruszył się z domu na krok, tylko
kisił się z książkami na kanapach, fotelach czy łóżkach. Nie na moich kanapach,
fotelach czy łóżkach. W twarzy widziałem coś zmęczonego, najwyraźniej nie tylko
on nie wypoczął i nie odprężył się przez te święta. Jakoś mnie to przewrotnie
ucieszyło. I głupkowato zmartwiło. No jasne, nie było komu dopilnować, żeby
wychodził na świeże powietrze, nie zarywał całej nocy na czytanie i miał inne
rozrywki niż tylko nauka. Ale przecież sam wybrał to, żeby nie było komu
dopilnować.
–
Przyszedłem oddać ci klucze – powiedział po kolejnej chwili ciszy. Wyjął te
klucze z kieszeni płaszcza i położył na szafce. – Swoje rzeczy już zabrałem.
–
Widziałem – odparłem mało życzliwym tonem. – Nawet się nie wysiliłeś na jakąś
rozmowę czy wytłumaczenie, tylko zgarnąłeś swoje zabawki i koniec. Gdyby nie
klucze, pewnie w ogóle bym cię tu już nie zobaczył, co?
Rzucił
mi krótkie, dziwne spojrzenie, potem popatrzył gdzieś w bok.
–
Chciałem ci jeszcze powiedzieć... – zawahał się, znów na mnie spojrzał, znów uciekł
wzrokiem i dokończył: – Nie mówiłem wtedy poważnie. O tym spokojnym mieszkaniu
i warunkach do nauki. Nie myślałem tak.
Patrzyłem
na niego w milczeniu. Te słowa były pocieszeniem, były wielkim pocieszeniem,
przywracały wartość temu, co było między nami – i przez chwilę pozwoliły mi się
łudzić, że to „między nami” powróci, powraca.
–
Cieszę się – odpowiedziałem wreszcie łagodniej i położyłem mu rękę na ramieniu.
– Andrzej, słuchaj, w cholerę z tą całą przedświąteczną akcją, zapomnijmy o tym
i po prostu wróćmy do normalności. – Drugą ręką przesunąłem po tej
przystrzyżonej czuprynie; dobrze mu było w takiej fryzurze, ale jednak z
odrobinę dłuższymi włosami wydawał się młodszy i... bardziej przystępny. –
Przywieź z powrotem swoje rzeczy, przegadamy sprawę później, gdy będziesz miał
ochotę, a na razie po prostu wrócimy do normalnego życia.
Odchylił
lekko głowę w bok, jakby chciał uniknąć mojej dłoni.
–
Od stycznia mieszkam na stancji – powiedział, znów patrząc gdzieś obok mnie. –
Wynająłem pokój u znajomego. Wspominałem ci kiedyś o nim. Zabrałem rzeczy,
zanim wróciłeś, żeby uniknąć jakichś głupich scen. Po co nam to. – Wzruszył
ramionami. – Po prostu się skończyło, i tyle.
Oparłem
dłonie o ścianę tuż przy jego ramionach, pochyliłem się i zapytałem wściekle:
–
I to jest wszystko, co masz mi do powiedzenia? Tylko „skończyło się i
już”? Naprawdę jestem dla ciebie tak gówno wart, że tak kwitujesz dziesięć
miesięcy znajomości ze mną?
Wreszcie
spojrzał mi w oczy porządnie, twardo.
–
Nie – odpowiedział spokojnie. – Nie kwituję tak tego. Nie o to chodzi.
Wbrew
temu, czego się początkowo spodziewałem czy czego oczekiwałem, w jego
zachowaniu, postawie, słowach, tonie czy wzroku nie było żadnej tak zwykle
typowej kpiny, złośliwości czy pogardy. Był spokojny. Jakby trochę zmęczony,
przygaszony... smutny? Może nie tyle smutny, ile... no właśnie, przygaszony.
Nie zdradzał chęci do werbalnych potyczek ani udowadniania swojej wyższości.
Przez to i przez jego ostatnie słowa i ja się trochę uspokoiłem.
–
Więc o co chodzi? – spytałem cicho. Znów popatrzył w bok, wzruszył ramionami. –
Andrzej, proszę cię, powiedz, o co chodzi. Bo ja wszystko mogę zrozumieć albo
przynajmniej próbować zrozumieć, ale muszę mieć coś do rozumienia czy
rozgryzania, coś konkretnego, a nie to twoje „skończyło się i cześć”. Proszę
cię – powtórzyłem z naciskiem. – Powiedz, co się stało, co ja spieprzyłem albo,
cholera, sam już nie wiem, co się po prostu spieprzyło?
Nie
podobał mi się sposób, w jaki znów przelotnie na mnie spojrzał. Niepokoiło mnie
to coś w jego oczach, ni to zagubienie, ni to zniechęcenie. Nie umiałem do tego
dotrzeć, nie wiedziałem, jak, z której strony, w jaki sposób.
–
Nie wiem – odburknął, wzruszając ramionami, ale po krótkiej chwili podjął innym
tonem, mniej agresywnym, za to bardziej... znużonym?, tak, chyba znużonym: –
Nie wiem, po prostu... za dużo było tego wszystkiego. Nie wiem. – Naraz wbił we
mnie wzrok i powtórzył, z wyraźną złością: – Nie wiem, czego ty ode mnie
chcesz. Dobrze się gadało i seks był świetny, nie wiem, o co ci jeszcze
chodziło. To znaczy teoretycznie wiem, ale w gruncie rzeczy nie wiem, nie
rozumiem... – Urwał, odwrócił głowę w bok, wzruszył ramionami i zakończył,
spokojnym, zmęczonym głosem: – Nie rozumiem. I to nie ma sensu, ja ci niczego więcej
nie wymyślę.
Nie
wiem, ile staliśmy w milczeniu po tym oświadczeniu, ale ta cisza parszywie mi
ciążyła. Wreszcie westchnąłem głęboko, wyprostowałem się, odsunąłem krok czy
dwa do tyłu i popatrzyłem na Andrzeja uważnie.
–
Ja cię kocham – powiedziałem cicho, prosząco. – Czy to naprawdę tak trudno
zrozumieć i zdecydować, jedno z dwojga, albo „ja też cię kocham”, albo „ja cię
nie kocham”? Andrzej, przecież to jest proste i konkretne pytanie. Możesz mi
choć raz na nie odpowiedzieć, możesz mi choć raz powiedzieć sensownie, co ty do
mnie czujesz?
Przez
moment widziałem na jego twarzy wyraz jakiegoś dziwnego udręczenia czy
zniechęcenia.
–
Nie wiem – powtórzył i zaraz dodał, z większą irytacją: – Po prostu nie wiem,
czego ty ode mnie chcesz.
Nie
było sensu tego ciągnąć, właśnie w tamtym momencie to zrozumiałem. On
najwyraźniej rzeczywiście nie rozumiał, choć ja nie rozumiałem, jak można nie
rozumieć. Nie było sensu dalej go wypytywać, prosić, wyjaśniać, wyznawać, w
ogóle kontynuować tematu. Nie było sensu nawet się łudzić, że zdołam cokolwiek
zmienić. Bo to rzeczywiście był koniec.
–
Dobrze ci chociaż na tej stancji? – spytałem po dłuższej chwili, gdy już miałem
pewność, że głos mi się nie załamie. Zerknął na mnie ze zdziwieniem.
–
Dobrze – odpowiedział powoli. – Warunki są niezłe.
Na
pewno nie tak dobre jak u mnie, przemknęło mi przez głowę. I na pewno nikt ci
nie przynosi rano kawy do łóżka. I nie robi drugiego śniadania na uczelnię. I
nie wozi na uniwerek, do biblioteki czy gdzie potrzebujesz. I nie wywozi w weekendy
na świeże powietrze. I nie uczy jazdy samochodem. I nie całuje cię rano na
dzień dobry. I nie przytula się do ciebie na dobranoc. I nie kocha się z tobą,
kiedy, gdzie i jak tylko najdzie cię ochota. I nie skacze wokół ciebie na
wszystkie strony jak głupi. I nie kocha cię. Nie kocha cię tak jak ja i nie
mówi ci o tym, niezrażony twoim brakiem odpowiedzi lub głupimi komentarzami. I
nie czuje do ciebie sympatii nawet wtedy, gdy jesteś tak wybitnie, parszywie i
odrzucająco paskudny, ty, z tym swoim wstrętnym charakterem, z tą swoją
zarozumiałością i z tymi swoimi upośledzonymi kompetencjami komunikacyjnymi.
Nikt, nikt, nikt, a ty mi tu pieprzysz, że warunki są znośne.
–
To dobrze – wydusiłem z siebie z trudem. Na nic więcej nie mogłem się zdobyć.
Andrzej
zrobił taki ruch, jakby chciał już iść, i naraz się zatrzymał.
–
To też ci powinienem oddać – powiedział powoli, wyciągnął ręce z kieszeni
płaszcza i zdjął zegarek. Wychwyciłem moment wahania i czegoś, co pewnie
słusznie uznałem za mimowolny żal, gdy kładł zegarek na szafce, obok kluczy. –
Pójdę już.
Zanim
zdążył się ruszyć, przytrzymałem go za ręce. Miał ładne dłonie, duże, męskie, z
kształtnymi, szczupłymi kciukami, palcami serdecznymi dłuższymi od
wskazujących, bardzo długimi środkowymi i lekko, zabawnie zakrzywionymi do
środka małymi palcami. Niebieskie linie żył były dość wyraźne, także na
wewnętrznej i zewnętrznej części przedramion. Znałem te jego dłonie, jego ręce
na pamięć, tak jak całe jego ciało. Znałem na pamięć, miałem przy sobie tyle
razy, mógłbym wyliczyć po kolei wszystkie jego szczegóły, jak choćby ten
pieprzyk na dolnej części pleców, po lewej stronie, który mnie nieraz
rozczulał, bo był taki... uroczo niepoważny. Albo mały garbek tuż poniżej
nasady nosa. Albo niedużą, wąską, białą bliznę na prawym kolanie, efekt wyjątkowo
parszywego wywalenia się kiedyś na rowerze, jak się dowiedziałem podczas
którejś z bardziej rozmownych nocy. Albo... zresztą, jakie to miało znaczenie,
co jeszcze mógłbym wyliczyć, skoro nikt tego nie chciał. On tego nie chciał.
Uniosłem
jego prawą rękę.
–
Nie – powiedziałem, sięgnąłem po zegarek i zapiąłem go ostrożnie na przegubie
Andrzeja. Popatrzył na mnie z zaskoczeniem. – Chcę, żebyś go zatrzymał. To był
prezent... – Zamilkłem, bo czułem, że głos ma ochotę mnie zawieść, dopiero po
chwili nad sobą zapanowałem. – Chcę, żebyś go miał – dodałem ciszej. Widziałem,
że się waha, i naprawdę chciałem, by go wziął. Co by mi przyszło po tym
zegarku? Nie umiałbym go oddać, nie potrafiłbym go nosić. I jakimś pocieszeniem
– może i śmiesznym, głupim czy żałosnym, ale zawsze pocieszeniem – była myśl,
że Andrzej będzie tego zegarka dalej używał. Że ile razy na niego spojrzy,
będzie sobie przypominał – będzie musiał, choćby nawet nie chciał, przypomnieć
sobie o mnie, pomyśleć o mnie. Chociaż tyle.
–
Dzięki – mruknął; wydawał się zakłopotany, a jednocześnie w spojrzeniu, jakie
szybko rzucił na zegarek, wychwyciłem zadowolenie, zresztą też zakłopotane.
Popatrzył na mnie i powiedział łagodniej niż poprzednim razem: – Pójdę już.
Wtedy
straciłem nad sobą panowanie. Popchnąłem go lekko, przyparłem do ściany,
objąłem i pocałowałem. Odpowiedział na ten pocałunek; nie w pełni, nie tak, jak
robił to zwykle, kiedyś, wcześniej – ale nie smakowało to jak zrezygnowana
zgoda czy niechętne poddanie się na chwilę, to było po prostu łagodniejsze niż
zazwyczaj, pozwalało jednak znaleźć coś, co dawało nadzieję. W każdym razie
przeszło mi to przez głowę, zanim Andrzej mnie odepchnął; właściwie to nie
odepchnął, tylko odsunął, delikatnie, ale stanowczo, obiema rękami.
Przyciągnąłem go od razu i pocałowałem jeszcze raz, tyle że w kącik ust, bo
odwrócił trochę głowę.
–
Remigiusz... nie – wymruczał, gdy znów starałem się go porządnie pocałować;
wreszcie chwycił mnie stanowczo za ramiona i sam zrobił krok w tył. Popatrzył
na mnie bez złości, spokojnie, jakby ze zrozumieniem, i tylko pokręcił głową.
Nie musiał zresztą niczego dodawać – zdołałem już się opanować i uspokoić.
Puścił mnie, spojrzał gdzieś w kierunku pokoju, omiótł krótko wzrokiem
przedpokój, popatrzył na mnie i powtórzył spokojnie: – Pójdę już. – Zrobił
kilka kroków w kierunku drzwi, obejrzał się przez ramię i dorzucił cicho: –
Dzięki... za wszystko.
I
tym razem rzeczywiście już poszedł. A ja przez dłuższy czas stałem bez ruchu w
przedpokoju, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą go widziałem,
dotykałem, całowałem. Potem podszedłem do drzwi i zamknąłem je – chyba dopiero
szczęk obracanego zamku wyrwał mnie z chwilowego otępienia. Potem poszedłem do
pokoju, wypaliłem kilka papierosów, gapiłem się gdzieś bezmyślnie i miałem
wrażenie, że sytuacja nadal do mnie w pełni nie dociera. Potem zasnąłem na
kanapie, tak pół leżąc, pół siedząc, w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Potem się
obudziłem w środku nocy, zwlokłem z kanapy i tak jak stałem, w ciuchach,
rzuciłem się na łóżko. Potem się obudziłem wczesnym popołudniem i przez resztę
piątku oraz weekend włóczyłem się bez celu po domu. Powrót do pracy w
poniedziałek powitałem z mało pocieszającą ulgą – wprawdzie wiedziałem, że nie
uwolnię się od myśli o Andrzeju, ale istniała jakaś szansa na pojawienie się
spraw, które przynajmniej na krótką chwilę zmuszą mnie do zajęcia się czymś
innym.
A
potem... a potem życie potoczyło się dalej. Jak zawsze. Andrzeja przez kolejne
piętnaście lat nie spotkałem, nawet w klubie, do którego zresztą przez długi
czas nie chodziłem, przez paradoksalną obawę, że go tam spotkam – i że go tam
nie spotkam. Najpierw lepsze było pocieszanie się wizjami, że go spotykam i
wracamy do siebie, a potem lepsze okazało się zwyczajne unikanie ryzyka, że
mógłbym go spotkać – lub że mógłbym wpaść w pułapkę bezsensownej i boleśnie
niespełniającej się nadziei na spotkanie.
A
potem życie potoczyło się jeszcze dalej. I w którymś momencie mogłem przestać
myśleć o Andrzeju – a potem mogłem o nim myśleć już bez bólu, żalu, złości i
całej reszty tego typu uczuć.
Nie
sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek go spotkam. Albo raczej: sądziłem, że już
nigdy więcej go nie spotkam. I wcale nie czułem potrzeby, ochoty czy obawy.
A
jednak go spotkałem, po niemal piętnastu latach. Śmieszne to, trochę głupie,
trochę banalne, trochę... nijakie. I trochę męczące.
I,
mimo wszystko – jednak trochę miłe. Może dlatego, że nadal mam sporo czułości
do wspomnień o nim, do całej tej historii miłosno-niemiłosnej. Nie kocham go
już, od wielu lat go już nie kocham. Ale nadal pamiętam. I gdy wspominam –
ogarnia mnie zwykłe rozczulenie, jakiś starczy sentyment oraz zwykły, prosty
szacunek dla tego, co było dla mnie kiedyś ważne. Szanuję moją przeszłość, chcę
ją szanować. Coś się może skończyć, coś może stracić znaczenie, ale to nie
anuluje automatycznie znaczenia, które kiedyś miało. Tego akurat, jak niewielu
rzeczy, jestem stuprocentowo pewien.
Wybrałem
się wczoraj na Wektory Ruchu. Różne szkoły tańca, gimnastyczne i podobne
miały się zaprezentować, pokazać swoje układy, rozdać ulotki. Byłem ciekaw.
Pomyślałem, że może coś mnie zainteresuje, skusi, może nawet znajdę sobie coś
nowego, bo bieganie zaczęło mi ostatnio trochę za mocno obciążać kolana i
musiałem ograniczyć te rundy po Parku Kasprowicza i Różance, które tak lubiłem.
Spotykałem tam często mniejsze i większe grupki biegaczy, młodszych, w moim
wieku, a nawet starszych, ludzi na rowerach, ludzi z kijkami do nordic walkingu
– i czułem się wtedy świetnie, w swoim żywiole, zaakceptowany. Na siłowniach
niestety tego uczucia mi brakowało; nie wiem, na ile to było tylko moje przewrażliwienie,
a na ile faktyczny stan rzeczy, ale odnosiłem wrażenie, że na odwiedzających
siłownię facetów w moim wieku młodsza część ćwiczących patrzyła trochę kpiąco,
trochę pogardliwie, trochę ze zdziwieniem. Oczywiście, nie wszyscy. Ale stałem
się z upływem lat dość drażliwy i krzywe spojrzenia kilku smarkaczy potrafiły
mi zepsuć humor oraz przyjemność z kolejnych zaliczonych na bieżni kilometrów.
Zresztą, odkąd bieganie zrobiło się w Szczecinie modne, a przynajmniej
codzienne i naturalne, przyjemniej się zasuwało na świeżym powietrzu. Mijałem
czasem jakąś dziewczynę czy kobietę, chłopaka czy mężczyznę, nawet egzemplarz
na oko starszy ode mnie, nieważne, ważne, że egzemplarz tak samo truchtający
jak ja – i uśmiechaliśmy się do siebie przelotnie, kiwaliśmy sobie głowami, z
tymi, których już naprawdę dobrze kojarzyłem, wymienialiśmy szybkie „cześć” czy
„dzień dobry”. Nie zdarzało się to dzień w dzień i co chwila, ale się zdarzało
i było ogromnie przyjemne. No i moja drażliwość się wtedy nie uaktywniała.
Za
to poza siłownią uaktywniała się w relacjach, czy raczej próbach relacji,
męsko-męskich. A właściwie w przestrzeniach potencjalnie branżowych. W klubach
przestałem bywać, nie sprawiało mi to już żadnej przyjemności. Korzystałem z
paru portali i forów branżowych oraz facebookowych społeczności LGBT i dawałem
się wyprowadzać z równowagi każdym głupszym komentarzem jakiegoś młodszego
użytkownika. Więc tę formę kontaktów też zacząłem ograniczać, zwłaszcza gdy na
którymś forum czy portalu, po zawiązaniu całkiem fajnej – i w zasadzie zupełnie
pozbawionej podtekstów czy oczekiwań – rozmowy z jakimś młodszym facetem
dostawałem nagle w PM-ce pytanie: „A ile ty masz lat?”, odpisywałem zgodnie z
prawdą – i już więcej żadnej PM-ki nie dostawałem. No, poza jedną z tekstem: „O
kurwa, serio jesteś taki stary? xD”, przy której nie wytrzymałem i
odwdzięczyłem się pytaniem: „O kurwa, serio jesteś taki głupi, że sobie nie
potrafiłeś odjąć mojego roku urodzenia z profilu od bieżącego roku
kalendarzowego?”. Chłopak odpisał z rozbrajającą (choć wcale nie w pozytywny
sposób) szczerością: „Myślałem, że sobie jaja robisz. Czyli jesteś kolejnym
starym facetem, który tu sobie szuka młodych dup?”.
„Tak,
gromadzę sobie zapasowych dawców narządów” – odpisałem, naprawdę już wkurzony i
urażony. Więcej PM-ek od tego przygłupiastego faceta nie dostałem. I całe
szczęście.
Z
upływem lat coraz trudniej i gorzej znoszę ludzką głupotę, zauważyłem to już
jakiś czas temu i zauważam niemal codziennie. Nie mogę oglądać telewizji ani
słuchać radia, bo gdy widzę i słyszę tych idiotów, którzy są w rządzie, którzy
byli w rządzie i którzy chcą być w rządzie, podnosi mi się ciśnienie. A z
ciśnieniem mam problem i lekarka domowa kazała mi uważać. Więc nie oglądam
idiotów w telewizji i nie słucham ich w radiu. Jestem jeszcze w stanie czytać
gazety i Internet – na szczęście, inaczej w ogóle nie wiedziałbym, co się wokół
mnie dzieje. Jakoś te same informacje podawane na papierze czy na ekranie komputera
wywołują znacznie mniej negatywnych emocji, pozwalają skupić się na treści i
sensie, zamiast wywoływać coś między atakiem apopleksji i wścieklizny. Nie ufam
bezmyślnie drukowanemu słowu, ale ufam mu bardziej jako przekaźnikowi
informacji i chętniej po nie sięgam. Telewizor został mi do oglądania filmów,
zwłaszcza tych starych, z klasyki polskiej kinematografii. Radio włączam tylko
w samochodzie i słucham tylko muzyki. Z gazet zajmujących się polityką czytam
tylko „Politykę” i „Newsweek”, czasem skuszę się na „Wprost”, choć mam przy nim
zazwyczaj mieszane uczucia. I „Duży Format” w „Wyborczej”. Zwłaszcza felietony
Vargi, którego niedawno odkryłem jako pisarza i zacząłem powoli nadrabiać.
„Duży Format” zostawiam sobie zawsze na piątkowy wieczór przy herbacie, winie i
czymś słodkim, i zaczynam właśnie od Vargi. A gdy akurat jest felieton kogoś
innego, wygrzebuję stare numery „Formatu” i robię sobie powtórkę z któregoś
wcześniejszego tekstu.
Wyrobiłem
sobie sporo starokawalerskich nawyków, bo tak to należy określić. Wstaję o
stałych godzinach, kładę się o stałych godzinach. Godziny pracy mam wprawdzie
nieregularne, co oznaczałoby, że mam nadgodziny, gdyby nie fakt, że we własnej
firmie nie ma się nadgodzin, tylko trzyma się rękę na pulsie; za to wolne godziny
i dni wyglądają dość podobnie. W piątkowe wieczory czytam „Format” od deski do
deski, potem jakąś książkę albo coś oglądam, lenię się na kanapie. W soboty
rano sprzątam mieszkanie, potem wychodzę na miasto, na spacer, do kawiarni,
restauracji, na jakieś wydarzenie kulturalne. W niedzielę do wczesnego
popołudnia ogarniam kolejne sprawy firmowe, potem czasem wychodzę, częściej
wyleguję się na kanapie, znów z książką, gazetą czy filmem. Chyba trochę
zdziadziałem. Lubię spokój. Lubię świadomość, że wszystkie rzeczy są na swoim
miejscu. Lubię pewność, że mam swój kąt, do którego każdego wieczoru wrócę. Nie
ciągną mnie imprezy, nie czuję się dobrze w tłumie rozkrzyczanych ludzi, nie
lubię gwałtownych i diametralnych zmian.
A
jednak teraz sam sobie taką zmianę szykuję, i to ogromną. I szalenie się na nią
cieszę. I czuję się trochę tak, jakbym powrócił do własnego dzieciństwa. Bo
zamieszkam z Cyną.
Oczywiście,
pewne obawy są. Nie wiem, jak to będzie znów mieszkać z kimś na stałe –
odzwyczaiłem się już od tego. Biorąc pod uwagę moje starokawalerskie i jej
staropanieńskie nawyki, z początku będzie ciężko, zwłaszcza że mieliśmy już
podejścia próbne, gdy Cyna przemieszkiwała u mnie parę dni lub tygodni. Ale
oboje zdajemy sobie sprawę z tych nawyków, oboje mamy dla siebie i dla nich
sporo wyrozumiałości; i oboje chcemy razem zamieszkać. Ja pewnie trochę
bardziej, ale myślę, że moja siostra powoli dochodzi do punktu, w którym i u
niej ta potrzeba staje się bardzo silna.
Gdy
byłem w połowie czterdziestki, jeszcze nawet w początkach drugiej połowy, nie
czułem żadnego strachu związanego z byciem solo. Żal, zawód, tęsknotę za kimś
na stałe – tak; strach – nie. Strach zaczął mnie dopadać dopiero pod koniec
czterdziestki i najpierw przybrał formę jakiegoś uczucia niepokoju, które
sprawiało, że włączałem głośno telewizor i pozwalałem, by filmy zapełniały
swoimi dźwiękami ciszę mieszkania; potem przyłapałem się na tym, że
spokojniej czuję się w gromadzie ludzi, choćby w korku na ulicy albo w kolejce
w sklepie, niż w mieszkaniu, sam na sam ze sobą. Potem dopadało mnie coraz
więcej myśli w stylu „mam nieudane życie osobiste”, „nie zdołałem sobie ułożyć
życia uczuciowego”, „nic mi nie wyszło z tych wszystkich związków, w których
byłem, i moje życie jest do dupy”. A potem, dwa dni przed czterdziestymi
dziewiątymi urodzinami, obudziłem się w środku nocy i dostałem ataku paniki.
Dochodziła
trzecia nad ranem, pamiętam, że od razu, zaraz po obudzeniu się, sprawdziłem
budzik. Więc dochodziła trzecia, za oknem było ciemno, w pokoju było ciemno,
zza okna dochodziły jakieś drobne uliczne odgłosy, takie, jak to w nocy: z
jednej strony ciche i rzadkie, z drugiej – przez sama swoją obecność o takiej
porze mocno wyakcentowane i niepokojąco bliskie; w pokoju było cicho, słyszałem
tylko tykanie budzika i zegara na ścianie. Chodziły nierówno,
niesynchronicznie, i akurat wtedy jakoś mi to dodatkowo działało na nerwy.
Obudziłem
się, sprawdziłem godzinę, poleżałem chwilę, nasłuchując denerwujących cyknięć
wskazówek – i nagle pomyślałem: ja jestem kompletnie sam. Jestem tu, w tym
pokoju, w tym mieszkaniu, w tym mieście, w ogóle w tym moim życiu zupełnie sam,
osamotniony, bez nikogo. I gdybym teraz dostał jakiegoś ataku, zawału,
apopleksji, a nawet gdybym się wywalił na podłogę, uderzył o coś głową i
stracił przytomność – to nikt się o tym nie dowie. Nikt się mną nie zajmie.
Nikt nic nie zrobi, bo nie będzie wiedział. Gdyby teraz tknął mnie jakiś
paraliż, to leżałbym tu kilka dni albo tygodni, bez jedzenia, picia, pomocy,
bez nikogo i niczego. Gdybym teraz umarł albo zaczął umierać, nikt by nie
zadzwonił po karetkę, nikt by nie trzymał mnie za rękę, nikt by mi nawet nie
naciągnął prześcieradła na martwą twarz. Nikt, dopóki w firmie nie
zaniepokoiliby się, że szefa nie ma, gdy ważne papiery czekają na podpisanie, i
dopóki sąsiedzi nie zaczęliby się zastanawiać, dlaczego z mojego mieszkania
śmierdzi jakimś rozkładającym się truchłem. Nikt by się nie zajął, nikt by się
nie przejął, nikt by się nie dowiedział. Bo jestem tu sam, kompletnie sam,
osamotniony i niepotrzebny. I nie mam nikogo, kogo mógłbym poprosić o pomoc,
komu mógłbym się wyżalić, do kogo mógłbym zadzwonić, nawet w środku nocy.
Ten
paskudny atak paniki, który sprawił, że nie mogłem się ruszyć z łóżka i
wpatrywałem się w ciemność z przerażeniem, jakby zaraz miało mnie coś z niej
dopaść – ten atak w końcu minął, mocno złagodniał, na tyle, że byłem w stanie
zacząć racjonalnie myśleć i coś racjonalnie zrobić. Więc pomyślałem. To nie
była prawda, że nie miałem do kogo zadzwonić. I coś zrobiłem. Zadzwoniłem do
Cyny. W środku nocy.
Była
zaspana, w pierwszej chwili przestraszona, bo myślała, że coś mi się stało,
potem zirytowana, bo rano musiała wcześnie wstać – ale wysłuchała mnie. I
zrozumiała. I nawet trochę pocieszyła, przypominając mi dwie istotne rzeczy: po
pierwsze, że nawet będąc z kimś, można być koszmarnie osamotnionym, a cudza
obecność wcale nie jest gwarantem zabezpieczenia przed wszelkim złem tego
świata; po drugie – że mam ją i tak, mogę do niej zawsze zadzwonić, nawet o
barbarzyńskiej czwartej nad ranem.
Rozmowa
była dość długa i dość uspokajająca – w każdym razie na tyle uspokajająca, że w
ciągu dnia zdołałem do końca pozbierać myśli i postanowić coś sensownego. Więc
wziąłem psa.
Pojechałem
do schroniska jeszcze tego samego dnia, zaraz po pracy. Na dzień dobry od razu
powiedziałem kobiecie, która mi wyjaśniała zasady adopcji: niech mi pani pokaże
najstarszego, najmniej atrakcyjnego psa, jakiego tu macie, takiego, który nie
ma już w zasadzie szans na adopcję. Niech mi pani pokaże takiego psa, który waszym
zdaniem jest skazany na to, by umrzeć w schronisku, bo jest za stary, by
znaleźć nowy dom. Niech mi go pani pokaże, a ja go wezmę.
Kobieta
popatrzyła na mnie podejrzliwie i zapytała powoli, dlaczego chcę akurat tak. Bo
ja też jestem starym dziadem, wyjaśniłem jej spokojnie, więc we dwóch starych
dziadów będzie nam raźniej. Uśmiechnęła się wtedy, chyba trochę mimo woli, ale
złagodniała. Dopiero parę miesięcy później, gdy znów się spotkaliśmy, tym razem
gdzieś w parku Kasprowicza, przyznała, że chodziły jej po głowie różne
nieprzyjemne myśli. Bo ludzie potrafią zrobić psom, z psami, wiele paskudnych
rzeczy. I tyle się już tego naoglądała, że nie potrafi się uwolnić od
podejrzliwości – a jednocześnie chce przecież dla tych psów jak najlepiej,
chce, żeby znalazły dom, żeby z tego schroniska wyszły. Chce tego, a jednocześnie
co chwila dopadają ją męczące podejrzenia i w każdym, nawet najprzyzwoiciej
wyglądającym człowieku, który przychodzi po psa do schroniska, widzi
potencjalnego psiego kata.
Ale
zaprowadziła mnie wtedy do klatek czy kojców, w których były psy. Widok był koszmarny
– widok tych pysków i łap unoszących się w nadziei, że los się uśmiechnie
właśnie do nich, i widok tych zawiedzionych, smutnych oczu i opadających drętwo
ogonów, gdy domniemany los odchodził dalej. Przy jednej z klatek zatrzymaliśmy
się oboje. Leżący dotąd na legowisku stary, długowłosy, czarno-rudo-siwy
wilczur uniósł się powoli, podszedł do krat, usiadł i zapiszczał.
–
To Wiking – powiedziała kobieta. – Owczarek niemiecki, długowłosy. Ma dziewięć
lat. Jakieś bydlę go przywiązało do drzewa w Puszczy Bukowej. W kolczatce. I na
tak krótkiej smyczy, że pies nawet nie mógł się położyć. Spędził tak dwa czy
trzy dni, nie dłużej, bo wył tak głośno, że w końcu paru ludzi poszło zobaczyć,
co się dzieje. Ale szyję miał parszywie pokaleczoną. Wie pan – dodała nagle
gwałtownym, pełnym nienawiści tonem – mam zawsze taką nadzieję, że tych
skurwysynów, którzy przywiązują zwierzęta do drzew i każą im umierać w takich
mękach, że tym skurwysynom ich dzieci zafundują to samo na starość. – Wzięła
głęboki oddech, chyba dla uspokojenia się, bo po chwili podjęła już bardziej
opanowanym głosem: – No i był wygłodzony i spragniony, i oczywiście zarobaczony
jak wszyscy diabli, a futro tak skołtunione, że trzeba go było ostrzyc prawie
do skóry, bo się nie dało umyć ani rozczesać. Ale już mu odrosło – dorzuciła
ciepło, patrząc na siedzącego i dalej piszczącego psa. Pysk, wystający
spomiędzy krat, mocno mnie rozczulił. – Siedzi tu zresztą tyle czasu... Wie
pan, nikt nie chce starego psa, i to takiego wielkiego, ludzie się boją, że
wilczur, że agresywny, że stary, że się nie przyzwyczai, że będzie atakował...
A ten tak się garnie do ludzi, to ciapa, a nie wilczur – mruknęła i uśmiechnęła
się z rozbawieniem. – To taki wielki misiek, a nie żaden wiking.
–
Czemu tak piszczy? – spytałem, nie odrywając wzroku od psa. Było w nim coś...
błagającego o uwagę.
–
Zawsze tak robi, gdy widzi nowego człowieka – odpowiedziała. – Do nas już się
przyzwyczaił i wie, że przychodzimy i odchodzimy, ale jak widzi kogoś obcego,
to zawsze piszczy, żeby się przy nim zatrzymać. Tylko potem piszczy jeszcze
bardziej, gdy ktoś się zatrzyma, pogłaszcze albo coś powie, a potem pójdzie
dalej i już nie wróci. Czasem nawet wyje. Więc niech pan nic nie mówi i nie
robi, jeśli go pan nie chce wziąć – uprzedziła – bo to go tylko dodatkowo
zrani. Chce pan oglądać dalej?
–
Nie – powiedziałem cicho i podszedłem do klatki. Pisk się wzmógł. Bez namysłu
wsunąłem rękę między kraty i pogłaskałem delikatnie rudo-czarny łeb. Pies się
poderwał, zaczął gwałtownie machać ogonem i głośno posapywać.
–
Ma problemy ze stawami – powiedziała kobieta, podchodząc do nas. – I potrzebuje
sporo ruchu. Najlepiej często, ale w małych dawkach, żeby stawów za mocno nie
obciążać. I nie powinien zbyt często chodzić po schodach. Trzeba go czesać tak
raz na siedem, dziesięć dni. I niech pan pamięta, że teraz jest radosny i miły,
ale w domu może być początkowo przestraszony, więc może coś zniszczyć, załatwić
się na podłogę czy nawet zachowywać się trochę agresywnie.
–
Pani mnie chyba próbuje zniechęcić – mruknąłem, dalej głaszcząc psią głowę.
Pies stał już bez ruchu, tylko ogon wachlował w obie strony, a posapywanie
zrobiło się jeszcze głośniejsze.
–
Nie lubię, kiedy tu wracają, bo „nie spodziewaliśmy się takich kłopotów” –
powiedziała kwaśno. Spojrzałem na nią. Patrzyła ze współczuciem na psa. –
Albo kiedy nie wracają, tylko znów je znajdujemy przy jakimś drzewie,
ogrodzeniu albo gdzie indziej. I czasem już nie mają trzeciej szansy, bo znajdujemy
je za późno. Więc wolę od razu uprzedzić, że to nie jest taki amerykański
serial o szczęśliwej rodzince z psem, bo pies potrafi też zwyczajnie nasrać,
nasikać, narzygać, coś zniszczyć albo się rozchorować i wtedy trzeba nawet
płacić za leczenie. Więc żeby nie było niespodzianek, że „nie spodziewaliśmy
się takich kłopotów”.
–
W porządku, zrozumiałem – zapewniłem ją. – Wezmę go i będę się spodziewał
wszystkich kłopotów. I damy sobie z nimi radę, prawda, stary? – Poklepałem psa
lekko po głowie. Wpatrywał się we mnie takim wzrokiem, że mimo niemal
pięćdziesiątki na karku i bądź co bądź nabytej już sporej odporności na
wzruszenia czułem, że chyba niewiele mi brakuje do tego, żeby się rozbeczeć. –
Mieszkam na parterze. Przyda mi się więcej ruchu. I rzucę palenie, żeby
odkładać na wizyty u weterynarza.
Nadal
pamiętam ten żałosny, rozpaczliwy pisk Wikinga, gdy odchodziliśmy od klatki. No
tak – był przekonany, że to kolejny zawód i kolejny utracony człowiek. I
pamiętam, jak szybko podbiegł, mimo swojego wieku, przejść i problemów ze
stawami, jak szybko podbiegł do mnie, gdy został przyprowadzony z kojca do
gabinetu weterynarza. Weterynarzem była taka fajna, mała, ruda dziewczyna,
która na widok mojego psa jęknęła, wyraźnie wzruszona: „Boże, Wiking jednak
będzie miał dom!”.
Miał
dom. Wziąłem go z czystego samolubstwa, z prostackiej obawy przed osamotnieniem
i ze zwykłej, egoistycznej potrzeby posiadania kogoś, kogo będę mógł kochać i
kto będzie mnie kochał – bezwarunkowo, wiernie i na zawsze. Jasne, wiedziałem,
że pies nie rozwiąże wszystkich problemów, że jeśli dostanę zawału albo rozwalę
sobie głowę o posadzkę w łazience, to pies nie zadzwoni po pogotowie, nie
udzieli mi pierwszej pomocy, nie powiadomi rodziny; a jednak czułem się
spokojniej, bezpieczniej i lepiej, wiedząc, że jest przy mnie. Gdy w nocy
czasem budziłem się pełen niepokoju albo nie mogłem wieczorem zasnąć,
wsłuchiwałem się w jego spokojny, głęboki, miarowy oddech albo z rozczuleniem
słuchałem chrapania i cichego poszczekiwania przez sen. Niekiedy, gdy już naprawdę
nie mogłem sobie poradzić z własnymi obawami, po prostu kładłem się na
podłodze, na kocu albo na psiej poduszce, obok Wikinga, wsuwałem ręce w jego
futro i leżałem tak krótszą czy dłuższą chwilę. Parę razy nawet tak zasnąłem.
On wtedy tylko unosił głowę, wąchał mnie albo trącał nosem, a potem kładł się z
powrotem i wzdychał głęboko. Często też sam przenosił się ze swojego posłania
do mnie – kładł się przy łóżku, a ja mogłem wysunąć rękę spod kołdry i gładzić
jego głowę, grzbiet, bok, brzuch czy zad, i to też mnie niesamowicie
uspokajało.
Przeżyliśmy
razem prawie trzy lata. To były piękne trzy lata, takie, jakich nie przeżyłem z
nikim. Jest coś niesamowicie prawdziwego w tych wszystkich stwierdzeniach o
niezwykłej więzi, jaką człowiek ma z psem, i o tym, że psia miłość jest jedyna
w swoim rodzaju. I że pies ma tak wielkie właściwości terapeutyczne. Mogłem
wrócić do domu wściekły, zmęczony, chory, z nastawieniem „cały świat to banda
złamasów i mam wszystko w dupie” – ale gdy otwierałem drzwi i widziałem, jak
Wiking przypada do podłogi, jak trzepie ogonem na lewo i prawo, jak się zrywa i
tańczy wokół mnie, a nawet próbuje nieudolnie podskoczyć (problemy ze stawami
miał rzeczywiście spore), i słyszałem, jak popiskuje i pomrukuje radośnie,
jeszcze zanim przekręcę klucz w zamku – jak mógł mi wtedy nie wrócić dobry
humor? Cały świat mógł być do dupy, ale w domu czekał na mnie mój pies, dla
którego ja byłem całym światem, codziennie tak samo wyjątkowym, jedynym i
najważniejszym.
Jasne,
z początku nie było różowo, potem też zdarzały się trudniejsze momenty. Jak w
każdym związku, przecież to jasne. Na początku miał problemy z samotnym
zostawaniem w domu. Rano, gdy wychodziłem, długo wył i piszczał. Czasem z tych
nerwów załatwiał się w przedpokoju albo coś gryzł, głównie drzwi od łazienki,
bo tych wejściowych się nie dało. Gdy po powrocie znów gdzieś chciałem wyjść
bez niego, awantura była jeszcze większa.
Szukaliśmy
rozwiązań. Rano, bardzo wcześnie, wychodziłem z nim na dłuższy spacer, tak żeby
się załatwił i zmęczył. Zostawiałem mu tylko pół miski wody i jedynie garść
karmy na czas mojej nieobecności. Po powrocie zabierałem go na kolejny spacer;
jeśli się dało, to i w czasie pracy wyskakiwałem na chwilę, żeby go wziąć na
krótką wędrówkę wokół bloku. Wieczorem szliśmy na spacer przed snem. Porządny,
duży posiłek dawałem mu po powrocie do domu, tak by zdążył strawić przed
wieczornym lub porannym wyjściem. Nie zostawiałem w kuchni resztek jedzenia
(parę razy coś ściągnął), zamykałem drzwi od pokojów (dzięki temu potencjalne
szkody ograniczały się do przedpokoju), oddałem Wikingowi jedną z moich starych
podkoszulek, niewypraną, więc pewnie nadal mocno pachnącą mną (nosił ją ze sobą
w pysku po domu i kładł się na niej w różnych miejscach, gdy mnie nie było,
najwyraźniej go to uspokajało). Zwykle nie pozwalałem mu wchodzić na meble, on
sam zresztą nie zdradzał takich potrzeb; wyjątkiem były burze. Pierwszą wspólną
burzę przeżyliśmy jakieś trzy tygodnie po wzajemnej adopcji (bo uważałem, że on
tak samo zaadoptował mnie, jak ja jego); to była późnowiosenna czy
wczesnoletnia burza, jakoś w połowie maja, ponura, pełna piorunów, błyskawic,
zawodzącego wiatru i wielkich strug deszczu. Rozpętała się w nocy; w pewnej
chwili obudziłem się, uświadomiłem sobie, że właśnie gdzieś grzmotnęło, że w
okno stuka deszcz, że przez roletę widać błyski – a potem dotarło do mnie
jeszcze coś: nie jestem w łóżku sam. Obok mnie, pod kołdrą, z pyskiem
wciśniętym pod moje ramię, leży mój pies. Leży i trzęsie się jak liść na
wietrze.
Bał
się burz, i to bardzo – na spacerze daleki odgłos burzy sprawiał, że Wiking
podkulał ogon i ciągnął z powrotem do domu, a w domu chował się w jakieś
zakamarki – najchętniej do łóżka, pod koce, kołdry i poduszki, w razie
możliwości także pode mnie. Pozwalałem mu na to. Przy pierwszej burzy
wypchnąłem go przecież z łóżka trzy razy – i za każdym razem wracał pod kołdrę
bez zastanowienia, jednym szybkim, zwinnym jak na niego skokiem dostawał się na
materac, rozgrzebywał trochę pościel i nurkował pod nią. Po trzeciej takiej
akcji nie miałem już serca go wyrzucać, więc tylko głaskałem jego łeb, drapałem
lekko boki, powtarzałem „Dzielny Wiking, śliczny Wiking, moje psisko futrzaste,
taki mały, zestrachany piesek” i czasem się trochę odsuwałem, żeby mógł
swobodnie oddychać, ale wtedy gwałtownie się do mnie przysuwał, znów wpychał
nos pod moją rękę, nogę czy plecy, zwijał się ciaśniej w kłębek i tak się
chował przed burzą. Po pierwszym strachu, gdy już się dobrze pode mnie wcisnął
i gdy go trochę wygłaskałem, przestawał się trząść, tylko jeszcze oddychał
szybko i nerwowo. Zasypiałem z dłońmi i twarzą w jego futrze, ogrzewany przez
ten psi grzejnik, a gdy się budziłem rano, Wiking wylegiwał się w nogach łóżka,
z wielkim uśmiechem na rozchylonym pysku (tylko ludzie, którzy nie mieli psów,
mogą twierdzić, że psy się nie uśmiechają. Wiking prezentował kilka rodzajów
uśmiechu, a uśmiech „poburzowy” miał w sobie coś z porozumienia dwóch
rozrabiaków, którzy poprzedniej nocy trochę spanikowali). Zganiałem go z łóżka
ruchem głowy i krótkim „Na miejsce”, a on schodził od razu posłusznie, tylko
jeszcze przed zejściem unosił głowę i patrzył na mnie przez chwilę tak, jakby
chciał powiedzieć: „Spoko, stary, gdy przy następnej burzy będziesz miał
cykora, znów wskoczę do łóżka, by dodać ci odwagi”. Cwana bestia.
Wbrew
temu, co mówiła kobieta ze schroniska, Wiking wcale nie był takim miśkiem.
Owszem, póki siedział za kratkami, piszczał do ludzi, wszystkich, jak leci; ale
odkąd znalazł dom, odkąd miał swoje stado (mikroskopijne, bo mikroskopijne, ale
zawsze), odkąd zamieszkaliśmy razem – inni ludzie kompletnie przestali go
interesować; więcej nawet, nieszczególnie tych ludzi darzył sympatią. Niektórzy
twierdzili, że jest o mnie zazdrosny; ja z Cyną podejrzewaliśmy, że uważa za
swój obowiązek mnie bronić. Nie rzucał się na przechodniów ani nic takiego, po
prostu niechętnie dawał się głaskać, patrzył na podchodzące do mnie osoby
czujnie, jakby w każdej chwili gotów do odparcia ataku, no i nie spuszczał mnie
z oczu. Nawet w lesie, gdy za daleko pobiegł albo ja się trochę oddaliłem,
zawróciłem – natychmiast galopował z powrotem, z prędkością, na jaką pozwalał
mu wiek i stawy. Raz – przyznaję, z czystej i głupiej ciekawości, i parszywej
bezmyślności – w czasie takiego wypadu do lasu, gdy trochę ode mnie odbiegł, schowałem
się gdzieś między drzewami, żeby zobaczyć, jak zareaguje. Takiego zrozpaczonego
skowytu, gdy się odwrócił, nie znalazł mnie i rzucił się w panice do miejsca,
gdzie ostatnio stałem – takiego skowytu nie słyszałem od tamtego dnia w schronisku.
Wylazłem spomiędzy drzew natychmiast, z poczuciem, że jestem skończonym
sukinsynem, któremu się zachciewa durnych zabaw kosztem psa, i to psa, który
przecież z lasem i drzewami ma bardzo złe doświadczenie; usiadłem na ziemi,
przyciągnąłem do siebie popiskującego z ulgi i radości Wikinga, głaskałem,
klepałem, całowałem i przepraszałem, że taki ze mnie durny złamas. Więcej nie
robiłem mu podobnych numerów, a na spacerach sam starałem się trzymać w zasięgu
jego wzroku.
Dość
szybko zauważyłem, że nie cierpi kręcących się wokół sklepów, po parkingach czy
przechodzących gdzieś ulicą pijaczków. Wstawionych facetów wyczuwał już z
daleka i od razu zaczynał morderczo ujadać, a przy mniejszym dystansie chciał
się koniecznie rzucić na nich i zagryźć. Ważył swoje i mimo wieku był dość
silny, więc utrzymanie go i uniemożliwienie ataku wymagało trochę energii.
Doszliśmy z Cyną do wniosku, że prawdopodobnie wtedy do drzewa został
przywiązany przez jakiegoś pijaka albo z pijakami miał inne złe doświadczenia i
kojarzą mu się z zagrożeniem. Na moje picie alkoholu początkowo reagował pewnym
niepokojem – chodził wokół, węszył, a potem się chował gdzieś w kącie; później
się trochę przyzwyczaił do tego, że czasem pachę alkoholem, ja natomiast prawie
przestałem pić, moja butelka piwa czy kieliszek wina zdarzały się bardzo,
bardzo rzadko i głównie poza domem, a potem żułem gumę miętową, niczym występny
mąż dla uniknięcia awantury z żoną; znajomi czasem komentowali to ze śmiechem,
w stylu „Remek musi się zakamuflować, że niby nie pił, bo pies mu każe spać na
wycieraczce”. W ogóle miewali ubaw z mojego „opsienia się” – twierdzili, że
zachowuję się niczym nadmiernie troskliwa kwoka. I że to nie pies ma problemy z
zostawaniem w domu, tylko ja z wychodzeniem bez psa, więc trzeba mnie zapraszać
w parze, z osobą towarzyszącą. I rzeczywiście, nieraz zapraszali, ci bez
zwierząt. Wiking w gościach zachowywał się bardzo ładnie, tylko musiał wejść do
domu jako ostatni – wtedy uznawał, że cały zastany zestaw ludzi jest u siebie,
a on ma nad nimi pieczę jako nad swoimi. Jeśli ktoś przyszedł z wizytą po nas,
był wrogiem i należało go zagryźć. Czasem dochodziło przez to do wariackich
scen: ktoś dzwoni, że się spóźni, więc dostaje przykaz zadzwonienia jeszcze
raz, gdy już będzie dochodził do mieszkania; gdy znów się melduje, ja z
Wikingiem wychodzimy z mieszkania, czekamy, aż nowy gość wejdzie, i dopiero
wtedy wchodzimy znowu. Wiking robi przegląd ludności, nowy egzemplarz uznaje za
swój, kładzie się w kącie i obserwuje spod częściowo przymkniętych powiek otoczenie.
Gość, o ile to jego pierwsze z nami spotkanie, jest ogłupiały; jeśli już nas
zna, ma ubaw. Gospodarze i reszta gości też. A gdy nadciąga kolejny
spóźnialski – cała zabawa zaczyna się od początku.
Nie
miałem do niego pretensji. Taki był, taką miał potrzebę dbania o swoje stado i
teren, który mu przypadał w udziale; i chciał dać mi z siebie to, co najlepsze:
swoje wciąż mocne kły, swoje groźne warknięcia, swoje ostre pazury, swoje
agresywne szczeknięcia, swoją siłę, zwinność i odwagę.
Dawał
mi znacznie więcej: swoją obecność, stałą, a zarazem nieobciążającą; swoje
przywiązanie, takie absolutne i chwilami wręcz zawstydzające, bo czym ja sobie
na tak niesamowite uczucie zasłużyłem?; swoje rozkoszne, komiczne i
rozczulające nawyki, odruchy, zachowania, takie jak wywracanie się przez sen do
góry brzuchem, z jedną przednią łapą wyciągniętą w geście „oto ja, patrzcie i
podziwiajcie”, jak pochrapywanie, poszczekiwanie i gwałtowne ruszanie łapami
przez sen, jak radosne sapanie i powitalny taniec szczęścia, gdy wracałem z
pracy, jak wtulanie się we mnie w czasie burzy i wciskanie mi pyska między
ręce, nogi i pościel. I dawał mi poczucie sensu, jakiegoś uporządkowania i
bycia potrzebnym. A to naprawdę potrafiło mnie psychicznie wypionować.
Czasami
mówiłem Cynie, pół żartem, pół serio, że gdy ma się psa, człowiek nie może
popełnić samobójstwa ani zrobić innej głupoty, choćby z całego serca chciał i
miał do tego więcej niż stuprocentowy powód. Bo widzisz, mówiłem, przez telefon
alby gdy do mnie przyjeżdżała, ty sobie palniesz w łeb, wyskoczysz przez okno
albo schlejesz się tak, że wątroba ci się wywinie na lewą stronę, a pies co? Co
z psem? Kto wtedy wyjdzie z psem na siusiu, kto mu umyje pupę i łapy po
spacerze, kto mu nasypie nową porcję karmy i naleje świeżą wodę do misek? Kto
go wyczesze, pogłaszcze, przytuli w czasie burzy? Jak masz psa, to trudno,
musisz ciągnąć to wszystko dalej, choćby nawet nie było co ciągnąć, bo trzeba
się psem zająć. Nie można go zostawić na pastwę losu. Nie można i już.
–
Ty go traktujesz jak zabezpieczenie psychiczne, psychoterapię i udoskonaloną
wersję dziecka w jednym – stwierdziła raz Cyna, gdy przyjechała do mnie na
Gwiazdkę, moją pierwszą Gwiazdkę z Wikingiem, i prawie spadła z krzesła, gdy
zobaczyła, jak spod choinki wyciągam paczkę oznaczoną psim imieniem. Ale w
kolejnym roku sama też postawiła pod choinką psi prezent i później wręczyła go
Wikingowi z czułym „Wesołych świąt, futrzaku”.
Polubili
się z Cyną. No, nie tak od razu, z początku Wiking był chyba i trochę
zazdrosny, i trochę zdezorientowany (miewał taki wyraz pyska „Ej, Remek,
wszyscy goście normalnie o tej porze wychodzą, a w kuchni siedzi jakaś obca
baba i grzebie nam w lodówce!”), i trochę podejrzliwy. A Cyna z początku nie
łapała, że on potrzebuje więcej czasu i trzeba poczekać, aż będzie chciał, by
go głaskała lub aż weźmie od niej z ręki coś do jedzenia. Ale z czasem dotarli
się, przyzwyczaili do siebie, Wiking zrobił się ufniejszy, a Cyna cierpliwsza.
Sporo pomagało to, że znacznie częściej się widywaliśmy.
Cyna
mieszkała wtedy już od paru lat w Poznaniu, więc o kontakt było znacznie
łatwiej. Poza tym oboje byliśmy w podobnej sytuacji: single w średnim wieku, i
nawet jeśli ona, w przeciwieństwie do mnie, swoje singielstwo wybrała sama i
cieszyła się z niego, to też zaczynała już odczuwać pierwsze obawy związane z
tym, że nie ma obok kogoś, od kogo mogłaby oczekiwać obowiązku stałej pomocy w
razie jakichś wydarzeń (i nieważne, że ten obowiązek i ta pomoc były w gruncie
rzeczy bardzo złudne, bo po przykładach naszych mężatych, żonatych i
dzieciatych znajomych wiedzieliśmy, że żaden ślub, więzy rodzinne i dawne
poświęcenia nie gwarantują, że się coś dostanie, cokolwiek – nieważne, bo
ważna, dla psychiki, była ta złuda i możliwość wyobrażania sobie, że w razie
czego ma się zagwarantowanego opiekuna).
W
każdym razie widywaliśmy się częściej: ona jeździła do mnie, ja do niej,
spędzaliśmy razem święta, czasem ustawialiśmy sobie urlopy tak, by móc we dwoje
gdzieś się wybrać. Odkąd pojawił się Wiking, wyprawy odbywały się nieraz we trójkę,
zwłaszcza że psisko dobrze znosiło podróż samochodem, pod warunkiem, że któreś
okno było otwarte i ktoś dotrzymywał mu towarzystwa na tylnym siedzeniu.
Wkrótce po wzięciu Wikinga zmieniłem samochód na taki, który miał wielki
bagażnik, otwierany na zasadzie piątych drzwi. Inni ludzie wozili tam zakupy,
ja – psa.
Natknąłem
się niedawno na Facebooku na obrazek z psim pyskiem i podpisem „Pies złamie ci
serce tylko raz – gdy jego przestanie bić”. To jest tak cholernie prawdziwa
prawda, że choć minęło już parę lat od śmierci Wikinga, rozkleiłem się jak
dziecko. Potem zadzwoniłem do Cyny, która mnie opieprzyła równo. Przestań
marnować czas na grzebanie na fejsie, powiedziała ze złością, i przestań się
tak wiecznie roztkliwiać jak smarkacz, ty się rzeczywiście starzejesz i ja nie
wiem, jak wytrzymam dwadzieścia cztery godziny na dobę z taką podstarzałą
beksą. A jak nowego psa też będziesz ośmieszał u weterynarza, mówiąc do niego
„maleństwo”, to cię przy tym weterynarzu kopnę. Wikinga zawsze ośmieszałeś.
Fakt,
mówiłem do niego u weterynarza „maleństwo”. Głównie po to, by uspokoić samego
siebie, bo on był spokojny. Był spokojny nawet wtedy, gdy przyjechałem z nim po
raz ostatni, spokojny i jakby świadomy, że nadchodzi koniec jego męczarni i że
chodzi mi o jego dobro.
W
ostatnim roku pojawiły się u niego paskudne problemy z nerkami. Robiłem, co
mogłem, woziłem go do weterynarza na zabiegi, nie żałowałem pieniędzy i czasu,
by mu zapewnić jak najlepsze leczenie i jak najlepsze warunki. Należało mu się
to ode mnie, należało mu się jeszcze więcej, w gruncie rzeczy za tę miłość,
którą mi dał, w żaden sposób nie byłem w stanie odpowiednio się odpłacić.
Ale
mimo starań i mimo chwilowych popraw wszystko zmierzało do paskudnego końca. W
pewnej chwili weterynarz powiedziała mi dobitnie: dla niego nie ma już szans.
To kwestia dni, może tygodni. I on się męczy, on się męczy tak parszywie, że
zmuszanie go do przeżycia kolejnego dnia to zwykłe znęcanie się, potrzebne
człowiekowi po to, by miał czyste sumienie, że „on nie uśpił swojego psa, pies
umarł naturalnie, w strasznych mękach, ale nie, ja nie przyłożyłem do tego
ręki, jestem porządnym człowiekiem”.
Potrzebowałem
dwóch dni, by to przetrawić. Bo wszystko się we mnie buntowało na myśl o tym,
by wejść do gabinetu i powiedzieć: „Proszę mi zabić psa”; a jednocześnie
wszystko się we mnie buntowało, gdy widziałem, jak on się męczy, jak już nie ma
na nic siły, chociaż na mój widok unosi lekko łeb z posłania i merda niemrawo
ogonem.
Nawet
po paru latach nie umiem spokojnie, konkretnie i z dystansem o tym wszystkim
myśleć. Był chory, coraz bardziej chory, w końcu był w beznadziejnym stanie; i
w końcu, gdy już dotarła do mnie w pełni jego męka i po prostu to, że umiera,
zabrałem go do weterynarza na ostatnią wizytę. Po podaniu środka nasennego
lekarka zostawiła nas samych; i chociaż w domu już się wyryczałem tak, że oczy
mnie piekły, w gabinecie poryczałem się znowu. Siedziałem przy nim, głaskałem,
tłumaczyłem, że to dla jego dobra, przepraszałem, w kółko przepraszałem, że nie
potrafię mu inaczej, lepiej, porządniej pomóc. Zasypiał bardzo spokojnie,
zdążył jeszcze parę razy polizać mnie po ręce. A potem siedziałem gdzieś na
zapleczu gabinetu, inna lekarka dała mi jakiś ziołowy środek na uspokojenie i
paczkę chusteczek, siedziałem, płakałem i czułem się parszywie. Wyrzuty
sumienia – że może jeszcze dałoby się coś zrobić, że się za szybko zgodziłem,
że górę wzięła własna wygoda, że zwyczajnie zawiodłem psie zaufanie i dałem go
uśpić, żeby już nie musieć się nim zajmować – prześladowały mnie jeszcze przez
parę miesięcy. Zresztą i dziś czasem dopada mnie bolesna myśl: a może, gdybym
jeszcze poszukał, popytał, poradził się kilku innych lekarzy, może jeszcze coś
dałoby się zrobić? Może poszedłem na łatwiznę, może zrobiłem Wikingowi krzywdę –
ja, który miałem być gwarantem jego szczęścia, zdrowia i bezpieczeństwa?
Czasami mnie to dopada i wtedy przez dzień lub dwa nie mogę znaleźć sobie
miejsca.
Cyna
też to ciężko przeżyła, choć lepiej nad sobą panowała. Nie mogła wyrwać się z
pracy i przyjechać, więc co wieczór wisieliśmy na telefonie, ja głównie
rozpaczałem, a ona próbowała mnie podtrzymać na duchu. Przede wszystkim
próbowała mi wytłumaczyć, że zrobiłem dobrze, że tak jest dla psa lepiej, bo
nie cierpi. Ale gdy to mówiła, i jej łamał się głos.
–
Gdzie go pochowałeś? – spytała jakoś na początku. – Gdzieś w lesie?
–
Nie. – To też była ciężka decyzja i trudny temat do omówienia. – Skremowano go.
– Cyna zareagowała sporym niezadowoleniem, więc jej wyjaśniłem: – Słuchaj, ja
na początku też nie chciałem, gdy mnie lekarka zapytała, chciałem go zabrać i
sam gdzieś pochować, mam gdzieś, że to nielegalne. Są gdzieś zresztą jakieś
cmentarze dla zwierząt, chociaż nie wiem, czy w Szczecinie już też. Ale potem
pomyślałem tak: pochowam go w ziemi, a potem jakieś robactwo będzie go po
kawałku zżerać, jak jakieś wyrzucone na śmietnik stare mięso. Tak go kocham,
tak o niego dbałem, pilnowałem, żeby nawet pod pazurami miał zawsze dokładnie
wytarte, żeby mu się tam nie gromadziło błoto i brudy, a teraz dam go wsadzić
do ziemi, żeby to futro, te łapy, pyszczek i ogon się tam rozkładały dzień po
dniu? I nie mogłem sobie tego wyobrazić, rozumiesz, ja bym nie spał po nocach,
myśląc o tym, rozumiesz? Dopiero co spał sobie na poduszce obok mojego łóżka, a
teraz ma leżeć pod ziemią z robactwem? Pochówki są obrzydliwe, to jest zwykła
zniewaga dla ciała, dla każdego ciała. Więc poprosiłem, żeby go skremowano,
żeby to było czyste i pozwalające zachować jakąś godność, żeby nie leżał gdzieś
sam, po ciemku, w zimnie, gryziony przez jakieś świństwo. Może zmarłemu i jest
wszystko jedno, ale ja bym się czuł po prostu podle, i tak już się czuję podle,
bardziej podle nie wytrzymam. I nie wiem, może sobie głupio tę kremację
tłumaczę i źle na to patrzę, ale po prostu mam wrażenie, że to jest odrobinę
bardziej w porządku, ochronić jego martwe ciało przed tym, skoro żywego ciała
nie umiałem ochronić przed chorobą. Rozumiesz?
Rozumiała.
W każdym razie starała się okazać mi jak najwięcej zrozumienia. Nie wracaliśmy
już do tematu kremacji. Kiedy w końcu się spotkaliśmy, opowiedziałem jej tylko
dokładnie o ostatnich chwilach Wikinga, o tym, jak spokojnie czekał na
zastrzyk, jak na mnie patrzył, gdy do niego mówiłem, jak jego oddech stawał się
coraz słabszy i cichszy, aż zupełnie zamarł. Wałkowałem to bardzo długo, aż już
nie miałem siły mówić ani płakać.
Pustka
po psie to coś potwornie bolesnego. Schowałem wszystkie jego rzeczy, zabawki,
zdjęcia, starałem się odsuwać wspomnienia, zwłaszcza w porach naszych dawnych
spacerów, ale nie zdołałem schować czy usunąć świadomości koszmarnej pustki.
Gdy wstawałem rano. Gdy wychodziłem do pracy. Gdy wracałem do domu. Gdy się
kładłem spać. Gdy coś jadłem, zwłaszcza coś, co szczególnie lubił. Gdy mijałem
sklepy dla zwierząt. Gdy mijałem ludzi z psami. Gdy mijałem same psy. Gdy
widziałem albo słyszałem gdzieś psa. Gdy ktoś mówił o psie. Gdy pojawiało się
cokolwiek, co w najdrobniejszy sposób przypominało albo kojarzyło się z psami.
Czułem się czasem tak, jakby świat się na mnie uwziął, bo wszędzie były psy,
wszędzie – tylko nie u mnie, tylko nie ze mną. Wokół były różne psy, tylko
mojego nie było.
Potem
powoli te wszystkie emocje opadały, łagodniały, byłem w stanie już ciągle o tym
nie myśleć, potrafiłem nawet patrzeć na cudze psy bez wcześniejszej zazdrości,
rozpaczy i niechęci. Ból pozostał, ale to był ból, z którym dawało się
normalnie żyć. Ból jest nadal, gdzieś na samym dnie myśli, i to chyba nawet
dobrze – nie chciałbym zapomnieć, nie chciałbym przestać myśleć o Wikingu. Po
prostu teraz, gdy oglądam jego zdjęcia, przypominam sobie przede wszystkim to,
jaki był, gdy żył, a nie – gdy umierał. I potrafimy z Cyną opowiadać sobie o
jego zachowaniach, odruchach, pomysłach z rozczuleniem, na zasadzie „A
pamiętasz, jak Wiking drapał sobie tylną łapą ucho, a jednocześnie przednią
sobie gryzł albo lizał, i jeszcze przy tym pomrukiwał, jakby narzekał, że ma
tyle roboty?”.
Trochę
dziwnie się czuję ze świadomością, że za parę dni znów będę miał psa. Będziemy
mieli. Od śmierci Wikinga minęły ponad trzy lata i jeszcze do niedawna nie
wyobrażałem sobie, że mógłbym mieć kolejnego psa, to się wydawało wręcz zdradą.
Ale jakiś czas temu zacząłem przyglądać się psom spotykanym na ulicach, w
parkach, u znajomych, i chwilami dopadała mnie taka głęboka tęsknota za psim
towarzystwem. I myśl: dobrze byłoby dać dom innemu nieszczęśliwemu psu. Na
stronie TOZ-u znalazłem raz obrazek z „psim testamentem”, który wyglądał mniej więcej
tak: pies dziękuje swojemu właścicielowi za wszystko, co dostał od niego za
życia, i prosi, żeby teraz jego posłanie, jego smycz, jego zabawki, jego
niedojedzona kość, jego grzebień i jego wspaniały dom przypadły w spadku
kolejnemu bezdomnemu psu. Żeby ten pies mógł być równie szczęśliwy, jak on był.
Oczywiście,
rozkleiłem się przed komputerem. Potem zadzwoniłem do Cyny, posłusznie
przyjąłem opieprz („Naprawdę, Remek, z ciebie się robi beksa pięćdziesiąt plus,
po sześćdziesiątce to chyba zaczniesz oglądać znów Disneya i ryczeć na „Królu
Lwie”, albo jeszcze gorzej”), a potem powiedziałem: a może byśmy wzięli psa, gdy
już zamieszkamy razem? Najpierw usłyszałem, że nigdy w życiu, więcej przez taki
koszmar psiego umierania przechodzić nie zamierza, tym bardziej bezpośrednio.
Ale później, wraz z kolejnymi rozmowami i planami, doszliśmy jednak do zgodnego
stwierdzenia: tak, chcemy mieć psa. Wspólnego psa. W naszym wspólnym mieszkaniu
i w naszym wspólnym życiu. Pojedziemy po niego dopiero na początku
października, gdy Cyna znajdzie w końcu nabywców na swoje poznańskie mieszkanie
(uznała, że jak do tego czasu nie zdoła sprzedać, to zacznie je wynajmować) i
na stałe przeniesie się do Szczecina. Na razie przemieszkamy trochę u mnie, za
szukanie nowego, wspólnego i większego domu weźmiemy się na spokojnie po Nowym
Roku. Ale psa weźmiemy od razu. Pies się przywiązuje do człowieka, nie do
miejsca, więc nie będzie problemu.
Najchętniej
już teraz wybrałbym się do schroniska, ale z całych sił się powstrzymuję.
Ustaliliśmy, że pojedziemy na poszukiwania razem. W końcu to ma być wspólny
pies, nasz pies, mamy go razem wybrać. A poza tym, na co mi Cyna słusznie
zwróciła uwagę, pies musi od razu, na dzień dobry, już przy zabieraniu ze
schroniska, zobaczyć i poznać całą swoją nową rodzinę – tak żeby wiedział, że
to jest jego pełne stado, równe sobie, nikt nie jest „dodatkiem”. „Bo ja dla Wikinga
zawsze jednak byłam kimś z zewnątrz, dodatkową osobą, nie stadem. Bo to ty po
niego pojechałeś, ty go wziąłeś ze schroniska, do ciebie się przyzwyczaił,
ciebie w pierwszym okresie miał w domu cały czas. Siłą rzeczy to ty byłeś dla
niego pełnym stadem, inni tylko dodatkowymi osobami” – stwierdziła raz moja
siostra i musiałem jej przyznać rację. Wiking ją lubił, owszem – ale to ja
byłem jego światem, jego stadem. Więc rzeczywiście, teraz, gdy chcemy mieszkać
razem i mieć razem psa – ten pies musi uważać za stado nas oboje. Więc musi już
w pierwszej chwili zobaczyć nas razem.
To
wspólne zamieszkanie zaczęło nam chodzić po głowie jakiś rok temu. Gdy Cyna
dobiła okolic pięćdziesiątki, też zrobiła się trochę wrażliwsza i drażliwsza na
kwestie wieku, singielstwa i spraw z tym związanych. Nie żałowała swojego
wyboru życia solo – tak mówiła, a ja jej wierzyłem, moja siostra nie miała
nigdy problemów z powiedzeniem „Spierdolilam, trzeba było zrobić inaczej, muszę
to teraz jakoś odkręcić”, więc jestem pewien, że gdyby była niezadowolona z
własnej sytuacji, to przyznałaby się do tego i zaczęła odkręcać (a to by
oznaczało, że gdyby postanowiła „W tym roku wychodzę za mąż” – to pewnie by
wyszła. Czasami mnie przerażała swoją umiejętnością zdobycia tego, co chciała.
Może była w tym chwilami podobna do Andrzeja – taka myśl przeszła mi przez
głowę kiedyś, dawno, gdy jeszcze byliśmy razem, w czasie tego oczekiwania na
wspólne święta i zastanawiania się, jak moja siostra i mój chłopak się
dogadają. Więc tak, może była w tym do niego trochę podobna. Tylko kompetencje
w komunikacji interpersonalnej miała na o wiele wyższym poziomie – porównywanie
kompetencji Andrzeja i Cyny przypominało próby porównania Rowu Mariańskiego z
Kilimandżaro. Z Mount Everestem nie, Cynie brakowało jednak chwilami
delikatności i taktu).
W
każdym razie, choć zadowolona z bycia singlem, Cyna zaczęła od pewnego czasu
przyznawać, że życie w pojedynkę ma w pewnym wieku swoje wady. Dwa lata temu
przeszła poważną operacją ginekologiczną – siedziałem wtedy u niej w Poznaniu,
później jeździłem w tę i z powrotem pomiędzy miastami; operacja załatwiła
problemy, ale trochę ją wybiła z rytmu „kompletna samowystarczalność”.
Większość jej przyjaciółek miała mężów, partnerów czy dzieci, więc nie można
było raczej liczyć, że w razie czego to Cyna i jej problemy staną się sprawą
priorytetową. W Poznaniu nie czuła się tak swojsko jak w Lublinie. Poza tym w
pracy zaczęła odczuwać „bycie w pewnym wieku” – jak sama stwierdziła, niby nic
się nie dzieje, ale dopada ją coraz częściej wrażenie bycia odsuwaną na boczny
tor, zmuszaną do robienia miejsca tym „zdolnym młodym”.
–
Może jestem przewrażliwiona – powiedziała mi za którymś razem, gdy zrobiliśmy
sobie wspólny weekend, u niej – ale naprawdę mam wrażenie, że te ledwo odrosłe od
nocnika dwudziestoparolatki patrzą na mnie jak na dinozaura. Albo jak na
uzurpatorkę, która bezprawnie zajmuje należne im miejsce pracy. Albo nie wiem,
jak na staruchę, która pieprzy od rzeczy. Ale wiesz, nie zawsze – zastrzegła
się od razu. – Czasem są fajne momenty, czasem pracujemy nad czymś w zespole,
te młode mają dobre pomysły, ja mam doświadczenie, na jakie oni potrzebują
jeszcze ze dwudziestu lat, i widzę, że doceniają moje propozycje i moją wiedzę.
I wtedy jest takie uczucie, że kurde, super, rzeczywiście tworzymy zgrany,
różnorodny zespół. A kiedy indziej jest jakieś zebranie czy burza mózgów i mam
wrażenie, że wszystkie egzemplarze poniżej trzydziestki patrzą na mnie i myślą:
„Co to stare pudło bredzi albo co tak siedzi i milczy bez jednej myśli w
głowie, powinna robić na drutach rękawiczki wnukom, a nie wtrącać się do
poważnych spraw firmowych”. I chyba – podsumowała, dolewając sobie wina – po
prostu nie lubię młodych ludzi. Bo mam ciągle wrażenie, że już na dzień dobry
mnie skreślają jako starczy uwiąd mózgu.
Miałem
wrażenie, że trochę przesadza. Czasami. A czasami miałem takie samo wrażenie
jak ona – że na dzień dobry jestem skreślany. Nie w pracy – we własnej firmie,
jako szef, miałem nieco inną sytuację – ale w relacjach towarzyskich, w potencjalnych
relacjach męsko-męskich. Cynę kwestie wiekowe mocniej uderzały w życiu
zawodowym, mnie – w prywatnym, ale efekt był podobny: czuliśmy się osamotnieni
i niezbyt zadowoleni.
W
czasie kolejnych i kolejnych rozmów okazało się, że oboje coraz częściej
myślimy o tym samym: o tym, by mieć blisko siebie kogoś ważnego, bliskiego, ale
bez ładowania się, zwłaszcza na siłę, w jakieś związki z facetami. Ja się zbyt
wiele razy przejechałem, Cyna, jak sama mówiła, była kiepska w związkowych
klockach, miała zbyt dużą potrzebę własnej przestrzeni jak na stałą i
uregulowaną relację. W końcu, któregoś dnia, rzuciłem niezobowiązująco: „A może
zamieszkalibyśmy razem, jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi, tylko bez rodziców,
którzy o dziesiątej wieczorem kazaliby nam gasić światło?”. Mimo żartobliwego
tonu mówiłem poważnie. A Cyna z miejsca powiedziała: „Kurde, Remek, to jest
niezły pomysł. To ty do Poznania czy ja do Szczecina?”.
W
końcu stanęło na Szczecinie. Bo poza wspólnym zamieszkaniem postanowiliśmy
założyć wspólnie firmę. Mnie od pewnego czasu chodziło po głowie
przebranżowienie się (miałem już powyżej uszu tych używanych samochodów, w
których od paru lat siedziałem), ona chciała się wyrwać z wielkokorporacyjnych
struktur, w których nie czuła się już dobrze. Robiliśmy sobie przez parę
tygodni ostre telefoniczne burze mózgów i w końcu wyklarował nam się pomysł:
handel meblami antycznymi (i, jak to Cyna określała, „antykizującymi).
Sprowadzanie ich, skupowanie, odnawianie, sprzedawanie. I wykonywanie
reprodukcji. Kolejne miesiące spędziliśmy na robieniu biznesplanu, orientowaniu
się w kredytach dla przedsiębiorców, szukaniu dofinansowań, lokalizacji, ludzi.
Poczułem się tak, jakbym odmłodniał o jakieś dziesięć lat – znów byłem w środku
biznesowego żywiołu kreacyjnego, znowu ganiałem całymi dniami po mieście,
obdzwaniałem kilkadziesiąt punktów na dobę, zliczałem jak oszalały wszystko, co
się dawało i nie dawało zliczać, budziłem się w środku nocy i spisywałem pomysły
w notesie, który przezornie trzymałem wraz z długopisem pod poduszką. Cyna
uruchamiała swoje nowe i stare kontakty, polskie i zagraniczne, przesiadywała
na Skype’ie po nocach, dogadała się wstępnie z jakąś młodą, ale już nieźle
obeznaną w tematyce dziewczyną od PR-u i znalazła fajną, pomysłową
informatyczkę-graficzkę, która błyskawicznie opracowała nam projekt strony
internetowej (piękny projekt, jak nie lubię wielu stron internetowych, bo
wyglądają, jakby nawalono tam wszystkiego, co się znalazło w firmowym składzie
rupieci, tak nasz projekt urzekł mnie prostotą, jasnością i funkcjonalnością).
Ja odkopywałem wszystkie namiary na niemieckich handlowców, z którymi miałem do
czynienia i przy samochodach, i przy drzwiach, przez jednego skontaktowałem się
z fajną polsko-niemiecką parą, która hobbystycznie odnawiała starocie, przez
nich z jeszcze innymi, z przez tych innych z kolejnymi... Z samochodów
przeciągnąłem do nowej firmy jedną z dziewczyn – nie mogę jej nazwać
sekretarką, to była asystentka szefa pełną gębą, miała zawsze wszystko tak
zorganizowane, ogarnięte i przygotowane, że momentami czułem się zbędny. Na
razie dalej jest asystentką, ale jeśli wszystko się rozkręci, jak powinno, to
za jakiś czas namówię Cynę, abyśmy zrobili z małej młodszego partnera czy coś w
tym stylu. Mówię na nią „mała” (zwykle na własny użytek, choć czasem wyrywa mi
się i przy niej), bo to takie drobne chucherko, pięć minut, które ledwo widać,
ale ma dziewucha taki napęd i tak poukładane w głowie, że sam jej zazdroszczę.
Gdziekolwiek idę z nią coś załatwiać, nie muszę nawet pytać, czy ma wszystkie
dokumenty, informacje i tak dalej. Ona zawsze ma wszystko, co trzeba, i jeszcze
coś na dokładkę.
Gdyby
faceci, z którymi się spotykałem, mieli w jednej dziesiątej tak poukładane w
głowie jak ona, to naprawdę nie miałbym powodów do narzekania na życie
osobiste...
A
meble nam się z Cyną wzięły tak w sumie z niczego, głównie z rzewnego
wspominania tego wielkiego dziadkowego biurka, które parę lat temu w końcu
szlag trafił, gdy sąsiad z góry zalał Cynie pół mieszkania (współczułem
siostrze, ale sąsiadowi współczułem trochę bardziej. Cyna w rozwścieczonej
wersji „naruszyłeś moją przestrzeń osobistą” przedstawia sobą przerażający
widok). W każdym razie z gadania o biurku przeszliśmy na gadanie o starych i
zabytkowych meblach, a z tego, słowo po słowie, wyszedł nam pomysł na firmę. I
cała reszta, wraz z wyborem lokalizacji (choć tu jeszcze swoje zrobił fakt, że
Cyna w Poznaniu czuje się raczej średnio, a ja z upływem lat przywiązałem się
do Szczecina jeszcze mocniej).
Firma
ruszyła zaledwie parę tygodni temu, więc jeszcze boję się powiedzieć głośno, że
dobrze idzie, żeby nie zapeszyć – ale... no, na pewno nie idzie źle.
Zdecydowanie nie idzie źle. Roboty mam wprawdzie pięć razy tyle, co wcześniej,
ale tak wyglądają początki rozkręcania interesu; potem, gdy już się dobrze
wskoczy w rynek i zaskoczy, pewne rzeczy zaczynają działać siłą rozpędu.
Zresztą, nie mam co narzekać. Świetnie się bawię, nadal czuję się o dekadę
młodszy, a do tego nie mogę doczekać zamieszkania z Cyną i przygarnięcia psa.
Brakuje mi tej psiej obecności w domu, psich powitań rano i po powrocie do
domu, psich łapek na widok smakołyków, psiego patrzenia w oczy i pomrukiwania
podczas głaskania futra. Znów weźmiemy psa starszego, dużego, z niewielkimi
szansami na adopcję. Takiego, który – podobnie jak my – chce spokojnie i dobrze
spędzić wiek średni i starość.
Chcemy
dużego psa, więc zamierzamy kupić jakiś domek z ogródkiem – może w tych
domkach-szeregowcach, może pół bliźniaka, może kompletnie samodzielny (moje
marzenie). Najlepiej parter i piętro. I ogród, koniecznie chociaż kawałek
własnego ogrodu, ogródka, trawy, drzew i kwiatów. Pies będzie chodził po
ogrodzie, obszczekiwał przez płot obcych, wylegiwał się na trawie i sikał na
kwiatki. Nie mamy zamiaru zabraniać mu załatwiania się w ogrodzie, niech sobie
zaznacza swój teren i czuje się u siebie.
Po
prostu już mnie nosi, żeby pojechać po psa, pojechać oglądać domy i się
przeprowadzić. Budzić się rano, dostawać psim nosem albo ogonem w twarz, jeść z
Cyną śniadanie w kuchni, iść do pracy, robić w drodze do domu zakupy,
odpoczywać w ogrodzie, przed telewizorem albo we własnym łóżku, wychodzić z
psem, planować wspólne i osobne rozrywki, czasem zaprosić znajomych, czasem
gdzieś się wybrać na krótszą czy dłuższą wycieczkę. Lubię życie rodzinne,
naprawdę lubię. I od pewnego czasu coraz mocniej mi go brakuje – od śmierci
Wikinga chyba szczególnie mocno.
Wprawdzie
trochę mi żal obecnego mieszkania – niemal osiem lat temu przeprowadziłem się z
Lewobrzeża na Prawobrzeże, do Podjuch, do ładnych dwóch pokoi na parterze w
czteropiętrowych szeregowcach, i mimo że dojazd gdziekolwiek (to znaczy do
centrum) zajmuje mi teraz dwa razy więcej czasu, to jednak polubiłem Szczecin
po tej drugiej stronie Odry. Na Prawobrzeżu jest jakoś spokojniej – w każdym
razie to moje wrażenie, może dlatego, że wszystko, co związane z moją firmą,
dzieje się jednak w centrum, to tam mam siedzibę, to tam załatwiam większość
spraw, to tam spotykam się zazwyczaj biznesowo. Powrót do domu to zostawienie
za sobą lewej części Szczecina, pracy, spraw i kontaktów zawodowych; gdy
przejeżdżam przez Basen Górniczy, dojeżdżam do Zdrojów i skręcam na rondzie w
stronę Podjuch, a potem jadę Granitową, mijam zakręt na Krygiera, którym można dojechać
do prowadzącego znów na drugi brzeg mostu Gryfitów – albo gdy właśnie przez
most Gryfitów docieram z Lewobrzeża na Prawobrzeże (bo jeżdżę różnie, w
zależności od tego, jak jest mi akurat wygodnie albo jak mam nastrój) – i gdy
już jadę dalej Granitową, zostawiając za sobą małe boczne uliczki, czuję, że
uchodzi ze mnie sporo napięcia, stresów, obaw. To nieważne, że w domu nadal coś
robię, sprawdzam i wysyłam maile, dzwonię, planuję; ważne, że wyrywam się z tej
„pracującej” części miasta i chowam się w tej „domowej”. Mam wrażenie, że na
Prawobrzeżu jest więcej spokoju, więcej zieleni, więcej przestrzeni. Ale może
to wrażenie wynika właśnie z tego mojego podzielenia Szczecina na część do
pracy i część do odpoczynku...
W
każdym razie będzie mi żal. Ale z drugiej strony – po lewej stronie jest
wygodniej, bo szybciej, bliżej do potrzebnych mnie i Cynie zawodowo miejsc. I
bliżej do różnych punktów kulturalnych, które w ostatnich latach zaniedbałem.
Poszedłbym czasem do teatru, do kina, na jakąś imprezę plenerową – a to jest
raczej po tamtej stronie Odry. Chociaż możliwe też, że słabo szukałem po tej
stronie, bo nie czułem potrzeby. W każdym razie już teraz wiemy, że szukamy
czegoś na Lewobrzeżu, najlepiej na jego peryferiach – może w okolicach
Bezrzecza, tam jest dużo jednorodzinnych domów na sprzedaż. I jest sporo zieleni.
Musi być sporo zieleni, bo tych zielonych terenów w Podjuchach naprawdę będę
żałował.
Będzie
mi też żal z powodu tych wszystkich naszych, moich i Wikinga, miejsc, których
już nie będę oglądał. Ale kto wie, czy dla nowego psa tak nie będzie lepiej?
Zabezpieczy to nas obu przed niebezpieczeństwem ciągłych porównań. Nie chcę i
nie zamierzam oczekiwać od tego nowego psa, że będzie wierną kopią Wikinga, w
ogóle że będzie jego kopią. Nikt nie mógłby być kopią Wikinga, Wiking był
wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, był po prostu sobą. I niech ten nowy pies
też będzie po prostu sobą, wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju innym psem.
Dostanie zabawki Wikinga, ale miski oraz poduchę kupimy nowe. Miski i legowisko
Wikinga oddam do schroniska. Niech służą potrzebującym, bezdomnym psom, może
zapach szczęśliwego psa doda im trochę nadziei (Cyna chyba słusznie twierdzi,
że na stare lata się rozklejam, szczególnie gdy mowa o zwierzętach). Chciałbym,
żeby ten nowy pies nie musiał się na dzień dobry zmagać jeszcze z zapachami
innego psa na teoretycznie swoim miejscu do spania i do jedzenia. A ja nie chcę
za każdym razem myśleć: na posłaniu Wikinga leży ktoś inny, albo: a Wiking na
tej poduszce to się kładł tak i tak, a nie tak a tak. Nie chcę. Chciałbym
pokochać tego nowego futrzaka tak samo mocno, jak Wikinga. I myślę, że będę
umiał. To nie znaczy, że nowy pies wyprze z mojej pamięci poprzedniego – o
Wikingu nie zapomnę, nie mógłbym zapomnieć. Jakiś czas temu wyciągnąłem parę
jego zdjęć z szuflady i powiesiłem na ścianie – tam, gdzie wisiały jeszcze za
jego życia. Znów potrafię na nie patrzeć, bez bólu, z przyjemnością. Pomyślałem
sobie, że gdy tylko nowy pies się pojawi, zrobimy mu z Cyną parę zdjęć i
powiesimy obok tych Wikingowych. Będą wisieć na ścianie razem, obok siebie –
żeby było sprawiedliwie, żeby było fair wobec obu. Wikingowi dałem parę dobrych
lat wspólnego życia. Temu nowemu też postaramy się z Cyną dać możliwie jak
najdłuższe, jak najlepsze „razem”.
W
gruncie rzeczy nie martwię się za bardzo o to moje i Cyny „razem”, choć,
oczywiście, pewne obawy czy niepokoje są. Zawsze się dobrze dogadywaliśmy, te
bardzo bliskie kontakty i wspólne pomieszkiwanie w ostatnich latach trochę nas
na nowo do siebie przyzwyczaiły, oswoiliśmy się nawzajem z przyzwyczajeniami i
dziwactwami drugiej strony. Jeżeli nad czymś się zastanawiam, to głównie nad
tym, jak rozwiążemy w tym wspólnym mieszkaniu kwestię naszych związków z
facetami. Chociaż, na dobrą sprawę, może nawet nie ma o czym mówić? Cyna, jak
sama powtarza, nie ma ochoty na stały, poważny i „na zawsze” związek ani na
zbyt intensywną obecność innych ludzi w jej życiu. A ja... No cóż, ja się chyba
zrobiłem naprawdę drażliwym na każdym punkcie starym kawalerem. Albo po prostu
coraz gorzej znoszę ludzką głupotę, a tej ludzkiej głupoty napotykam w życiu
coraz więcej.
Może
rzeczywiście, jak mi po ostatnim wypadku wytknęła mi Cyna, uganiam się za zbyt
młodymi facetami? Nie, już nie za dwudziestolatkami – obecnie dwudziestoletni
chłopacy wydają mi się po prostu dziećmi; owszem, można popatrzeć i się
pozachwycać, że to takie ładne, zgrabne, szczupłe, młode, świeże, jędrne – ale
jednak nie do łóżka, jedynie do podziwiania z daleka. Na coś bliższego są dla
mnie po prostu za młodzi. Raz czy dwa, parę lat temu, urzeczony tym klimatem
młodości, spróbowałem się z takim dwudziestoparolatkiem przespać; efekt był
bardzo kiepski, bo ciągle nie mogłem się uwolnić od myśli, że dobieram się do
dziecka. Poza tym rozmawiać, szczerze mówiąc, też jakoś nie mieliśmy o czym. To
oczywiście nie jest reguła, na co dzień z dwudziestoparoletnimi ludźmi rozmawia
mi się całkiem dobrze – więc może chodziło raczej o to, że ja sam robiłem sobie
jakąś autocenzurę, na zasadzie „ o tym nie będę z nim gadał, bo wydam się z
zamierzchłej epoki, o tym też nie, bo wyjdę na starego pryka, co się czepia, o
tamtym nie, bo on na pewno tego nie zna, to nie jego czasy, a jak mu zacznę
tłumaczyć, co się działo w latach dziewięćdziesiątych, to mi powie, że jego
wtedy rodzice jeszcze nawet w planach nie mieli” – jednym słowem, to chyba po prostu
ja się nie czuję komfortowo w takim wiekowym rozkładzie sił. Poza tym teraz o
wiele bardziej pociągają mnie faceci między trzydziestką a czterdziestką –
więcej doświadczenia życiowego, więcej poukładania sobie w głowie pewnych spraw
i więcej ustabilizowania emocjonalnego naprawdę przyciąga. Ale co z tego, skoro
i tak co chwila wychodzą jakieś kwiatki?
No
dobrze, może nie co chwila. To ta ostatnia znajomość nastawia mnie na razie tak
zgryźliwie, negatywnie i złośliwie do wszystkich facetów wokół. Ale to była
paranoja, czysta paranoja, taki pokaz bezmyślności, naprawdę. A ze mnie wylazła
wtedy potworna, agresywna wręcz nietolerancja dla ludzkiej głupoty.
Łukasza
poznałem przez Kumpella, jeden z gejowskich portali randkowych. Fajnie się
gadało przez maile, spotkania twarzą w twarz okazały się jeszcze lepsze. Był
dość wysoki, ładnie zbudowany, przystojny, taki jasny szatyn z niebieskimi
oczami i szerokim uśmiechem, miał trzydzieści sześć lat, pracował w biurze
nieruchomości i właśnie zamierzał rzucić palenie, więc ucieszył się, że ja też
(papierosy odstawiłem niemal na dobre w czasach Wikinga, nie chciałem truć psa
tym świństwem, niekiedy tylko popalałem na balkonie albo u znajomych; potem,
gdy zostałem znów sam, wróciłem do palenia, uspokajało mnie to. Teraz ponownie
rzucam – Cyna dalej nie pali i dalej nie znosi zapachu dymu, a nowego psa też
nie zamierzam podtruwać tytoniem, więc motywację mam sporą. I wielki zapas
plastrów antynikotynowych. I dużą kartkę nad biurkiem – zaznaczam na niej każdy
kolejny niepalący dzień, to działa mobilizująco). Łukasz, jak sam mówił, już
się wyszalał i nawygłupiał, teraz szukał czegoś poważniejszego, na dłużej,
najlepiej na stałe. Gdy w pewnym momencie zapytałem, czy nie przeszkadza mu
różnica wieku, stwierdził, że odwrotnie, wydaje mu się, że to oznacza większe
szanse na stworzenie rzeczywiście sensowniejszej relacji; poza tym podbił mnie
oświadczeniem, że nie wyglądam, jakbym przekroczył pięćdziesiątkę, a ta lekka
siwizna, którą i tak trudno dostrzec, tylko mi dodaje uroku (nadal nie łysieję.
Trzymam kciuki za rodzinne geny, tata miał kompletną czuprynę naprawdę długo).
I że, ogólnie, z jego doświadczenia wynika, że z trochę starszymi od niego
facetami jest mu fajniej w łóżku. A w łóżku było nam naprawdę dobrze, Łukasz
nie miał problemów z zamienianiem się miejscami, w kuchni też się
dogadywaliśmy, nie próbował przestawić mi wszystkich naczyń po swojemu,
nawrócić na siłę na wegetarianizm czy weganizm ani obliczać kalorii na moim
talerzu (trafił mi się kiedyś jeden taki, ogarnięty manią zdrowego odżywiania i
co chwila komentujący, ile właśnie kalorii w siebie ładuję. Ponieważ w
ostatnich latach trochę przytyłem i na razie nie wychodzi mi schudnięcie, choć
lekarka straszy mnie, ile może, jeszcze większymi problemami z nadciśnieniem,
jestem nieco drażliwy na punkcie własnej wagi. I naprawdę uwagi w stylu „ale
wiesz, to ma osiemset kalorii, a poza tym wolno się spala, a poza tym to
tłuszcze / węglowodany / białka, a poza tym powinieneś jeść otręby / czerstwy
chleb / trawę, żeby utrzymać optymalną wagę” doprowadzały mnie do szału). Do
tego Łukasz lubił fantastykę, jak ja, stare polskie kino, jak ja, i Queen, jak
ja, więc zapowiadała się bardzo obiecująca znajomość. Lubiliśmy się ze sobą
kochać, lubiliśmy ze sobą rozmawiać, lubiliśmy gdzieś ze sobą wychodzić. I już
myślałem, że spotkałem odpowiedniego dla siebie faceta, z którym kroi się coś
więcej niż tylko fajny seks – gdy nagle z Łukasza wyskoczył skończony idiota,
co z miejsca skreśliło nie tylko wszelkie dalsze plany, ale i obecny etap
znajomości.
Swoją
głupotę, taką koszmarną, bezmyślną, ślepą życiową głupotę Łukasz zaprezentował
na początku września, gdy gdzieś w telewizji czy radiu doleciał nas jakiś
komentarz na temat prezydenta. Skwitowałem to krótkim, mało życzliwym
pomrukiem: „Już się zaczyna cyrk na kółkach”, na co Łukasz spojrzał na mnie ze
zdziwieniem i zapytał, dlaczego.
–
Kolejny prezydent z tej partii, to chyba mówi samo za siebie – odmruknąłem;
jeszcze mnie nic nie uderzyło, ale czerwone światło zapaliło się przy kolejnej
wypowiedzi mojego faceta.
–
No co ty, jest fajny – powiedział Łukasz beztrosko, sięgnął po chleb i
zastrzelił mnie oświadczeniem: – Głosowałem na niego.
Słodziłem
właśnie kawę i z wrażenia rozsypałem cukier na obrus.
–
Przepraszam, co zrobiłeś? – zapytałem z niedowierzaniem. – Zagłosowałeś na
niego?
–
No tak – odpowiedział, najwyraźniej zdziwiony moim zdziwieniem. – A co?
–
Jak to „a co”? – zirytowałem się. – Na człowieka, który na swoim Twitterze
wypisywał bzdury o homoseksualizmie? Rany boskie, Łukasz, dlaczego?
–
A dlaczego nie? – odparł obronnie, trochę zdenerwowany. – A na kogo miałem
głosować, na poprzedniego? Ten jest młodszy, więc uznałem, że będzie lepszy.
–
Bo jest młodszy? – powtórzyłem, oszołomiony. – Ale jakie to ma do cholery
znaczenie, czy jest młodszy, czy starszy, człowieku! Nic ci nie mówi to, z
jakiej jest partii? To nie jest partia, w której się szanuje ludzi
nienormatywnych, ta partia od lat wysyła sygnały „jesteśmy bandą wszystkofobów
i nienawidzimy każdego, kto choć minimalnie odbiega od naszej normy”. Nie
widzisz tego? Na jakim świecie ty żyjesz?
–
Weź się odwal – odburknął Łukasz. – Inni ludzie z branży też na niego
głosowali, czytałeś wypowiedź jednego z warszawskich działaczy LGBT? On jest
przecież też politykiem, więc się zna. A on też tak głosował, bo ten facet jest
młody.
–
To, że ktoś robi coś durnego, nie oznacza, że ty też masz robić – zezłościłem
się. – Jak jakiś działacz LGBT wyskoczy przez okno, to co, ty też wyskoczysz?
–
Ale o co ci w sumie chodzi? – zapytał nagle Łukasz takim tonem, że dotarło do
mnie: on naprawdę nie rozumiał, o co mi chodzi. – Mam prawo głosować, na kogo
chcę.
–
I co, może jeszcze zagłosujesz na nich w październiku?
–
Może – przyznał. – W sumie fajny mają program...
–
Ten fajny program nazywa się kiełbasą wyborczą – uświadomiłem mu. –
Populistyczną kiełbasą wyborczą. Zdajesz sobie sprawę, że jak będą u władzy, to
na przykład na związki partnerskie nie będziemy mieć szans? Albo i gorzej,
nawet na zwykłą równość wobec prawa nie będziemy mieć szans. Myślisz, że jak ktoś
cię pobije na ulicy za orientację, to z nimi u władzy będziesz miał po co iść
do sądu? Prędzej to ciebie zawloką do sądu, że się, pedale, śmiesz pokazywać na
ulicy.
–
Przesadzasz – wymruczał, spoglądając na mnie niepewnie. – Przecież nie mogą
wypinać się na prawo albo interpretować go tak, żeby było po ichniemu, nie?
–
Nie? – powtórzyłem kpiąco. – Nie? To przypomnij sobie, jak wygląda
sprawiedliwość i prawo w ich wydaniu, przypomnij sobie, jak to jest, kiedy ich
posłanka po chamsku wyzywa innego człowieka i nie ponosi za to żadnych
konsekwencji, przypomnij sobie, jak to jest, gdy robią bohaterkę ideową z
jakiegoś dzieciaka, który obraża premiera, bo nie ma pojęcia o historii i o
słowach, których używa. Ty myślisz, że gdyby ta dziewczynka nazwała zdrajcą kogoś
od nich, to daliby ją tak fetować? Od razu pewnie nasłaliby na całą rodzinę
policję, prawników, pozew do sądu za obrazę godności osobistej i zafundowaliby
jej niezły walec psychiczny, z którego by się wygrzebywała przez kolejne lata.
Przypomnij sobie, jak to jest, kiedy sami mówią, że nikt im nie wmówi, że białe
jest białe, przecież to jest zwykła freudowska pomyłka, gdy głośno mówi się to,
co się myśli i co się chce ukryć, ale co samo się niechcący zdradza. I ty
myślisz, że człowiek, na którego głosowałeś, rzeczywiście będzie prezydentem
każdego Polaka, że będzie wszystkich uważał za swoich rodaków? On ci lada
moment pokaże, gdzie ma tych Polaków, którzy nie są tacy jak jego partia.
Myślisz, że na przykład podpisze tę ustawę o uzgodnieniu płci? Ja ci głowę
daję, że nie podpisze, że ją zawetuje, bo ci Polacy, którzy są transseksualni i
którzy chcą zmienić płeć, to dla niego nie są żadni Polacy, bo są inni niż on.
On będzie miał gdzieś problemy osób transseksualnych, to dla niego nie będą w ogóle
ludzie. I ty jako gej też nie będziesz dla niego człowiekiem, dla całej tej
partii nie będziesz człowiekiem. Będą mieli, mają w dupie twoje problemy, a jak
tylko będą mogli, to jeszcze zrobią tak, żebyś w ogóle nie miał żadnych praw do
tych podstawowych rzeczy, do których prawa zostaną tylko dla „prawdziwych”
Polaków. I ty mi tu w twarz mówisz, że głosowałeś i może znów będziesz na
nich głosował?!
Łukasz
wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami, chyba nieźle przestraszony.
–
Remi, uspokój się – powiedział po chwili cicho, prosząco. – Jesteś cały
czerwony, przecież ty masz problemy z ciśnieniem, chcesz dostać jakiegoś ataku
czy coś? Uspokój się, dobra, nie rozmawiamy już o polityce, OK?
Wziąłem
głęboki oddech, wstałem, napiłem się zimnej wody z kranu. Czułem na sobie jego
zaniepokojone spojrzenie. Ale to, że się o mnie martwił, że po chwili zapytał z
troską „Dobrze się czujesz?”, że chciał, żebym się położył i się odprężył – to
wszystko mnie nie ruszyło. Miałem w mieszkaniu skończonego idiotę i nic nie
mogło tego zmienić, nawet troskliwość, czułość i ciepło tego idioty. Miałem w
domu idiotę, z którym za nic w świecie nie chciałem mieć więcej do czynienia.
Dopiłem resztkę wody, odstawiłem szklankę do zlewu i spojrzałem na
patentowanego durnia, który siedział przy moim stole kuchennym.
–
Już mi lepiej – powiedziałem spokojnie. – A teraz bądź tak uprzejmy, spakuj te
rzeczy, które ze sobą wczoraj przywiozłeś, wyjdź z mojego mieszkania i nie
pokazuj mi się więcej na oczy.
Wbił
we mnie tak niebotycznie zdumione spojrzenie, że przez moment aż miałem ochotę
się roześmiać. Wyglądał naprawdę głupkowato.
–
Zrywasz ze mną? – zapytał z niedowierzaniem. – Za co, za to, jak głosowałem?
–
Tak – odpowiedziałem stanowczo. – Zrywam z tobą za to, jak głosowałeś. Zrywam z
tobą za to, jak chcesz głosować. Widzisz, ja naprawdę chciałbym mieć kogoś na
stałe i na poważnie, ale mam pewne minimalne wymagania, na przykład oczekuję,
że mój potencjalny stały facet będzie używał mózgu. A u ciebie spełnienia tego
minimum nie widzę.
Oczywiście
powiedzieliśmy sobie jeszcze trochę mniej i bardziej niemiłych słów, zanim
wyszedł. Trzasnął drzwiami z taką siłą, że do dziś się dziwię, jakim cudem nie
wypadły z zawiasów. Przez parę chwil zastanawiałem się, czy rzeczywiście nie
przesadziłem, ale jakoś nie wydawało mi się, żeby to była przesada. Zadzwoniłem
do Cyny, opowiedziałem jej całą historię i poprosiłem, by oceniła szczerze, czy
jej zdaniem przegiąłem. Cyna tylko zapytała z niedowierzaniem: „Na kogo on
głosował?”, a gdy powtórzyłem, ucięła krótko: „Trzeba go było wywalić przez
okno”. No więc, jak stwierdziłem, nie przesadziłem. Za to zacząłem się poważnie
bać nadchodzących wyborów. Jeśli będzie więcej takich niemyślących,
nieanalizujących, niewidzących niebezpieczeństwa egzemplarzy, to pod koniec
października obudzimy się w czymś pomiędzy „Rokiem 1984” Orwella a europejską
parodią demokratycznego kraju. Cała Europa będzie miała niezły ubaw, a my
będziemy się cofać w postępie cywilizacyjnym, mentalnym i prawnym. Wyrzuciłem
to w telefon niemal jednym tchem, szczerze przerażony tą myślą. Cyna wysłuchała
mojego czarnowidztwa, pocieszyła, że na pewno nie będzie tak źle (ale nie
brzmiała zbyt przekonująco, przynajmniej dla mnie), zapewniła, że po prostu
akurat trafiłem na jeden taki wybitnie głupi (choć nieźle się z początku
maskujący) egzemplarz, a potem, może żeby zmienić nieprzyjemny temat, uraczyła
mnie słowami: „A weź ty się zacznij umawiać wreszcie z facetami w twoim
wieku!”. Zacząłem jej więc tłumaczyć, że faceci w moim wieku mnie nie interesują,
że – poza okresem licealnym – nigdy mnie nie pociągali faceci w moim wieku,
zawsze wolałem młodszych, od któregoś momentu takich rzeczywiście sporo
młodszych. Obecnie faceci w moim wieku nie pociągają mnie do sześcianu –
zresztą, kogo pociągają faceci w moim wieku, próbowałem się użalić, ale mnie
pogoniła uwagą, że jakoś sobie mimo wszystko radzę w wynajdywaniu takich,
których facet w moim wieku pociąga, no i mam efekty. I jakbym zaczął się
spotykać z kimś czterdziesto- czy pięćdziesięcioparoletnim, to może bym uniknął
takich niespodzianek z serii „nie używam mózgu i głosuję na wszystkofobów,
którzy chętnie by mnie powiesili na drzewie!”. Ale co ja poradzę na to, że choć
z mężczyznami mniej więcej w moim wieku fajnie mi się gada, to żadna chemia,
żadne seksualne napięcie się nie pojawia? Nie i już. Nie przeskoczę tego, na
siłę też nie będę się w nic ładował.
Na
dobrą sprawę obecnie jestem już tymi historiami męsko-męskimi zmęczony.
Skasowałem konta na gejowskich portalach randkowych. Na Queerze zostawiłem
konto tylko po to, by czytać artykuły, choć też tam rzadko zaglądam. Wycofałem
się z paru stron na Facebooku. Nie szukam, nie umawiam się, nie spotykam. Wolę
się skupić na tym, co pewne, konkretne i sensowne – na nowej firmie, na
zamieszkaniu z siostrą, na adopcji psa, na ułożeniu naszej trójce wspólnego
życia. Jeżeli gdzieś po drodze trafi się jakiś facet, z którym zacznie coś
wychodzić, to OK – jeśli nie, to trudno. Ale jeśli się zacznie kroić coś
poważniejszego, to on będzie się musiał dopasować do mojej sytuacji rodzinnej,
ja na pewno nie rzucę nagle w diabły siostry i psa, bo się fajna para spodni
pojawiła.
No
i tak, koniec końców, poszedłem teraz na te Wektory Ruchu, na które mieliśmy
iść razem, sam. Trochę, żeby się odprężyć po cyrku z Łukaszem, trochę, by się
przewietrzyć, trochę, by jednak nie wpadać w schemat „nie mam faceta – nie
wychodzę z domu”. Poza tym naprawdę byłem ciekaw, jak to będzie wyglądało, bo
zapowiedź w „Kurierze”, chociaż krótka i mało treściwa, zainteresowała mnie.
Pokazy
odbywały się za budynkiem Muzeum Narodowego i Teatru Współczesnego, na placu
Mickiewicza. Niestety, ten weekend okazał się średnio przyjazny dla imprez
plenerowych; wprawdzie przez część soboty pogoda była ładna, ale po południu
jak lunęło, tak wymiotło dużą część publiczności. Kręciłem się tam od południa,
wędrując między placem Mickiewicza a Wałami Chrobrego, na których z kolei
zorganizowano Kiermasz Ogrodniczy (który mnie nie interesował) i coś w stylu
jarmarku o śmiesznej nazwie „Wałówka z przysmakami” (który mnie bardzo
zainteresował). Zrobiła się z tego ostra konkurencja dla Wektorów, bo większość
ludzi kierowała się jednak na Wały, by obejrzeć stoiska, coś kupić, coś zjeść i
wypić. Ja wędrowałem: trochę pokazu, trochę jarmarku, coś do przegryzienia, coś
do obejrzenia, jakieś fajne mięso, piwo czy drobiazgi do kupienia, jakaś ulotka
do wzięcia. Tuż przed siedemnastą miał być występ szkoły tańca brzucha, więc
przebiłem się znów z jarmarku na plac, pod parasolem, bo właśnie lało
parszywie; nigdy nie widziałem tańca brzucha i zwyczajnie chciałem zobaczyć,
jak to wygląda na żywo.
Śmieszna
sprawa, gdy tylko dziewczyny zaczęły tańczyć, przejaśniło się. Ludzi było
niewielu, w tym chyba koleżanki występujących, bo parę pań podtańcowywało,
całkiem sprawnie, na trawie. Występ oglądało się bardzo dobrze – pod pewnym
względem wręcz mnie urzekł, bo większość tańczących to były kobiety nieźle po
czterdziestce i pięćdziesiątce. Od razu poczułem do nich sympatię, o wiele
większą niż do gromady wdzięczących się wcześniej dwudziestolatek i
dwudziestolatków z innych szkół. To było takie... po prostu odświeżające,
kolejny sygnał „mam -dziesiąt lat i dalej cieszę się życiem, i mam w
nosie, że według kogoś mogę być na to za stara”. I ogromnie mi się spodobała
prowadząca – wprawdzie jedna z najmłodszych w grupie, chyba tak koło
trzydziestki, średniego wzrostu, nieco przy kości, śniada, z długimi, czarnymi
włosami, o trochę cygańskim czy tureckim typie urody, w każdym razie tak mi się
skojarzyła. Ciągle coś krzyczała do reszty, chyba podpowiadała im kolejne
kroki, zapowiadała następne tańce, zachęcała do braw, była cały czas
uśmiechnięta, wyraźnie w swoim żywiole, wyraźnie charyzmatyczna. Więc stałem w
tej niewielkiej gromadzie widzów, klaskałem z całych sił i z przyjemnością
patrzyłem na to, jak one się dobrze bawią – jedne chudsze, drugie grubsze,
jedne młodsze, drugie starsze, wszystkie poprzebierane w kolorowe, egzotyczne
stroje, z ciałami odbiegającymi od obowiązujących „cosmowzorców”, jak to
zgryźliwie nazywała Cyna (też trochę odbiegająca), z uśmiechami na twarzach, ze
zwykłą radością, że robią coś fajnego, co lubią. Pstryknąłem im nawet kilka
zdjęć, chciałem potem pokazać Cynie. Po występie dziewczyny (były tak ujmujące
w swojej radości, że nie mogłem myśleć o nich inaczej niż „dziewczyny”, takie
dziewczyny pięćdziesiąt plus, wesołe i odważne) roznosiły ulotki szkoły, więc
wziąłem jedną, bo przyszło mi do głowy, że może moja siostra też się będzie
chciała zapisać. Sama mówiła, że joga już jej się znudziła, biegać nie znosi,
zwykła gimnastyka też jej się przejadła i zamierza się rozejrzeć za jakąś
bardziej rozrywkową formą ruchu. No to miałem dla niej propozycję.
Potem
jeszcze posłuchałem gry na bębnach (dziewczyny od tańca brzucha potańczyły na
trawie do kilku melodii, ku wyraźnemu zadowoleniu bębniarzy), a potem poszedłem
znów na jarmark. Ludzi było już mniej, więc mogłem się spokojniej porozglądać
po stoiskach, miałem ochotę dokupić trochę więcej serów i suszonych owoców,
poza tym w ogóle lubiłem Wały, a że się wypogodziło, miałem ochotę jeszcze się
tam pokręcić. Właśnie odebrałem od sprzedawcy wielką torbę z węgierskimi
kołaczami (były tak dobre, że te kupione wcześniej pożarłem co do ostatniego
okruszka), przeszedłem kilka kroków w stronę Teatru Współczesnego, by znaleźć
kolejny ciekawy stragan – i wtedy go zobaczyłem.
Stał
w kolejce przy stoisku z słodyczami; nie zwracał uwagi na ludzi wokół siebie,
spoglądał tylko chwilami w kierunku Odry, a chwilami na zegarek. Kolejka była
spora, głównie rodzice z dzieciakami, i on, tkwiący pomiędzy kilku- i
kilkunastolatkami, wydawał się zabawnie z zupełnie innej bajki.
W
pierwszej chwili nie uwierzyłem, że go widzę, że to naprawdę on. Podszedłem
bliżej, trochę z boku, żeby mnie nie zauważył. Przyjrzałem się uważnie. No nie,
nie było żadnych wątpliwości, to był on.
Andrzej.
Andrzej Weredecki. Po piętnastu latach spotkany na szczecińskim jarmarku,
przyłapany na staniu w kolejce po słodycze. Przypomniały mi się naraz te
wszystkie czekolady, które w czasie naszego związku pożerał, i nie mogłem opanować
uśmiechu. Podszedłem jeszcze trochę, ustawiłem się tak, by nie mógł mnie
zobaczyć, i przyglądałem mu się dłuższą chwilę.
Zmienił
się. A jednocześnie w zasadzie się nie zmienił.
Zmienił
się, no jasne. Minęło piętnaście lat; te wszystkie elementy „jeszcze chłopak”,
to pogranicze „dziewiętnaście-zaraz-dwadzieścia”, ten urok świeżej, ledwo
rozpoczętej młodej dorosłości – to wszystko zniknęło. Miał ostrzejsze rysy, w
ogóle dość ostre, i lekką bruzdę pomiędzy brwiami, widoczną, gdy je marszczył,
jak teraz, szarpnięty za rękę przez jakieś dziecko (na które popatrzył niczym
na ufoludka i spokojnym, stanowczym gestem od siebie odsunął, tak jak odsuwa
się przeszkadzające w wędrówce gałęzie drzew, bez agresji, ale i bezosobowo).
Wyraz jego twarzy trudno nawet było nazwać niesympatycznym, to było po prostu
coś głęboko obojętnego na to, co wokół, i jakby nieco wzgardliwego, a może po
prostu ta obojętność wydawała się wzgardliwa? Był szczupły, miał na sobie
czarne (i oczywiście zaprasowane, z kantem) dżinsy, jasną koszulę i ciemną,
sportową marynarkę. I aktówkę w ręku. Spojrzałem w dół. Eleganckie buty.
Żadnych glanów. Trochę szkoda, w glanach wydawał mi się zawsze taki młody,
nastoletnio zbuntowany i swojski. Ale to było piętnaście lat temu, upomniałem
się, teraz nie było w nim nic młodego, nastoletnio zbuntowanego, swojskiego.
Choć nie, to ostatnie nie – było coś swojskiego w tym jego uniesieniu głowy,
mocno wyprostowanych plecach, jasnej cerze, wyrazistych czarnych brwiach,
wąskich ustach, dłoni strzepującej z rękawa jakieś pyłki. I właśnie dlatego, po
pierwszym wrażeniu, że się zmienił, odniosłem nagle wrażenie, że w zasadzie się
nie zmienił.
Było
widać po nim te piętnaście lat? Owszem, było. Mniej niż po mnie – bo on
dojrzał, a nie się postarzał, teraz był dorosłym mężczyzną, nie facetem w
średnim wieku. I bardziej niż po mnie – bo ja z wieku dojrzałego przeszedłem w
ten okres „przejrzewający”, a on wyszedł z młodości, z tej ledwie rozpoczętej dwudziestki,
w połowę trzydziestki, w sam środek dorosłości. Wyglądał poważniej, ostrzej –
to słowo cały czas chodziło mi po głowie – wydawał się bardziej pewny siebie,
bardziej „zakotwiczony w sobie”, taki jakby... mocno w siebie wrośnięty. Jakby
znalazł doskonały grunt i stał teraz na obu nogach mocno, pewnie, stanowczo, z
poczuciem bezpieczeństwa, pełni i własnego miejsca. I jakby... jakby się
zdecydowanie, choć nawet nie jakoś ostentacyjnie, dystansował od ludzi wokół;
nie od ludzi na jarmarku, tylko po prostu od ludzi jako ludzi. Takie wrażenie
dopadło mnie w pewnym momencie, sam nie wiem dobrze, w którym i dlaczego, ale
jakby dopełniło mi jego obraz „piętnaście lat później”.
Był
przystojny, wciąż tak diabelnie, dość ostro (to określenie naprawdę nie dawało
mi spokoju) przystojny – w taki sposób, że człowiek patrzył na niego z
przyjemnością, a nawet zachwytem, bo wrażenia estetyczne były świetne,
jednocześnie zaś – z obawą, a nawet pewną niechęcią czy wahaniem, bo pojawiał
się niepokój, że można się skaleczyć. Kiedyś, te piętnaście lat temu,
zastanawiałem się nieraz, czy z wiekiem złagodnieje. Teraz widziałem, że nie
było śladu po jakiejkolwiek łagodności, po starciu kantów, po otwarciu na
ludzi. No dobrze, zgoda, nie za wiele mogłem powiedzieć po kilkuminutowej
obserwacji na środku ulicy, ale coś w jego twarzy pozostało dokładnie takie
samo jak kiedyś, a może nawet się pogłębiło. Chyba nawet zdecydowanie się
pogłębiło. Ten dystans, ta wyniosłość, ta obojętność – odnalazłem wszystko w co
najmniej równie dobrym, jeśli nie lepszym, stanie.
Ale
jednocześnie miałem wrażenie, że widzę pewną zmianę, że pewnej rzeczy brakuje.
Napięcia. Tego młodzieńczego napięcia, które było w nim niegdyś obecne,
dostrzegalne, wyczuwalne, napięcia wynikającego z obawy, że jeszcze nie jest
dość dobry, napięcia wynikającego ze starań, by być jak najlepszym i jak
najdokładniej to wszystkim pokazać, napięcia wynikającego z wciąż jeszcze
niespełnionego i czekającego z wielką niecierpliwością na spełnienie
pragnienia, by realizować te uczelniane, zawodowe, życiowe marzenia. Napięcia,
które z jednej strony kazało mu ciężko harować nad recenzją książki, a z
drugiej zbywać udawanym lekceważeniem własne osiągnięcie, by nie zdradzić się z
tym, jak bardzo mu na tym zależało – i może jeszcze z tym, jak bardzo się
obawiał, że jednak nie podoła, nie okaże się dość dobry, nie udźwignie ciężaru
podjętego zobowiązania. Przypomniałem sobie jego zakłopotany wyraz twarzy, gdy
mu wtedy wytknąłem: „Przecież widziałem, jak wyłaziłeś ze skóry, by napisać ten
tekst jak najlepiej, by ci go opublikowali” – przypomniałem sobie minę, jaką
wtedy zrobił, jakby się przyłapało go na czymś wstydliwym. Na słabości, o. Bo
to widocznie była dla niego słabość, to, że tak mu zależało – a może raczej to,
że tym, jak mu zależało, zdradzał to, jak bardzo się obawiał, że poniesie
porażkę.
Teraz,
gdy patrzyłem na niego, jak stoi w tej kolejce, zupełnie nieporuszony stadem
dzieciaków i rodziców, tłumem na ulicy i hałasem wokół, dochodziłem do wniosku,
że już tego napięcia nie znajduję. Zamiast tego znajdowałem coś w rodzaju
spokoju, pewności, takiego „jestem na swoim miejscu – wreszcie”. Nie umiałbym
tego uzasadnić, gdyby ktoś mnie zapytał, skąd mi się wzięły te wrażenia, skąd
mi się wzięły te skojarzenia – po prostu dopadło mnie to wszystko, przeszło mi
przez głowę, gdy patrzyłem na jego twarz, na jego sylwetkę, na jego ruchy,
gesty, spojrzenia. Wydał mi się człowiekiem, który w ciągu minionych piętnastu
lat uchwycił za pysk takie życie, o jakim marzył, i trzymał je teraz w żelaznym
uścisku, gotów prędzej skręcić mu kark, niż wypuścić z rąk.
Przez
to ostatnie stwierdzenie znów pomyślałem: nie ma w nim łagodności. Nie ma w nim
łagodności dla innych ludzi. I chyba nie ma w nim łagodności dla siebie. Nigdy
nie było. Brak łagodności dla ludzi był dużym problemem, ale brak łagodności
dla siebie mógł być większym. Bo owszem, to, że wymagał od siebie dużo, bardzo
dużo, wymagał od siebie maksimum, jeśli chodzi o wiedzę, fachowość,
merytoryczność – to świetnie. Ale to, że nie miał dla siebie taryfy ulgowej,
oznaczało też, że nie dopuszczał do siebie myśli „schrzaniłem, źle zrobiłem,
pomyliłem się – jestem tylko człowiekiem i nie zawsze mogę mieć rację, trudno,
trzeba naprawić, trzeba zacząć robić inaczej, trzeba się pokajać”. Już wtedy,
już te piętnaście lat temu, ta mieszanka wydawała mi się trochę niepokojąca i
niebezpieczna – może nawet bardziej dla niego niż dla innych. Jak mogła
wyglądać po piętnastu latach dalszego życia? Podejrzewałem, że prawdopodobnie
gorzej. I tylko miałem taką cichą, bezinteresowną nadzieję, że on ma gdzieś
jakieś wentyle, jakieś momenty, gdy sobie pozwala na słabość, jakieś obszary, w
których potrafi stwierdzić „nie wyrabiam, trudno, odpuszczam, też mam prawo do
niedoskonałości”. Miałem taką nadzieję, tak jak miałem nadzieję, że jednak ma
jakichś ludzi wokół siebie. Takich codziennych i takich wyjątkowych, przy
których chce i umie być bardziej... zwyczajny, ludzki, słaby. Miałem taką
nadzieję, ale nie do końca wierzyłem, że ta nadzieja ma jakieś mocniejsze
podstawy.
I
nagle mi się przypomniało, jak niekiedy w czasie seksu, gdy już był bardzo
blisko orgazmu, pochylał głowę, opierał się czołem o moje ramię, oddychał
głęboko, wypuszczał z ust powietrze z cichym jękiem, jakby trochę wbrew samemu
sobie zdradzając, jak było mu dobrze, i jak potem opadał na mnie ciężko i
chwilę leżał bez ruchu, z ustami przy mojej szyi albo palcami wolnej dłoni
przesuwającymi się po moich obojczykach, włosach, plecach. To było w tym
okresie, gdy już się nauczył czułości, gdy padły z mojej strony konkretne
słowa, gdy ta relacja nabrała głębi; to było coś, czego nawet w śladowych
ilościach nie dawało się znaleźć na samym początku naszej znajomości, gdy
przychodził, przelatywał i wychodził, skupiony głównie na sobie, ograniczający
każdy potencjalnie cieplejszy gest do niezbędnego minimum, zachowujący swoją
satysfakcję tylko i wyłącznie dla siebie; to było takie przyznanie się do
słabości, do tego, że jest jak inni ludzie, seks go wybija z postawy „być ponad
wszystkich i wszystko”, orgazm wywołuje w nim wielkie odprężenie i banalne
zadowolenie, a fizyczna i emocjonalna bliskość drugiego człowieka sprawia mu
najzwyklejszą w świecie przyjemność. Przecież na samym początku, gdy
zaczynaliśmy ze sobą sypiać, nie było dla niego miejsca na długą grę wstępną,
na czułość w trakcie, na humor, rozmowę i „niepragmatyczne”, bo nieprowadzące
bezpośrednio do (kolejnego) orgazmu, pieszczoty po wszystkim. Na początku tego
nie było, na początku tego nie potrzebował, wydawał się nie potrzebować. Potem
zaczął to przyjmować, jakby trochę ze zdziwieniem, niedowierzaniem i
zakłopotaniem, że jednak może tego potrzebować, może mieć na to ochotę, może mu
to sprawiać przyjemność. A później sam nauczył się to dawać, choć zwykle w dość
powściągliwy sposób, jakby nie chciał się do końca przyznać, że się całkiem
dobrze czuje z tym, co traktował jako słabość.
Ale
jednak na tę słabość sobie pozwalał. Już wtedy. Więc była nadzieja, były
podstawy do tego, bym mógł mieć nadzieję, bym mógł przypuszczać, że i teraz
jakoś sobie jednak na te chwile słabości pozwala. Życzyłem mu, żeby ktoś go
wręcz zmuszał do przyznawania się do tej słabości i pozwalania sobie na nią,
żeby ktoś mu wręcz na siłę kazał czasem skorzystać z zaworów bezpieczeństwa czy
psychicznych wentylów, bez których człowiek przecież by zwariował.
Andrzej
kupił jakieś słodycze – nie wiedziałem, co dokładnie, bo patrzyłem tylko na
niego, dopiero w ostatniej chwili dostrzegłem dużą torbę, którą odebrał z rąk
sprzedawcy. Obrócił się i ruszył przed siebie; w jednej ręce trzymał tę torbę i
aktówkę, drugą wsadził do kieszeni spodni – tylko jeszcze najpierw spojrzał na
zegarek. Ja też spojrzałem, bo przez moment naszło mnie pytanie, czy to nie ten
zegarek, który mu podarowałem. Ale nie, to nie był ten, to był jakiś inny – już
jakiś inny, przecież minęło piętnaście lat, nawet bardzo dobry zegarek po
piętnastu latach może się zużyć, zepsuć, zniszczyć, a nawet zwyczajnie zgubić
czy znudzić. To nie był ten zegarek, to był jakiś inny – wiedziałem, widziałem
to, bo Andrzej przeszedł blisko mnie, zaledwie parę metrów nas dzieliło, gdy
mnie mijał, i przez chwilę czekałem w jakimś dziwnym, nieco nierealnym
napięciu, spodziewając się, że spojrzy w moją stronę, że mnie pozna, że się
zatrzyma, że... – no właśnie, i co „że” dalej?
Nie
spojrzał, nie poznał, nie zatrzymał się. Przeszedł kawałek, minął Teatr
Współczesny, skręcił w prawo, w ulicę Zygmunta Starego, i po chwili zniknął mi
z oczu. Podejrzewałem, że – jeśli przyjechał samochodem – zaparkował gdzieś za
teatrem, przy Akademii Morskiej albo w pobliżu placu Mickiewicza. No właśnie,
ciekawe, czy ma samochód, przeszło mi nagle na myśl. I czy był na Wektorach. I
czy mieszka gdzieś tu w okolicy.
Pokręciłem
się jeszcze przez parę minut po jarmarku i po Wałach, by zebrać myśli,
uporządkować wrażenia i trochę się uspokoić. To spotkanie dość mocno mnie
ruszyło – po części po prostu dlatego, że nagle stanąłem twarzą w twarz z
jakimś ważnym elementem mojej przeszłości, a po części dlatego, że spotkania ze
znanymi i bliskimi kiedyś ludźmi wybijają mnie obecnie z pewnego rytmu i trochę
burzą spokój, prowokują do robienia przeglądu minionych wspomnień,
podjętych niegdyś decyzji, dawnych doświadczeń. Mam chwilami wrażenie, że to
taka potrzeba robienia sobie „rachunku sumienia”, choć nie lubię wszelkich
kościelnych, a zwłaszcza katolickich skojarzeń, więc wolę raczej mówić o
„przeglądzie życiowym”, to też trochę inaczej ustawia sprawę, sugeruje nie tyle
jakieś kajanie się czy podobne, ile uważne, szczere i krytyczne
przyjrzenie się temu, co, jak i po co się kiedyś zrobiło. Więc spacerowałem po
Wałach i robiłem wstępny przegląd życiowy związany z Andrzejem.
Bo
po części to spotkanie ruszyło mnie jeszcze przez to, że spotkałem właśnie
Andrzeja. Andrzeja, którego nadal nie w pełni rozumiałem. O którym nadal
myślałem z mieszaniną sentymentu, irytacji i niepokoju. Z którym wprawdzie
zamknąłem wszystkie swoje sprawy, ale w niezbyt satysfakcjonujący sposób. I
którego po prostu zwyczajnie miło, ciekawie, dobrze było zobaczyć po latach – w
świetnej, jak się wydawało, kondycji, i fizycznej, i psychicznej.
No
dobrze, żeby być szczerym: i Andrzeja, który bardzo mi się w swojej
trzydziestopięcioletniej wersji podobał. Obecnie to jest ten wiek, który mi u
potencjalnych partnerów odpowiadał. Nie znaczy to, że zacząłem myśleć o jakiejś
powtórce z przeszłości – nie jestem zwolennikiem odgrzewania starych dań, zresztą
to w ogóle byłaby śmieszna i wręcz patetyczno-romansidłowo-kiczowata koncepcja,
„spotkali się przypadkiem po piętnastu latach i wybuchła między nimi wielka
miłość, i znów się zeszli, i żyli długo i szczęśliwie”. Ale tak zwyczajnie
Andrzej mi się spodobał jako trzydziestopięciolatek. Pomyślałem nawet z
rozbawieniem, że obecnie z Andrzejem dwudziestoletnim nie wytrzymałbym w jednym
pokoju pięciu minut, albo wykopałbym go za drzwi, albo przełożył przez kolano,
prał i tylko patrzył, czy mu to zarozumiałe dupsko równo puchnie. Tylko że
zaraz po tej myśli przypomniałem sobie dwudziestoletniego Andrzeja, moje
dziesięć miesięcy z nim i dałem spokój z ironiczno-dystansującymi komentarzami.
Wytrzymałbym czy nie wytrzymał obecnie – wtedy go kochałem. I to było ważne,
dla mnie, ten element mojej przeszłości. A teraz? Przecież ze sobą
czterdziestoletnim też bym pewnie teraz nie wytrzymał. Pewnie też bym przełożył
się przez kolano i spuścił sobie niezłe lanie, tak na poprawę myślenia. Nie
mówiąc już o tym, że w gruncie rzeczy byłem przeciwnikiem i bicia jako metody
wychowawczej, i przemocy fizycznej jako sposobu rozwiązywania problemów, więc
całe moje dywagowanie o spuszczaniu lania było zwykłym marudzeniem starego
dziada, który chciał się jakoś zdystansować do własnych wzruszeń.
Bo
trochę mnie to i wzruszyło. Głównie przez uświadomienie sobie (nie pierwszy
zresztą raz), że jakieś elementy własnej przeszłości nadal potrafię tak mocno
odczuwać, nadal potrafię przypomnieć sobie różne dawne uczucia, nadal jestem w
stanie zrozumieć, co i dlaczego było dla mnie kiedyś tak ważne. W takich
chwilach dochodziłem do wniosku, że nie jestem jeszcze wcale taki stary i że
jest we mnie jeszcze sporo młodego, emocjonalnego, nawet momentami nieco
egzaltowanego faceta, jakim kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu byłem. I to
działało pocieszająco – uspokajająco – i odmładzająco.
Umiałem
się wzruszyć i przejąć na widok dawnego kochanka, naprawdę jeszcze się tak
mocno nie postarzałem psychicznie. To była wspaniała świadomość.
Znów
trochę zaczęło padać, więc wróciłem w końcu do domu. Zjadłem część zakupionych
rzeczy, posiedziałem z książką na kanapie, wrzuciłem ciuchy do prania,
zadzwoniłem do Cyny i zapytałem, jak ci nowi potencjalni nabywcy, którzy mieli
oglądać dziś mieszkanie, czy są jakieś szanse, że kupią. Była całkiem dobrej
myśli, podobała im się lokalizacja, budynek, samo mieszkanie, tylko cenę
chcieliby negocjować, jeśli się zdecydują. Ale jeszcze mają kilka adresów do
obejrzenia, więc dopiero za parę dni będzie wiadomo coś konkretniejszego.
Miałem nadzieję, że się zdecydują, ta defilada oglądających i jednak
niekupujących klientów biur nieruchomości ciągnęła się już jakiś czas, a ja
coraz bardziej chciałem wreszcie zamieszkać z Cyną. I tęskniło mi się do psa,
który pochrapywałby mi w nocy przy łóżku, a rano tańczył radośnie wokół nóg.
Nie
powiedziałem Cynie o spotkaniu na Wałach. Wspomniałem o Wektorach, o szkole
tańca brzucha – zainteresowało ją to, kazała mi dobrze schować ulotkę, by po
przyjeździe wiedziała, gdzie się zgłosić – o jarmarku, o pogodzie, o tym, co
kupiłem. Ale o Andrzeju nie. To było moje, tak bardzo, głęboko i intymnie moje,
nie potrafiłbym o tym powiedzieć. Andrzej należał do mojej przeszłości, do
moich uczuć, do moich spełnionych i niespełnionych marzeń. Cyna by nie zrozumiała.
Kocha mnie, umie popatrzeć z mojego punktu widzenia, moje sprawy są dla niej
ważne – ale jednak istnieją pewne granice rozumienia jednego człowieka przez
drugiego, pewne granice empatii, pewne granice... wejścia w cudzą skórę,
psychikę, emocje. Ja nie potrafiłbym zrozumieć, zobaczyć, poczuć tak w pełni i
prawdziwie niektórych jej spraw; ona nie potrafiłaby tak zrozumieć, zobaczyć,
poczuć niektórych moich spraw. Andrzej właśnie był taką sprawą, której nie
mogłaby w pełni pojąć. Andrzej był sprawą ogromnie mocno we mnie osadzoną,
ważną, intymną – i zwyczajnie nie chciałem się tym dzielić. Nie chciałem też
spłycać – bo powiedziane na głos innej osobie, zdarzenie to wyglądałoby tak:
zobaczyłem na mieście mojego dawnego faceta. Zobaczyłem na Wałach, jak kupuje
słodycze. Zobaczyłem na jarmarku, jak idzie ulicą z papierową reklamówką i
czarną aktówką w dłoni. Zobaczyłem faceta, z którym kiedyś byłem, no i co? No i
nic. No właśnie.
A
to nie było nic. Tylko że nie umiałbym tego nikomu wytłumaczyć. Są takie sprawy,
zdarzenia, uczucia, które samemu rozumie się doskonale,
po trosze właśnie dlatego, że nie trzeba ich werbalizować, w ogóle
albo w części, i zna się świetnie cały kontekst, w którym te sprawy, zdarzenia,
uczucia są osadzone. I dlatego gdy się je komuś opowiada, gdy się je
werbalizuje, gdy się je tłumaczy – robi się krzywdę. Robi się krzywdę tym
sprawom, zdarzeniom, uczuciom, bo się je spłyca, wpycha w ramy próbujących
jakoś ujednoznacznić opowieść słów, wyrywa choćby po trochu z kontekstu. Robi
się krzywdę sobie, bo odrywa się od siebie, wyrywa się z siebie coś intymnego i
daje się to oglądać, osądzać, omawiać innym ludziom. I robi się krzywdę też tym
innym ludziom, bo oczekuje się od nich takiego kompletnego, podobnego do
własnego zrozumienia – i czuje się żal, złość lub urazę, gdy ci inni ludzie
okazują się niezdolni do zrozumienia tak, jak my rozumiemy.
I
dlatego nie powiedziałem Cynie o spotkaniu Andrzeja na Wałach. I nie powiem.
Nie teraz. Może kiedyś, później, za jakiś czas, gdy to wszystko zblaknie,
stanie się jednym z wielu momentów zetknięcia się z własną przeszłością, samo
wejdzie w tę przeszłość. Może wtedy jej powiem, trochę na zasadzie opowiadania
baśni albo wspominania odległych wydarzeń: „A wiesz, dawno, dawno temu, pewnego
deszczowego dnia, gdy mimo niesprzyjającej pogody na miejskim jarmarku kręciły
się masy ludzi, a ja z wielkim kołaczem przeciskałem się powoli przez tłum,
spotkałem pewnego człowieka, który kiedyś był dla mnie bardzo ważny...”. Może
wtedy jej to opowiem, tymi, podobnymi lub innymi słowami. A może nie. Nie wiem.
Wiem jedynie, że teraz nie powiem nic, że teraz zostawię to tylko i wyłącznie
dla siebie. Bo to jest moje i na razie chcę, by pozostało wyłącznie moje.
Zamierzałem
iść na Wektory tylko w sobotę, ale po tym spotkaniu poszedłem i dziś. Też koło
południa. Nie, nie chodzi o to, że chciałbym znów spotkać Andrzeja – nie liczę
na to i chyba nawet nie mam na to ochoty, trochę się boję, że sobą trzydziestopięcioletnim
mógłby mi popsuć któreś dobre wspomnienia o sobie dwudziestoletnim. No i w
gruncie rzeczy – co mielibyśmy sobie powiedzieć? Cześć, jak leci, co u ciebie,
masz kogoś, mam / nie mam, pracuję, mieszkam, żyję, płacę rachunki, chodzę do
kina? Same banały, które nie są mi potrzebne. Jemu pewnie też nie. Nie, tak
naprawdę nie chciałbym go znów spotkać, a już na pewno nie chciałbym z nim
rozmawiać. Chyba...
Bo
od wczoraj dopadała mnie chwilami taka wizja: jednak znów się spotykamy, on
mnie też dostrzega. Witamy się. Możliwie mało banałów do wymiany. Stajemy
gdzieś z boku, wspólnie zapalamy papierosy (czy on nadal pali? Czy może, jak
ja, próbuje rzucić? A może rzucił kompletnie? Wszystko mógł zrobić przez te
piętnaście lat). I rozmawiamy. O tym, co było. O tym, czego nie było. O tym, co
jest i czego nie ma. Rozmawiamy, długo, spokojnie, bez złośliwości (czy on
nadal jest taki złośliwy?). Rozmawiamy, tak po koleżeńsku, nawet po
przyjacielsku (czy on nadal jest takim mizantropem i „niepotrzebujoludziem”?).
Może nawet szczerzej, o te piętnaście lat szczerzej niż kiedyś (czy on nadal
nie rozumie, czego wtedy od niego chciałem?). Rozmawiamy. A potem się żegnamy.
Może nawet wymieniamy telefonami, może decydujemy znów spotkać, może po porostu
podajemy sobie ręce na do widzenia i wcale nie zamierzamy się więcej widzieć. I
odchodzimy, każdy w swoją stronę. I tyle.
I
naprawdę tyle. Niczego od niego nie chcę, niczego nie potrzebuję, po prostu
chwilami dopadała mnie myśl, że nawet fajnie byłoby chwilę pogadać. Bo z nim
się dobrze gadało, gdy już wychodził ze swojego „jestem naj na świecie” i miał
ochotę na rozmowę.
Mój
obecny spacer po Wałach nie jest więc poszukiwaniem Andrzeja – nie tak naprawdę
(nie jestem nawet pewien, czy teraz na jego widok nie przeszedłbym na drugą
stronę ulicy, żeby jednak uniknąć spotkania. Konfrontacja z własną przeszłością
częściej bywa rozczarowująca niż urzekająca). Nie szukam go. Szukam śladów po
nim. I nie na Wałach, tylko we własnej głowie. Po prostu tutaj, między Teatrem
Współczesnym i Muzeum Narodowym, restauracjami i pubami, fontanną, cumującymi
przy bulwarze Chrobrego statkach, w tym Ładodze, na którą planuję zabrać znów
Cynę zaraz po jej przyjeździe – pomiędzy tym wszystkim łatwiej mi zebrać myśli,
te dotyczące Andrzeja, niż w domu. Obecne mieszkanie w ogóle go nie pamięta, on
mi się nie chce myśleć w tym domu, w którym go nigdy nie było. Kawalerkę na
Mazurskiej sprzedałem lata temu jakiejś młodej parze z obrażalskim kotem, na
pewno już dawno wyprzątnęli wszelkie ślady po mnie i po mnie z Andrzejem.
Miejsca, w których kiedyś byliśmy razem, też już mają zatarte kontury
wspomnień. A tu, na Wałach, jest świeży ślad, młode wspomnienie, zupełnie
aktualny widok. Andrzej z wczoraj. Realny – i też naznaczony tymi piętnastoma
latami. Co z kolei pozwala mi zebrać wspomnienia na zasadzie zwykłego
przypomnienia przeszłości, a nie sentymentalno-żałobnej elegii o niespełnionej
dawnej miłości.
(Mam
nadzieję).
Zrobiłem
już kilka rund w tę i z powrotem wzdłuż Wałów, obszedłem parę razy fontannę, zszedłem
na bulwar, wróciłem z niego, usiadłem na ławce, teraz znów wędruję od jednego
krańca ulicy, na którym jest restauracja Columbus i ten ichni paskudny,
wypchany albo sztuczny, rekin wiszący na czymś jak szubienica przed wejściem,
aż do drugiego krańca ulicy, z restauracją Colorado, fajną, dwupoziomową, do
którejś kiedyś zabrałem Andrzeja i w której się trochę pokłóciliśmy, bo on
chciał zapłacić za siebie, a ja za nas obu. „Nie jestem twoją panienką na
utrzymaniu, żebyś za mnie płacił”, wywarczał wtedy wściekle, a ja się mimo woli
roześmiałem, bo wizja Andrzeja w wersji „panienka na utrzymaniu” była komiczna.
Zaproponowałem mu wtedy kompromis: ja płacę za kolację, on mnie zabiera na
pokolacyjne piwo. W końcu się zgodził. I w ten sposób spędziliśmy pół nocy na
mieście, wędrując po pubach, klubach, czasem tylko gdzieś zaglądając, czasem
zatrzymując się na to piwo albo coś słodkiego (i wtedy się zorientowałem, że
Andrzej nawet w środku nocy potrafi wciągnąć w siebie kilka porcji
czekoladowego ciasta z bitą śmietaną. Mnie się już robiło niedobrze od samego
widoku tego, co miał na talerzu, a on wsuwał bez mrugnięcia okiem). Wróciliśmy
do domu po dwóch czy trzech piwach, po paru kawałkach ciasta, po zrobieniu
chyba kilkunastu kilometrów na piechotę, wykończeni i najwyraźniej, zdaniem
Andrzeja, wreszcie finansowo wyrównani (w żadnym pubie nie pozwolił mi
wyciągnąć portfela), więc obaj w dobrym humorze. Rzuciłem się wtedy na fotel,
zapaliłem papierosa i powiedziałem Andrzejowi: w sumie szkoda, że nie jesteś
moją panienką na utrzymaniu, bo teraz mógłbym sobie zażyczyć czegoś fajnego w
zamian za dobrą kolację. Uśmiechnął się lekko, oparł plecami o framugę drzwi,
wsadził ręce do kieszeni i zapytał z rozbawieniem, czego na przykład. Na
przykład tego, żebyś mi zrobił striptiz, wystrzeliłem pierwsze, co mi przyszło
do głowy. Uśmiechnął się kpiąco. A potem, bez słowa, powoli rozpiął koszulę.
Zdjął ją. Rozpiął spodnie i też je zdjął. Nie odrywaliśmy od siebie wzroku, nic
nie mówiliśmy; on się rozbierał, wolno, dalej z tym uśmieszkiem na ustach,
jakby zupełnie całą sytuacją nieporuszony. Nie robił niczego ponadto – żadnych
prowokujących czy kokieteryjnych ruchów, zresztą nawet nie umiałbym sobie
wyobrazić Andrzeja w kokieteryjnej wersji, gdybym go w takiej zobaczył, pewnie
spadłbym z fotela z wrażenia (albo ze śmiechu); nie robił więc niczego, co by
sugerowało „striptiz”, po prostu zdejmował ciuchy, ale w jego spojrzeniu, w
jego spokojnie odpinających guziki palcach, w całej atmosferze tamtej nocy było
coś, co sprawiało, że napięcie wzrastało z każdą chwilą. I gdy został w samych
slipach, i gdy zażądałem: „Zdejmij”, i gdy powoli do mnie podszedł, ze słowami
„Sam sobie zdejmij”, i gdy wyciągałem ręce, żeby go wreszcie dotknąć, rozebrać
do końca, poczuć jeszcze bliżej i bliżej – wtedy naprawdę czułem się tak,
jakbym został uraczony wyrafinowanym erotycznym pokazem. Chociaż on właściwie
niczego szczególnego nie zrobił, po prostu zdjął koszulę i spodnie. Skarpetek
nie. Ale to zauważyłem dopiero wtedy, gdy już skończyliśmy się kochać. Uśmiałem
się wtedy szczerze. Ja też zapomniałem o swoich skarpetkach.
Właśnie
znów zawróciłem od Colorado do Columbusa. W Columbusie z nim nie byłem. Rekin
już na dzień dobry zniechęcał mnie do tamtejszego menu.
Nie
wiem, ile tak jeszcze pochodzę – może pół godziny, może pół dnia, może aż do
późnego wieczora. Mam nastrój na to kręcenie się bez celu po Wałach i
wspominanie. Dobrze się tu myśli, tak w ogóle, a dziś akurat – na temat
Andrzeja. Przypominają mi się różne elementy, różne sprawy, drobiazgi, rzeczy
istotne, bardzo ważne momenty. I znów drobiazgi, i znów rzeczy istotne, i znów
bardzo ważne momenty. Mam wrażenie, że po prostu muszę to przetrawić. I wcale
nie mam ochoty się powstrzymywać – to czasami jest potrzebne, tak zwyczajnie,
banalnie potrzebne. Może też robię jakąś formę autoprzeglądu przeszłości –
przed wejściem w nową sytuację życiową? Bo mieszkanie z Cyną (i psem!) będzie
poważną zmianą. Więc może przed tą zmianą potrzebuję jakiegoś wspomnieniowego
remanentu?
Albo,
tak po prostu – mam akurat dzisiaj ochotę powspominać tamten okres? Moje prawo.
Nie zamierzam go sobie domawiać ani cenzurować własnych wspomnień. I to jest
nawet przyjemne, nawet ciekawe, nawet zabawne – przypominać sobie te różne
momenty związku z Andrzejem.
Przypomniało
mi się na przykład, jak któregoś dnia przyglądałem mu się z rozczuleniem, gdy
siedział na podłodze i mruczał pod nosem: „Gdzie jest to durne ksero?”,
przekładając jednocześnie z irytacją kartki kolejnych kserówek, z których uczył
się do oświecenia. Był tak pochłonięty swoim egzaminem, swoją nauką, swoimi
książkami – nie mogłem wtedy powstrzymać uśmiechu. Mój studenciak, pomyślałem
sobie, mój kochany studenciak. Na głos zapytałem, czy chce coś do jedzenia albo
picia. Nie chciał. Chciał znaleźć ksero artykułu o prasie oświeceniowej. I
strzelił lekkiego focha, gdy podszedłem, rozejrzałem się i od razu mu to ksero
wygrzebałem spomiędzy sterty sprawdzonych już podobno kartek.
I
przypomniało mi się, co dostałem od niego na imieniny. Naleśniki. Imieniny
miałem w niedzielę, powiedziałem mu to rano, gdy wyszedł z łazienki. Popatrzył
na mnie ze zdziwieniem, wzruszył ramionami i wymruczał na odczepnego:
„Najlepszego”. Oświadczyłem, że nie wykręci się tak łatwo, bo ja w ramach
prezentu oczekuję dobrego seksu i dobrego śniadania. Najpierw śniadania. Bo
jestem głodny. Prychnął i zapytał, co niby na to śniadanie chcę, może kawior?
Nie, odpowiedziałem wesoło, naleśniki. Ale naleśników pewnie nie umie robić,
więc wystarczy zwykła kanapka, najlepiej, żeby mi ją podał nago. Uśmiechnął się
lekko, wzruszył ramionami i poszedł do kuchni. Ja włączyłem sobie telewizor,
powtarzali wtedy „Kobry”, więc miałem ochotę spokojnie obejrzeć film,
przynajmniej kawałek, póki Andrzej nie przyjdzie do pokoju i nie zacznie ostentacyjnie
cierpieć przez grający telewizor. Ale nie przychodził. Za to w pewnej chwili
poczułem dziwny, znajomy zapach. I kiedy zajrzałem do kuchni, zobaczyłem – choć
jeszcze przez dłuższą chwilę nie mogłem w to uwierzyć – Andrzeja z patelnią w
dłoni. I z małą chochlą do zupy w drugiej ręce. Właśnie rozlewał ciasto na
patelni. A po chwili podważył je lekko nożem, sprawnie przerzucił i
podsmażył z drugiej strony. Po czym przełożył na talerz, na którym
leżało już kilka gotowych naleśników. Na moją pełną zdumienia uwagę: „Ty
naprawdę robisz te naleśniki? Ja w sumie tylko żartowałem...” odpowiedział z
wyraźną irytacją: „To się zdecyduj, czego właściwie chcesz, zamiast mi zawracać
od rana głowę bzdurami”. Więc go ułagodziłem, zapewniłem, że niczego bardziej
nie pragnę niż naleśników w jego wykonaniu, a poza tym całkiem mu do twarzy
przy garach i czy nie chciałby fartuszka, miałem gdzieś taki, kupiłem go kiedyś
przez pomyłkę, bo myślałem, że to obrus, i leży nieodpakowany w szufladzie,
może się rozebrać i założyć tylko ten fartuszek. Uraczył mnie zdecydowanie mało
życzliwym i pochlebnym spojrzeniem i stwierdził, że mam wyjątkowo prostackie
poczucie humoru, aż szkoda komentować. Więc więcej nie komentowałem, usiadłem i
podziwiałem, jak mi przygotowuje śniadanie. Gdy postawił przede mną talerz,
rzuciłem się na jedzenie i z pewnym – bardzo miłym – zaskoczeniem stwierdziłem,
że Andrzej robi naprawdę dobre naleśniki. Powinienem go częściej zaganiać do
garów, pomyślałem wtedy, potrafi nieźle gotować. Nie powiedziałem tego głośno –
Andrzej pichcił coś rzadko, gdy akurat miał odpowiedni humor i nie uważał, że
chwila spędzona w kuchni okradnie go z czasu na naukę. Za to pochwaliłem
śniadanie i namawiałem go, żeby się poczęstował. Nie chciał. „Nie smakują mi –
powiedział, krzywiąc się lekko. – Nie lubię na oleju. Moja mama smaży na
słoninie, wtedy nie są takie obrzydliwie tłuste. Ale w lodówce był tylko olej”.
Zapewniłem go, że nie są ani obrzydliwe, ani tłuste, są pyszne, ale jego
niechęć jest mi jak najbardziej na rękę, chętnie zjem wszystkie sam. I zjadłem.
Andrzej sobie zrobił kanapki. A po śniadaniu powiedział, że teraz czas na tę
sensowniejszą część prezentu – i się wkurzył, gdy oświadczyłem, że jestem tak
obżarty, że na razie to się muszę położyć i poczekać, aż mi się te naleśniki
ułożą w żołądku. „Bo najpierw się pieprzy, a potem się żre, a nie na odwrót!”,
warknął i wyszedł z kuchni. Roześmiałem się, a potem dostałem kolki przez to
połączenie śmiechu i obżarstwa.
O,
i przypomniało mi się, że gdy tamtego wieczoru przed piętnastu laty
podchodziłem do niego przed klubem, zastanawiałem się nerwowo, jak się
przedstawić. Zabawne i głupie, ale właśnie ta kwestia najbardziej mnie wtedy
pochłaniała...
fot.
Pexels
Ja już to sobie przemyślałem i poukładałem, i to ładny /kawal/ czasu temu.
OdpowiedzUsuńTwarz go zdradzała, /glos/ go zdradzał,
Więc nie oglądam idiotów w telewizji i nie słucham /ichw/ radiu.
W czasie kolejnych i kolejnych rozmów okazało się, że oboje coraz częściej myślimy o tym samym: o tym, by mieć blisko siebie kogoś /ważne/, bliskiego, ale bez ładowania się, zwłaszcza na siłę, w jakieś związki z facetami...
Wybacz, ale jak już mi w oko wpadły literówki, to je daje. Nie, żebym jakoś specjalnie ich szukała :)
Naprawdę uwielbiam czytać twoje teksty, i przyznam, że dzisiaj było mi to potrzebne. Tak zupełnie oderwać się od rzeczywistości i zająć myśli zupełnie czymś innym. Andrzej jak zwykle był tylko Andrzejem, aż szkoda mi było w pewnym momencie Remigiusza. Choć z drugiej strony sam na własną prośbę żył złudzeniami. A wiem z własnego doświadczenia, jak ciężko się złudzeń pozbyć i jak wygodnie jest nimi żyć.
Przegląd tematów też był niezły, od miłości (tej nie do końca odwzajemnionej), przez politykę, zwierzęce tragedie (aż mnie łezka poleciała, moja jedna koteczka też miała problemy z nerkami i też trzeba było ją uśpić), po ogólne (że tak powiem) dojrzewanie. Zwierzęta, zwłaszcza takie ze schronisk, porzucone wcześniej, są bardzo wdzięcznymi stworzeniami, jeśli znów się je przygarnie. Przynamniej moje koty takie są, choć zeszło im chwilę by się przestawić.
Ogromny plus dla Remka, nie każdy potrafi dojrzeć, choć jemu też nieco z tym zeszło. Poza tym problem samotności na starość jest straszny. Widzę to czasami w pracy, w szpitalu, gdy tak naprawdę nie ma się kto zająć tymi ludźmi. Większość z nich niestety sobie zasłużyła własnymi czynami (gdy rodzina zerwała całkiem więzi), a inni po prostu zostali sami, z różnych przyczyn. Naprawdę nie jest fajnie być samemu, zwłaszcza w chorobie, gdy człowiek przestaje być samowystarczalny.
No i zresztą po raz kolejny miałam poczucie mozaiki. Kolejny fragment układanki, z innej strony znów, bo w sumie o Andrzeju, ale opowiedziane przez Remigiusza. I co też jest chyba charakterystyczne, kolejne części mozaiki nie są chronologicznie poukładane, co akurat zajmuje mi nieco, bym sobie wstawiła w odpowiednie miejsce i czas. Podobają mi się te właśnie fragmenty mozaiki, które nie mówią wylącznie o tu i teraz, ale opowiadają poprzez uplywające dni, miesiące, lata.
Zastanawiam się, czy Andrzej kiedykolwiek dojrzeje do bycia z kimś i nie tylko brania, a może po prostu zdarzy mu się cud i znajdzie kogoś, kto będzie odpowiadał mu na tyle, by z nim być.
Ogólnie, jak już wspominałam, kiepska jestem w komentowaniu. Ale, co najważniejsze, podobało mi się, super się czytało i chcę jeszcze :)
Za wskazanie literówek zawsze jestem wdzięczna, dziękuję :) Poprawię jutro, w zakończeniu też widziałam parę drobiazgów, więc to hurtem załatwię.
UsuńMnie się Twój komentarz bardzo przydał jako poprawiacz humoru podczas czekania na wyniki badań :) Mogłam na chwilę zająć myśli czymś przyjemnym.
Tak, Andrzej pozostał sobą, i niestety Remigiusz się o tę "andrzejosobność" rozbił. Jest coś smutnego w tym momencie, gdy złudzenia rozwiewają się lub rozbijają na kawałki - smutnego, a jednocześnie, mam wrażenie, wyzwalającego. To smutna wolność, i "od", i "do" - smutna, a jednak chyba lepsza i pod pewnym kątem radośniejsza niż złudzenia.
Z drugiej strony, te złudzenia bywają tak piękne i tak chronią przed goryczą...
Adoptowane zwierzęta (z mojego doświadczenia - psy) potrafią być niesamowicie wdzięczne. To jest taka miłość, w której nie ma żadnych złudzeń, same potwierdzenia. Więc wzruszenie w temacie zwierzęcym bardzo mnie cieszy :)
Temat starości (szczególnie homostarości i w ogóle starości nienormatywnej) od pewnego czasu za mną chodzi, na różne sposoby powraca (może to po trosze z powodu nadchodzących urodzin?). Przez Remigiusza w wersji 50+ myślę o Andrzeju w wersji 50+ i o innych postaciach w mniej albo bardziej tym wieku. Staram się trzymać te myśli w miarę na wodzy, żeby nie mieć w głowie chaosu, ale co poradzić...
Podoba mi się Twój odbiór mozaiki :) I bardzo się z niego cieszę.
Andrzej na pewno nie będzie stał w miejscu (również emocjonalnie) - a co dokładnie będzie dalej, postaram się pokazać w kolejnych tekstach (chociaż obecnie napadła mnie ochota na zwrócenie się znów w tył, do przeszłości).
Nie wierzę w Twoje stwierdzenie o kiepskim komentowaniu :D Mnie Twoje komentarze bardzo się podobają i dobrze robią na motywację - więc dziękuję za nie :)
Jest mi cholernie smutno. Tak smutno, że chyba nic porządnego z siebie nie wykrzeszę. Skomentuję jutro, bo nie mogę zebrać myśli. Nie myślałam, że aż tak przywiążę się do Remka i Andrzeja... ale z drugiej strony jakiego zakończenia miałam się spodziewać?
OdpowiedzUsuńTen smutek to bardzo duży komplement, więc ogromnie się z niego cieszę :) Na pociechę dodam tylko cicho, że mam jeszcze w planach krótki ekskurs do tego tekstu, więc Remek z Andrzejem na moment powrócą. A potem będzie czas dla Andrzeja starszego o kilka lat...
UsuńNo tak, na dobrą sprawę - czego można się było spodziewać? Ale bawiłam się chwilami myślą, jakby to wyglądało, gdyby zostali razem. I chwilami szkoda mi się robiło, że to nie wyszło.
Zafundowałaś nam perfekcyjne studium rozpadu związku. Tyle że nie związku, nie do końca. Ale też nie: nie związku. Panowie gdzieś się rozminęli w swoich oczekiwaniach i zrozumieniu sytuacji, i zrozumieniu drugiej strony, i gotowości do kompromisów. I może jestem stronnicza, ale to w postawie Remigiusza doszukuję się większej winy. Ja po prostu nie jestem w stanie mieć Andrzejowi za złe niczego - niczego - co zrobił bądź też czego nie zrobił w tym okresie od wakacji do świąt.
OdpowiedzUsuńRemek na własne nieszczęście się zakochał. Miał prawo, nie ma w tym absolutnie nic złego poza tym, że na tym etapie już wiedział, kogo zaprasza do swojego łóżka, mieszkania i życia: ambitnego pierwszorocznego studenta z wyjątkowo trudnym charakterem. Remek bezwarunkowo zaoferował to, czym dysponował: swoją przestrzeń, swój czas, drobne, ale ważne codzienne gesty i udogodnienia. Jasne, nawet oferując coś zupełnie bezinteresownie mimo wszystko gdzieś tam w środku liczy się na wzajemność, zwłaszcza jeżeli chodzi o związek - bo tak to działa w bliskiej relacji. Nie można tylko dawać, tak jak nie można tylko brać, by móc mówić o partnerstwie. I tu pojawił się pierwszy problem. Bo Remek, nawet jeżeli nie próbował tak tego nazwać, pozostawał w ciągłym niedosycie gestów, zachowań i deklaracji ze strony Andrzeja jeśli tylko sprawy między nimi wykraczały poza łóżko. W tym też nie ma nic złego, bo emocjonalne potrzeby to normalna, ludzka sprawa. Tylko że zaprosił do swojego życia dziewiętnastolatka, o którego kompetencjach interpersonalnych bardzo szybko się przekonał, a chciał z nim stworzyć dojrzały, stabilny i daleko wybiegający w przyszłość związek. W ciągu kilku miesięcy. Andrzej, nawet gdyby jego interpersonalne kompetencje (trafiłaś tym do mnie!) były bliższe przeciętnemu ich wykazywaniu przez statystycznie przeciętnych ludzi, to już z racji swojego wieku nie miał prawa być na etapie, gdzie młody człowiek zastanawia się, jak za dziesięć lat pomieści swoje miliony książek w nowo kupionym ze swoim chłopakiem-którego-zna-od-lutego mieszkaniu. Nie, jeżeli ma tak wyraźny plan i cele najpierw naukowe, później zawodowe. W tej sytuacji odnalazł się na tyle, na ile był w stanie. Czy stałaby mu się krzywda, gdyby w wyrazie tej oczekiwanej przez Remka wzajemności uległ jego prośbom odnośnie spotkań z rodziną i przyjaciółmi? Tak. Skoro czuł tak silne odrzucenie od samego takiego pomysłu, to nie sądzę, żeby był to tylko kaprys złośliwego gówniarza. Nawet nie nieskomplikowane stawianie na swoim.
Remek miał prawo chcieć "czegoś więcej". Miał prawo oczekiwać odpowiedzi na to ostrożnie chronione "kocham cię". Ale jak dla mnie chciał za dużo, zbyt szybko i - pomimo że to on był tą stroną, która dawała (wydawała się dawać) więcej - z myślą o sobie. Z egoizmem innym od tego zarzucanego Andrzejowi, może zdrowszym, ale jednak.
Patrząc na całą sytuację z boku, łatwo mieć do niego pretensje o to, jak interpretował, co widział. Nawet po tylu latach roztrząsa, ile znaków "na nie" przegapił, bo nie chciał ich widzieć. I jak doszukiwał się znaków "na tak", mając nadzieję, że nie żyje próżną nadzieją. Każde zachowanie Andrzeja mogło być "znakiem", a powinno być tym, czym miało być: rzeczywistością, bez interpretacji i bez nadmiernych rozważań. To mi nasuwa myśl, że Remek te ostatnie miesiące spędzał nie "tu i teraz", a w przyszłości, niepewnej, chwiejnej, może złudnej, może nie. Ale może tak to wygląda z perspektywy wspomnień, snutych przez Remka. Nie przeżyjesz, nie wiesz, stoisz z boku, "wiesz lepiej" (tyle że nie).
UsuńNapisawszy to wszystko, muszę podkreślić, że ja nadal lubię Remka. Może nie we wszystkim się zgadzamy (nie wyrzuciłam z życia żadnej bliskiej mi osoby za przekonania polityczne nawet tak radykalnie odmienne od moich), ale go lubię. I jakoś tak się cieszę, że Andrzej spotkał go na swojej drodze, bo te wspólne miesiące mimo zakończenia z pewnością miały raczej pozytywny wpływ na jego dalsze życie.
A to napisawszy, przyznaję się: z niemałą dozą fascynacji przyglądałam się rozterkom Andrzeja, chociaż długo bił się z trudnymi kwestiami. I muszę jeszcze dodać, że od początku do końca konsekwentnie był sobą. Nawet jego niedopowiedzenia i półprawdy nie osłabiły mojej wiary w jego wewnętrzną szczerość i uczciwość.
Sama scena rozstania napawa melancholią. Była taka spokojna i naturalna, i naprawdę bolesna, ale bez niepotrzebnego, rozhukanego dramatu. Ujęła mnie. I żal mi ich obu. Andrzej nie miał innego wyjścia. A Remek, chociaż chyba nie do końca zdaje sobie z tego sprawę, wymusił na nim taką, a nie inną decyzję.
I żebyś wiedziała, rozkleiłam się. Bardzo, bardzo. Przy schronisku. I przy Wikingu. I znów się rozklejam.
I może od tego powinnam zacząć, ale chciałam, żeby to jednak właściwy komentarz był w centrum uwagi, więc dopiero teraz: bardzo dziękuję za rozreklamowanie "Sojuszu"! :*
Taki związek-niezwiązek... No tak, Andrzej nie udawał, że szuka wielkiej miłości i stałej relacji, wręcz przeciwnie (ale zgoda, jesteś stronnicza ;) Według Remka, według Andrzeja wykazujesz się po prostu logiką).
UsuńPodoba mi się to, jak widzisz całą tę historię, zwłaszcza ze strony Andrzeja. Niektóre z wydarzeń z ich bycia razem to dla mnie takie momenty, gdy teoretycznie „co ci szkodzi” zrobić coś wbrew sobie, za to dla przyjemności drugiej strony, przecież „to nic wielkiego” i „nie ubędzie ci / korona ci z głowy nie spadnie”. A jednak coś (albo wszystko) się w człowieku burzy przeciwko nagięciu się wbrew sobie.
Mamy z Andrzejem bardzo rozmijający się w wielu punktach sposób patrzenia na relacje międzyludzkie, ale akurat w tych punktach ja też go rozumiem. Bo czasem to „egoistyczne” zachowanie, choć niemiłe, jest szczere, zgodne z własnymi odczuciami – i mimo że nie przyjemne, jest bardziej w porządku wobec drugiej strony (i siebie!) niż miłe, przyjemne, „nieegoistyczne” oszukiwanie siebie i kogoś. Czasem nawet, mam wrażenie, ów „egoizm” wymaga więcej odwagi.
I myślę, że takie ustępstwo – jedno, drugie, dziesiąte – potrafi zrobić krzywdę. I to obu stronom, wcześniej czy później. Szczególnie jednak – tej stronie, która ustępuje.
A jednocześnie tak sobie myślę, że Andrzej też się trochę pogubił w pewnych odczuciach, szczególnie tych dla niego nowych. To jego pogubienie też mogło prowokować niektóre interpretacje.
Fakt, umiejętności komunikacyjne ma bardzo... powiedzmy, ograniczone. A może raczej: z inaczej rozłożonymi akcentami? Te ograniczenia i te inaczej rozłożone akcenty też przyczyniły się jakoś do konkretnego rozwoju całej historii.
Cieszę się, że mimo „poszukiwania złudzeń” i wzrastającego z wiekiem radykalizmu Remek dalej ma Twoją sympatię :) Ja też się cieszę, że Andrzej go spotkał – chociaż sam pewnie nie do końca zdaje sobie z tego sprawę, rzeczywiście nauczył się przy Remigiuszu paru rzeczy, i to nie tylko prowadzenia samochodu oraz obsługiwania komputera. W jakiś sposób to mu się w przyszłości powinno przydać.
(Oczywiście Andrzej nie podziękuje za okazywaną mu stałą i wyraźną sympatię oraz zaufanie, więc ja dziękuję za niego).
Co do sceny rozstania – bardzo mi zależało na tym, aby wypadła naturalnie i tak... bez nadmiaru dramatyzmu. Nie lubię nadmiaru dramatyzmu, patosu i podobnych, bardziej przemawia do mnie zwyczajność, nawet banalność. Bo to w sumie była zwyczajna, banalna sytuacja, sprawa – spotkało się dwóch ludzi, pobyli ze sobą, nawiązało się coś głębszego, komuś zależało bardziej, komuś mniej , rozstali się. A później od początku i ponownie to samo. I znowu. Takie to banalne i zwykłe.
Przy całym wątku z Wikingiem ja też się rozklejałam (początek pisałam w herbaciarni i starałam się trzymać się w ryzach, ale psie, czy w ogóle zwierzęce, tematy z reguły mnie rozklejają). Cieszę się, że nie tylko ja się rozkleiłam.
Nie masz za co dziękować, ja się tak ogromnie cieszę z powrotu „Sojuszu”! :) W najbliższych dniach chcę w końcu spokojnie usiąść i przeczytać od nowa wszystkie rozdziały. Wspaniale, że wróciłaś do tej historii, zawsze mi było przykro, gdy myślałam o „Sojuszu”, a w tle tego myślenia przewijała się etykietka „zawieszone”.
A na zakończenie, skoro już jesteśmy przy dziękowaniu – ja Ci dziękuję za komentarze! I ogromnie się cieszę z tego, że mogłam zobaczyć, jak odbierasz drugi rozdział i cały ten tekst. I Andrzeja, rzecz jasna.
O jejku, właśnie Andrzej wskoczył na pierwsze miejsce mojej listy ulubionych postaci. Co. Czemu. Nie rozumiem. Ale naprawdę, o teraz Andrzej jest wyżej w tym rankingu nawet, niż Sebastian i Michał, nawet niż Olek i Olga!
OdpowiedzUsuńPoważnie? Dobrze wiedzieć, ciekawa jestem, jak mu się to udało! :)
UsuńO jejku, właśnie Andrzej wskoczył na pierwsze miejsce mojej listy ulubionych postaci. Co. Czemu. Nie rozumiem. Ale naprawdę, o teraz Andrzej jest wyżej w tym rankingu nawet, niż Sebastian i Michał, nawet niż Olek i Olga!
OdpowiedzUsuń