Poświąteczny
podchoinkowiec okazał się trochę spóźniony – ale jest. Kończyłam rok z
Andrzejem i zaczynam rok z Andrzejem – mam nadzieję, że (wbrew samemu
Andrzejowi) będzie to dobra wróżba na 2016.
W
marcu obchodzę sześciolecie istnienia „Musivum”. I z tego powodu, i z wielu
innych chciałabym, żeby to był dla blogu naprawdę udany rok. Za kciuki,
komentarze oraz wszelkie sygnały wsparcia będę ogromnie wdzięczna.
W
ramach pierwszych noworocznych nowin: w tej chwili „Musivum” bierze udział w
prowadzonym przez „Blogobranie” konkursie na blog roku 2015. Życzcie
mi powodzenia w pierwszym etapie. I miłego czytania.
EKSKURS
WEEKEND Z FILOLOGIEM
Przecież nie ma w tym nic złego, że
rzeczy
spotykają nas codziennie od nowa i są takie same.
spotykają nas codziennie od nowa i są takie same.
Julio Cortázar,
„Instrukcje” (z tomu „Opowieści o kronopiach i famach”)
Pachniało
kawą. Może nawet to ten zapach go obudził – dochodzący z kuchni zapach mocnej,
gorącej, świeżo zaparzonej kawy, która stawia człowieka rano na nogi i
porządkuje myśli. Kawa, papieros, książka, seks – taka tetralogia udanego
poranka. Ale najpierw kawa.
Wygrzebał
się spod kołdry, usiadł wygodnie, z poduszką za plecami, i czekał. W pierwszych
chwilach po pobudce zawsze miał spowolnione tempo i trochę nie ogarniał
otoczenia. Gdy musiał iść na zajęcia, jeszcze się jakoś motywował do szybszego
zwleczenia się z łóżka, umycia się i ubrania; dopiero potem pił kawę, już na
spokojnie, obserwując jednocześnie z rozbawieniem poranną krzątaninę
Remigiusza. Bo Remek, owszem, wstawał wcześniej i łatwiej, ale za to marnował
dużo czasu na kręcenie się w kółko, na robienie masy niepotrzebnych rzeczy, na
działanie dookoła zamiast od razu wprost, na poprawianie, sprawdzanie i
zastanawianie się. Podobno we własnej firmie był bardzo skuteczny. Jeśli tak,
to wszelką nieskuteczność, nieekonomiczność czasową i zwykłe niezorganizowanie
przenosił na dom, w każdym razie na swoje poranne czynności.
Ziewnął,
kryjąc twarz w kołdrze, potem spojrzał na zegar. Dochodziła dopiero dziewiąta,
więc można się było jeszcze chwilę polenić. W dni wolne od zajęć i w weekendy
pozwalał sobie na taką chwilę lenistwa. Później, w ciągu dnia, miał dużo
energii, cały czas coś robił – ale teraz, z rana, w sobotę, potrzebował
odrobiny odprężenia i kompletnej bezczynności.
Remek
wszedł do pokoju z dwoma kubkami kawy; uśmiechnął się znad nich i rzucił
krótkie „Cześć”, po czym zaczął ostrożnie lawirować pomiędzy stosami książek.
Fakt, ostatnio trochę tych książek przybyło. Ale bez przesady, nadal było
miejsce, żeby się normalnie poruszać, więc te ostentacyjne manewry to zwykłe
niewerbalne marudzenie „mamy za dużo książek na podłodze”.
–
Za dużo tych książek na podłodze – powiedział Remigiusz, gdy postawił już kawę
na szafce nocnej. Usiadł na brzegu łóżka, podał jeden kubek i oświadczył: –
Andrzej, gdy przyniesiesz kolejny stos książek, pogonię cię na piechotę przez
cały Szczecin w poszukiwaniu nowych półek.
–
Zawsze można wywalić telewizor – mruknął, patrząc z przyjemnością na parujący
napój. Remek zareagował jak zwykle: zirytowaną miną i oburzonym „Mowy nie ma!”.
Andrzej wzruszył ramionami. Kawa parzyła w ręce, więc po kilku pierwszych
łykach ustawił kubek na kołdrze. W gardło też parzyła, trzeba przyznać, ale to
akurat pomagało się dobudzić.
–
Gdyby w przedpokoju było miejsce, wstawilibyśmy tam jeszcze jeden regał. Ale
tak to nie wiem, chyba zaczniemy w końcu trzymać te książki na suficie –
stwierdził Remigiusz, usiadł obok na kołdrze i wziął swój kubek z szafki. Pił
paskudną wersję kawy, w ogóle niezasługującą na tę nazwę: z cukrem, mlekiem,
czasem jeszcze z cynamonem. To była profanacja kawy jako kawy i Andrzej czasem
mu to mówił, ale w odpowiedzi słyszał tylko: „To moja kawa, nie twoja, może być
sprofanowana”.
–
Podaj papierosy – odezwał się Andrzej po chwili.
–
Teraz, w łóżku? – jęknął Remigiusz. – Poczekaj, wypijemy, wstaniemy, zapalisz w
kuchni albo na fotelu.
–
Chcę zapalić teraz. Teraz, tu, w łóżku. Podaj, nie chce mi się wstawać.
–
Kiedyś puścisz nas obu z dymem – marudził Remek, podając papierosy, potem zapalniczkę,
a potem popielniczkę, którą miał zwyczaj wpychać człowiekowi niemal w zęby. – I
łóżko. I mieszkanie. I nas przede wszystkim.
Nie
było sensu odpowiadać, bo marudził tak za każdym razem, gdy chciało się
spokojnie i z przyjemnością zapalić papierosa w łóżku, czy rano, czy wieczorem.
Na szczęście poza jęczeniem miał też swoje dobre strony. Parzył smaczną kawę.
Podawał jednak te papierosy. Dobrze gotował. Znośnie się z nim mieszkało. I był
świetny w łóżku.
Dlatego
po wypiciu kawy i wypaleniu papierosa Andrzej przyciągnął Remigiusza, mocno
pocałował, a potem pchnął na plecy i zajął się ostatnią częścią
czteroelementowego udanego poranka. Książki mimo wszystko mogły jeszcze chwilę
poczekać.
***
Andrzej
miał wzór, którego lubił się w weekendy trzymać. W sobotę przygotował się do
końca na zajęcia w następnym tygodniu – doczytywał to, czego nie zdążył lub nie
chciał czytać w poprzednich dniach, w czytelni wydziałowej, w bibliotece
uniwersyteckiej albo w domu. Z reguły niewiele tego pozostawało, bo przerabiał
książki i artykuły na bieżąco, a przeczytanie przez wakacje części lektur z
drugiego roku jeszcze ułatwiło sprawę. Miał dzięki temu pewność, że wszystko
kontroluje, że nic go nie zaskoczy, że znów będzie w tej niewielkiej grupie,
która na zajęciach zawsze się odzywała, komentowała, dyskutowała. I znów będzie
tym, który nada ton i kierunek tej grupowej dyskusji.
Na
tę sobotę zostawił sobie trzy większe rzeczy: artykuł i zadanie z poetyki,
gramatykę historyczną i gramatykę opisową. Z historyczną poszło łatwo – mimo że
przedmiot był dziwny i teoretycznie nie do ogarnięcia, prowadząca go doktor
potrafiła wyjaśniać te wszystkie jery, metatezy i palatalizacje w taki sposób,
że zwyczajnie się to łapało. Dlatego Andrzej przeczytał notatki z ostatniego
tematu – na dzień dobry zawsze mieli wejściówkę z poprzednich zajęć, co było
nawet dobre, pozwalało przećwiczyć te prasłowiańskie formy na żywo – a potem
przeczytał odpowiedni rozdział na przyszły tydzień i odłożył podręcznik na bok.
I po krzyku.
Zmierzenie
się z gramatyką opisową było znacznie gorsze. To chyba na zasadzie „Et in
Arcadia Ego”, przychodziło czasem Andrzejowi na myśl wraz ze wspomnieniem
obrazu Poussina, na którym arkadyjscy pastuszkowie odkrywają grób. Nawet w
krainie doskonałego szczęścia znajdzie się jakieś trupiszcze. Nawet na tak
wspaniałym kierunku jak filologia polska znajdzie się jakiś przedmiot, który
będzie odrzucał.
Bo
gramatyka opisowa odrzucała. Rok wcześniej jeszcze nie – fonetyka w pierwszym
semestrze była zabawna i ciekawa, morfologia w drugim już mniej, ale jeszcze
jakoś prowadzona i tłumaczona z głową. Niestety, na kolejnym roku gramatykę
zaczął wykładać kto inny – i po rzeczowej, konkretnej magister pojawił się
jakiś przypominający wystraszonego królika doktor, który najchętniej snułby
tysiąc jeden teorii o takim czy innym paradygmacie składniowym czy diabli
wiedzą czym. Andrzej nie ukrywał sam przed sobą, że gramatyki opisowej obecnie
w ogóle nie czuje, a co gorsza, chwilami nie rozumie. Głośno się do tego nie
przyznawał, ale siedział na tych ćwiczeniach z poczuciem, że ogarnia go wtórny
analfabetyzm. Większość jego grupy też. Na wykładach z gramatyki opisowej, jak
widział, wtórny analfabetyzm dopadał niemal cały rok. Może nawet byłoby to
pocieszające, gdyby nie było tak wkurzające. Nie chciał się czuć jak jeden z
wielu nierozumiejących czegoś przygłupów.
Gdy
się jeszcze uważnie wczytało w podręcznik lub artykuł, parę razy i z
wynotowaniem różnych elementów, coś się zaczynało w głowie układać. I wszystko
było dobrze aż do kolejnych zajęć. Bo ten nieszczęsny wykładowca nie chciał im
tłumaczyć jednej przeczytanej teorii i o niej rozmawiać, nie – on chciał
dyskutować o wszystkich istniejących teoriach danego zagadnienia i jeszcze
wspólnie roztrząsać, która jest lepsza. I nawet gdy się mu mówiło: „Panie
doktorze, ale my nie ogarniamy tego tematu z zajęć, możemy go omówić?”,
zagadnięty robił taką minę, że jeszcze bardziej przypominał królika, i to
takiego zaskoczonego przy główce kapusty królika, machał rękami i odpowiadał:
„Nie, nie, państwo na pewno to dobrze rozumieją, nie zajmujmy się drobiazgami,
zajmijmy się tymi zderzającymi się koncepcjami!”. I reszta zajęć upływała po
staremu.
Zaledwie
kilka osób z roku było w stanie nadążyć za tymi wywodami – te kilka osób, które
gramatyka opisowa naprawdę interesowała. A najlepiej rozumiał to cholerstwo
Seweryn Bikończyk. Seweryn był wprawdzie z grupy A, ale w zeszłym roku chodził
z grupą Andrzeja na łacinę i gramatykę opisową, byli też razem w zaawansowanej
grupie z angielskiego. Teraz Seweryn znów wędrował między grupami i znów
wylądował w grupie F na gramatyce opisowej. To trochę ułatwiało sprawę notatek.
Bo
Andrzej po trzecich zajęciach się poddał i zrobił to, co inni zrobili już po
pierwszych – pożyczył od Seweryna notatki do skserowania. Upokarzające i
denerwujące, ale pomogło. Seweryn nie tylko notował wszystko, co doktor Witczyk
mówił, ale jeszcze przekładał to z Witczykowego na polskie, i z tych notatek
dawało się jakoś ogarnąć całościowy sens tematu.
Tak,
teraz, gdy Andrzej czytał te kserówki, zaczynał łapać, o czym była mowa. Był
momentami zły na siebie, że potrzebował cudzych notatek do poradzenia sobie z
jakimś przedmiotem – ale już na pierwszych zajęciach czuł przecież, że będzie
problem i że coś jest nie tak, że ten facet nie tłumaczy, tylko snuje różne
dygresje, dywagacje i domysły, skacze z teorii na teorię i kompletnie nie
przyjmuje do wiadomości tego, że przed sobą nie ma gromady
fachowców-pasjonatów, tylko studentów, którzy muszą najpierw poznać podstawy,
by się ładować dalej w jakiś temat. Więc Witczyk tak sobie mówił i mówił, do
tablicy, ściany i ławek, a grupa siedziała i starała się nie mieć zbyt głupiej
miny. A Witczyk mówił dalej. Do tablicy, ściany i ławek. I do Seweryna, który
jako jedyny cały czas notował, pytał i odpowiadał. Na pierwszych zajęciach
grupa patrzyła na niego jak na raroga. Od drugich – jak na jedyną nadzieję. Bo
Seweryn po pierwszych zajęciach chętnie pożyczył notatki do skserowania i
zgodził się, że jasne, po kolejnych ćwiczeniach też chętnie pożyczy. I ma tylko
nadzieję, że pisał dostatecznie wyraźnie.
Andrzej
się skrzywił, słysząc to przymilne gadanie. Nie lubił Seweryna. Było w nim coś
nadmiernie uprzejmego, grzecznego i uległego, coś, co drażniło. Facet wyraźnie
zabiegał o sympatię, był nieśmiały i taki „przepraszam, że żyję”. To naprawdę
działało na nerwy.
Ale
notatki robił dobre. Więc Andrzej je pożyczał. No, nie wprost – notatki zawsze
brała któraś z dziewczyn, najczęściej Agnieszka Wisłok-Karecka, starościna
grupy, i zbierała pieniądze od zamawiających, więc Andrzej po prostu dokładał
się na kopię dla siebie i pod koniec dnia odbierał swój egzemplarz. Wolał unikać
sytuacji, w której musiałby się bezpośrednio zwrócić do Seweryna z prośbą o
pożyczenie notatek. Ten żałosny głupek mógłby sobie znów narobić nadziei, a
trochę kłopotliwe byłoby ponowne posyłanie faceta do diabła i jednocześnie
branie od niego notatek.
Na
samo wspomnienie tamtej sytuacji Andrzej nie mógł opanować złośliwego uśmiechu.
Na początku pierwszego roku, gdy regularnie bywał w Inferno, natknął się raz na
Seweryna, gdzieś przy barze; Seweryn się zmieszał, zrobił mało inteligentną
minę, coś powiedział do stojącego obok niego chłopaka i wykonał taki ruch,
jakby chciał podejść. Andrzej zignorował i ten ruch, i w ogóle samego Seweryna;
nie potrzebował do szczęścia spotykania w klubie znajomych z roku ani nie
potrzebował studenckich pogaduszek wtedy, gdy szukał sobie nocnej rozrywki. W
ciągu tamtego wieczoru miał już od niechcianego towarzystwa spokój,
ale dzień czy dwa później, na uczelni, Seweryn podszedł do niego, gdy
Andrzej sobie spokojnie palił przed budynkiem, przywitał się, zagadał o coś
odnośnie do staropola, łaciny, wykładu z antyku – po czym, koszmarnie nieporadnie,
nieco komicznie i irytująco nieskładnie, zaprosił Andrzeja na randkę.
Andrzej
opuścił rękę, w której trzymał papierosa, popatrzył na czerwieniącego się
Seweryna z niedowierzaniem, a następnie odpowiedział o wiele uprzejmiej, niż
rozmówca na to zasługiwał:
–
Człowieku, ja mam dwadzieścia lat, a nie dwanaście. Ja nie chodzę z facetami na
randki, ja się z facetami pieprzę.
Seweryn
zmieszał się jeszcze bardziej i wymruczał jakieś mało elokwentne „Aha” czy
„Yhym”. Ale dalej stał obok i patrzył wyczekująco. Andrzej stracił cierpliwość
i odechciało mu się być uprzejmym.
–
A jeśli o pieprzeniu się mowa, to możesz zapomnieć. Nie jesteś w moim typie –
uświadomił mu i znów wrócił do palenia. Seweryn znów coś wymruczał i w końcu
sobie poszedł.
I
dobrze, bo Seweryn zdecydowanie się Andrzejowi nie podobał. Był karykaturalnie
wysoki i diabelnie chudy, przypominał kij od szczotki. Włosy kręcone, takie
czarne, zakręcone kosmyki sterczące dość komicznie na głowie; twarz bardzo
długa i koścista, usta zbyt duże, mocno wystająca grdyka; nieciekawa sylwetka,
chudy tyłek i zero seksapilu. Jedyne, co było w Sewerynie ładne, to oczy, o
dość nietypowym odcieniu niebieskiego. Ale seksu nie uprawia się z oczami, więc
nic tu nie mogło Andrzeja zaciekawić.
Cała
ta historia była w gruncie rzeczy dość zabawna, fakt. Jednak po czymś takim nie
za bardzo miało się ochotę podejść do faceta i powiedzieć: pożycz notatki z
opisowej, bo nic nie rozumiem. I to nawet nie dlatego, że Seweryn mógłby
odmówić – raczej dlatego, że, jak Andrzej podejrzewał, Seweryn wcale by nie
odmówił. Taki to był uprzejmy, dupowaty i wkurzający egzemplarz.
Po
trzykrotnym przeczytaniu notatek i trzykrotnym przebiciu się przez rozdział w
podręczniku Andrzej uznał, że zeszłotygodniowy temat zaczyna mieć ręce i nogi,
a przyszłotygodniowy jest nawet do zrozumienia. Dopóki Witczyk nie zacznie go
zaciemniać swoimi wymysłami – wtedy jako rozjaśnienie zostaną już tylko nowe
notatki Seweryna. Pal diabli z irytacją na siebie, z dwojga złego lepiej jak
żałosny głupek kserować cudze notatki i z nich się w końcu nauczyć niż siedzieć
nad tym samemu, nie móc nic rozgryźć i zawalić rok z powodu durnej opisówki.
Mimo
wszystko Andrzej był na siebie trochę zły i czuł się zawiedziony. Kto jak kto,
ale on powinien to wszystko ogarniać. Nawet taką opisówkę.
Może
dlatego po skończeniu użerania się z gramatyką dość chętnie zgodził się na
propozycję Remigiusza.
Remigiusz
krążył wokół niego już od kilkunastu minut. Andrzej nie za bardzo się
orientował, co Remek robił przez ostatnie parę godzin – pewnie pozmywał, chyba
też odkurzył, bo przez jakiś czas słuchać było odkurzacz, Remek nawet w którymś
momencie powiedział: „Podnieś swój zgrabny tyłek i te zabazgrane kartki, muszę
tu przejechać”, więc Andrzej się podniósł, nie odrywając wzroku ani myśli od
notatek, a potem, na krótkie „Już”, usiadł z powrotem na dywanie i czytał
dalej. Potem Remek mu zrobił kanapki i herbatę, akurat utrafił na moment, gdy
Andrzej zaczął być głodny. A potem? Może prał, zwykle w sobotę wrzucał do
pralki wszystko, co przed nim nie uciekło. Może coś czytał, bo na stole przy
fotelu leżała założona wyciągiem z banku książka – a właściwie półksiążka, w
końcu to jakaś tam fantastyka, Remek czytał głównie fantastykę, im więcej w tym
było smoków, czarodziejów czy elfów, tym chętniej się do tego przyklejał. Może
też załatwiał jakieś służbowe sprawy – w niektóre soboty długo siedział przed
komputerem i wisiał na telefonie. W każdym razie nie przeszkadzał się
człowiekowi uczyć. Do czasu. W pewnej chwili zaczynał się kręcić w pobliżu,
zaglądać przez ramię i co kilka chwil zawracać głowę uwagami typu: „Dużo masz
jeszcze?” albo: „Powiedz, jak już skończysz z tym przedmiotem”.
Gdy
Andrzej z ulgą odłożył opisówkę na bok, Remigiusz przypuścił frontalny atak.
–
Skończyłeś już? – upewnił się.
–
Gramatykę tak – mruknął Andrzej. – Mam jeszcze poetykę.
–
To ją na razie zostaw – zażądał. – Zbieraj się, pojedziemy na małą wycieczkę.
–
Znowu chcesz mnie ciągać po różnych zadupiach? – zapytał Andrzej z niechęcią. –
Ja mam naukę.
–
Cały dzień się uczysz, mała przerwa i trochę świeżego powietrza dobrze ci
zrobią – upierał się Remek. – Jest druga, do piątej wrócimy. No chodź, rusz ten
leniwy tyłek, pojeździsz sobie. Chciałeś doćwiczyć parkowanie tyłem, pamiętasz?
Pamiętał.
Rzeczywiście, chciał poćwiczyć parkowanie tyłem. I może naprawdę przydałoby mu
się trochę oddechu, oderwania się od nauki. Gramatyka go wykończyła.
Zgodził
się więc, i to już bez dłuższego dyskutowania. Remek wydawał się uradowany jak
dzieciak. W gruncie rzeczy trudno było czasem uwierzyć, że ten facet miał
czterdziestkę, skoro z byle głupoty cieszył się niczym czterolatek.
–
Ja po prostu nie mam problemów z mówieniem, że coś mnie cieszy – oświadczył
Remigiusz, gdy Andrzej mu to wytknął. – A teraz przestań się czepiać, zakładaj
buty i kurtkę i jedziemy. Aha, jeśli znów będziesz wywalał pety przez okno, to
cię w drodze powrotnej wysadzę, żebyś je wszystkie pozbierał.
Andrzej
tylko prychnął. Remigiusz czasem zachowywał się jak stary, marudny dziad. A
pety wywali, gdzie mu się spodoba.
***
W
gruncie rzeczy lubił jeździć z Remigiuszem – te wycieczki rzeczywiście
pozwalały się odprężyć, pozbierać myśli, odpocząć. Niestety, Remek za
kierownicą miał też swoje gorsze strony. W kółko czepiał się palenia i
wyrzucania niedopałków. Upierał się, żeby podziwiać krajobraz, chociaż nie było
tam specjalnie czego podziwiać – trawę, drzewa i niebo można znaleźć wszędzie.
I czasem jak się przypiął do radia, to się nie chciał odczepić, tylko
przełączał z jednej koszmarnej piosenki na drugą. O, tak jak teraz.
–
Chyba sobie kpisz – warknął Andrzej, gdy w samochodzie rozległo się jękliwe
zawodzenie o utraconej miłości.
–
To wrzuć kasetę – odpowiedział Remigiusz. – I nie marudź, tylko popatrz, jak
ładnie. O tam, widzisz, jakie chmury?
Andrzej
wygrzebał ze schowka jedną z kaset Queen, wepchnął do odtwarzacza i zerknął na
niebo.
–
Widzisz? – powtórzył Remigiusz.
–
Widzę – mruknął. – No i co, chmury jak chmury.
–
Nie masz za grosz wrażliwości na przyrodę – zawyrokował Remek.
Andrzej
wzruszył ramionami i zapalił. Przez kilka minut jechali w milczeniu, słuchając
„Heaven for everyone”, i zrobiło się całkiem przyjemnie, ale Remigiusz znów
musiał zacząć się czepiać
–
Nie wywalaj tego peta przez okno! – krzyknął nagle, wyrywając Andrzeja z
rozważań nad wierszem, który trzeba było napisać na poetykę, i nad wykładowcą,
który miał tak dziwaczny sposób uczenia ludzi strofiki. – Mówiłem ci tyle razy,
nie wywalaj petów przez okno jak jakiś menel.
–
Odczep się ode mnie – powiedział Andrzej rozdrażnionym tonem i zgniótł
niedopałek w samochodowej popielniczce. Męczył go ten przeklęty wiersz od dwóch
dni, a ten tu jeszcze awanturuje się o głupiego peta...
Na
szczęście gdy dotarli do jakiejś wioski, znaleźli całkiem przyzwoitą, pustą
ulicę i zamienili się miejscami, Andrzejowi wrócił dobry humor. Prowadzenie
samochodu – nawet jeśli na razie jedynie ćwiczeniowe – było naprawdę
wciągające. Gdyby tylko Remek zapanował nad tymi swoimi
nadopiekuńczo-pouczającymi odruchami i nie ładował się człowiekowi z łapami do
skrzyni biegów, kierownicy czy kierunkowskazów, byłoby wprost wspaniale. Ale i
tak Andrzej się nieźle bawił.
Gdy
wracali, perspektywa zmagań z wierszem znów o sobie przypomniała. Od początku
października co tydzień to samo: napisać wiersz. Można zwariować.
–
Coś taki nie w sosie? – zapytał nagle Remigiusz, gdy zmieniał bieg. – Masz taką
minę, jakby coś cię w tyłek ugryzło i to akurat nie byłbym ja.
–
Bardzo zabawne – mruknął i dodał, zanim się zdążył ugryźć w język: – Myślę nad
moim wierszem.
–
Nad czym? – Remek wbił w niego tak zdumiony wzrok, że trudno się było nie
uśmiechnąć.
–
Patrz na drogę – powiedział Andrzej z rozbawieniem. – Nad wierszem. Co cię tak
szokuje?
–
Nie wiedziałem, że piszesz wiersze – przyznał Remigiusz, znów na niego zerkając
zza kierownicy. Andrzej się skrzywił.
–
Nie piszę żadnych wierszy – odpowiedział ponuro. – Teraz je sklecam pod
przymusem.
–
A kto cię tak przymusza?
–
Profesor od poetyki – wyjaśnił, wyciągnął papierosa z paczki leżącej na małej
półce pod radiem i zapalił. – Przerabiamy w tym semestrze strofikę. Na dzień
dobry uszczęśliwił nas informacją, że poszczególnych rodzajów strof będziemy
się uczyć jak za starych, dobrych, staropolskich czasów, czyli na żywca.
–
Czyli?
–
Czyli na każde zajęcia trzeba napisać wiersz strofą, którą będziemy omawiać –
zakończył Andrzej znużonym tonem. – Czyli trzeba napisać przynajmniej dwie
strofy.
–
Czemu? – Remek wydawał się szczerze zainteresowany, więc choć Andrzej miał już
dość tego tematu, odpowiedział:
–
Bo dopiero wtedy można stwierdzić, że coś jest regularnym układem wersów. Jeśli
masz jedną strofę, to na dobrą sprawę nie wiesz, czy to jest strofa, bo pojawia
się tylko raz. Dopiero przy dwóch widzisz powtarzalność układu. Chyba że to
jest taki specyficzny przypadek jak limeryk, który w ogóle składa się tylko z
jednej strofy.
Remigiusz
wymruczał „Yhym”, wrzucił kierunkowskaz, wyprzedził wlokącą się przed nimi
naukę jazdy, przez chwilę milczał, po czym odezwał się irytująco rozbawionym
tonem:
–
Czyli musisz napisać wierszyk? O czym?
–
Wiersz – warknął Andrzej. – Nie zdrabniaj, doprowadza mnie to do szału.
–
Dobrze, wiersz, więc o czym?
–
O czymkolwiek. Byleby się liczba sylab, średniówka i rymy zgadzały.
–
A co masz teraz napisać? Ten... liryk?
–
Limeryk – poprawił i zaciągnął się mocno. – Nie, teraz robimy sekstynę – dodał,
gdy już wydmuchał dym. – Układ rymów: ab, ab, cc, jeśli cię to interesuje –
dorzucił kpiąco.
–
Nic mi to nie mówi – przyznał Remigiusz. – Ale chętnie posłucham. Przeczytasz
mi go, jak skończysz pisać.
–
Niczego ci nie będę czytał – powiedział Andrzej z irytacją.
–
Czemu?
–
Bo to jest zwykła, użytkowa grafomania na zajęcia – syknął. – Nic, czym można
by się chwalić, chodzi tylko o to, by rytm i rymy się zgadzały.
–
No coś ty – roześmiał się Remek. – Byłem pewien, że taka mądrala jak ty nawet
banalny wierszyk na zajęcia strzela jak trzech wieszczy naraz.
–
Nie, nie strzela – odparł Andrzej, uśmiechając się mimowolnie. – Ja nie umiem
pisać wierszy. Ani prozy.
–
Nie? – Remigiusz rzucił mu zdziwione, poważne spojrzenie.
–
Nie – potwierdził. – Co masz taką minę?
–
Nie, nic, tylko... – Remek zerknął przed siebie i trochę zwolnił, bo minęli
właśnie znak ograniczający prędkość do pięćdziesięciu kilometrów. – Nie wiem,
jakoś... chyba wydawało mi się, że każdy, kto idzie na polonistykę, chce pisać
i pisze, albo wiersze, albo opowiadania.
–
Nie każdy – powiedział Andrzej spokojnie. – Mnie to akurat nie interesuje. Mnie
interesuje pisanie o tekstach już istniejących, a nie produkowanie własnych.
–
To chyba wymaga sporo pokory, nie? – zapytał Remigiusz po chwili.
–
Co niby? – Wyjął papierosa z ust i popatrzył na pytającego ze szczerym
zdziwieniem.
–
Takie przyznanie, że się nie umie pisać wierszy czy opowiadań. Pokory albo, bo
ja wiem, uczciwości wobec siebie. Nie?
Andrzej
prychnął i znów się zaciągnął, a potem zgniótł niedopałek w popielniczce.
–
Nie wymyślaj jakichś patetycznych teorii – powiedział kpiąco. – Nigdy mnie nie
ciągnęło do pisania wierszy ani prozy, nigdy tego nie robiłem i wiem, że nie
będę robił. Nie mam ani takiej potrzeby, ani takich umiejętności. I to nie jest
żadna pokora ani uczciwość, tylko zwykła logika. Ja przynajmniej wiem, że nie
mam do tego predyspozycji i że to, co wyprodukowałem, jest grafomanią, w
przeciwieństwie do całego stada grafomanów, które jest przekonane, że tworzy
arcydzieła. Za to – dodał z satysfakcją – potrafię świetnie rozłożyć napisany
już tekst na czynniki pierwsze. A to wymaga często o wiele więcej pracy i
wiedzy niż zwykłe napisanie tekstu.
–
Czyli jednak jesteś zarozumialcem – mruknął Remek. – Przez chwilę już się
chciałem zachwycić twoją samokrytyką i dystansem do siebie, ale zakończenie
jednak jest standardowe: pozjadałeś wszystkie rozumy.
–
Co to jest za dziwaczne oczekiwanie społeczne, że człowiek wiecznie będzie się
umniejszał i przedstawiał w gorszym świetle? – zirytował się Andrzej. – Ja
jestem dobry, bardzo dobry w te klocki, mówią mi to wykładowcy, którzy się na
tym znają, więc dlaczego mam im nie wierzyć? I dlaczego mam udawać, że o tym
nie wiem albo że jest inaczej, skoro wiem i skoro nie jest inaczej? – Wyciągnął
kolejnego papierosa i przypalił. – Nie mam zamiaru sam siebie umniejszać.
Jeżeli człowiek sam nie będzie o sobie dobrze mówił, to inni też nie będą,
tylko chętnie podłapią i powtórzą wszystkie „to nic wielkiego, to nic takiego,
każdy by to umiał”. Ale ja nie jestem każdy – dodał twardo. – I nie, każdy by
tak jak ja nie umiał.
–
Szczególnie nie umiałby się tak chwalić – dokończył Remigiusz, zerknął na niego
i dorzucił szybko: – Nie, młody, spokojnie, zgadzam się, ty masz ogólnie rację.
Tylko wiesz, zawsze jesteś tak przekonany, że wiesz lepiej, że aż żal nie
skorzystać z okazji i trochę ci nie dokuczyć. Ale OK, zgoda, człowiek nie
powinien sam się pomniejszać. Tylko nadmiernie powiększać też nie. Odrobina
skromności dobrze robi na stosunki z ludźmi, uwierz.
–
Mam gdzieś stosunki z ludźmi – burknął Andrzej. Remigiusz znów na niego
zerknął znad kierownicy, tym razem bez uśmiechu.
–
Tak – mruknął. – Daje się zauważyć.
Andrzej
wzruszył ramionami. No i dobrze, że daje się zauważyć, dzięki temu człowiek
powinien mieć spokój od różnych głupich osobników. Ale nie powiedział tego
głośno. Remek jak zwykle zacząłby marudzić, prawić kazania i przejmować się
diabli wiedzą czym, a to akurat teraz było Andrzejowi nie na rękę. Bo naszła go
ochota na seks. Remigiusz niekiedy średnio sobie radził z oddzielaniem seksu od
innych spraw, więc lepiej, by skupił się na priorytetach, zamiast rozdrabniał
się na różne drobiazgi.
Przez
kilka minut jechali w milczeniu. Andrzej dokończył papierosa, zgniótł go w
samochodowej popielniczce i tam zostawił, by nie prowokować kolejnego
marnowania sił na głupoty. Zerknął na kierowcę, uśmiechnął się lekko, położył
mu dłoń na kolanie i powoli przesunął palcami po udzie. Gdy dotarł do krocza,
Remigiusz chwycił go mocno za rękę.
–
Prowadzę, nie wygłupiaj się – mruknął z rozbawieniem.
–
To się zatrzymaj – zażądał Andrzej. Takie to było proste i logiczne, doprawdy.
–
Poczekaj chwilę, zaraz gdzieś zjadę –zgodził się Remek, po czym zsunął jego
dłoń ze swojej nogi. – Ale póki nie zjadę, trzymaj ręce przy sobie, napaleńcu.
Naprawdę ciężko mi się skupić na prowadzeniu, gdy się do mnie dobierasz.
–
Łatwo się rozpraszasz – stwierdził Andrzej, robiąc jednocześnie w myślach
szybki przegląd zawartości kieszeni swojej kurtki. Prezerwatywy były. Lubrykant
był. Zapasowa paczka papierosów była. Niezbędniki do dobrego seksu i dobrego
papierosa po dobrym seksie były. Pozostawało tylko wypatrywać odpowiedniego
leśnego zakątka.
Odpowiedni
leśny zakątek wreszcie się znalazł. Gdy zaparkowali, Andrzej odpiął pas, szybko
przesiadł się ze swojego fotela na drugi fotel tak, że usiadł Remigiuszowi na
kolanach, chwycił go za poły kurtki i mocno pocałował. Przez chwilę było
dobrze, a potem poczuł dość mocne klepnięcie w pośladki. Odsunął się nieco.
–
Co? – zapytał podejrzliwie.
–
Nic – odpowiedział Remek z szerokim uśmiechem i pomasował miejsce, które przed
chwilą klepnął. – Tylko daj mi chociaż odpiąć pas, narwańcu. A prezerwatywy
wziąłeś?
–
Wszystko mam – mruknął, przechylił się i zaczął ręką szukać pokrętła z boku
fotela. – Gdzie jest to od opuszczania oparcia?
–
Z drugiej strony – powiedział Remek i przesunął dłonią po jego plecach. –
Czekaj, zdejmij najpierw tę kurtkę. A w ogóle zostaw to pokrętło, przeniesiemy
się potem do tyłu.
Andrzej
popatrzył na niego krytycznie.
–
Ten twój opel to nie limuzyna – uświadomił mu uprzejmie. – Z tyłu nie ma dość
miejsca dla dwóch wysokich facetów.
–
Z przodu tym bardziej – wymruczał Remigiusz, przyciągnął Andrzeja do siebie i
pocałował w szyję. – A w ogóle gdzie się tak spieszysz? – dodał cicho i zaczął mu
powoli odpinać koszulę. – Mamy czas. Chcę się najpierw trochę tobą nacieszyć...
W
gruncie rzeczy te wszystkie czułości i reszta były zbędne, opóźniały tylko
dojście do sedna. Ale były też całkiem przyjemne. W którymś momencie Andrzej
nawet polubił trochę wolniejsze tempo. Nie zawsze miał na nie ochotę; czasem
tym, czego najbardziej potrzebował, był szybki, prosty i ograniczony do samych
niezbędnych ruchów seks, służący zwykłemu rozładowaniu, zaspokojeniu,
odprężeniu; ale bywały i takie chwile, gdy spokojniejszy rytm miał swoje
zalety. Samochód raczej nie należał do miejsc, w których chciałoby się cackać z
drugą stroną tak jak w łóżku czy pod prysznicem, ale w porządku, Andrzej mógł
się wysilić na trochę więcej gestów i trochę mniej niecierpliwości niż wtedy,
gdy w przelocie, w przerwie pomiędzy kolejnymi partiami czytanych materiałów,
przyciskał Remigiusza do ściany w przedpokoju, do fotela w pokoju albo stołu w
kuchni i fundowali sobie błyskawiczny orgazm, po którym można było bez
niepotrzebnego rozpraszania się wrócić do pracy.
Ale
akurat teraz, tu, w samochodzie, Remkowi zachciało się tej jego odmienianej
przez wszystkie przypadki czułości. W porządku, Andrzej był w sprzyjającym temu
humorze.
A
na tylnym siedzeniu opla naprawdę było za mało miejsca dla dwóch wysokich
facetów.
***
Ostatni
potrzebny rym do ostatniej linijki drugiej strofy przeklętej sekstyny znalazł
się zadziwiająco łatwo. Andrzej przeczytał swoje wypociny dwukrotnie, aby
upewnić się, że liczba sylab, średniówki, rozkład akcentów i rymy się zgadzają,
po czym odetchnął z ulgą. Sekstyna odhaczona. Artykuł o tym rodzaju strof
czytało się bardzo dobrze, ale samodzielne wyprodukowanie wiersza... Profesor
Świeńdo miał naprawdę dziwaczne metody uczenia. Od podzielania nieżyczliwej
opinii grupy, brzmiącej „nawiedzony maniak w czarnym golfie po nos i z łysym
łbem”, powstrzymywało Andrzeja tylko jedno. Na pierwszych ćwiczeniach, podczas
dyskusji nad rzuconym „na rozgrzewkę” tekstem, Świeńdo po którejś wypowiedzi
Andrzeja zawisł nad nim – był bardzo wysoki, a do tego miał drażniącą tendencję
pochylać się trochę nad osobą, której słuchał, i naprawdę trudno było niekiedy
uwolnić się od skojarzenia z sępem czającym się nad padliną – wbił w niego
wzrok, popatrzył przez chwilę, jakby oglądał coś pod mikroskopem, i wreszcie
zawyrokował: „Pan ma bardzo dobrego nosa do tekstów”.
Po
czymś takim Andrzej nie mógł uważać profesora Świeńdy za nawiedzonego maniaka.
Nawet przy konieczności pisania przez większość semestru co tydzień wiersza.
Tym
bardziej że wtedy, po skończonych zajęciach, profesor zatrzymał Andrzeja na
chwilę. Znów popatrzył, jakby chciał przewiercić człowiekowi głowę na wylot, i
powiedział:
–
To pan napisał tę recenzję do „Pograniczy”? – Zanim Andrzej zdążył wyraźnie
potwierdzić, Świeńdo potwierdził sobie sam: – Tak, to pan. Pan Weredecki, tak?
Pani profesor Zielewska przed wakacjami mi wspominała, że chce panu dać książkę
do recenzji. Nie byłem zbyt przekonany. – Poprawił jasną marynarkę, którą nosił
na ciemnym golfie, pokręcił jajowatą, łysą głową i wyjaśnił, dalej świdrując
małymi, zielonkawymi oczami: – Na pierwszym roku student się dopiero uwalnia od
tych wszystkich bzdur, których mu nakładziono do głowy w liceum, zasada trzech
jedności w antyku i takie tam. Ale to był dobry tekst. Taaak... – Zebrał
notatki i listę obecności, schował do wielkiej teczki, a potem dorzucił: –
Niech pan podejdzie ze mną do gabinetu, coś panu pokażę. Powinno to pana
zainteresować.
Zainteresować,
dobre sobie. Trudno było utrzymać ręce przy sobie, gdy Świeńdo wygrzebał z
szafy w swoim gabinecie stertę książek i zaczął przeglądać po kolei każdy tom,
mrucząc coś pod nosem. Andrzej wpatrywał się w ten stos zazdrośnie i
zachłannie. To były same nowości z teorii literatury, po polsku, angielsku i
niemiecku, aż chciało się je porwać i zaszyć się z nimi gdzieś z dala od ludzi.
–
O, to – powiedział wreszcie profesor z zadowoleniem i podał Andrzejowi
„Dyskursy niechciane w powieści końca XX wieku”. Od razu można było rozpoznać
serię „Horyzonty nowoczesności”: format A5, biała okładka z wkomponowanym pośrodku
zdjęciem – w tym wypadku przedstawiającym kilka zgniecionych kartek papieru,
spychanych z krawędzi blatu przez wskazujący i środkowy palec ludzkiej dłoni –
proste liternictwo, z boku logo wydawnictwa Universitas. I od razu można było
sobie przypomnieć jedno z większych marzeń dotyczących własnego księgozbioru:
zdobyć wszystkie tytuły owej serii. – Niech się pan z tym zapozna. I niech się
pan zastanowi, czy podołałby pan napisaniu recenzji tej książki. W podobnym
duchu do tamtej. Pan ma dobrze rozeznane konteksty, więc może coś z tego
wyjdzie.
Andrzej
był przekonany, że wyjdzie. Musiało. Nie zmarnował pierwszej szansy, jeszcze
sprzed wakacji, i nie zamierzał zmarnować tej. Świeńdo wraz z Zielewską
należeli do redakcji „Pograniczy”, więc pokazanie im się od jak najlepszej
strony mogło oznaczać więcej takich możliwości, większe dopuszczenie do tego, o
czym od początku studiów, ba, jeszcze pod koniec liceum, marzył.
Świeńdo,
o wiele bardziej niż Zielewska powściągliwy w komplementach i o wiele bardziej
sceptyczny do wszystkiego, najwyraźniej w tej kwestii wcale nie był tak
sceptyczny, jak zamierzał się wydawać. Zanim Andrzej się pożegnał, profesor
dorzucił jeszcze: „Gdyby chciał pan skorzystać z jakichś materiałów, proszę
podejść”, a tydzień później, gdy Andrzej rzeczywiście podszedł, by pożyczyć
dwie książki, Świeńdo pokiwał głową i wyciągnął je z szafy. A za trzecim razem
już tylko machnął ręką w kierunku tej szafy i powiedział: „Niech pan sobie
poszuka. Śmiało, proszę się nie krępować”.
Andrzej
się nie krępował. Andrzej starał się powstrzymać koszmarną pokusę władowania do
teczki wszystkich książek z gabinetu. Trudno było zapanować nad
bibliofilską żądzą. Na szczęście miał za małą aktówkę na takie łowy.
W
każdym razie: jak po czymś takim mógłby uznać Świeńdę za nawiedzonego
maniaka? Specyficzny, ekscentryczny, z dziwacznymi metodami dydaktycznymi – to
i owszem. Ale nie nawiedzony maniak. Nawiedzony maniak nie umiałby tak docenić
wybitnego studenta.
–
Pokaż wierszyk – powiedział Remek. Andrzej popatrzył na niego ponuro: Remigiusz
nie tylko przerwał przyjemne rozmyślania o sygnałach uznania ze strony Świeńdy,
lecz także usiadł na kserach, a do tego marudził o te wypociny.
–
Zabierz tyłek z moich artykułów z poetyki – zażądał. Remek posłusznie je spod
siebie wyjął, wyraźnie ubawiony tym, że niechcący „zdominował biedne kserówki”,
a potem powtórzył prośbę. – Nie – odmruknął Andrzej i przezornie schował kartkę
z wypocinami do książki.
–
Czemu nie?
–
Bo to zwykła grafomania użytkowa – powtórzył znużonym głosem. – Nic, co warto
by czytać, chyba że się chce sprawdzić poprawność strofy.
–
To daj, ja ci sprawdzę poprawność strofy – oświadczył Remigiusz radośnie. –
Tej, jak to było... sekstyny?
–
Nie odróżniłbyś sekstyny od „Pana Tadeusza” – burknął. – Głodny jestem. Miałeś
zrobić kolację.
–
Kolacja jest w piekarniku. – Remek podniósł się, usiadł obok Andrzeja i objął
go ramieniem. – I potrzebuje jeszcze mniej więcej dwudziestu minut, by dać się
zjeść. Pokaż wierszyk.
–
Spadaj – uciął.
–
Można by pomyśleć, że się wstydzisz – podpuszczał go Remigiusz.
–
To nie ma nic wspólnego ze wstydem – powiedział Andrzej z irytacją. – Po prostu
wiem, że to jest zwykły produkcyjniak na zajęcia, czysto użytkowy i bez żadnej
wartości estetycznej. I nie mam ochoty go pokazywać poza niezbędnym minimum,
czyli na zajęciach.
–
Ale na zajęciach go czytasz?
–
Jeżeli muszę, to czytam – przyznał niechętnie. – Zaciskam zęby i czytam.
Remek
roześmiał się.
–
To musi być cudne zjawisko audiowizualne – stwierdził – jeśli masz taką minę i
jesteś tak najeżony jak teraz, i jeszcze czytasz to przez zaciśnięte zęby.
Chciałbym to zobaczyć.
Andrzej
mimowolnie też się uśmiechnął.
–
Możesz sobie pomarzyć – odparował.
–
Marzyć to ja teraz marzę o czym innym – powiedział Remigiusz cicho i musnął go
ustami w ucho. – Skończyłeś już na dzisiaj naukę, prawda?
W
zasadzie to nie, bo zamierzał jeszcze powtórzyć jeden z rozdziałów nowej
recenzowanej książki. Ale to mógł zrobić i po jedzeniu.
–
Mówiłeś, że ile jeszcze kolacja ma siedzieć w piekarniku? – zapytał.
–
Może tak raczej z kwadrans... – mruknął Remigiusz.
–
Wystarczy – stwierdził Andrzej. Wprawdzie Remek coś jeszcze dodał, że mogą do
tego wrócić po kolacji, ale Andrzej wolał nie ryzykować, że po jedzeniu znów
usłyszy: „Muszę się na razie położyć, żeby mi się żarcie ułożyło w żołądku” i z
seksu nici. Trzeba było korzystać z nadarzającej się okazji, póki się
nadarzała.
Gdy
po seksie, jedzeniu i prysznicu leżeli w łóżku, Remigiusz znów zaczął marudzić,
by mu pokazać wiersz. Andrzej w końcu miał dość, to gadanie przeszkadzało w
czytaniu, więc wygrzebał kartkę, podał i wrócił do książki. Słysząc
niezadowolony pomruk, uśmiechnął się złośliwie.
–
I jak, rozczytałeś się? – spytał uprzejmie.
–
Ty i te twoje bazgroły – narzekał Remek. – Myślałem, że chociaż na zajęcia
będziesz pisał wyraźnie.
–
Po co? – mruknął i zaznaczył ołówkiem istotny fragment, na który wcześniej nie
zwrócił uwagi. – Przecież tego nie oddaję, najwyżej sam czytam na głos.
–
Nie wierzę, że się z tego rozczytujesz – oświadczył Remigiusz z niesmakiem. –
To wygląda, jakby pijana kura z umazanymi łapami biegała po kartce.
–
Kogut, jeśli już – poprawił Andrzej z rozbawieniem i spojrzał na niego. – I
uwierz, ja nie mam problemów z przeczytaniem własnych notatek.
–
Nie? – spytał Remigiusz z uprzejmym niedowierzaniem. – To powiedz mi, co to
niby za litera? – Podsunął mu kartkę z wierszem pod nos. – Ta tu, na samym
początku. To jest „d” czy „k”, czy „r”?
–
„N” – odpowiedział z lekkim uśmiechem.
–
„N”? No popatrz, za Chiny bym się nie domyślił. A po niej? To jest „ł” czy
myślnik?
–
„A”.
–
„A”. Świetnie, mamy pierwsze słowo, „Na”. – Remek popatrzył na kartkę z ponurą
miną. – To wygląda na wiele rzeczy, z pingwinem włącznie, ale nie na „na”. Ale
OK, zakładamy, że naprawdę wiesz, co tu napisałeś, i nie zmyślasz. To co to
jest po „Na”?
–
„S”.
–
To nie „Koło Fortuny”, żebyś mi po literce sprzedawał – zdenerwował się. –
Słowo, ja cię pytam o słowo, co za słowo jest po „Na”?
–
„Samym” – mruknął Andrzej na odczepnego.
–
„Samym” – powtórzył Remigiusz, obrócił kartkę na lewo, potem na prawo, potem do
góry nogami, a potem z powrotem normalnie. – „Na samym”. Wierzę na słowo, bo
nic innego mi nie pozostaje. A ten trzeci bazgroł to co?
–
Zgadnij sobie – powiedział Andrzej, znudzony już tą zabawą. – A w ogóle oddaj
to, wystarczy. Znajdź sobie co innego do roboty. – Wsunął książkę pod poduszkę,
zabrał kartkę i wstał, by schować ją do notatek z poetyki. Gdy wracał,
podchwycił spojrzenie Remigiusza. – Co? – zapytał z mimowolnym uśmiechem i
przystanął przed łóżkiem.
–
Nic – odparł Remigiusz, nie odrywając od niego wzroku. – Po prostu zawsze mnie
urzeka, że nie masz najmniejszego problemu, by paradować przede mną nago.
Wzruszył
ramionami.
–
Nie mam się czego wstydzić, więc niby dlaczego mam mieć problem? – skwitował;
oparł się kolanami o brzeg materaca i zaczął ciągnąć do siebie kołdrę.
–
Nie masz – zgodził się Remek. – I ja nie mówię, że mi się to nie podoba... –
Naraz gwałtownie chwycił zsuwające się z niego okrycie. – Zostaw, ty nastoletni
napaleńcu, nie mam już siły – powiedział ze śmiechem i pociągnął pościel do
siebie.
–
Na pewno masz – mruknął Andrzej i mocno szarpnął. Kołdra wylądowała na
podłodze.
Remigiusz
rzeczywiście nie miał już siły. Ale nawet wtedy, gdy sam nie miał ochoty czy
energii, potrafił zająć się człowiekiem tak, żeby było się zadowolonym. Więc
gdy kilka chwil później Andrzej zaciskał jedną dłoń na zagłówku łóżka, a drugą
na włosach schylonego nad jego udami Remigiusza – mógł uznać, że to była
całkiem udana sobota. Z całkiem przyjemnym zakończeniem.
No
i uniknął dalszego marudzenia o przeczytanie tego przeklętego wiersza, który
naprawdę był koszmarną grafomanią.
***
Niedzielne
poranki w zasadzie niczym się nie różniły od sobotnich, może tylko tym, że po
sobotnich eskapadach spali dłużej. Tym razem Andrzej obudził się pierwszy.
Przez dłuższą chwilę leżał z zamkniętymi oczami, zadowolony, że nie musi
jeszcze wstawać, że wczoraj skończył się przygotowywać na przyszły tydzień i że
ma przed sobą całą niedzielę kompletnie wolną. Kompletnie wolną, to znaczy: z
czasem na pracę nad recenzją, na czytanie prywatne – naszła go ochota na
wygrzebanych niedawno w antykwariacie na placu Lotników „Poczciwych wiejskich
ludzi” Flannery O’Connor – na naukę angielskiego i na seks. W
dowolnej kolejności i konfiguracji.
Usłyszał
pomruk budzącego się Remka, a potem poczuł obejmującą w pasie rękę. Leżał na
boku, a Remigiusz właśnie przytulał się do jego pleców.
–
Kleisz się – mruknął.
–
Ty nie śpisz? – zdziwił się Remek, chyba lekko zawiedziony. – No trudno. – I
kleił się dalej.
–
Nie klej się – powtórzył Andrzej. – Kawy.
–
Dostaniesz kawę, jak się na pięć minut zamkniesz i dasz po ludzku przytulić –
oświadczył Remigiusz stanowczo i dalej leżał taki przyklejony. Andrzej
zamierzał po krótkiej chwili stwierdzić, że pięć minut minęło i ma być kawa,
ale dłoń przesuwająca się po jego brzuchu działała pobudzająco. W porządku,
kawa mogła poczekać. Obrócił się twarzą do Remka, pocałował go, zignorował bezsensowną
uwagę „I kto tu się niby klei, co?” – Remek zawsze mieszał seks z tymi swoimi
czułostkami – i zafundował sobie, tak jak lubił, średnio szybki poranny orgazm.
Byłoby lepiej po kawie, ale niech tam, bez kawy też było dobrze.
Niestety,
gdy skończyli, nie dostał kawy. Remigiusz za to dostał przyspieszenia –
wyskoczył z łóżka, wziął błyskawiczny prysznic i zaczął człowieka terroryzować
robieniem i jedzeniem wspólnego śniadania.
–
Zjeść mogę – zastrzegł się Andrzej. – Robić nie będę. Kawy!
–
Kawa zaraz będzie – zgodził się Remigiusz z podstępnym uśmiechem. – W kuchni.
Dla tych, którzy pomogą przygotowywać śniadanie. Więc lepiej rusz ten swój
seksowny tyłek i chodź mi pomóc – rzucił i wyszedł z pokoju.
Miał
ochotę zignorować tę prowokację, ale gdy po chwili poczuł zapach kawy, nie
wytrzymał. Narzucił na siebie szlafrok Remka – wygodne to było, ciepłe,
przyjemne w dotyku – poszedł do kuchni i ostatecznie zgodził się obrać jajka na
twardo. Naprawdę potrzebował swojej porannej dawki kofeiny, żeby w pełni stanąć
na nogi i zacząć jasno myśleć.
Remek
miał lekkie skrzywienie z tymi niedzielnymi śniadaniami. „Niedzielne śniadania
powinno się jeść razem”, powtarzał w kółko. Andrzej, który od męki wspólnych
niedzielnych śniadań w domu uwolnił się w klasie maturalnej oświadczeniem
mamie, że mu to przeszkadza w nauce i za bardzo rozleniwia na cały dzień, więc
woli zjeść coś na szybko sam w swoim pokoju, w dowolnym momencie, często
spoglądał na Remka z lekkim niedowierzaniem.
–
Co ci niby daje to wspólne żarcie w niedzielę? – zapytał raz, podirytowany
słuchaniem po raz setny tego samego stwierdzenia.
–
Zadowolenie – odpowiedział Remigiusz zdecydowanie. – Jest niedziela, jest
spokój, ty siedzisz naprzeciwko mnie i czuję, że to był dobry tydzień.
Andrzej
skwitował to wówczas krótkim prychnięciem. Teraz, gdy patrzył na zadowoloną
minę Remigiusza, też miał ochotę prychnąć, ale jedzone akurat jajko trochę
utrudniało sprawę, więc ograniczył się tylko do kpiącego spojrzenia, na które
zresztą Remek zareagował jedynie rozbawionym:
–
Jedz, jedz, wierszokleto, żebyś miał siły rozczytywać się później ze swoich
bazgrołów.
Andrzej
wzruszył ramionami. Poczucie humoru Remka było niekiedy naprawdę bardzo niskich
lotów. Powiedział mu to, ale Remek jakoś się nie przejął, raczej wydawał się jeszcze
bardziej rozbawiony.
***
Niedziela
była doskonałym dniem na czytanie prywatne, na branie do ręki książek
nieuczelnianych, na rozsmakowywanie się literaturą tak zupełnie dla siebie –
zwłaszcza teraz, gdy mógł wykorzystywać całą zdobytą wiedzę do rozkładania
różnych utworów na części pierwsze. Ale było też w tym czytaniu prywatnym coś z
powrotu do czasów, gdy czytało się „tak po prostu”, gdy pochłaniało się
książkę z zapartym tchem i wielkim zachwytem, gdy zwyczajnie było się odrywanym
od rzeczywistości przez szereg liter, zdań, akapitów – równie rzeczywistych, a
może nawet bardziej rzeczywistych niż to, co znajdowało się poza kartkami.
Mimo
ponad roku na polonistyce Andrzejowi nadal zdarzały się chwile, zdarzały się
książki, gdy – w których – porywały go kolejne czytane strony, porywały bez
przeszkód, jakby zupełnie obojętne na jego porządny i spory warsztat
teoretycznoliteracki, który pozwalał zachować dystans, opanowanie i krytyczne
spojrzenie przy kontakcie z tekstem. Zwykle pozwalał. Ale czasem zawodził.
Czasem jakby się kurczył, chował albo zamykał oczy i obiema nogami wskakiwał w
ten wir czytelniczego zapamiętania, na który było się stale narażonym.
Jeszcze
do niedawna Andrzej próbował z tym walczyć. Taka niemożność zapanowania nad
czytanym tekstem, niemożność zachowywania cały czas dystansu, frustrowała – i
wydawała się dosyć nieprofesjonalna. W ostatnich tygodniach zaczął jednak
patrzeć na całą sprawę trochę inaczej. To był przecież powrót do pierwszej
lektury – tego początkowego momentu, gdy czytało się książkę „tak po prostu”,
gdy emocje, wrażenia estetyczne, zainteresowanie historią brały górę nad
wszelkimi narzędziami analizy literackiej, gdy rozsmakowywało się trzymanym w
rękach tomem, jakby był wielką tabliczką czekolady z orzechami. To był ten
moment, gdy nawet dorosły czytelnik wracał w pewien sposób do swojego
czytelniczego dzieciństwa, gdy zwykła „fajna książka” wywoływała wewnętrzne
„łał!”. To było szalenie intymne, dość naiwne i nawet nieco zawstydzające
doznanie – bez którego jednak, jak Andrzej niekiedy dochodził do wniosku, pełne
przeżycie czytelnicze byłoby w gruncie rzeczy niemożliwe.
Nowe
podejście stanowiło pewnie po części efekt lektury kilku konkretnych artykułów,
po części uczestniczenia w paru rozmowach przeprowadzonych na zajęciach i w
cztery oczy z wykładowcami, po części wreszcie – przeanalizowania własnej
potrzeby. Bo to mu było potrzebne, to jednak naprawdę było potrzebne: to
zatopienie się w opowiadanej historii, poddanie się narracji, uwiedzenie przez
tekst. To było potrzebne. I to było zachwycające. Mimo że zwykle brak kontroli
irytował – ten akurat brak kontroli urzekał. Nie zdarzał się często, i na tym
polegała jego dodatkowa zaleta. Tylko niektóre książki, tylko niektóre
historie, tylko niektóre czytania potrafiły tak człowieka obezwładnić, zmusić do
tego, by po prostu chłonął i przeżywał. Tylko niektóre. Więc czasem warto było
się temu poddać. Dla dobrej, naprawdę dobrej książki można było zrzec się na
chwilę kontroli.
Niewiele
było takich książek. Więc teraz Andrzej tym wytrwalej ich szukał.
W
połowie tygodnia znalazł kolejną taką książkę – wydany w ramach serii „Koliber”
tom opowiadań O’Connor. Następne udane bibliofilskie polowanie w ulubionym
antykwariacie, na placu Lotników, naprzeciwko jednej z filii biblioteki
miejskiej. Antykwariat mieścił się piwnicy; schodziło się po schodach i już na
tych schodach człowiek przystawał, by przejrzeć zawartość ustawionych tam
regałów. Kolejnymi i kolejnymi stopniami w dół, z kolejnymi regałami i
kolejnymi półkami w dół. Na zakręcie znów regał, na pół przejścia; drugie pół
zajmował przeglądający. Główne pomieszczenie było nieduże i możliwie do oporu
zapchane książkami. Półki od podłogi do sufitu – właśnie tak powinno się
umieszczać półki, od podłogi do sufitu, od podłogi do sufitu tomy, tomy i tomy
książek. Ciasno. Duszny zapach, który Andrzej zawsze kojarzył z antykwariatem:
zapach poupychanych wszędzie książek, nowszych i starszych egzemplarzy, mniej i
bardziej zakurzonych kartek. Zapach, który sprawiał, że od razu czuło się jak u
siebie. Zapach, którego resztki wychodziły z antykwariatu wraz z człowiekiem i
z upolowanymi nabytkami.
Zapach,
który dało się odnaleźć i w najnowszym zakupie. Andrzejowi czasami zdarzało się
wąchać książki. Nie miał na tym punkcie obsesji, ale niekiedy po prostu miał
ochotę poczuć zapach kartek, szczególnie tych zupełnie nowych albo bardzo
starych. Więc czasem – jak teraz – przysuwał otwartą książkę do twarzy i lekko
się uśmiechał, bo ten zapach zwyczajnie wprawiał go w dobry nastrój.
Położył
się wygodnie na kanapie, na boku, z jedną poduszką pod głową, a drugą pod
trzymaną w ręce książką. Na stoliku obok stała herbata i talerzyk z kilkoma
kawałkami czekolady. Z głośników pod telewizorem rozlegały się pierwsze dźwięki
„Kandyda” Bernsteina. A z przedpokoju – krzątanina szykującego się do wyjścia
Remka.
–
Może jednak ze mną pójdziesz? – zapytał Remigiusz, gdy już w płaszczu i butach
zajrzał do pokoju.
–
Nie – mruknął Andrzej.
–
Daj spokój, rusz się trochę z tej kanapy – powiedział. – Zamierzasz całą
niedzielę się tak kisić z książką?
–
Tak – potwierdził z lekkim zniecierpliwieniem. – Idź już i daj mi spokój.
–
Słuchaj... – Remigiusz podszedł, przysiadł na brzegu kanapy i położył dłoń na
stopach Andrzeja. – Ty naprawdę głównie się kisisz w czterech ścianach. I w
zasadzie w ogóle nie wychodzisz gdzieś z ludźmi czy do ludzi. Nie brakuje ci
kontaktów, rozmów z ludźmi?
Andrzej
uniósł wzrok znad książki.
–
Kolejna lekcja wychowawcza? – zapytał z irytacją. – Czy ja się wtrącam do
twojego sposobu spędzania wolnego czasu? Nie, więc będę wdzięczny za wzajemność.
Chyba
wybrał nie do końca właściwe określenie, bo Remigiusz na słowo „wzajemność”
spojrzał dziwnie i otworzył usta, najwyraźniej chcąc coś powiedzieć. Ale
zrezygnował. Na szczęście, bo Andrzeja dopadał chwilami dziwny niepokój, czy
raczej uczucie dyskomfortu, gdy Remek powracał lub zdawał się chcieć powrócić
do swojego ulubionego tematu „relacji i reszty”.
–
Ja się nie wtrącam, tylko proponuję – odezwał się wreszcie Remigiusz.
–
Nie proponujesz, tylko trujesz – poprawił.
–
Nie truję, tylko się troszczę – zdenerwował się Remek. – Bo mnie martwi to
twoje wieczne „mam w dupie ludzi, nie potrzebuję ludzi”. I zwyczajnie chciałby,
żebyś czasem gdzieś ze mną wyszedł, na przykład tak jak teraz, do znajomych.
–
To twoi znajomi – przypomniał mu Andrzej, trochę już znudzony tym tematem. –
Nie moi.
–
No tak, bo ty w ogóle nie masz znajomych – burknął. Przez chwilę siedział bez
słowa, prezentując obrazę majestatu. Andrzej wzruszył ramionami – cudze humory
naprawdę nie były jego problemem – i wrócił do czytania.
Remigiusz
był humorzasty i obrażalski, i to była jego zdecydowana wada. Jednocześnie
jednak z reguły zbyt długo w tym swoim „się obraziłem” nie wytrzymywał, i to
akurat była zaleta. Tak jak teraz: po paru minutach siedzenia z naburmuszoną
miną w końcu westchnął, pokręcił głową, poklepał Andrzeja po stopach i wstał.
–
Idę – powiedział i poprawił płaszcz. – Pewnie Kaśka poda swoje czekoladowe
ciasto, najlepsze czekoladowe ciasto, jakie kiedykolwiek jadłem, więc możesz tu
sobie siedzieć i żałować, że cię to ominie.
Andrzej
uśmiechnął się mimowolnie.
–
Przeżyję – mruknął. – Jak będziesz wracał, możesz kupić czekoladę.
–
Jak chcesz czekoladę, to rusz dupsko z kanapy i przejdź się do sklepu – rzucił
Remigiusz przez ramię. – Będę za jakieś dwie, trzy godziny. Baw się dobrze,
mizantropie.
Gdy
już wyszedł, Andrzej przeciągnął się, zjadł kawałek Milki z orzechami i wrócił
do czytania. Świadomość, że przez kilka godzin ma całe mieszkanie dla siebie,
bez marudzącego co chwila uszczęśliwiacza i bez narzekań w stylu „Ścisz tego
Wagnera, katujesz ludzi, łeb mi od tego pęka, a sąsiedzi znowu przestaną się do
mnie odzywać”, była bardzo przyjemna. Wreszcie można było się w pełni nacieszyć
nową książką.
***
Remigiusz
wrócił po piątej. Nie kupił czekolady, ale przyniósł ciasto.
–
Zapytałem, czy jako stary kawaler mogę wziąć resztki z małżeńskiego stołu –
powiedział wesoło, gdy w kuchni rozpakowywał paczkę. – Kaśka wcisnęła mi całą
resztę ciasta i jeszcze jakieś ciasteczka, które robiła. Aż szkoda, że nie
mogłem jej powiedzieć, że niosę to wszystko swojemu marudnemu i
nietowarzyskiemu filologowi, który żreć ciasto to chce, ale wyjść do ludzi i w
ich towarzystwie żreć ciasto to już nie.
Był
w dobrym humorze. Śmieszne, jak te spotkania ze znajomymi go cieszyły.
Andrzej
zrobił herbatę, wybrał sobie największy kawałek ciasta i ustawił książkę na
stole tak, by cukiernica podpierała ją z tyłu, a talerz blokował z przodu.
–
A mógłbyś na chwilę odłożyć tę książkę i nie czytać przy jedzeniu? – poprosił
Remigiusz. Siedział naprzeciwko, grzejąc dłonie o kubek, i wyraźnie zamierzał
zepsuć człowiekowi przyjemność jedzenia ciasta podczas lektury. – Chcę z tobą
pogadać.
–
Nie nagadałeś się już u tych swoich znajomych? – zapytał Andrzej, trochę
rozdrażniony.
–
To co innego – stwierdził. – Z nimi gadam o czym innym, z tobą chcę o czym
innym.
Zdecydowanie
chciał popsuć przyjemność. Ale przyniósł jednak to ciasto, więc Andrzej
westchnął, zjadł kolejny kawałek i postanowił jakoś wytrzymać.
–
No to o czym chcesz rozmawiać?
–
O czymkolwiek – odpowiedział Remek z uśmiechem. – Opowiedz mi, jak spędziłeś te
parę godzin, gdy mnie nie było.
–
Czytałem – uświadomił mu Andrzej uprzejmie. Pytanie było wyjątkowo głupie,
przecież Remek, wychodząc, widział go z książką, po powrocie też go widział z
książką, przed wyjściem dostał wyraźny sygnał „czytam i chcę czytać”, o czym tu
jeszcze opowiadać?
–
I?
–
Co „i”? – zirytował się. – Czytałem, gdy wychodziłeś, czytałem, gdy cię nie
było i czytałem, gdy wróciłeś, co mam ci tu jeszcze wymyślać?
Remek
przez chwilę wpatrywał się w niego bez słowa.
–
Czy ciebie to czasem nie nudzi? – spytał nagle.
–
Co? – zdumiał się Andrzej szczerze. – Czytanie?
–
Tak, czytanie – potwierdził i natychmiast dodał: – Nie rób takiej wzgardliwej
miny, nie chodzi mi o czytanie jako czytanie, tylko takie... takie ciągłe
czytanie, zamiast kontaktów z ludźmi, zamiast innych rozrywek, zamiast... no,
zamiast życia po prostu. Nie brakuje ci czegoś, co by uzupełniło ci to
czytanie?
–
Pytanie typowego filistra – oświadczył Andrzej ze złośliwym uśmiechem, ale
Remek nie zareagował na tę uwagę, tylko wzruszył ramionami.
–
Wydaje mi się po prostu, że to jest zamykanie się na świat – powiedział
spokojnie i położył na swoim talerzu coś, co wyglądało jak mały pączek. –
Spróbuj tych, są z marmoladą i bitą śmietaną – dodał. – Słuchaj – podjął, gdy
Andrzej sięgnął do stojącej pomiędzy nimi tacy – mnie nie chodzi o to, żeby
podważać wartość czytania, uważam wręcz przeciwnie, jak się nie czyta, to się nie
myśli i tak nie w pełni żyje. Ale jak się tylko czyta, to też się nie w pełni
żyje.
Andrzej
nie mógł nic powiedzieć, bo miał usta wypełnione marmoladą i bitą śmietaną –
minipączki rzeczywiście były świetne – więc tylko wzruszył ramionami. Nie
zamierzał się przecież dławić po to, by uświadamiać komuś, kto gada głupoty, że
gada głupoty.
–
Smakuje ci? – Remek ucieszył się jak dziecko. – To dojedz sobie resztę. Chcesz
jeszcze? – Wskazał na ciastko na swoim talerzu. Andrzej pokręcił głową i zabrał
tylko to, co znajdowało się na tacy. Czasami miał wrażenie, że Remigiuszowi
włącza się jakiś niewyżyty instynkt rodzicielski, tak jak teraz. Albo jak przy
prawieniu kazań. Gdyby nie dobry seks i poranna kawa, ciężko byłoby z nim
wytrzymać.
Skończyli
ciasto i herbatę w milczeniu. Ale gdy tylko Remek odstawił pusty kubek, podjął
przerwany wcześniej temat.
–
Młody, ja ci nie mówię tego wszystkiego po to, by psuć ci przyjemność z
czytania. Tylko mnie naprawdę martwi to twoje odcinanie i zamykanie się na
ludzi, i ten twój mizantropizm.
–
Mizantropia – poprawił Andrzej obojętnie. – Odczep się.
–
Nie, nie odczepię się – powiedział Remigiusz ze złością. – Martwię się o
ciebie, ty nadęty zarozumialcu.
–
Niepotrzebnie.
–
Owszem, potrzebnie – stwierdził już spokojniej. – Andrzej, masz dopiero
dwadzieścia lat, w sumie to jeszcze dziewiętnaście, więc może ci się wydawać,
że nikogo nigdy nie będziesz potrzebował. Ale ludzie się potrzebują, serio.
Niekoniecznie do wielkich historii miłosnych, ale choćby do dobrych przyjaźni
czy zwykłego koleżeństwa. A ty jesteś tak nastawiony na „nie” do wszystkich, że
nawet zwykłych kolegów chyba nie masz.
–
Mam znajomych na uczelni – odparł ze zniecierpliwieniem.
–
Ale poza uczelnię z tymi znajomościami nie wykraczasz, prawda? – podchwycił
Remigiusz. – I to mnie właśnie martwi.
–
Czego ty właściwie chcesz? – zapytał Andrzej z irytacją. Przez chwilę patrzyli
na siebie bez słowa. Remigiusz przez moment wydał się jakby starszy – może
trochę znużony, może szczerze zaniepokojony. Chyba rzeczywiście lubił sobie
wymyślać problemy.
–
Chciałbym, żebyś się trochę otworzył na innych ludzi – powiedział łagodnie.
Naprawdę, jak do dziecka. Zdecydowanie minął się z powołaniem, zamiast firmy
powinien prowadzić przedszkole. – To super, że tyle czytasz i że masz studia,
na których możesz się zaczytać na amen, ale poza książkami jeszcze jest życie.
I bez tego życia nie byłoby książek, zdajesz sobie z tego sprawę?
–
A ty zdajesz sobie sprawę z tego – odparował Andrzej ze złością – że każdy ma
prawo żyć po swojemu i twoja wizja „życia” niekoniecznie musi się pokrywać z
moją wizją?
–
Zdaję sobie sprawę – przyznał. – Tylko że zdaję sobie jeszcze sprawę z tego, że
człowiek naprawdę potrzebuje wokół siebie ludzi. Dla zwykłej higieny
psychicznej.
–
Mojej higienie niczego nie brakuje – stwierdził Andrzej z mimowolnym
rozbawieniem. – Bardziej niehigieniczne są dla mnie kontakty z niektórymi
ludźmi.
Remigiusz
pokręcił głową i wstał.
–
Chcesz jeszcze herbatę? – spytał spokojnie.
–
Chcę. – Podał mu swój kubek. – To już koniec kazania? Mogę wrócić do książki?
Remek
popatrzył na niego dziwnie. Naraz uśmiechnął się lekko i pochylił.
–
Możesz – powiedział cicho i pocałował Andrzeja w policzek. – Czytaj sobie,
zrobię ci herbatę. I nie bocz się. Ja się po prostu o ciebie martwię.
–
Niepotrzebnie – burknął. Nie lubił tych bezsensownych czułości po bezsensownych
marudzeniach.
–
Potrzebnie, potrzebnie – mruknął Remigiusz. Wyprostował się, położył mu rękę na
głowie i zrobił to, czego Andrzej szczerze nie cierpiał: rozczochrał włosy jak
małemu dziecku. Albo psu.
–
Przestań – syknął i uchylił się, ale Remek tylko się roześmiał i poklepał go po
ramieniu.
–
Już więcej nie będę – obiecał. – W tym tygodniu.
Bardzo
zabawne.
***
Andrzej
lubił regularny, powtarzalny i dający się przewidzieć rytm niedzielnych
wieczorów. Nie przepadał za niespodziankami, zwłaszcza tymi, które wywoływały
wrażenie utraty kontroli nad sytuacją; nie znosił też, gdy zaplanowany już
rozkład zajęć coś mu rozwalało na kawałki. Mam w nosie spontaniczność,
oświadczył raz Remigiuszowi w odpowiedzi na jego „Nie ma w tobie za grosz
spontaniczności”. Mam w nosie spontaniczność, powtórzył twardo na rozbawiony
uśmiech kochanka, gdy ta mi się bezczelnie ładuje w moje plany. Spontaniczność
jest dobra w łóżku, a nie w życiu.
Tak,
spontaniczność w łóżku była dobra, bardzo dobra. Tak jak teraz, a w zasadzie
przed paroma chwilami. Dobry, wieczornoniedzielny seks, po którym człowiek czuł
się odprężony i miał ochotę jeszcze zapalić oraz przeczytać kilka stron. W tym,
jak i gdzie się kochali, spontaniczność jak najbardziej pasowała. Ale w tym, że
w ogóle czeka ich wieczorny seks, po tym, jak się już skończy pracę, wrzuci do
teczki materiały na poniedziałkowe ćwiczenia i książki do oddania do biblioteki
uniwersyteckiej, zje kolację i ewentualnie wyprasuje spodnie albo koszulę – w
tym akurat przewidywalność i regularność miały swój urok. Nie trzeba się było
zastanawiać, organizować, gdzieś iść, żeby zapewnić sobie przyjemne wrażenia. W
niedzielne wieczory Andrzeja z reguły dopadały jednocześnie ochota na seks i
kompletny brak ochoty na wychodzenie z domu. Mimo wszystkich minusów dobrze
jednak było mieć pod ręką stałego faceta, w każdej chwili do użytku.
Spojrzał
na tego swojego „stałego faceta”, który właśnie grzebał w barku, bo zachciało
mu się porto. Andrzej za porto i w ogóle za słodkim winem nie przepadał, więc
po chwili namysłu zażądał Ballantine’a.
Należało Remigiuszowi przyznać, że barek miał ładnie zaopatrzony i
znał się na dobrym alkoholu, więc jeśli już wyciągał jakąś butelkę, nie był to
pozbawiony smaku badziew za parę złotych.
–
Chcesz z sokiem czy z lodem? – zapytał Remek, nie odwracając się.
–
Z niczym – odpowiedział. Wyciągnął rękę, podniósł zrzuconą z łóżka poduszkę,
podłożył ją sobie pod klatkę piersiową, oparł się łokciami o materac i
popatrzył na kochanka uważnie.
Remigiusz
stał przy barku nago. Takie „radosne paradowanie bez ciuchów”, jak sam je
określał, nie zdarzało mu się zbyt często, chyba nie czuł się z tym zbyt
komfortowo. Dość nielogicznie, bo bez ciuchów wyglądał bardzo dobrze.
Zdecydowanie nie na czterdzieści lat, a w każdym razie nie na to, co Andrzejowi
kojarzyło się zwykle z czterdziestoletnim ciałem. Wysoki, dobrze zbudowany, z
porządnie wyćwiczonymi mięśniami, zgrabnym tyłkiem i dobrymi pomysłami w łóżku
– naprawdę nie wydawał się dwadzieścia lat starszy. Te dwadzieścia lat
przypominało o sobie dopiero wtedy, gdy Remek znów uruchamiał wewnętrznego
belfra i albo marudził, albo prawił kazania. Na szczęście nie w czasie seksu.
Teraz
podszedł z dwiema małymi, kwadratowymi szklankami w rękach.
–
Trzymaj – powiedział, podał Andrzejowi jedną i usiadł na skraju łóżka. – Nie
wiem, jak ty możesz pić whisky bez niczego, można sobie przepalić gardło na
wylot.
–
Czysta smakuje najlepiej – mruknął i przewrócił się na bok, by móc się wygodnie
napić.
Remek
nagle się roześmiał.
–
Co?
–
Nic – mruknął z rozbawieniem. – Tak sobie wyobraziłem, jak ten nierozcieńczony
niczym Ballantine przepala ci na wylot język. Bez obrazy, ale to niekiedy
całkiem kusząca wizja.
Andrzej
mimowolnie też parsknął krótkim śmiechem.
–
Szybko byś za moim językiem zatęsknił – stwierdził i wypił trochę whisky.
Owszem, paliła język, podniebienie i gardło – ale paliła w wyjątkowo przyjemny
sposób.
–
Pewnie tak – zgodził się Remek. Przez chwilę pili w milczeniu, potem zapalili;
tym razem inicjatywa wyszła od Remigiusza, więc obeszło się bez zwyczajowego
marudzenia „spalisz siebie, mnie, łóżko i te swoje tony książek”. Andrzej lubił
momenty, gdy siedzieli obok siebie bez słowa, bez konieczności zapychania ciszy
jakimiś zbędnymi uwagami. W ogóle lubił towarzystwo ludzi, którzy nie mieli
potrzeby histerycznego zagadywania ciszy i wypełniania jej bezsensownym
słowotokiem. Szkoda, że tacy ludzie zdarzali się rzadko.
Zgniótł
resztkę papierosa w popielniczce, dopił whisky i położył się z powrotem na
brzuchu. Alkohol i ręka gładząca jego ramię działały rozleniwiająco, więc
przymknął oczy.
–
Muszę jutro posiedzieć dłużej w pracy – odezwał się nagle Remigiusz. –
Poczekasz na mnie, żebym podjechał, czy wracasz sam do domu?
–
Jutro po angielskim i poetyce idę do czytelni – powiedział. – Tej głównej, na
Wawrzyniaka. Będę siedział do oporu, więc mogę na ciebie poczekać.
–
To poczekaj. Do osiemnastej powinienem się wyrobić. Do której tam jest otwarte?
–
Do dziewiętnastej.
–
To poczekaj – powtórzył Remek. – Podjadę po ciebie, zrobimy zakupy, a jak mnie
całodniowe finalizowanie tych cholernych klamek dobije, to olejemy wszystko i
po prostu pójdziemy na pizzę, bo nie będzie mi się chciało stać wieczorem przy
garach.
–
Pizza brzmi dobrze – mruknął Andrzej.
–
W porządku. – Remigiusz pochylił się i pocałował go w plecy. – To zabiorę cię
jutro na pizzę. A potem zabiorę cię do domu i do łóżka.
–
A potem zaśniesz, zanim ja się zabiorę do ciebie – przygryzł mu Andrzej. – Jak
ostatnio.
–
Odczep się – burknął Remek, prostując się. – Byłem wykończony ganianiem za
cholernym humorzastym klientem. Człowiek ma czasem prawo być wykończony. Nawet
ty czasem wracasz z zajęć albo z biblioteki półżywy i z miejsca zasypiasz na
kanapie. Jak zasnę, to dasz mi trochę odespać, potem się obudzę i nadrobimy, co
za problem?
No
tak, w gruncie rzeczy to nie był problem. Miał Remigiusza stale pod ręką. Z
jednej strony to często denerwowało – Remek gadał, marudził, próbował na siłę
uszczęśliwiać; z drugiej – cały czas był obok, gotów odpowiedzieć na sygnał
„mam ochotę”. Nawet jeśli nie odpowiadał natychmiast, to w miarę szybko. Nie musiało
się specjalnie szukać, wysilać, wymyślać, żeby zaciągnąć go do łóżka. A co
więcej, nawet gdy Remek sam nie miał ochoty, dawało się coś z niego wyciągnąć
dla siebie.
Andrzej
niekiedy dochodził do wniosku, że ta bardziej stała i monogamiczna relacja wcale
nie jest taka zła, nudna i zabijająca seks, jak mu się kiedyś wydawało. Jasne,
ma swoje minusy. Ale ma i plusy, a te plusy nieraz przewyższają minusy.
Nie
powiedziałby tego głośno, bo Remek zaraz pewnie wsiadłby na swojego konika
„relacje, związki i co czujemy do siebie”, które w najlepszym wypadku
śmiertelnie Andrzeja nudziły, w najgorszym – całkowicie wyprowadzały z
równowagi. Nie powiedziałby więc tego głośno, tak jak nie powiedziałby, że
lubi, gdy Remigiusz podjeżdża po niego na uczelnię. Podobna uwaga wywołałaby
zapewne rozmaite „a nie mówiłem, że będzie fajnie, jak po ciebie podjadę, a ty
się wiecznie upierasz, że nie trzeba albo że chcę zagłaskać kotka”. Ten facet
naprawdę nie umiał oddzielać spraw emocjonalno-uczuciowych od prostego
docenienia zwykłej wygody.
Chociaż,
fakt, nie o samą wygodę chodziło, Andrzej musiał to przyznać. I przyznał, choć
nie przed Remkiem. Właściwie przyznał pod pewnym przymusem i trochę z powodu
irytacji, bo został sprowokowany.
Tak,
został sprowokowany. Tylko to tłumaczyło, dlaczego mimo niechęci do mówienia o
własnych sprawach wtedy jednak coś powiedział.
Sprowokował
go Maciej. Maciej był którymś z zeszłorocznych klubowych podrywów z Inferno;
studiował prawo, a że jeden z budynków Wydziału Prawa i Administracji znajdował
się obok budynków filologii, przypadkowe spotkanie na dworze lub na przystanku
zdarzało się co jakiś czas. Facet był dobry w łóżku, przystojny i pod ręką,
więc gdy akurat obaj mieli okienko albo po zajęciach spotykali się w drodze na
tramwaj, Andrzej przyjmował zaproszenie i jechał z Maciejem do jego kawalerki
na szybki, bezproblemowy i udany seks. To było naprawdę wygodne, przyjemne,
odprężające. Mieli podobne podejście do tych spraw; Maciej jeszcze przy
pierwszym spotkaniu zastrzegł się: „Ja byłem, jestem i umrę singlem, więc
uprzedzam, mogę cię zerżnąć, ale się w tobie nie zakocham”, na co Andrzej
uśmiechnął się z rozbawieniem i najpierw uprzejmie wyjaśnił, że zakochiwanie
się i podobne są mu do szczęścia potrzebne jak rybie wrotki, a następnie
uświadomił, że jeśli chodzi o rżnięcie, to działa to tylko w jedną stronę. Z
początku było trochę marudzenia, ale w końcu Maciej sobie darował. Widocznie
przemówiło do niego stwierdzenie: ty pieprzysz innych, ja pieprzę ciebie i nie
ma jazdy pod prąd.
Z
Maciejem się urwało, podobnie jak z innymi, przed sesją. A po sesji... po sesji
chyba już się na tyle przyzwyczaił do wygody i „podręczności” Remigiusza, że
nawet nie czuł potrzeby ożywiać dawnych znajomości, podobnie jak szukać nowych.
Stały facet do łóżka to więcej czasu na czytanie w tym łóżku.
Po
powrocie na uczelnię po raz pierwszy spotkał Macieja na początku października,
na dziedzińcu, gdy przechodził z jednego budynku do drugiego. Chyba z czwórki,
gdzie miał ćwiczenia, na wykład w trójce. Tak, szedł do trójki.
Naprzeciwko trójki był kiosk i tam właśnie zauważył Macieja, stojącego w
kolejce i jedzącego drożdżówkę. Nawet go w pierwszej chwili nie poznał, dopiero
uniesiona na powitanie ręka i uśmiech przypomniały, kto to jest. Kiwnął wtedy w
odpowiedzi głową i poszedł na wykład. Maciej wytknął mu to przy następnym
spotkaniu, w zeszłym tygodniu. Andrzej stał wtedy przed czwórką, obok ławki,
gdzie położył teczkę, palił i czekał na Remigiusza, który miał lada moment
podjechać. Parking uczelniany znajdował się tuż obok, na środku uczelnianego
podwórza, więc można było spokojnie wypalić dwa lub trzy papierosy, posiedzieć,
poczytać, a w razie konieczności schować się przed deszczem z powrotem w
budynku. Tego dnia akurat pogoda była ładna, ciepło, bezwietrznie, a wokół mało
ludzi, zaledwie parę osób tuż przy wejściu i jedna czy dwie na sąsiednich
ławkach; mógł zatem przejrzeć skserowane chwilę wcześniej materiały, a potem
zapalić i rozejrzeć się za znajomym oplem. Na próżno, Remigiusz jeszcze nie
dojechał; zamiast tego Andrzej zauważył przechodzącego pomiędzy samochodami
chłopaka, z którym kiedyś sypiał.
–
No cześć – powiedział Maciej, podchodząc, i wyciągnął rękę. – Jesteś obrażony
czy zawsze tak olewasz znajomych, jak ci machają na ulicy?
Andrzej
uścisnął mu dłoń i uśmiechnął się lekko.
–
Miałem wykład. Wykłady mają pierwszeństwo przed znajomymi.
–
Tak, tak – mruknął Maciej i przyjrzał mu się jakby z rozbawieniem. – Tak,
pamiętam, ty i to twoje „teraz mam sesję, teraz się nie pieprzę”.
–
Nie mówiłem, że się nie pieprzę – poprawił Andrzej spokojnie. – Mówiłem, że
ograniczam pieprzenie.
–
Jak dla mnie, na jedno wyszło – podsumował chłopak. – I tak nie miałem już z
ciebie żadnego pożytku.
Wzruszył
ramionami i zgniótł resztkę papierosa w stojącej przy ławce wysokiej
papierośnicy.
–
A rozmowny jesteś jak zawsze – podjął Maciej, wyraźnie w niezłym humorze. – No
dobra, to co u ciebie?
–
W porządku. – Wyciągnął z trzymanej w kieszeni kurtki paczki nowego Lighta.
–
W porządku i pewnie po staremu, co? – Maciej wyjął zapałki i przypalił mu
papierosa.
–
Mniej więcej – mruknął Andrzej, chowając z powrotem zapalniczkę, której nie
zdążył użyć. – Zacząłeś palić?
–
Nie, ale zacząłem nosić przy sobie zapałki – odparł chłopak. – Przydają się
przy wyrywaniu najlepszych sztuk – dodał z porozumiewawczym uśmiechem. Andrzej
też się lekko uśmiechnął.
–
Miła odmiana po twoim histerycznym „U mnie nie wolno palić!” przy każdej
wizycie – mruknął.
–
Teraz już można – zapewnił Maciej, nie odrywając od niego wzroku. – Wprawdzie
otwieram okno i zachęcam delikwenta, by się do połowy wywiesił przez parapet,
ale można. Chcesz sprawdzić, jak się w takiej pozycji pali?
W
gruncie rzeczy nie miałby nic przeciwko. A właściwie nie widział powodu, by
mieć coś przeciwko. Maciej nadal mu się podobał. Średniego wzrostu, szczupły,
ładnie zbudowany, miał sporo seksapilu. Nawet teraz, w ciemnych dżinsach i
narzuconej na zieloną koszulę czarnej kurtce, wyglądał apetycznie. Chyba w
końcu – jak się kiedyś odgrażał, na złość nielubianemu promotorowi, z którym
żarł się cały czwarty rok – zaczął zapuszczać włosy, bo jasne kosmyki sięgały
szyi; to akurat nie prezentowało się za dobrze, Maciej miał okrągłą, nieco
pucołowatą twarz i w tej chwili wydawał się jeszcze bardziej okrągły i
pucołowaty, ale w sumie nie psuło to ogólnego dobrego wrażenia. Wciąż
przyjemnie było pomyśleć o tym, że chwyciłoby się go za kark, mocno pocałowało,
pchnęło na łóżko i przeleciało.
A
mimo to jakoś nieszczególnie odczuwał potrzebę, by o tym myśleć.
–
Raczej nie – odezwał się wreszcie, widząc wyczekujące spojrzenie. – Jestem
umówiony.
–
Szkoda – stwierdził Maciej spokojnie. – Ale nie mówię, że dzisiaj, mówię
ogólnie. Jak stoisz z czasem w tym tygodniu? Albo w następnym? Ej, spokojnie –
dodał, gdy Andrzej uniósł lekko brwi. – Nie proponuję ci randki ani innych
sentymentalnych bzdurek, proponuję ci spotkanie na fajny seks.
–
Inferno wyczerpało ofertę? – zakpił Andrzej. Maciej popatrzył w górę, zrobił
taką minę, jakby się intensywnie zastanawiał, po czym spojrzał na rozmówcę, a w
jego niebieskich oczach dało się dostrzec rozbawienie.
–
Wyczerpał się zestaw facetów, którzy chętnie idą do łóżka, a potem chętnie idą
sobie do siebie – wyjaśnił z uśmiechem. – Serio, ostatnio trafiali mi się pod
rząd sami tacy, którzy się zaraz zakochali. Stęskniłem się za kimś, kto
przychodzi, pieprzy, wciąga spodnie na tyłek, mówi, kiedy znów ma czas, i wraca
do domu. Zero kłopotów i całej tej reszty – podsumował i poprawił przerzucony
przez jedno ramię nieduży, pękaty plecak. – To co, kiedy miałbyś czas?
Ze
wszystkim, co Maciej powiedział, Andrzej mógłby się zgodzić, pod wszystkim w
zasadzie mógłby się podpisać. A jednak, śmieszna sprawa, do tego zgodzenia się
i podpisania jakoś nie czuł ochoty. Albo potrzeby. Albo jednego i drugiego.
–
Na razie nie mam czasu – powiedział. No tak, to była prawda, na razie nie miał
czasu – na razie czekał na Remigiusza, który mógłby już łaskawie przyjechać,
czekał na podwiezienie do filii na Lotników, żeby odebrać tam zamówione
książki, i czekał na kolację, bo Remek obiecywał zrobić placki ziemniaczane. I
na wieczorny seks, przed kolacją, po kolacji lub przed i po.
–
To daj znać, jak będziesz miał – powiedział Maciej, najwyraźniej niezrażony
odmową. – Idziesz na przystanek?
–
Nie. – Andrzej zaciągnął się mocniej, spojrzał na parking, wypuścił dym z ust i
uzupełnił: – Czekam na transport.
–
Na transport, czyli na faceta? – dopowiedział sobie Maciej.
–
Mniej więcej.
Chłopak
obejrzał się za siebie.
–
Już przyjechał?
–
Nie. – Zgniótł niedopałek w popielniczce. – Spóźnia się, jak zwykle.
–
Jak zwykle? – podchwycił Maciej i popatrzył dziwnie. – Jak zwykle, czyli
przyjeżdża częściej? Czyli co, stały facet?
–
Mniej więcej – powtórzył, zrezygnował z zapalenia kolejnego papierosa i
wyciągnął rękawiczki z drugiej kieszeni kurtki.
–
Mniej więcej – powiedział Maciej tonem, który nieszczególnie się Andrzejowi
spodobał. – No, nieźle. Po tobie bym się tego nie spodziewał.
–
Czego? – zapytał sucho, zakładając rękawiczki. Zrobiło się chłodniej, a ręce
zawsze marzły mu najbardziej.
–
Tego, że wskoczysz w jakiś stały związek – wyjaśnił chłopak. – Sam nie wiem,
czy bardziej mnie to rozbawiło, czy rozczarowało.
–
Nie interesują mnie twoje rozczarowania – odparł Andrzej obojętnie. – Rozbawienie
zresztą też nie. I to nie jest żaden stały związek, po prostu bardziej stały
seks. Cholernie dobry seks – dodał z satysfakcją i uśmiechnął się chyba trochę
złośliwie, bo po minie rozmówcy było widać, że aluzja „lepszy niż z tobą”
została zrozumiana. No cóż, taka była prawda.
–
Pogratulować – burknął Maciej. Przez chwilę milczał, po czym podjął zaczepnym
tonem: – Czyli co, teraz się bawisz w wierną żonę?
–
Nie. – Wzruszył ramionami. Irytacja Macieja była komiczna, ale komentarze
zdecydowanie poniżej jakiegoś sensownego poziomu.
–
Czyli pieprzysz się z innymi czy nie? – naciskał chłopak. Andrzej nie
odpowiedział od razu; zauważył właśnie parkującego między dwoma samochodami
opla Remka. No, wreszcie. Zaczynał już być głodny, a biblioteka była otwarta
tylko do dziewiętnastej, więc należałoby wreszcie wszystko pozałatwiać i wracać
na kolację. – Co? – Maciej znów spojrzał szybko za siebie. – Mąż przyjechał?
Andrzeja
zawsze bawiła ta dziwaczna maniera, którą zaobserwował już jakiś czas temu,
trochę w Inferno, a trochę przy innych okazjach – to mówienie o bardziej
stałych kochankach „mąż” czy „narzeczony”, zupełnie jakby to zmieniało jakoś
sytuację czy dodawało jej powagi. Śmieszne i dość głupkowate podejście.
Śmieszne i dość głupkowate nazewnictwo.
–
Daruj sobie – powiedział pobłażliwie. – Jeśli tak cię skręca ze złości, że nie
mam ochoty iść z tobą znów do łóżka, to trudno, ale przynajmniej nie ładuj się
w tę idiotyczną nomenklaturę.
–
Trochę skręca – przyznał. – Zawsze mnie skręca, gdy fajna dupa się marnuje. To
jak mam mówić? Ty jak o nim mówisz?
Andrzej
wzruszył ramionami. Z kim i po co miałby rozmawiać o Remigiuszu?
–
Nijak – mruknął. Remek zmachał mu zza kierownicy ręką, a potem wyciągnął z
tylnego siedzenia jakąś gazetę i zasłonił się nią. – Facet, z którym chwilowo
od dłuższego czasu się pieprzę. Wystarczy.
–
„Chwilowo od dłuższego czasu” – powtórzył Maciej takim tonem, jakby smakował to
określenie. – Ładne. Na filologii uczą was takich bzdurnych kwiatków?
Fakt,
zwrot nie był zbyt fortunny. Poczuł, że cała ta rozmowa zaczyna go irytować.
Zapiął kurtkę i sięgnął po teczkę.
–
To takie ćwiczenie na abstrakcyjne myślenie – rzucił na odczepnego. – Idę już.
–
Czekaj – powiedział Maciej. – Bo w końcu mi nie odpowiedziałeś. Pieprzysz się z
innymi czy nie?
Spojrzał
w kierunku samochodu, a potem przeniósł wzrok na pytającego.
–
Jeżeli tak cię ma uszczęśliwić ta informacja – odparł kpiąco – to nie, obecnie
nie pieprzę się z innymi. Obecnie bawię się w monogamię. Wystarczy?
–
I odpowiada ci to? – spytał Maciej niedowierzająco.
Andrzej
przez chwilę przyglądał się stojącemu na parkingu niebieskiemu oplowi i
widocznej zza przedniej szyby gazecie. Remigiusz przerzucił kilka kartek.
Biblioteka, kolacja, seks. Znany, pewny, kontrolowany rytm.
–
Owszem – powiedział spokojnie. – W tej chwili mi to odpowiada. Masz jeszcze
jakieś pytania?
–
W sumie nie – mruknął Maciej. – W każdym razie jak ci się znudzi ta zabawa w
monogamię, daj znać albo wpadnij, przypomnisz sobie wszystkie zalety niestałych
relacji.
Andrzej
uśmiechnął się lekko. Zabawne – nie tyle nawet sama propozycja, ile to, jak
mało go obeszła.
–
W najbliższym czasie raczej nie skorzystam – stwierdził. – Cześć.
Podejrzewał,
że Maciej odprowadził go wzorkiem; podejrzenie okazało się słuszne, bo gdy
wsiadł do samochodu, tamten ostentacyjnie pomachał ręką na pożegnanie.
–
Kolega? – zapytał Remigiusz, uruchamiając silnik.
–
Yhym – potwierdził Andrzej i zapiął pas.
–
Może go podwieźć?
A
to by było nawet całkiem komiczne. Ale pewnie jeszcze bardziej irytujące.
–
Poradzi sobie – uciął dalsze pomysły. – Jedź, bo mi bibliotekę zamkną.
Nie
zamknęli, zdążył odebrać książki. Placki ziemniaczane wyszły dobre, choć trochę
się przypiekły. Wieczorny seks był świetny. Zapalenie papierosa przed snem
oczywiście wywołało marudzenie. A fragmenty rozmowy z Maciejem chwilami
powracały.
Rzeczywiście,
musiał przyznać: mówił szczerze. Po raz pierwszy od momentu, gdy zamieszkał z
Remigiuszem, spojrzał na całą sprawę z tego punktu. Tak, to, co się składało na
tę bardziej stałą i bardziej uregulowaną znajomość, miało sporo zalet. Wady,
oczywiście, też; ale jakoś zalety dawały o sobie znać częściej. Lubił seks z
Remigiuszem. Lubił, zazwyczaj, samego Remigiusza, chociaż ten facet potrafił
nieraz nieźle działać na nerwy – ale raczej dawało się z nim wytrzymać. Lubił
codzienny, konkretny, znany i w miarę przewidywalny rytm. Lubił świadomość, że
ma pod ręką atrakcyjnego, dobrego w łóżku mężczyznę, po którego może sięgnąć w
dowolnej chwili, bez niepotrzebnego marnowania czasu, za to tak, jak przyjdzie
ochota. I lubił, czasami, to Remkowe skakanie wokół i dogadzanie, o ile nie
wiązało się z kazaniami w stylu „właściwy sposób na szczęśliwe życie” albo z
nadmierną ckliwością i próbami przeprowadzenia „poważnych rozmów o uczuciach”,
które się niestety zdarzały.
Zabawne,
ale rzeczywiście, wylądował w bardziej monogamicznej i stałej formie
znajomości. Zabawne, bo też się takiego obrotu spraw nie spodziewał ani go nie
szukał; zbyt bliskie i zbyt trwałe relacje z ludźmi z zasady okazywały się
nużące, obciążające i niewiele wnoszące, nie potrzebował ich ani nie chciał. A
jednak obecny układ nie przeszkadzał ani jakoś specjalnie nie nużył; jasne,
Remigiusz często działał na nerwy, głównie przez swoje kazania i dzielenie
włosa na czworo, ale odcięcie się od tych jego akcji wychowawczo-uczuciowych
okazywało się dość proste, seks zaś wynagradzał wszelkie niedogodności.
W
gruncie rzeczy taka forma, jaką przybrała ich znajomość, była nawet przyjemna.
Byłaby
zapewne jeszcze przyjemniejsza, gdyby Remigiusz umiał oddzielić seks od zestawu
„relacje, związki, uczucia i co czujemy do siebie”, w którym co jakiś czas
chciał się grzebać. To akurat stanowiło element męczący, irytujący, a chwilami
– wprawiający w lekkie zakłopotanie. A może raczej wywołujący pewien
dyskomfort, to chyba lepsze określenie.
Tak,
dyskomfort. Bo niektóre kwestie w tej znajomości – w tej „relacji”, jak upierał
się to nazywać Remek – były problematyczne. Gdy Remigiusz rzucał, zupełnie
znienacka, bez uprzedzenia i w gruncie rzeczy bez powodu, bez sensu i bez
potrzeby, te swoje uczuciowe wyznania – najczęściej tuż po seksie, gdy człowiek
właśnie się w pełni odprężył i chciał przez chwilę spokojnie poleżeć, nacieszyć
się tym wewnętrznym rozleniwieniem albo po prostu zwyczajnie zasnąć i zebrać
siły, Remek wyskakiwał z kolejnym „kocham cię” czy „zależy mi na tobie”,
zupełnie jakby największą frajdę sprawiało mu rozbicie w drobny mak czyjegoś
spokoju, odprężenia i zadowolenia – albo gdy zaczynał, mniej lub bardziej
wyraźnie – ostatnio chyba coraz wyraźniej – dawać do zrozumienia, że też
oczekuje jakiejś reakcji, jakiejś deklaracji, jakiegoś odwzajemnienia,
werbalnie i niewerbalnie, swoich słów, przekonań i emocji – no, wtedy dopadało
człowieka poczucie naprawdę sporego dyskomfortu. Głównie przez to, że tak na
dobrą sprawę Andrzej nie za bardzo całą sprawę rozumiał. Seks był świetny,
dogadywali się w miarę znośnie na co dzień, w kilku punktach mieli całkiem
podobne poczucie humoru – czego tu się jeszcze doszukiwać, domagać, dopraszać?
Czego Remigiusz chciał, kiczowatego sentymentalnego romansidła albo „Cierpień
młodego Wertera” w wersji dwudziestopierwszowiecznej? Trudno powiedzieć. Ale
cokolwiek to było, Andrzej tego nie rozumiał, nie czuł i nie potrzebował. Nie
miał też ochoty zagłębiać się w te Remkowe oczekiwania i spodziewania, bo to
był wyjątkowo parszywie grząski grunt, na którym nie dawało się ustać. Jeżeli
się próbowało ogarnąć to rozumem, człowiek zaczynał się gubić. Tak, kiedy
Remigiusz wyskakiwał z tym swoim „kocha, nie kocha”, naprawdę zaczynało się
błądzić po omacku i każda reakcja okazywała się niewłaściwa, bo nietrafiająca w
jakieś bajkowo-kiczowate wyobrażenia Remka. Prosty, sensowny i odwołujący się
do konkretów język zwyczajnie do niego nie docierał. A Andrzej nie zamierzał
bawić się w jakieś bzdurne, wydumane słowne akrobacje, które ani nie były mu
potrzebne, ani go nie interesowały, ani nie wchodziły w skład języka, jakim
kiedykolwiek myślał o tej znajomości.
W
gruncie rzeczy największym problemem w relacji z Remigiuszem był sam Remigiusz.
Dopóki chodziło o konkrety – o seks, o jazdę samochodem, o wyjście, o palenie w
łóżku, o czytanie obok siebie na kanapie, o podział domowych prac, o włączenie
telewizora lub wyłączenie światła – wiadomo było, na czym się stoi, o czym się
mówi i do czego się dochodzi. Gdy jednak Remek zaczynał z tym swoim „ja i moje
uczucia, i uczucia moich uczuć, i moje uczucia o moich uczuciach i ich
uczuciach” – Andrzej się wyłączał. To było najlepsze rozwiązanie, bo jeśli się
nie wyłączał, to odnosił wrażenie, że czyta książkę do góry nogami i
jednocześnie na wspak. Niby można rozpoznać poszczególne litery lub się ich
domyślić, ale zrozumieć, o co chodzi w całym słowie, zdaniu czy akapicie, za
cholerę się nie da.
Trzymaj
się konkretów, powiedział to Remkowi dwa czy trzy razy, przy pierwszych
zderzeniach z tymi jego „uczuciami o uczuciach i reszcie”. To są konkrety,
oświadczył Remigiusz tonem, który dowodził, że kompletnie nie rozumie, co się
do niego mówi. To są konkrety, uczucia to są konkrety, no przecież to jest
jasne i zrozumiałe.
Jasne
i zrozumiałe to było jedynie to, że kiedy wskakiwał na swojego konika, wszelka
logiczna dyskusja stawała się niemożliwa. Trzeba było przeczekać, aż przerobi
temat, wyczerpie go i na jakiś czas da człowiekowi spokój.
Na
szczęście gdy już Remigiusz przerobił od początku do końca kolejną rundę swojej
uczuciowej wielkiej improwizacji, wszystko wracało do normy – na jakiś czas,
dłuższy lub krótszy, ale zawsze. I znów można było z przyjemnością korzystać ze
wszystkich zalet tego układu, i znów można było w miarę łatwo przechodzić do
porządku dziennego nad jego wadami.
Szkoda
tylko, że nie można było zupełnie uniknąć tych okresowych powtórek werbalnych
harlequinów.
Remigiusz
nagle roześmiał się cicho.
–
Kolejny typowy weekend za nami – powiedział.
–
Jaki typowy weekend? – spytał Andrzej. Remek dopił porto, zabrał stojącą obok
poduszki szklankę po whisky i wraz ze swoją odstawił na podłogę.
–
Postarajmy się na nie nie wleźć – upomniał. – Wiesz co, ja to sobie tak nazywam
na własny użytek. Weekend z filologiem. Czyli z tobą. – Przesunął dłonią po
jego plecach. – Typowy, bo w sumie pewne rzeczy zawsze się powtarzają, z góry
wiem, że mogę się ich spodziewać. Będziesz się kisił całe dni z książką w
mieszkaniu, będę cię trochę siłą wyciągał na przejażdżkę, może czasem gdzieś
cię też wyciągnę na miasto, ale do ludzi to już nie, będziesz mnie wykańczał w
łóżku i pożresz wszystkie słodycze, które akurat będą w domu. W międzyczasie może
się jeszcze gdzieś w przelocie pokłócimy o to twoje „nie potrzebuję ludzi” albo
o włączony telewizor – wyliczył komicznie zadowolonym tonem.
–
Jakoś nie brzmisz, jakby ci to przeszkadzało – mruknął Andrzej.
–
Bo nie przeszkadza – odpowiedział Remigiusz, pochylił się i pocałował go w
kark. – Przeciwnie – dodał cicho. – Uwielbiam te moje typowe weekendy z
filologiem, młody.
W
jego tonie było coś, co już się nieraz pojawiało i często zapowiadało kłopoty,
czyli atak kiczowatych wyznań rodem z oświeceniowego sentymentalnego
romansidła. Najlepszym sposobem ich zablokowania było odwrócenie uwagi, więc
Andrzej przekręcił się na bok, chwycił Remka za kark, przyciągnął i mocno
pocałował. Tak, to odwróciło uwagę. Jeśli już miały być powtórki z rozrywki, to
z tej rozrywki, na którą on, Andrzej, miał ochotę.
***
Remigiusz
jeszcze nie spał, ale jego dłoń przesuwała się po udzie coraz wolniej i ciężej.
Andrzej strzepnął popiół do trzymanej w ręku popielniczki. Ostatni papieros
przed snem jak zwykle wywołał marudzenie, ale Remek, najwyraźniej jednocześnie
zbyt zmęczony i w zbyt dobrym humorze po dobrym seksie, szybko machnął ręką i
dał człowiekowi spokój.
–
To też jest u ciebie tak typowe, to twoje pecenie w łóżku, że aż już szkoda sił
na komentowanie – stwierdził jedynie, położył się i dodał: – Postaraj się nie
puścić nas z dymem. I weź popielniczkę, słyszysz?
Górne
światło było wyłączone, pokój oświetlała tylko mała lampka na nocnej szafce.
Zza uchylonego okna dochodziły co jakiś czas dźwięki przejeżdżających
samochodów i głosy mniejszych lub większych grup ludzi. W pewnej chwili z góry
dobiegł większy hałas – uderzenia kilku par stóp, stuknięcie upadającego mebla
i stłumione głosy. Sąsiedzi mieszkający nad Remkiem mieli trójkę dzieci, a
raczej trójkę rozwydrzonych i rozpuszczonych bachorów, którym zbierało się na
hałaśliwe zabawy najczęściej późnym wieczorem.
Andrzej
zaciągnął się po raz ostatni, zgniótł niedopałek i odstawił popielniczkę na
szafkę. Na korytarzu rozległo się piskliwe szczekanie, co oznaczało, że
dochodziła dwudziesta trzecia – o tej porze starsza kobieta z naprzeciwka
wyprowadzała swojego psa, trudną do określenia mieszankę kilku ras, na ostatni
spacer przed snem. Psie szczekanie zdecydowanie było mniej denerwujące niż
gonitwa, którą bachory z góry najwyraźniej znów podjęły.
Wyłączył
światło, położył się i okrył kołdrą.
–
No nareszcie – powiedział Remek sennie i się przykleił, tak jak to zazwyczaj
robił, gdy zasypiali. – Rany boskie, te małe Maciejewskich znowu wariują po
nocy?
–
Yhym – mruknął.
–
Mogliby je przywiązywać po dobranocce do łóżek...
–
Mogliby im dać raz porządnie w tyłek – stwierdził Andrzej z niechęcią. – Od razu
by się uspokoiły.
–
Dzieci się nie bije – zaprotestował Remigiusz i ziewnął.
–
Tym by się przydało.
–
Nie, dzieci się nie bije – powtórzył uparcie. – Nie wolno. Tak samo jak
zwierząt.
Po
suficie przetoczyła się kolejna fala mniej i bardziej gwałtownych uderzeń.
–
To co mówiłeś o niebiciu dzieci? – zapytał Andrzej kpiąco. Remigiusz westchnął.
–
Zaraz się zmęczą – rzucił pocieszająco. – Albo Maciejewska się wkurzy i je
pogoni do łóżek. Zgasiłeś papierosa?
–
Tak.
–
Odstawiłeś popielniczkę na stół?
–
Nie wkurzaj mnie – syknął, poirytowany tym odpytywaniem.
–
Tylko się upewniam, że nie puścisz nas z dymem – uspokoił Remek. – Dobranoc.
–
Nie klej się tak – burknął Andrzej i odsunął trochę obejmującą go w pasie rękę.
Temu facetowi naprawdę przydałby się czasem pluszowy miś do przytulania.
Bachory
chyba w końcu zostały opanowane, bo po jeszcze dwóch czy trzech uderzeniach z
góry zapanowała cisza. Potem rozległo się kilka szczeknięć – Remigiusz już
chyba zasnął, bo nie skomentował tego, jak mu się nieraz zdarzało, czymś w
stylu „Wraca warczący futrzak” – a potem zrobiło się znów cicho, tylko czasem
zza okna dochodził dźwięk przejeżdżającego samochodu.
Andrzej
zamknął oczy. Dłoń Remigiusza była ciężka i ciepła. Podciągnął kołdrę, pomyślał
sennie, że po jutrzejszej poetyce odda Świeńdzie pożyczoną ostatnio książkę i
może znów będzie mógł pogrzebać w zakładowej biblioteczce, a potem przypomniał
sobie fragment zdania z „Opowieści z tarantulami” Cortázara: „literatura i
samoloty, nie ma lepszych narkotyków”1. W gruncie rzeczy powinno być
„i seks”; albo nawet „papierosy i seks”. Tak, literatura, papierosy i seks. I
kawa. Musi rano wypić mocną kawę. Dobrze, że znalazł ten tom O’Connor.
Trzeba sprawdzić, co jeszcze napisała, i poszukać. Remigiusz dalej się klei przez
sen. Z góry znów coś dwa czy trzy razy stuknęło, ale ciszej i delikatniej – a
może po prostu on już mniej zwracał na to uwagę, bo coraz bardziej chciało mu
się spać.
W
każdym razie weekend był całkiem udany. Poniedziałek też zapowiadał się
obiecująco – poetyka, biblioteka, pizza. I to wszystko, co znał i w czym się
dobrze i wygodnie poruszał – uczelnia, książki, nauka, seks. I ta domowa
codzienność, z Remigiuszem w pakiecie, która również miała swoje plusy. Nawet
teraz, gdy Remek tak się bezsensownie do człowieka kleił i utrudniał ułożenie
się wygodnie – nawet teraz, nawet to potrafiło być całkiem przyjemne.
Chociaż
może wydawało się takie, bo Andrzejowi naprawdę chciało się już spać. Gdy był
senny, mniej zwracał uwagę na irytujące nawyki Remigiusza. Więc pewnie dlatego.
Nieważne. Grunt, że weekend był udany, że zrobił to, co sobie zaplanował i że
wyciągnął ze wszystkiego tyle przyjemności, ile się dało. Mógł więc teraz
spokojnie, z satysfakcją zasnąć. I mógł sobie nawet tuż przed snem pozwolić na
odrobinę pobłażliwości dla innych.
PRZYPISY:
1 Julio Cortázar, „Opowieść z
tarantulami”, [w:] Julio Cortázar, „Tango raz jeszcze”, przeł. Zofia
Chądzyńska, Kraków 1983, s. 20.
fot.
Pexels
Muszę przyznać, że dopiero teraz znalazłam wolną chwilę na przeczytanie zaległego ekskursu, a tu proszę- już kolejne zaległości się tworzą. Stwierdziłam jednak, że muszę zostawić komentarz, żebyś wiedziała, że naprawdę bardzo doceniam Twoją pracę- zwłaszcza, że to co tworzysz jest tak genialne.
OdpowiedzUsuńCieszę się jak głupia po przeczytaniu tego tekstu, bo było w nim bardzo dużo Andrzeja- a on stał się moją ukochaną postacią. Nie ważne, że jest zrzędą... z charakteru bardzo przypomina mi kota. Chodzi swoimi ścieżkami, nie zwracając uwagi na innych, no i niektóre rzeczy są nawet w porządku- ale jedynie w odpowiednim czasie (tak jak tu było w tej uroczej końcówce). Także Andrzej jest dla mnie takim wewnętrznym kotem :D
Remigiusz za to urzeka mnie swoim podejściem do Andrzeja. Znosi dzielnie jego wszystkie humorki... Brawo dla niego!
Bardzo spodobała mi się atmosfera tego ekskursu. Była taka sielska, spokojna i niemal sielankowa. No niemal- gdyby nie to, że to jednak jest Andrzej :) A z nim nigdy nie ma tak do końca sielanki. Ale i tak, te weekendy z filologiem jakie ma Remek są urocze i myślę, że całkiem dobrze wpływają na Andrzeja. Dzięki temu został przedstawiony jak dla mnie w bardziej korzystnym świetle niż zwykle. Wydawał się taki spokojny i całkiem ludzki... Uwielbiam go :D
Nie wiem co więcej mogłabym napisać...
Ach, wiem! Dziękuję Ci, że piszesz o filologach klasycznych i w ogóle o humanistach. Przez to dałaś mi nadzieję, że mimo, że jestem humanistką to jednak może uda mi się znaleźć pracę i w końcu jakoś się to poukłada. Zainspirowałaś mnie również do nauki łaciny- do czego, muszę się przyznać ze wstydem, zabierałam się już od dawna. Ale od kiedy wpadłam na Twojego bloga to jakoś tak poczułam motywację, której mi brakowało. Dziękuję :3
Dziękuję Ci, że tworzysz takie cudowne teksty i za to, że na Twojej stronie znalazłam dla siebie taki zakątek, w którym mogę odetchnąć i się zrelaksować. Dziękuję Ci za wszystko- jesteś niesamowita!
Ściskam i pozdrawiam :D
~Desire
Dopiero dziś mogę na spokojnie odpisać, ale za to od czwartkowego wieczoru cieszyłam się z Twojego komentarza i czytałam go od nowa i od nowa :) Bardzo Ci za niego dziękuję - naprawdę dodaje energii i chęci do pisania.
UsuńCieszę się, że tekst Ci się podobał; w tym zestawieniu Andrzeja z kotem chyba coś jest (gdyby Andrzej rzeczywiście był kotem, byłby największym kocim koszmarem, jaki chodził na czterech łapach... Więc może dobrze, że pozostaje tylko "wewnętrznym kotem"). A Remek... no, jeszcze chwila złudnego szczęścia. Ale przynajmniej miał udany weekend.
To świetnie, że dałam Ci trochę nadziei na życiowe szanse dla humanistów :) Musimy dawać sobie radę! Bez nauk humanistycznych i bez humanistów świat byłby strasznie ubogi (i w ogóle straszny). Więc trzymam za Ciebie kciuki. Trzymam też kciuki za łacinę - to cudowny język, życzę wspanialej zabawy przy jego nauce.
Jeszcze raz ogromnie Ci dziękuję za cudny komentarz i pozdrawiam, do spotkania pod następnymi tekstami (w jednym z najbliższych Andrzej znów się przez moment przewinie).
Wracam do tego tekstu po kilku latach i tak się zastanawiam: czy Andrzej jest na spektrum autyzmu? Specyficzne podejście do relacji międzyludzkich, odnajdywanie komfortu w rutynach, silne zainteresowanie literaturą (special interest), pewna sztywność myślenia... Nie wiem, ale pozwól, że taki będzie mój headcanon. ;)
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy, zostawię Ci taki headcanon :) To ciekawe spojrzenie. W siódmym rozdziale "Powrotów" chcę pokazać spojrzenie Andrzeja na tamten czas, więc zobaczymy, co wtedy pomyślisz. A w ogóle tak mnie ucieszyło, że ktoś wraca do dawnych tekstów :)
Usuń