Udało mi się – są dwa teksty w jednym
miesiącu. I jeszcze lepiej – kolejny nowy tekst już mam skończony, a kolejny
kolejny kończę (może do jutra go zamknę). Jednym słowem – luty ustawiony.
Teksty wprawdzie są krótsze – ale są.
Cieszę się, że wreszcie ogarnęłyśmy z
Agnieszką ten pierwszy rozdział. Ciekawa jestem, jak odbierzecie moją czołową
genderową betonówę.
PS Pamiętajcie, komentarze dokarmiają
chęci i energię do pisania!
RZECZY TRZECIE
ROZDZIAŁ I: PIERWSZE, DRUGIE, TRZECIE. I TRZECIE
Jeśli o mnie chodzi, to nie przychodzą mi do głowy
żadne wzniosłe okrzyki na temat naszego partnerstwa,
równości czy obowiązku doskonalenia świata.
Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to proste prozaiczne stwierdzenie,
że nie ma nic ważniejszego nad bycie sobą.
żadne wzniosłe okrzyki na temat naszego partnerstwa,
równości czy obowiązku doskonalenia świata.
Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to proste prozaiczne stwierdzenie,
że nie ma nic ważniejszego nad bycie sobą.
Virginia Woolf, „Własny pokój”
Trzy tygodnie po zakończeniu sprawy
rozwodowej Agnieszka urządziła sobie „babski wieczór”. Był piątek, zaraz po
dobranocce, podczas której pożarła pudełko czekoladowych lodów, rodzice wyszli
do znajomych, całe mieszkanie – to mieszkanie, w którym spędziła dużą część
swojego panieńskiego, przedmałżeńskiego życia – miała dla siebie, i nagle
pojawiła się myśl: mam ochotę na babski wieczór. Taki naprawdę babski, skupiony
tylko na mnie, tylko dla mnie, odprężający, cieszący i z masą rzeczy zupełnie
mi niepotrzebnych.
Już obejrzenie ukochanych w
dzieciństwie „Muminków”, które Jedynka akurat znów puszczała w ramach
dobranocki, i zjedzenie litrowego pojemnika czekoladowych lodów wpisywało się w
te odprężające, cieszące i niepotrzebne sprawy. Ale to za mało i za zwyczajnie.
Agnieszka uświadomiła sobie, że rzeczą, o której marzyła od jakiegoś czasu,
była kąpiel – wanna wypełniona po brzegi gorącą wodą, z solami i pachnącym
płynem, długie moczenie się aż po czubek nosa, gazeta albo książka pod ręką,
ulubiona płyta nastawiona w odtwarzaczu, rozkoszowanie się ciepłem,
rozluźnieniem i spokojem. Tak, o tym właśnie marzyła, zwłaszcza w ostatnich
tygodniach sprawy rozwodowej i w tym krótkim okresie „po”, gdy zaczynała się
dopiero przyzwyczajać do swojej nowej życiowej sytuacji i zastanawiać się, co
chciałaby z nią zrobić.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, że
zafundowany sobie raz babski wieczór stanie się za jakiś czas swoistym
rytuałem, powtarzanym regularnie co piątek, niemal bez wyjątku, ani że będzie
jedną z wielu „rzeczy trzecich”, które pojawią się w jej codzienności, ani że
przyczyni się do narodzin koncepcji samych „rzeczy trzecich”, koncepcji, o której
dwa lata później powstanie artykuł do „Zadry”.
Wtedy jeszcze o tym nie wiedziała.
Wtedy po prostu napuściła wodę do wanny, wsypała sole, nalała dużo płynu,
nastawiła Trzetrzelewską, wyłączyła światła w całym mieszkaniu, w łazience
zamiast górnego oświetlenia włączyła przyniesioną z sypialni rodziców nocną
lamkę, położyła na pralce przy wannie trzy ostatnie numery „Charakterów” i nowe
„Cosmo”, do postawionej przy gazetach szklanki z sokiem z czarnej porzeczki
dorzuciła kilka kostek lodu, zanurzyła się po szyję w gorącej wodzie – i
przestała myśleć o czymkolwiek. Przez dłuższą chwilę, gdy każda część ciała
zdawała się oddzielać od pozostałych, rozluźniać, uwalniać od własnego ciężaru,
w głowie Agnieszki uspokajała się ta wielotygodniowa gonitwa myśli, a obecne
gdzieś na poziomie gardła i obojczyków napięcie oraz podenerwowanie nagle
ucichły. To był cudowny moment, zupełnie jakby zmyła z siebie wszystkie
problemy, niepokoje, wyzwania, jakby schroniła się przed nimi pod taflą wody.
Oczywiście, jedna kąpiel nie rozwiązała
problemów z szukaniem nowej pracy, tymczasowym przemieszkiwaniem kątem u
koleżanki, rozważaniem przeprowadzki z Jeleniej Góry, potencjalnym powrotem do
Szczecina, rozwodowym wymęczeniem psychicznym, paskudnymi scysjami z byłymi –
bogom dzięki – teściami i byłym mężem, finansową niepewnością oraz całą resztą.
Kąpiel niczego nie rozwiązała, nie mogła rozwiązać i w zasadzie nie miała
rozwiązać; kąpiel pozwoliła po prostu przez chwilę o tym nie myśleć, odprężyć
się – i nacieszyć jakimś prostym, banalnym, zwyczajnie miłym, a do tego
zupełnie niepotrzebnym elementem codzienności.
Zupełnie niepotrzebnym, no właśnie.
Jakże potrzebowała takiego niepotrzebnego czegoś...
„Nasza codzienność wypełniona jest
rzeczami o różnym ciężarze ważności i potrzebności” – pisała Agnieszka w lipcu
dwa tysiące dziesiątego roku w przygotowywanym do „Zadry” artykule „Kobiece
rzeczy trzecie, czyli obowiązkowa powtórka z Virginii Woolf”. – „Wszystko to,
co robimy, co nas otacza, co wybieramy lub co nas wybiera, co musimy, chcemy,
czego nie musimy i nie chcemy – wszystko to podzielić można na trzy kategorie,
trzy grupy rzeczy (słowo „rzeczy” rozumiem tu jako uogólnienie, obejmujące
także czynności, myśli, przedmioty materialne i niematerialne, ludzi,
zwierzęta, słowem wszystko, co w jakiś sposób wchodzi w zakres naszego
bytowania). Rzeczy pierwsze to te, które są i niezbędne, bardzo
potrzebne, i ważne, niemożliwe do pominięcia dla naszego (prze)życia.
Nawiązując do piramidy potrzeb Maslowa – rzeczy pierwsze to oczywiście
zaspokojenie potrzeb biologicznych, to także zdobycie jakiegoś wykształcenia
czy fachu, praca, zarobki pozwalające żyć na przynajmniej podstawowym poziomie;
to także kwestie prawno-społeczne – posiadanie praw, które umożliwiają godne
życie. To także te codzienne elementy, które mniej czy bardziej świadomie, ale
trzeba odfajkować: zapłacenie rachunków, zrobienie posiłku, pilnowanie swojego
i/lub czyjegoś stanu zdrowia; w przypadku osób odpowiedzialnych za inną osobę
(zwierzę, dziecko czy dorosłego) to również takie rzeczy jak nakarmienie,
umycie, zapewnienie bezpieczeństwa. To wszystkie te czynności, przedmioty,
sprawy, których zaniedbanie może prędzej czy później (ale raczej prędzej) i
dość bezpośrednio doprowadzić do problemów lub tragedii. Rzeczy pierwszych się
nie przeskoczy i po prostu trzeba je zrobić, zadbać o nie, walczyć, zabiegać.
Całe nasze życie opiera się na pytaniu, czy mamy te rzeczy pierwsze zapewnione
i załatwione, czy nie. Wszyscy jesteśmy od nich zależni mniej więcej w tym
samym stopniu, a w przypadku ich utraty – wszystkim nam grożą takie same
konsekwencje: kłopoty z prawem, ze zdrowiem, z pieniędzmi, utrata pewnych
życiowych podstaw, śmierć.
Rzeczy drugie to te, które są ważne i
potrzebne, ale mimo pewnych punktów wspólnych każdy zaspokaja je w swoim
zakresie i na swój sposób. Relacje z ludźmi, rodzina / przyjaciele, miłość,
seks, praca dająca spełnienie, rozwój zawodowy, zainteresowania, czas dla
siebie – to właśnie rzeczy drugie. Ich brak nie prowadzi – w każdym razie nie
tak diametralnie i ostatecznie – do tragedii; ich zaspokojenie możliwe jest w
różnym natężeniu, można z nich wybierać, można podchodzić do nich z różnych
stron: małżeństwo, wolny związek albo singielstwo, rodzina, grupa przyjaciół
albo samotniczy tryb życia, praca dająca spełnienie w większym albo mniejszym
wymiarze. Co więcej, z rzeczy drugich można – przynajmniej okresowo –
rezygnować, świadomie lub nieświadomie, ale można, choć w większości wypadków
rezygnacja zbyt długa i/lub zbyt jednokierunkowa potrafi wywołać na przykład
stany depresyjne, poczucie wypalenia i podobne. Za braki w rzeczach drugich
płaci się zresztą właśnie tak: w formie o wiele bardziej wydłużonej czasowo niż
w przypadku braku rzeczy pierwszych, w formie bardziej podstępnej, bo z
początku często niewidocznej i niedocenianej (stopniowa utrata kontaktów
towarzyskich, powolny wzrost uczucia bezsensu tego, co się robi, nierzucająca
się w oczy utrata kolejnych i kolejnych drobnych kawałków siebie). Mimo
wszystko jednak – przy braku rzeczy drugich da się żyć, przynajmniej
egzystować.
I wreszcie rzeczy trzecie – te, które
nie są ani potrzebne, ani ważne”.
To była banalna historia, stwierdziła
Agnieszka po jakimś roku od rozwodu, banalna, powtarzalna i przewidywalna. Może
nawet nudna – w końcu ile takich historii wydarzało się codziennie, ile
gorszych, ile jeszcze gorszych. Ale ta historia była jej historią, i przecież
bardzo istotnie wpłynęła na sposób, w jaki obecnie Agnieszka postrzegała
feminizm, zgrzyty na linii damsko-męskiej, kwestie dotyczące osobistej
niezależności, swoje singielstwo i wybory życiowe.
W niemal wszystkich baśniach i niemal
wszystkich filmach komediowo-romantycznych – określenie, od którego bolały ją
zęby – wydarza się trochę rzeczy, spotykają się ona i on, wydarza się jeszcze
trochę rzeczy, a potem ona i on są razem i żyją długo i szczęśliwie, koniec. U
Agnieszki było inaczej, nieco na odwrót, nieco na skos i nieco na lewą stronę.
Najpierw, owszem, trochę się wydarzyło.
Skończyła liceum, Jedynkę na Piastów; po czterech latach wypełnionych
przyjaźniami, radościami, stresami i młodzieżowymi szaleństwami, opuściła ten
olbrzymi budynek – budynek, w którym w ciągu dnia życie szkolne buchało na
wszystkie strony, a wieczorami, jeśli się zostawało do późna na dodatkowych
zajęciach czy gdzieś na korytarzu, można się było poczuć jak w opowieści grozy,
ten zapadający w sen moloch tak niesamowicie działał na zmysły.
Po maturze dostała się na filologię
polską, jej wymarzone niemal od początku klasy maturalnej studia, z ukochaną
literaturą i bardzo mało lubianą gramatyką, którą jakoś trzeba było
przecierpieć. Przeżyła kilka mniej i bardziej poważnych związków – te licealne
„chodzenia ze sobą” i studenckie „bycia ze sobą” – ale dopiero na ostatnim roku
trafiła się znajomość, która mocno wpłynęła na jej życia.
On miał na imię Tadeusz, pochodził z
Jeleniej Góry, studiował matematykę na Wydziale Matematyczno-Fizycznym, był
wysoki, dobrze zbudowany, z ciemnobrązowymi włosami, zielonymi oczami i
zniewalającym uśmiechem, tak przynajmniej uznała Agnieszka, gdy spotkali się na
imprezie noworocznej u wspólnej koleżanki. Dobrze się tańczyło, dobrze
rozmawiało, dobrze witało dwa tysiące czwarty i dobrze piło szampana z jednej
butelki. Potem, pomiędzy pisaniem kolejnych rozdziałów magisterki i zajęciami,
były kolejne randki, wielkie zakochanie, świetny seks, planowanie wspólnej
przyszłości i w ogóle cała masa tych słodkich do mdłości rzeczy, które są tak
wspaniałe, gdy człowiek ma różowe okulary na nosie. Albo kiedy jest młody i
naiwny. Albo zakochany. Albo, po prostu – kiedy wierzy w tę drugą osobę.
Po obronie Agnieszka złożyła papiery w
kilku szkołach, w dwóch nawet chcieli ją przyjąć; ale to było w gruncie rzeczy
tak na wszelki wypadek, bo już wtedy Tadeusz namawiał, by wyjechali razem do
Jeleniej Góry i tam sobie układali razem życie, z pomocą jego rodziców.
Agnieszka trochę się wahała, jednak chęć wyrwania się ze Szczecina – tego
biedamiasta, jak je przez pewien czas oceniała – i spróbowania czegoś zupełnie
innego przeważyła. Tadeusz miał już zaklepaną pracę, dzięki ojcu, więc zaraz po
przeprowadzce zaczął uczyć matematyki w podobno najlepszym liceum w mieście.
Agnieszka przez parę tygodni siedziała w świeżo wynajętym mieszkaniu, bez
pracy, bez znajomych, bez punktu zaczepienia, i zastanawiała się, co ona tu, do
cholery, robi. Zanosiła wprawdzie swoje CV do szkół, ale jakoś nic nie chciało
nigdzie wyjść i czuła się coraz gorzej. Potem zaczęła zostawiać papiery w
innych, nieszkolnych miejscach, i to było słuszne posunięcie – znalazła pracę w
Urzędzie Miejskim, przy projektach unijnych, na których znała się, łagodnie
mówiąc, bardzo mało, ale za to jej niemiecki okazał się silną kartą
przetargową.
Uczenie się tych wszystkich rzeczy o
projektach, wyszukiwanie informacji i reszta rzeczy wchodzących w zakres jej
nowych obowiązków były całkiem interesujące, choć też czaso- i energożerne. Ale
miała pracę, wreszcie miała pracę, nie siedziała w mieszkaniu, gapiąc się na
ścianę lub sufit z uczuciem nieprzystawalności do rzeczywistości. Kilka tygodni
bezrobocia wystarczyło, by Agnieszka zrozumiała, jakie to koszmarne i
wpędzające w depresję doświadczenie.
Parę miesięcy później, w marcu dwa
tysiące piątego, pobrali się z Tadeuszem. Zgodnie z baśniami, tu powinno
nastąpić owo „i żyli długo i szczęśliwie”. Jednak u Agnieszki od tego momentu
bajka wywróciła się na lewą stronę i zaczęła się szybko pruć.
Właściwie, zastanawiała się pod koniec
małżeństwa i jeszcze długo po jego rozpadzie, właściwie jak to jest, że człowiek
tyle czasu nie widzi takich sygnałów – albo ich naprawdę nie ma? – a od pewnego
momentu, od zawarcia małżeństwa właśnie, zaczyna je nagle widzieć, wszystkie,
coraz intensywniej, zupełnie jakby otworzył oczy? Jak to jest, że przez tyle
miesięcy razem, i jeszcze w Szczecinie, i już w Jeleniej Górze, póki byli ze
sobą bez ślubu, nie widziała tego wszystkiego – a wraz z założeniem obrączki
zobaczyła wyraźnie? Czy to ona zaczęła uważnie patrzeć, czy Tadeusz przestał
się maskować, czy wyskoczyli z roli „wolny związek i staramy się ładnie przed
sobą wyglądać” do roli „małżeństwo i wyglądamy już tak, jak jest naprawdę”, czy
jeszcze coś innego? Nie wiedziała. Nie umiała wytłumaczyć, ani wtedy, ani
później. Później po prostu uznała, że ludzie po ślubie bardzo często się
zmieniają – i bardzo często na gorsze.
Dopiero po ślubie bowiem zobaczyła
rzeczy, których nie umiała – nie chciała – nie mogła dostrzec wcześniej. Przede
wszystkim zobaczyła, jak silnie i wręcz upupiająco Tadeusz był uzależniony od
ojca. Teść Agnieszki był prawnikiem, dobrze znanym i cenionym w mieście,
kolegującym się z niektórymi osobami ze świata polityki i kultury. Przy
pierwszym kontakcie wydawał się interesujący, czarujący, prawdziwa dusza
towarzystwa i wielki dżentelmen. Przy dłuższym i bliższym oglądzie widziało się
coraz wyraźniej wielkie ego, przekonanie o własnej nieomylności, takie
„pozjadałem wszystkie rozumy”, apodyktyczność i autorytarny stosunek do ludzi.
Tadeusz rzadko się ojcu sprzeciwiał, a jeśli już, to słabo i przez krótki czas.
Zdecydowanie miał jakiś kompleks, kompleks związany z samym prawem, na które –
zgodnie z życzeniem ojca – zdawał trzy razy, za trzecim nawet się dostał, ale
na sesji zimowej zawalił egzaminy z czterech najcięższych przedmiotów, aż
wreszcie, zniechęcony i sfrustrowany, złożył papiery na matematykę. Na to
dostał się bez problemu i zgodnie z własnym upodobaniem, ale zawód, jaki zrobił
ojcu, dawało się wyczuć z wielu mniej lub bardziej kąśliwych uwag tego
ostatniego podczas rodzinnych spotkań. Tadeusz pozwalał pokpiwać publicznie ze
swojego kierunku studiów, swojego wykształcenia i swojej pracy, uśmiechał się
blado i ani razu się nie postawił. Agnieszka z niedowierzaniem przyglądała się
mężowi – ten na studiach wygadany, błyskotliwie odpierający złośliwości kolegów
chłopak teraz, twarzą twarz z ojcem, kładł uszy po sobie i przybierał
przepraszająco-uległą postawę. Agnieszka parę razy nie wytrzymała, sama coś
odparowała na uwagi teścia – i została ochrzaniona przez obie strony, zwłaszcza
przez własną „drugą połowę” już w domu.
– Staję w twojej obronie, jak ty sam
nie masz jaj, żeby powiedzieć własnemu ojcu, żeby przestał cię traktować jak
gówniarza i upośledzonego intelektualnie! – krzyknęła za którymś razem,
doprowadzona do furii. Tadeusz odburczał coś na temat braku szacunku dla jego
rodziców i wtrącania się w nie swoje sprawy, więc Agnieszka cisnęła w niego
pantoflem i w mało cenzuralny sposób zapewniła, że od tej pory cała Jelenia
Góra może sobie robić z Tadeusza idiotę, ona nie kiwnie palcem.
Żeby to było tylko to. Paradoksalnie,
Tadeusz nie tylko upupiał się – lub dawał się upupiać – przy swoim ojcu, lecz
jednocześnie przejmował niektóre jego odpychające zachowania, tylko że ich
ostrze kierował przeciwko Agnieszce. W ogóle wiele rzeczy zaczęło pokazywać swoje
drugie, mało sympatyczne oblicze. Dawna błyskotliwa złośliwość zamieniła się w
takie wredne, domowe czepialstwo, do tego chwilami wręcz podłe. Coś, co kiedyś,
jeszcze w Szczecinie, wydawało się dżentelmeńskimi gestem – nienarzucanie
własnych pomysłów i czekanie, aż ona wyjdzie z inicjatywą – teraz okazywało się
zwykłym wewnętrznym rozleniwieniem, które sprawiało, że zaraz po powrocie do
domu Tadeusz rozsiadał się przed telewizorem i spędzał wieczory z pilotem w
ręku. Deklarowana kiedyś niechęć do wyścigu szczurów zaczęła smakować banalnym
brakiem dalszych ambicji i „niechcemisiem”. A to, co w rozmowach z dala od
rodzinnego domu wyglądało na synowskie przywiązanie i dobre stosunki z ojcem,
coraz wyraźniej zdradzało jakąś toksyczną relację, w którą i ona była wciągana.
Tadeusz nabrał też wielkopańskich
nawyków, jak to określała, najpierw pod nosem, potem na głos. Równy podział
obowiązków domowych – w Szczecinie, w rozmowach, rzecz tak „ależ oczywiście i
naturalnie” jasna – tu, już razem, pod jednym dachem i z obrączką, stawała się
coraz większym problemem. „Nie będę cię obsługiwać jak twoja matka twojego
ojca” – wywarczała kiedyś Agnieszka podczas większej domowej kłótni o rozkład
prac. Tadeusz się obraził. Za pierwszym razem, za drugim czy trzecim rzucił coś
głupkowatego o „babskich fanaberiach i PMS-ie”. Agnieszka miała ochotę cisnąć w
niego wazonem, tym wielkim, kryształowym, który dostali od jakiejś dalekiej
ciotki, ale szkoda było takiego ładnego przedmiotu. Zamiast tego poczęstowała
męża słodką poradą, by nie starał się tak upodobnić w głupich odzywkach do
własnego ojca, bo i tak nawet tego miernego poziomu nie zdoła osiągnąć. To było
wredny cios poniżej pasa, wiedziała o tym. Przez parę dni ostentacyjnie nie
odzywali się do siebie, spali osobno i wymijali się w kuchni lub łazience,
udając, że się nie widzą. Potem się pogodzili. I wszystko się powtórzyło,
znowu, znowu i znowu.
Napięcie rosło; nawet gdy nadchodziły
chwile rozluźnienia, polepszenia nastrojów, szybko wydarzało się coś, co
przywracało ten „normalny” stan. Oliwy do ognia dodali w pewnym momencie
rodzice Tadeusza – ojciec, znów ojciec – sygnalizując, coraz to wyraźniej, że
oczekują wnuka. Naciski na zajście w ciążę i urodzenie dziecka Agnieszka
odparowywała najpierw z humorem, potem z coraz większą irytacją. Co to w ogóle
ma znaczyć, że ktoś jej mówi, że ma mieć dziecko i kiedy ma mieć dziecko? Jak
można się wtrącać do tak prywatnych spraw i to na zasadzie „zamówienie w
pizzerii, realizacja ma być błyskawiczna, bo klient nie da napiwku?”. Na te pytania
Tadeusz wzruszał ramionami, odmrukiwał coś obronnie i odbijał piłeczkę,
burcząc: „No to ojciec pyta, po co my się w ogóle pobieraliśmy, jak nie chcemy
mieć dzieci? No i w sumie ma rację. Bo to ty ciągle nie chcesz, bo twoja praca,
twoje to i twoje tamto są wiecznie ważniejsze”.
Twoja praca, twoje to, twoje tamto...
To był jeden z tych momentów, gdy Agnieszka bardzo boleśnie odczuwała, jak
daleko od siebie odeszli. Te snute razem wyidealizowane wizje wspólnego
rozwoju, uczenia innych i uczenia siebie, zrobienia może doktoratów, może
wyprawy dookoła świata, może nauczenia się dziesięciu obcych języków,
próbowania ciągle czegoś nowego, założenia domowego przytułku dla bezdomnych
psów i kotów, cała masa wariackich pomysłów, popijanych winem w czasie wspólnych
nocy albo przerywanych pocałunkami podczas długich spacerów po mieście – gdzie
się to wszystko podziało? Gdzie się to wszystko podziało, pytała się Agnieszka,
gdy po powrocie do domu zastawała męża z tym cholernym pilotem w ręku, przed
tym cholernym telewizorem, zastawała w „małżeńskim domu” faceta, któremu już
się nic nie chciało (no o co chodzi, przecież studia zrobił, magisterkę
obronił, pracę znalazł, pracuje, ma żonę, po pracy jest zmęczony i chce
odpocząć, a nie jakieś dzikie, dziecinno-studenckie fanaberie). Gdzie się
podział chłopak, z którym miała podbijać świat? Albo przynajmniej z którym
mogła o wszystkim pogadać?
Zgubili się nawzajem w pewnej chwili,
choć nie sposób określić, w jakiej. Zresztą to musiał być dłuższy proces,
narastający i nawarstwiający się. W którymś momencie Agnieszka po prostu
uświadomiła sobie, że już nie rozmawiają, jedynie wymieniają informacje: o
pogodzie, o zakupach, o spotkaniach rodzinnych, o tym, co trzeba w domu zrobić,
kto kiedy wróci z pracy i ile pieniędzy zostało na koncie. Nie było już rozmów
o książkach, filmach, marzeniach. Nie było wspólnej przestrzeni.
Agnieszka przestała Tadeuszowi
opowiadać o sobie, o swoich ważnych rzeczach. Zaczęła się też z tymi rzeczami
kryć – nie bez powodu: miała dosyć protekcjonalnych albo złośliwych uwag, które
od pewnego momentu padały coraz częściej. Na pewno pierwsze uwagi wyszły od
teścia – jakieś podkpinki z jej zainteresowań, z czegoś, co akurat robiła, z
planów, z których się wcześniej zwierzyła mężowi. Takie pozornie nic nieznaczące,
niby to dowcipne i ponoć wcale nie ze złej woli wypowiadane uwagi – uwagi,
które jednak bolały, osiadały gdzieś w głowie, psuły przyjemność. Do tego –
podważały poczucie prawa do robienia rzeczy „niepotrzebnych”. O, bo potrzebne
byłoby na przykład zrobienie sobie dziecka, ale jakiś kurs, wyjazd czy projekt?
Też coś.
Agnieszka nie przepadała za dziećmi i
w gruncie rzeczy nie była pewna, czy w ogóle chce je kiedykolwiek mieć; z
pewnością natomiast nie chciała mieć ich wtedy – i, jak wreszcie szczerze sobie
powiedziała, na pewno nie chciała mieć ich z Tadeuszem.
Za to chciała, na przykład, nauczyć
się jazdy na rolkach. Pojechać na wycieczkę bez celu, gdzie drogi powiozą.
Napisać książkę. I zrobić jeszcze masę innych „niepotrzebnych” rzeczy.
Miała taką ogromną potrzebę rzeczy
„niepotrzebnych” – i coraz bardziej tę potrzebę w sobie zduszała. To był
dalszy, gorszy etap – bo póki tylko tę potrzebę ukrywała przed innymi i
realizowała po cichu, póty jeszcze zachowywała coś dla siebie; ale potem
nadszedł moment, gdy w ogóle tę potrzebę odsuwała, ignorowała, spychała gdzieś
na samo dno świadomości. Aż w końcu poczuła, że się dusi, dławi, kurczy sama w
sobie – i albo raz porządnie ryknie i się uwolni, albo pozwoli, by to dziwne
coś, co nazywało się jej małżeńskim życiem, wessało ją w jakąś równie dziwną
psychiczną próżnię.
Wtedy właśnie uświadomiła sobie, jak
ważne, niezbędne są w życiu wszystkie nieważne i zbędne rzeczy. Moment, w
którym nagle powiedziała na głos, sama do siebie: „Jasna cholera, ja chcę robić
bezsensowne pierdoły, które są mi na nic i tylko mnie głupio cieszą!” – ten
moment był pierwszym krokiem do odzyskania zgubionej gdzieś w ciągu niecałych
dwóch lat małżeństwa siebie.
„Rzeczy trzecie to te, które nie są
ani ważne, ani potrzebne – z punktu widzenia domowego budżetu finansowego i
czasowego, z punktu widzenia rodziny i znajomych, z punktu widzenia pracy i
rozwoju zawodowego, nawet z punktu widzenia nas samych. Rzeczy trzecie to coś,
co się robi, mimo że nie trzeba ich robić, mimo że niczego konkretnego nie
wniosą w nasze życie (przynajmniej w założeniu), mimo że to nieraz zwykła
strata czasu (i według innych, i według nas samych). Mimo to – i jednocześnie
właśnie dlatego – te rzeczy się robi. Zrobienie czasem czegoś, co jest
niepotrzebne, zbędne, bezsensowne – to luksus, gest wolności, higiena umysłowa.
Najprościej można poznać rzeczy
trzecie po pytaniu, które w związku z nimi pada: »po co ci to?« (wersja łagodna
i uprzejma). Oraz po odpowiedzi: »po nic, tak sobie« (też wersja łagodna i
uprzejma), nieraz wzbogaconej lub zastąpionej przez towarzyszące wzruszeniu
ramion: »bo lubię«. Jeżeli z jednej strony pada takie pytanie, a z
drugiej taka odpowiedź – możecie mieć pewność, że macie do czynienia z rzeczami
trzecimi.
Rzeczy trzecie to swoisty »własny
pokój«. Niedawna powtórka eseju Virginii Woolf uświadomiła mi, że we
współczesnym zachodnim świecie trochę przesunęły się granice: kwestia czysto
przestrzenna nie jest już tak problematyczna, bo własna przestrzeń materialna
jest czymś, co zdecydowanie tkwi w naszych głowach i nie wywołuje problemów
(nie twierdzę, że bez wyjątków), za to problematyczny »własny pokój« dotyczy
czasu i sposobu jego spędzania. Czas na rzeczy pierwsze po prostu musimy
znaleźć, tego nikt nie neguje. Czas na rzeczy drugie też powinien się znaleźć,
przynajmniej jakoś dookoła rzeczy pierwszych, bo przecież to są kwestie
niezbędne lub prawie niezbędne. Gdy brakuje czasu na rzeczy drugie, mówimy o
upadku wartości, zaburzeniu równowagi życiowej, dominacji jednej sfery życia
nad inną (jak choćby kwestie zakładania rodziny).
Czas na rzeczy trzecie jest fanaberią.
Czas na rzeczy trzecie jest w niektórych grupach społecznych powodem do wstydu,
bo oznacza, że człowiek zajmuje się pierdołami; w innych – powodem do dumy, bo
oznacza, że człowiek ma dość pieniędzy, by zajmować się pierdołami. W głównym nurcie
świadomości społecznej są to jednak dalej pierdoły, ot, takie tam, rzeczy
robione bez sensu, bez celu i bez korzyści. Mogą je do woli robić małe dzieci;
dzieci dorastające powinny już uczyć się równoważyć pierdoły i ważne sprawy;
człowiek dorosły powinien robić wyłącznie to, co ważne, ostatecznie pierdoły
może robić czasem, ale rzadko, po cichu i z poczuciem winy. Taki jest w naszym
społeczeństwie ogólny i przeciętny odbiór »rzeczy trzecich«.
[przykłady. Pogadać z dziewczynami,
może na urodzinach Marty? Przykłady współczesne, z książek, z filmów. Jakiś
cytat z Biblii o lenistwie? Może dać najpierw przykłady i resztę, a potem ten
akapit od »czas na rzeczy trzecie jest (zatem) fanaberią«?]
[zapłacić za wodę!!!]”.
Decyzja nie była ani łatwa, ani nagła,
ani pozbawiona wątpliwości. Na początku to w ogóle nie była decyzja – na
początku to była nieśmiała myśl, wstydliwe marzenie, spychane gdzieś na granice
świadomości życzenie. Odejść. Uwolnić się. Zostawić to wszystko za sobą i się
odciąć, na dobre, na zawsze, na amen.
Śmieszne, pierwszy poważny krok pomógł
jej zrobić film. „Wojna państwa Rose” była potwornym, męczącym i bolesnym
uderzeniem, które Agnieszka zafundowała sobie pewnego wieczoru zupełnie
niezamierzenie, gdy po kolejnej kłótni schowała się laptopem w sypialni, a
Tadeusz oglądał coś w drugim pokoju. Parę dni wcześniej widziała w telewizji
jakiś fragment czy zapowiedź, więc – tak po prostu w ramach odprężenia,
odmóżdżenia i odwrócenia uwagi – wpisała w Google’a ten tytuł na YouTubie.
To było koszmarne.
To było genialne.
To był właśnie ten cios, którego
potrzebowała – nawet nie by przejrzeć, tylko by dopuścić do siebie myśl, że w
ogóle widzi.
Jedna z wypowiedzi bohaterki ścigała
ją przez kolejne dni, tygodnie, miesiące. „Śniło mi się, że umarłeś” – mówiła
postać grana przez Kathleen Turner do filmowego męża, Michaela Douglasa. –
„Obudziłam się i rozpłakałam. Bo to był tylko sen, a ty leżałeś obok i dalej
żyłeś”. Jakoś tak to szło. Ten kawałek pamiętała bardzo długo. Jeszcze parę lat
po rozwodzie.
Co to za małżeństwo, w którym myśl o
śmierci „drugiej połowy” przynosi nie rozpacz, tylko smak wyzwolenia,
odzyskania siebie? – myślała wtedy, wpatrując się w ekran, we własne odbicie w
lustrze, w twarz męża podczas śniadania. – Co to za małżeństwo, co to za myśl,
co to za straszny stan psychiczny, w którym jego śmierć byłaby powodem do
radosnego podskakiwania zamiast do rozpaczliwego płakania?
– Gdzie ja jestem? – zapytała się w
którymś momencie na głos w łazience. Woda przelewała się z kubka i spływała po
dłoni do umywalki. Agnieszka miała szeroko otwarte oczy, zaczerwienione w
kącikach po zmyciu makijażu, i jakoś dziwnie wykrzywione usta, z resztką pasty
do zębów na dolnej wardze. Wyglądała jakoś trupio, takie miała wrażenie. I
jakby przyłapana w samym środku czegoś, co ją przerażało. Gdzie ja jestem,
gdzie ja jestem, gdzie, czym, kim, z kim, po jakąś cholerę i dlaczego, dlaczego
z tego, co na początku było takim pięknym spojeniem „bratnich dusz”, przeklęta
Ania Shirley i jej ckliwe określenia, z tego czegoś tak pięknego i dobrego
wyrodziło się coś tak koślawego, parszywego i trującego?
Martwy rekin.
W „Annie Hall” Woody’ego Allena,
przypomniała sobie, był taki moment, gdy para bohaterów leciała samolotem i
zdawała sobie sprawę z tego, że ich związek właśnie się rozpada, w zasadzie już
się rozpadł, a oni tylko ciągną za sobą truchło, przypomniała sobie nagle. I
gdy o tym rozmawiają, bohater Allena mówi: „Związek jest jak rekin, żeby żyć,
musi płynąć. To, co jest teraz między nami, to martwy rekin”.
Martwy rekin. Martwy rekin, martwy
rekin, martwy rekin.
Wybuchnęła histerycznym śmiechem.
Szczoteczka spadła gdzieś na podłogę, kubek szczęknął niepokojąco w umywalce, a
ona śmiała się prosto w lustro, ze łzami zapychającymi oczy, nos i gardło.
Martwy rekin, martwy rekin, martwy
rekin, rybia padlina.
Potem to „martwy rekin” towarzyszyło
jej niczym mantra, niczym hasło przywracające do równowagi i sygnał pionujący w
trudnych chwilach. Martwy rekin, nigdy więcej. Nigdy więcej martwych rekinów w
jej życiu, w jej związkach, w jej myślach.
Kilka tygodni później pojechała na
weekend do rodziców, sama. Tadeusz wcale nie zdradzał chęci wybrania się z nią
– całe szczęście, jedna kłótnia mniej. Inna rzecz – wtedy to zaczęło do niej
wyraźnie docierać – że jego i jej rodzina nie przepadali za sobą. Jej rodzina
uważała jego rodziców za zarozumialców, jego rodzina jej rodziców – pewnie za
prostaków. Albo coś w tym stylu. Nigdy nie dopytywała jednej ani drugiej
strony, wystarczyło to, co widziała i czego się domyślała.
W domu... w domu, tym rodzinnym domu,
panował taki spokój, psychiczne i emocjonalne poukładanie, codzienna wspólność
i rozdzielność zarazem – można się było dzielić myślami, uczuciami, obawami i
można się było nimi nie dzielić, w zależności od potrzeby, i nikt nie miał
pretensji ani o to, co dzielone, ani o to, co zatrzymywane. Pierwszy wspólny
wieczór był odprężający i wprawiał w dobry humor, ale następnego dnia Agnieszka
nagle się rozkleiła, zupełnie jak małe dziecko, i nim się zorientowała,
siedziała z rodzicami w ich pokoju, wtulona w mamę, z tatą tuż obok, i
wyrzucała z siebie wszystko, bez ładu i składu, bez analizowania, blokowania i
cenzurowania.
Sama potem nie mogła uwierzyć, jak
bardzo potrzebowała takiego psychicznego wybebeszenia się. Sama potem nie mogła
uwierzyć, że nie wiedziała, jak bardzo go potrzebuje.
Była wdzięczna rodzicom za to, że
powstrzymali się wtedy od wszelkich pouczeń, uciszań, przypominań „a nie
mówiliśmy” i tym podobnych. Za to, że dali jej to wszystko z siebie wyrzucić,
potem jakiś czas trawić na zmianę samotnie i wspólnie, wreszcie samodzielnie
podjąć decyzję i zająć się jej realizacją. I za to, że później, gdy już cała
machina proceduralna ruszyła, zawsze byli przy niej, po jej stronie, nie
podważali jej decyzji, nie okazywali rozczarowania czy niezadowolenia, nie
popychali do jakiegoś sztucznego „naprawiania”.
No, na dobrą sprawę nie należało się
dziwić. Mama była silna i stanowcza, wyznawała, jak sama mówiła, starą
dentystyczną zasadę: „wyrwij, to przestanie boleć”, a poza tym od samego początku
uważała, że ten Agnieszkowy ślub był trochę za szybko. Tata natomiast... no,
tata nigdy nie przepadał za Tadeuszem, taka miękka ciapa w ładnym opakowaniu,
mówił, a już rodziców Tadeusza – ojca, ojca! – nie znosił. Wszystko to
powychodziło na wierzch dopiero wtedy, dopiero wtedy tak wyraźnie i
niezaprzeczalnie, jakby kumulowało się długi czas nie tylko w samej Agnieszce,
lecz również w jej bliskich.
Na ile to były rzeczywiście obecne od
dawna niechęci, a na ile przyjęcie do wiadomości nowej sytuacji i dostosowanie
się do niej – nie wiedziała. Nie chciała wiedzieć, wnikać, rozdrabniać.
Potrzebowała swojej rodziny przy sobie, wszystkich razem, jednym murem,
wspierających i przeganiających wątpliwości. Dostała to. I tylko ten fakt się
liczył.
Najśmieszniej zareagował Darek, gdy mu
powiedziała, że postanowiła się rozwieść. Zachował się trochę jak zazdrosny
młodszy brat, który widzi, że właśnie odzyskuje ukochaną siostrę. Zazdrosny
młodszy brat, którym chyba nigdy nie przestał być.
– No i dobrze, to głupi kutas –
wypalił wtedy, najwyraźniej bez zastanowienia, bo zaraz próbował zatuszować
swego rodzaju nietakt (w końcu wyszła za tego „głupiego kutasa”, prawda?), ale
próba wypadła tak żałośnie, że Agnieszka nie mogła się nie roześmiać. Kochany
Daro, na niego zawsze można było liczyć – jeśli było coś, czego nie należało
mówić, w dziewięciu przypadkach na dziesięć on to mówił. W dzieciństwie ciągle
go podpuszczała, by palnął jakiś antykomplement nielubianym krewnym w czasie
świątecznych spotkań rodzinnych. Ależ miała ubaw. Darek mniejszy, bo dostawał
ochrzan. W ramach zadośćuczynienia oddawała mu część swoich prezentowych
słodyczy. I wszyscy byli zadowoleni, może poza niesympatyczną ciotką czy
głupkowatym wujkiem.
„Wspominane wcześniej określenie »higiena
umysłu« w odniesieniu do rzeczy trzecich nie pojawiło się przypadkiem. Jesteśmy
obecnie społeczeństwem pracującym dużo i niemal bez przerwy, wręcz harującym,
ludźmi ścigającymi się z czasem i nawałem obowiązków, specjalistami od
multitaskingu, podłączonymi do komórek, Internetu, poczty elektronicznej i
wszystkiego, co się da. To nie jest złe – jesteśmy mobilni, elastyczni,
kreatywni, pracowici, funkcjonujemy w sposób, który rzuciłby na kolana naszych
przodków sprzed stu czy dwustu lat. To jest złe – jesteśmy zagonieni,
nastawieni na kolejne punkty z czeklisty, skupieni wyłącznie na tym, co
»potrzebne, niezbędne, sensowne«, funkcjonujemy w sposób, który nasi przodkowie
sprzed stu czy dwustu lat uznaliby za chorobę psychiczną, dowód opętania przez
szatana... albo zwyczajnie za głupotę.
Nie ma jednej prawidłowej odpowiedzi,
wersji i drogi, w każdym razie ja nie pokuszę się o jej wskazanie. Chodzi mi
jedynie o ten prosty banał – nasze życie jest pełne pędu, obowiązków i rzeczy
ważnych. To nie jest złe, pod warunkiem, że poza tymi ważnymi sprawami,
informacjami i zadaniami pozwala się też umysłowi trochę wypocząć, dba się o
jego higienę. Daje mu się rzeczy trzecie.
To takie popuszczenie cugli,
spuszczenie odrobiny powietrza, by nasz wewnętrzny balon nie pękł.
Przewietrzenie pokoju, o, przewietrzenie własnego pokoju, to chyba najlepsze
porównanie.
Teoretycznie wszyscy o tym wiemy, w
praktyce mamy problem, aby tę wiedzę realizować. Mamy też problem, gdy
realizują ją inni – ci niepoważni, którzy czytają książki z dzieciństwa (albo
książki w ogóle), ci uzależnieni, którzy oglądają jakiś serial, ci skrzywieni,
którzy grają w erpega, ci zdziwaczali, którzy czytają albo piszą blogi. Ci
bezczelni, którzy mają śmiałość robić rzeczy trzecie, i jeszcze się z tego
cieszyć, i jeszcze mówić o tym głośno.
Ci, którzy wiedzą, że jest granica,
której przekroczenia żaden umysł nie wytrzyma. Rzeczy trzecie odsuwają od tej
granicy. To jest ich ukryta potrzeba, niezbędność, sensowność.
Zresztą, pal diabli jakiekolwiek
uzasadnienie, to właśnie przez szukanie uzasadnień mamy problem z
zaakceptowaniem u siebie rzeczy trzecich. A zatem: rzeczy trzecie są po nic. I
koniec. Czasem trzeba porobić nic, jak Kubuś Puchatek”.
Po paru miesiącach – bo jednak
potrzebowała czasu, by to wszystko sobie ułożyć w głowie, przetrawić, zebrać
się i przygotować psychicznie – po paru miesiącach powiedziała Tadeuszowi, że
chce rozwodu. Tadeusz był, oczywiście, niemile zaskoczony, szczerze zdziwiony,
urażony w swej męsko-mężowskiej dumie i tak dalej, ale to nie z nim Agnieszka
musiała stoczyć prawdziwą walkę, wręcz wojnę – tylko z jego ojcem.
W całym tym rozwodowym mętliku właśnie
starcia z teściem – bogom dzięki, już były teściem – Agnieszka wspominała jako
najgorsze, najbardziej wyniszczające psychicznie... i zarazem dające, w
ostatecznym rozrachunku, najwięcej mściwej radości oraz poczucia własnej siły.
Bo wygrała. Diabli wiedzą jak – ale wygrała.
Teść był wściekły, gdy się dowiedział.
To Agnieszka mogła zrozumieć. Natomiast nie mogła zrozumieć – i potrzebowała
paru dni, by się otrząsnąć z szoku – jak można tak bardzo wyraźnie i bez
ogródek dawać do zrozumienia, że się wykorzysta wszystkie swoje znajomości i
możliwości, by całą sprawę jak najbardziej utrudnić, a Agnieszce zatruć życie,
i przed rozwodem, i po. „Nie będziesz tu miała czego szukać po tym wszystkim,
to ci mogę obiecać” – usłyszała w czasie tej pierwszej rozmowy. – „Stracisz tę
pracę, nie znajdziesz żadnej innej, dorobię ci taką reputację, że się nie
pozbierasz, i tu, i gdziekolwiek indziej”. Obrzydzenie, zmieszane z jakimś
nieprzyjemnym posmakiem obaw, ustąpiło po dyskusji z rodzicami. W czasie
drugiego starcia z teściem Agnieszka była już przygotowana – wzięła dyktafon.
Ten facet był po prostu chory, uznała
później, gdy z daleka, z innego miasta, innego stanu cywilnego, innego życia
analizowała wszystko od początku. Miał jakąś chorą potrzebę kontroli
wszystkiego, najdrobniejszych spraw domowego życia, wyborów własnego syna,
działań bliższego i dalszego otoczenia. Do tego, przy całej swojej cwaniakowatości
i aroganckiej potrzebie sprawowania kontroli, był dość głupi, a może tylko
bezmyślnie zadufany i przekonany o swojej nienaruszalności – więc dał się
sprowokować i powtórzył wtedy, gdy Agnieszka miała już włączony dyktafon,
niemal całą swoją poprzednią tyradę. Od tej pory Agnieszka nie rozstawała się z
dyktafonem, ani podczas spotkań z teściami, ani z Tadeuszem. Przez jakiś czas
to była już zwykła obsesja, wiecznie mieć przy sobie dyktafon i wiecznie być
gotową na jego włączenie, i wiecznie uważać na własne słowa – ale jakoś to
wytrzymała. Z kilkoma takimi nagraniami zjawiły się pewnego dnia – ona oraz
prawniczka, matka jednej z bliskich koleżanek z polonistyki, osoba ze
Szczecina, więc spoza tych jeleniogórskich układów – u ojca Tadeusza i przestawiły
sytuację o sto osiemdziesiąt stopni. No to co, że nagrania to żaden dowód dla
sądu? Za to wystarczający materiał dla prasy, radia, telewizji, Internetu,
wystarczający, żeby narobić smrodu wokół pana adwokata Zygmunta Brzeskiego,
uruchomić lawinę dyskusji o zastraszaniu, naruszaniu etyki zawodowej,
mobbingowaniu, kto wie, czy i nie molestowaniu, padło wtedy tak dużo
paskudnych, etykietujących i osądzających słów, że kręciło się w głowie.
Zagrały va banque. To było dobre posunięcie, paskudne, ale dobre, bo
zablokowały coś, co zapowiadało naprawdę poważne kłopoty.
Agnieszka była zdeterminowana i
oświadczyła to wyraźnie: jeśli nie dostanie rozwodu, bez orzekania o winie, po
prostu rozwiązania małżeństwa i możliwości odcięcia się raz na zawsze od całej
rodziny Brzeskich, to jest gotowa na wszystko. Na awanturę medialną, na
ciąganie się po wszystkich możliwych sądach, na zrobienie z własnego życia
pożywki dla brukowej prasy, jeśli nie będzie miała innego wyjścia. Wtedy
naprawdę wierzyła, że jest na to gotowa, że nie ma granicy, której by nie
przekroczyła, aby odzyskać wolność i dawną siebie.
Kiedy po wszystkim przypominała sobie
tamten okres, miała pewne poczucie nierealności. W zasadzie niewiele wtedy
myślała, parła do przodu niczym rozpędzony czołg, czuła się trochę jak wtedy,
gdy raz, w liceum, zapaliła marihuanę – jakby wyskoczyła ze swojego ciała i nie
miała niczego, co można by chwycić, aby się zatrzymać. Jazda po autostradzie,
przy maksymalnej prędkości i bez hamulców. Chyba nie zdołałaby przejść przez to
ponownie.
W porównaniu z tym pierwszym etapem,
walką z teściem, cała reszta historii rozwodowej wydawała się już banalnie
prosta i mało bolesna. W zasadzie nawet nieszczególnie do Agnieszki docierała.
Podział majątku okazał się łatwy: ich wynajmowane z początku mieszkanie zaraz
po ślubie wykupili w prezencie dla młodej pary rodzice Tadeusza, więc to
zostawało po stronie Brzeskich. Agnieszka zabrała swoje książki, ciuchy,
laptopa – to na szczęście był prezent od jej rodziców, i to prezent z okazji
obrony magisterki, i miała na to fakturę, więc wara teściowi od jej ukochanego
i wiernego Spocka. Ze wspólnie kupowanych domowych rzeczy wybrała sobie, po
uzgodnieniu z mężem, parę drobiazgów, które szczególnie lubiła; resztę jednak,
z wielką ulgą, zostawiła w Jeleniej Górze. Niech Tadeusz sam sobie gnije w tych
rupieciach. W gruncie rzeczy niczego szczególnie istotnego się nie dorobili,
pal diabli telewizor, na telewizor już patrzeć nie mogła. W ogóle nie mogła już
na to wszystko patrzeć, chwilami miała wrażenie, że potrafiłaby to wszystko
zostawić, nawet książki i laptopa, nawet ubranie, które miała na sobie, żeby
tylko już raz na zawsze wyjść, odejść, uwolnić się. Nadmierną chęć ucieczki
stopowali rodzice i prawniczka. Całe szczęście, przynajmniej nie miała potem wyrzutów
sumienia, że za bardzo odpuściła i straciła ważne dla siebie rzeczy.
Zresztą, musiała to uczciwie przyznać,
pod pierwszym okresie obrazy i złości Tadeusz też się trochę uspokoił, pogodził
z sytuacją, w końcu zaczął chyba nawet dostrzegać sens tej decyzji. Może pewne
znaczenie miało to, że podczas którejś kłótni z początkowego etapu rozwodu
Agnieszka straciła nad sobą panowanie i uświadomiła mężowi, jak wyglądały jej
pierwsze rozmowy z teściem, po czym – tego jednak przez dłuższy czas żałowała –
odtworzyła mu jeden z fragmentów nagrania. Tadeusz słuchał z dziwną miną,
wyglądał tak, jakby... jakby coś mu się zawaliło. Jakby stracił wiarę w coś
ważnego, w kogoś ważnego, pomyślała Agnieszka w pewnej chwili i natychmiast
wyłączyła dyktafon. Ale było już za późno – Tadeusz nic nie powiedział, tylko
pokręcił powoli głową, a potem w jakiś ociężały, zrezygnowany sposób wstał od
stołu w kuchni, poszedł do przedpokoju, założył buty, kurtkę i wyszedł z
mieszkania. Miała wtedy ochotę pójść za nim, powiedzieć, żeby nie zwracał
uwagi, że to już nieważne, że jego ojciec po prostu też stracił nad sobą
panowanie – ale odniosła wrażenie, że chyba lepiej zostawić Tadeusza samego.
Rzeczywiście – wrócił do domu mniej więcej po godzinie, smutniejszy, lecz
spokojniejszy. Wcześniejszej kłótni już nie podjęli; potem wprawdzie starli się
jeszcze parę razy, jednak bez wciągania w to wspomnień o innych osobach,
szczególnie o ojcu Tadeusza; a później, krok po kroku, zaczęli rozmawiać ze
sobą normalniej, zwyczajniej, mniej nerwowo.
Po tamtym incydencie Agnieszka tylko
raz wspomniała o teściu, podczas pierwszego spotkania w sądzie. Pytanie
„Twojego ojca nie będzie?” wyrwało jej się naprawdę odruchowo, poza tym była
już nastawiona na konfrontację w teściem na „jego” terenie. Tadeusz spojrzał na
nią ponuro i odpowiedział sucho: „Powiedziałem tacie, że mój rozwód to moja
sprawa, nie jego, i nie potrzebuję przyprowadzenia do sądu za rączkę”. Pokiwała
tylko głową, nie było co komentować. Najwyraźniej, doszła wtedy do wniosku,
przez to nieszczęsne nagranie na synowskim przywiązaniu Tadka do ojca pojawiła
się jakaś rysa, i to dosyć paskudna. Może i dobrze – może Tadeusz powinien
trochę się uniezależnić od wpływu ojca. Ale może i niedobrze – niedobrze z
powodu sposobu, w jaki to się stało. Mimo wszystko żałowała swojej porywczości,
swojego nieopanowania, swojej perfidnie i mściwie zadowolonej myśli „Pokażę ci,
jaki jest ten twój tatuś, masz, posłuchaj sobie nagrania i zobacz, jak ten
dupek rozmawia z ludźmi”, która pchnęła ją wtedy do podsunięcia mężowi
dyktafonu.
No dobrze, byłam wkurwiona –
powiedziała sobie Agnieszka szczerze któregoś wieczoru przed lustrem w
łazience. – Ale żałuję, cholera, bo to było niepotrzebne i trochę podłe. Kurde,
szkoda jednak, że się nie ugryzłam w język albo w rękę.
Dobrze chociaż, że nie musiała z tą
myślą stawać codziennie twarzą w twarz z Tadeuszem. W ogóle dobrze, i to z
pewnością dla nich obojga, że zaraz po podjęciu decyzji o rozstaniu
wyprowadziła się z mieszkania. Tak było prościej, łatwiej, spokojniej; nawet po
najgorszych kłótniach mogli od siebie odpocząć, zebrać myśli, trochę zapanować
nad złością, nie musieli się oglądać rano i wieczorem, sztucznie wymijać w
drodze do kuchni czy łazienki, z wymuszoną uprzejmością ignorować podczas
przebywania w tym samym pokoju.
Zresztą, śmieszna sprawa, gdy już te
pierwsze, najgorsze nerwy przeszły, gdy machina sądowa ruszyła pełną parą –
zaczęli się z Tadeuszem lepiej dogadywać, w każdym razie o niebo lepiej niż w
ostatnich miesiącach „normalnego” małżeństwa. Pod sam koniec, gdy dzielili się
jakimiś drobiazgami z mieszkania, nawet zdarzało im się zażartować albo
powspominać coś z uśmiechem, z rozbawieniem, z lekką melancholią.
– O, a pamiętasz to? – powiedział raz
Tadeusz, wyciągając z najniższej szuflady komody, która stała w dużym pokoju,
paskudny obrus w biało-niebieską kratę. – Pamiętasz, jak ciotka Magda wcisnęła
nam to podczas swojej wizyty tuż po ślubie i mówiła, że niby taki znany, drogi
projektant od gospodarstwa domowego?
Agnieszka wybuchnęła śmiechem.
– A ten znany, drogi projektant
nazywał się przecena w Biedronce – dokończyła. – Idziemy na drugi dzień do
Biedronki, a tam te obrusy ciągną się przez pół sklepu. I wszystkie ładne,
tylko te niebieskie wyglądają jak wyplute, i ona oczywiście musiała wybrać te
wyplute.
Skąpstwo ciotki Magdy, kuzynki ojca
Tadeusza, było dla nich w początkach małżeństwa powodem do złośliwych kpin.
Miło się wróciło, chociaż na chwilę, do tamtego klimatu, do tamtego
porozumienia, do tamtego wspólnego żartowania. Niekiedy miała wrażenie, że
odchodząc od Tadeusza, odchodząc od niego jako od męża, w jakiś sposób go
odzyskuje – jako człowieka, znajomego, kogoś w pewien sposób bliskiego. Może on
miał podobne wrażenie w odniesieniu do niej? Czasami tak jej się wydawało.
To było dobre uczucie. Koniec końców,
kiedyś wyszła za niego – kiedyś świetnie się z nim dogadywała – kiedyś go
kochała, pragnęła. Dobrze, myślała chwilami, gdy wspólnie przeglądali i
dzielili jakieś drobiazgi, dobrze, że znów mogła go tak po prostu lubić. Tak po
prostu, jak drugiego człowieka, z którym dzieliła jakiś kawałek przeszłości.
Cały rozwód i pierwsze miesiące
porozwodowe przemieszkała kątem u przyjaciółki. Alicja pracowała z nią w
Urzędzie Miejskim; bardzo szybko znalazły wspólny język, sprawnie użerały się
razem z projektami, godzinami mogły rozmawiać o poważnych i błahych sprawach,
chodzić na długie spacery i wygłupiać się niczym małe dziewczynki. Alicja
wypełniła towarzyską lukę, w której Agnieszka trwała przez pewien czas. Później
wprawdzie pojawiło się wokół więcej znajomych, więcej koleżanek, ale Alicja
była wyjątkowa.
Tadeusz Alicji nie lubił, z
wzajemnością. Na słowa: „Rozwodzę się i muszę się gdzieś przechować przez jakiś
czas, bo nie mogę mieszkać z Tadkiem pod jednym dachem, albo się pozabijamy,
albo zwariuję” Ala błyskawicznie zareagowała: „U mnie jest miejsce i nie ma żadnego
problemu”. Miała małe mieszkanie, dwa pokoje, a właściwie pokój i półpokój, jak
to nazywała, półpokój służył głównie jako magazyn rzeczy chwilowo
niepotrzebnych albo jako tymczasowy pokój gościnny – i tym właśnie stał się dla
Agnieszki. Trochę to przypominało studenckie wspólne życie, dzieliły się
rachunkami, gotowaniem, sprzątaniem, było sympatycznie, babsko – bardzo
pozytywnie babsko – i spokojnie. I wspierająco, bo Ali można było opowiedzieć o
tych rozwodowych wybojach, a ona potrafiła podtrzymać na duchu.
– Wiesz – powiedziała Agnieszka
któregoś wieczoru, po kolejnej porcji „rozwodowych relacji”, gdy siedziały na
podłodze, oparte plecami o kanapę, i kończyły wyjadać chipsy z miski – ja w
sumie wiem, że tak oglądane z boku, to to wszystko może się wydawać głupie albo
niepoważne, bo ludzie mają poważniejsze i gorsze rzeczy w życiu...
– No to co? – przerwała jej Ala
stanowczo. – Ale to to jest twoja sprawa, a dla ciebie twoje sprawy mają pełne
prawo być najważniejsze. Czytałam kiedyś taką książkę – dodała nagle, dolewając
im obu wina do kubków, bo kieliszki były brudne – nie pamiętam autora, to była
„Zmiana” czy „Zamiana”, w każdym razie tam był taki moment, gdy ktoś mówi czy
myśli: „czym jest śmierć cudzej matki, gdy twoja córka idzie do szkoły muzycznej”.
Niby nie ma porównania, śmierć i pójście do szkoły, nie? Ale dla mnie też
ważniejsze byłoby, że moje dziecko idzie do szkoły, niż że czyjaś matka umiera,
bo to moje dziecko jest moje, a nie czyjaś matka. – Wzruszyła ramionami. – To
niby brzmi paskudnie, nieczuło i prostacko, ale mam to gdzieś. Trzymam się tej
zasady i moje sprawy są dla mnie najważniejsze, bo są moje, a nie dlatego, że
są ważne z czyjegoś punktu widzenia. Też się tego trzymaj przy swoim rozwodzie
i reszcie. I pij, jak się ma takiego teścia jak ty, to człowiek ma święte prawo
się upić.
Więc piły wino, jadły chipsy, gadały i
było wspaniale. Wieczorne posiedzenia z Alicją dodawały sił.
W dniu, gdy rozwód został oficjalnie
zatwierdzony, Agnieszka wybrała się na długi samotny spacer po mieście. Nie za
wiele widziała dookoła – po prostu szła naprzód, byle przed siebie, byle był
jakiś chodnik, jakaś ulica, jakieś drogi. Niesamowite uczucie, wolna, wolna,
wolna. Gdy doszła do bardzo odludnego zakątka miasta, wyciągnęła trzymaną dotąd
w kieszeni kurtki obrączkę i z całych sił cisnęła ją w wielkie krzaki. To był
dziecinny gest, bardzo melodramatyczny i tak dalej – ale potrzebny. Po prostu –
lepiej się wtedy poczuła. Symboliczne potwierdzenie i przypieczętowanie
zamknięcia tamtego okresu życia.
Nigdy wcześniej nie myślała, że można
tak radośnie świętować zakończenie związku. Kilka dni później zrobiły z Alą i
kilkoma innymi koleżankami „wielkie oblewanie rozwodu”. To była najlepsza
impreza, w jakiej Agnieszka brała udział od przeprowadzki do Jeleniej Góry.
Lepsza od ślubu i wesela, jak stwierdziła ze złośliwym uśmiechem.
Parę znajomych w pracy próbowało
okazać jej współczucie z powodu rozstania z mężem. Agnieszka przyjmowała te
oznaki ze zdziwieniem i lekkim rozbawieniem. Po wywołaniu raz czy dwa konsternacji
stwierdzeniem „To najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała od ukończenia studiów”
darowała sobie komentarze i tylko zbywała ręką kolejne „słowa pocieszenia”.
Ludzie albo nie wierzyli, albo nie rozumieli. No tak, skoro od dziecka karmi
się nas przekazami, w których tylko związek może dać kobiecie szczęście, a
rozstanie to tragedia, dowód na życiowe niepowodzenie i powód do rozpaczy –
mówiła sobie Agnieszka – to co się dziwić, że tak wiele osób nie może ogarnąć,
że ktoś może się z tego zwyczajnie cieszyć? Że czasem lepiej jest się rozstać
niż być ze sobą na siłę i z krzywdą dla obu stron? Że nie mieć faceta w ogóle
jest lepsze niż mieć faceta tylko po to, by go mieć, choćby cholera wie jak
unieszczęśliwiał?
Ale, kurde, to jest tak
szowinistycznie nie fair – stwierdzała – że facetowi z jej wydziału po
rozwodzie koledzy gratulowali „odzyskanej wolności”, a dziewczyny zaczynały
patrzeć na niego jak na wolny kąsek, do którego można startować, a na nią jedni
i drudzy spoglądali ze współczującym „biedna porzucona baba, której ktoś nie
chciał”. Chociaż to ona wystąpiła o rozwód.
Może była w tamtym okresie
przewrażliwiona. A może nie.
Na dobrą sprawę nie miało to jednak
znaczenia. Była wolna. Czuła się tak, jakby odzyskała pełnię widzenia, ba,
pełnię każdego zmysłu. Wszystko wyglądało i smakowało inaczej, inne były
dźwięki, zapachy, wrażenia dotykowe. Świat znów się stał ciekawy, różnorodny,
pełen możliwości.
Na nowo znalazła miejsce i czas na
rzeczy zupełnie zbędne. To było cudowne – ponownie robić coś, co dawało zwykłą,
banalną, bezcelową przyjemność. Jak oglądanie z Alą po raz któryś z kolei
starych horrorów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – rozrywka, którą
sobie fundowały po szczególnie męczących dniach w pracy. Jak chodzenie na
długie spacery, w deszczu, bez parasola, tylko z kapturem płaszcza na głowie.
Jak malowanie paznokci u stóp, przy jednoczesnym śpiewaniu wraz z Sinatrą, na
cały głos i z pewnością okropnie, ale jakie to miało znaczenie: „And more, much
more than this, I did it my way!”. Jak czytanie w Internecie angielskich fików
do Star Treka, szczególnie tych slashujących Spocka z Kirkiem albo McCoyem. Jak
spisywanie w formie teatrzyku absurdu różnych scenek z życia urzędu, które
potem czytała Ali na głos i zaśmiewały się do łez.
Jak gorąca, długa kąpiel z gazetą,
sokiem i Trzetrzelewską, którą sprezentowała sobie podczas pierwszych
porozwodowych odwiedzin w domu. Wzięła wtedy w urzędzie parę dni urlopu,
pojechała do Szczecina, nacieszyła się rodzicami i bratem, a gdy została
zupełnie sama w mieszkaniu – nacieszyła się tą właśnie samotnością, której już
jej trochę zaczynało brakować.
„Jeszcze jedną charakterystyczną cechą
rzeczy trzecich jest to, że – przeważnie – robi się je w samotności. One nie są
po to, by budować związki z ludźmi (choć przy okazji może im się to zdarzyć);
one są po to, by człowiek pobył sam na sam ze sobą, tak zwyczajnie, po
kumpelsku i bez zobowiązań (choć formy poważniejsze też się mogą zdarzyć, tak
mimochodem, bo nie jest to prymarny cel rzeczy trzecich). Fakt, że do rzeczy
trzecich nie potrzebuje się innych ludzi albo potrzebuje się ich w niewielkim
stopniu, to coś niesamowitego. W świecie, w którym niemal wszystkie dziedziny
życia nastawione są na komunikację interpersonalną, na ciągły kontakt z ludźmi
oraz na tworzenie różnorodnych relacji, możliwość odcięcia się na chwilę od
świata i spędzenia czasu tylko w swoim towarzystwie ma naprawdę olbrzymią
wartość.
[ZAPŁAĆ RACHUNEK ZA WODĘ KUŹWA KUŹWA
KUŹWA!!!]”
Tęsknota za samotnością, za
możliwością przebywania sam na sam ze sobą z czasem stawała się coraz
silniejsza. Ala była kochana i mieszkanie z nią okazało się świetną przygodą,
ale po dwóch latach wypełnionych nadobecnością Tadeusza oraz po kolejnych
miesiącach ciągle z kimś i kimś obok Agnieszka czuła coraz większą potrzebę
znalezienia zupełnie własnego kąta, w którym byłaby tylko ona. Wraz z tym
pragnieniem pojawiło się uczucie przesytu Jelenią Górą – uczucie z pewnością
wywołane całą małżeńsko-rozwodową historią, pewnym niesmakiem, jakiego nabrała
do tego miasta przez swego byłego teścia, a także zawodem związanym z pracą. Bo
czuła, coraz wyraźniej czuła, że się wypala i traci serce do tego, co robi w
Urzędzie Miasta. Po początkowym okresie nerwowego i całkiem interesującego
wdrażania się w nowe obowiązki, a następnie krótkotrwałym poczuciu „wiem, co
robię i dobrze to robię, i dobrze mi z tym, że to robię”, zaczął się spadek
satysfakcji, narastające poczucie bezsensowności oraz wrażenie, że tkwi się w
schemacie „od ósmej do szesnastej i jak najszybciej do domu”. Agnieszka
przyłapywała się na tym, że ciągle spogląda na zegar, odlicza godziny do
wyjścia, miarkuje robotę. Praca szła jej sprawnie, ale nie dawała przyjemności,
więc gdy można było coś zrobić szybciej, ale nie było takiej konieczności –
działała na zwolnionych obrotach. Po co miała marnować energię. Albo wysiadywać
dupogodziny, jeśli skończyła coś szybciej i musiała dotrwać do końca dnia
roboczego. Albo ryzykować, że spadnie na nią cudza robota, bo skoro wcześniej
się uporała z czymś swoim, to może pomóc podgonić inną rzecz komuś, kto się nie
wyrabia. Albo w ogóle się starać, gdy tak bardzo nie chciało jej się starać.
Do tego pieniądze były kiepskie,
pensja z rzędu „po zapłaceniu za rachunki zostaje na waciki”. Miała dość
wykonywania pracy, której już nie czuła, której coraz bardziej nie lubiła i za
którą nawet nie mogła się normalnie utrzymać. Miała też dość siedzenia w
mieście, które wypełnione było nieprzyjemnymi wspomnieniami i kojarzyło się
głównie z kiepsko zagospodarowanymi dwoma latami. Miała absolutnie dość
zapadania się, niczym w ruchome piaski, w schemat typowego Polaka, typowej
Polki, która pracuje, bo musi, ale praca jest tylko przykrą koniecznością, a
najszczęśliwszy moment w ciągu dnia to chwila, gdy można z tej pracy już wyjść.
Ja nie chcę tak żyć – myślała
Agnieszka z rozpaczą, złością, nienawiścią, zwłaszcza w poniedziałki rano. – Ja
nie chcę tkwić w tym do końca życia, nie chcę przez resztę swojego życia, przez
osiem godzin dziennie, robić czegoś, co mnie już gówno obchodzi, daje gówniane
pieniądze i ma się jak pięść do nosa do moich dawnych marzeń. Boże, ja nie chcę
być typowym, przeciętnym, szarym Polakiem, który nie lubi swojej pracy i robi
od-do, byle tylko dotrwać do szesnastej. Ja nie chcę, ja nie chcę, ja nie chcę
żyć byle jak, byle tylko jakoś przeżyć!
Po kolejnym i kolejnym przegadaniu
sprawy, i z mamą, i z Alą, postanowiła dać sobie czas. Na spokojnie, bez
żadnych gwałtownych ruchów, decyzji, których potem będzie się żałować, a nie da
się cofnąć. Potrzebowała pracy, a z pracą dla humanistów, zwłaszcza dla
polonistów, było już na rynku kiepsko. Więc spokojnie. Jeszcze kilka miesięcy
męczyła się w tym przeklętym urzędzie, ale jednocześnie zaczęła składać CV w
różnych miejscach, przede wszystkim w Szczecinie i przede wszystkim w szkołach,
bo tego jej właśnie brakowało – uczenia. Uświadomiła to sobie po serii
warsztatów dla licealistów, które pomogła przygotować i przeprowadzić jednej ze
znajomych. Brakowało jej tego, co tak fascynowało podczas praktyk i kiedyś
zupełnie na poważnie kusiło jako droga zawodowa.
W końcu się udało. Znalazła pracę, w
Szczecinie, w liceum numer siedem, co prawda tylko na pół etatu i na
zastępstwo, ale za to od początku roku szkolnego i z możliwością zrobienia
stażu. To była trudna decyzja – tu pewna już praca, pełnoetatowa, z umową na
czas nieokreślony i z pewnością, że będzie, bo czego jak czego, mówili sobie z
innymi pracownikami czasem w kuchni albo na korytarzu z kwaśnym uśmiechem, gdy
pojawiała się jakaś wkurzająca sytuacja, ale Urząd Miasta będzie zawsze, razem z
ZUS-em i Urzędem Skarbowym, tych trzech cholerstw nawet bomba atomowa nie
ruszy. A tam – tam pół etatu, tylko na rok, niepewne później, problemy z
godzinami na cały etat, i wszystko od nowa, i znów w domu z rodzicami, bo
przecież za co wynajmie teraz mieszkanie czy nawet pokój, i w ogóle wszystko
takie niepewne, w zawieszeniu, w prowizorce. I aż strach coś zmieniać.
Jednak zmieniła. Nie wytrzymałaby –
wiedziała, że nie wytrzyma dłużej. Uznała, że może z dwojga złego lepiej
żałować decyzji o zmianie, podjęciu ryzyka i niewygodach niż decyzji o
wycofaniu się, przegapieniu możliwości, niewykorzystaniu szansy na coś innego.
Może po prostu tak już się dusiła w
dotychczasowym trybie życia, że wykonałaby nawet najbardziej szaleńczy ruch,
byle tylko coś zmienić. Więc zrezygnowała z pracy w Urzędzie Miejskim,
wyjechała do Szczecina, przyjęła te pół etatu w Siódemce, wprowadziła się do
rodziców i postanowiła walczyć. O takie życie, z którego będzie zadowolona. O
siebie, taką, jaką chciała szanować. O swoje marzenia, które musiała na nowo
znaleźć, odzyskać, znów nauczyć się realizować.
O to wszystko, dla czego się
rozwiodła.
Zniknęła Jelenia Góra, zniknęła
Agnieszka Brzeska, zniknęła urzędniczka z Urzędu Miasta. Do Szczecina wróciła,
jako polonistka na stażu, Agnieszka Wisłok-Karecka – i pomyśleć, że kiedyś
denerwowało ją to podwójne nazwisko, z którego w podstawówce czy liceum
niektórzy podkpiwali słowami „Aga, kiedy wyszłaś za mąż?”. Teraz to był jeden z
wyraźnych sygnałów odzyskanej siebie – panieńskie nazwisko, jej nazwisko, z
którym się urodziła, które widniało na wszystkich świadectwach i dyplomach,
które było po prostu jej. Właściwie to nawet lepiej, że jeleniogórsko-małżeńską
porażkę przebyła pod cudzym nazwiskiem, przyszła jej parę razy do głowy
komiczna myśl, przynajmniej z własnym może zacząć od nowa.
Wkrótce po podjęciu pracy w liceum
Agnieszka się zakochała. Błyskawicznie, na zabój i na dobre.
Uczenie było miłością jej życia, jak
sobie uświadomiła – jak sobie uświadamiała podczas kolejnych lekcji, przerw,
wywiadówek, sprawdzania prac klasowych, rozmów z uczniami. To było właśnie to
coś, czego potrzebowała, aby w pełni oddychać.
Jestem urodzonym belfrem. Urodzoną
belfrzycą – poprawiła się. – Ja chcę to robić do końca życia i jeden dzień
dłużej!
Zaczęła więc belfersko szaleć –
zwłaszcza po pierwszym roku, gdy zrobiła staż i w innym liceum dostała pełny
etat. Do Siódemki wróciła po macierzyńskim nauczycielka, którą Agnieszka
zastępowała, więc ze swoimi pierwszymi klasami musiała się pożegnać – bardzo
trudno się je zostawiało – ale na szczęście nowa szkoła wynagrodziła utratę
poprzedniej. Najśmieszniejsze, że Agnieszka wróciła na stare śmieci – do Jedynki.
Jak inaczej, a jednocześnie tak samo
wszystko wyglądało! Jak się dziwnie chodziło po korytarzach własnego ogólniaka,
w którym kiedyś szalało się jako postrzelona nastolatka, a teraz... należałoby
powiedzieć: szło się statecznym krokiem dojrzałej kobiety, tylko że to bzdura,
więc Agnieszka mówiła szczerze: a teraz szalało się jako postrzelona
dwudziestoparolatka, nauczycielka, polonistka, wychowawczyni, człowiek, który
odnalazł swoje miejsce.
Jasne, były negatywne strony: nerwy,
kwestie finansowe, nudne obowiązki – z papierologią na czele – jednym słowem,
normalne cienie, obecne w każdej pracy. Ale przede wszystkim, przede wszystkim
– sama ta praca! Lekcje, dyskusje, omawianie książek, wymyślanie przebiegłych
sposobów, by zmusić uczniów do czytania, lekcje wychowawcze i wszelkie
kontrowersyjne tematy, jakie tylko udało się wygrzebać, gazetka szkolna, którą
Agnieszka przejęła po zniechęconej koleżance i w ciągu roku przerobiła na
szkolny blog, całkiem popularny i lubiany przez licealistów, koło pisarskie,
które założyła, koło genderowe, które też chciała założyć, ale tu część
nauczycieli, z księdzem na czele, zaczęła kręcić nosem, więc Agnieszka się
wkurzyła i zaproponowała zainteresowanym uczniom: pogadam z ludźmi na uniwerku
i tam coś wykombinujemy, tak żebyście mogli chodzić, słuchać i rozmawiać, a
żeby nikt się od nas nie mógł przyczepić. W ten sposób Agnieszka przypuściła
szturm na Wydział Filologiczny.
Zanim go jednak przypuściła,
poukładała samą siebie – tak naprawdę, porządnie i w pełni świadomie. Musiała,
inaczej ani koła genderowego, ani wielu innych rzeczy w ogóle nie dałoby się
stworzyć.
Poukładała przede wszystkim własną
codzienność i siebie jako singla. To słowo, które ją kiedyś
trochę śmieszyło, a trochę drażniło, bo wydawało się dorabianiem ideologii
do faktu, że ktoś akurat nie ma faceta lub dzieci – teraz nabrało sensu i
smaku. Bycie singlem okazało się zupełnie innym stanem świadomości niż bycie
„akurat przejściowo bez partnera”. Nie oznaczało to zakazu odczuwania chęci
bycia z kimś ani samego bycia z kimś; oznaczało po prostu pełną akceptację
siebie jako siebie, jako jednostki pełnej – nie żadnej „połówki czekającej na
drugą połówkę” – która może przebywać tylko w swoim towarzystwie i nie zmaga
się wtedy z atakami paniki „ojej, ojej, nikt mnie nie chce, nikogo nie mam, co
to ze mną będzie”.
W pierwszym roku po powrocie do
Szczecina poznała pewnego faceta. Dobrze się z nim rozmawiało, spędzało czas,
uprawiało seks i żartowało. Dobrze, i Agnieszka w gruncie rzeczy mogłaby
powiedzieć, że jest zauroczona, może nawet zakochana – ale przede wszystkim,
jak doszła w pewnej chwili do wniosku, była zmęczona: zmęczona cudzą tego
rodzaju obecnością w swoim życiu, przyduszona poczuciem uparowienia,
podirytowana koniecznością uwzględniania ciągle i ciągle innej osoby podczas
planowania swoich dni. Miała też chwilami wrażenie, że zaczyna wchodzić w stare
wzorce, schematy, koleiny bycia razem. Zdziwione pytanie „Tak sama na tę
wystawę poszłaś?”, które usłyszała raz od swojego ówczesnego chłopaka,
podziałało jak płachta na byka. No doprawdy, jakby potrzebowała dowodu na
własne istnienie w postaci kogoś obok podczas wyjścia do muzeum...
Zerwała z nim po jakimś czasie. Nie
była nawet zła, była po prostu zmęczona – i tęskniła: do samotności, do
całkowicie autonomicznego zarządzania własnym czasem, do przebywania w licznym
i różnorodnym towarzystwie, a nie tylko „we dwoje, jedynie my razem”. Tęskniła
do samej świadomości bycia solo. Chwilami miała wrażenie, że będąc z kimś, jest
zaledwie w połowie sobą i w połowie ze sobą – samotnie zaś jest sobą i ze sobą
w pełni. W gruncie rzeczy nie było to bardziej paradoksalne niż zakładanie, że
dopiero we dwoje jest się całością.
Życie singla, jak najzwyczajniej w
świecie odkryła, miało wiele niesamowitych i pociągających uroków. Przede
wszystkim kontakt z własnymi potrzebami, marzeniami i pomysłami okazywał się
niezwykle intensywny. Poczucie niezależności i swobody upajało. Możliwość
podjęcia w każdej chwili jakiegoś zobowiązania, które ją zainteresowało,
smakowała wspaniale. A wieczory sam na sam ze sobą służyły albo porządnemu
detoksowi po całym dniu lub tygodniu napięć, pędu i ciężkiej roboty, albo
banalnemu cieszeniu się z najdrobniejszych drobiazgów.
Polubiła swoje singielskie życie, ot i
wszystko. Było jej dobrze, czuła się zadowolona. Przemyślała ten wybór i
podjęła decyzję świadomie, spokojnie, bez żadnego, jak niektórzy jej
sugerowali, „porozwodowego zacietrzewienia”. Nie, dlaczego miałaby być
zacietrzewiona? Właśnie po rozwodzie potężne wewnętrzne zdenerwowanie i swoista
agresja przeszły, minęły, zostawiły ją w spokoju. Teraz mogła podejmować
decyzje nieobarczone nadmiarem złych emocji. Zwyczajnie uznała, że obecnie nie
ma ochoty z nikim być; trudno powiedzieć, czy nie ma ochoty na całe życie,
niczego nie zakłada ostatecznie ani na „tak”, ani na „nie”, po prostu nie
narzuca sobie czegoś, „bo inni”, nie przymusza się do życia, które jej nie
odpowiada.
Później miała parę krótszych lub
dłuższych romansów, ale od mężczyzn, z którymi się spotykała, nie chciała ani
nie oczekiwała niczego poza miłą, dającą radość znajomością. To jej odpowiadało
– i nie czuła się zobowiązana do tłumaczenia się z tego, opowiadania,
przepraszania. Nawet nie miała zbytniej potrzeby szczegółowo tego analizować,
sama czy z kimś – tak po prostu było i koniec. Przecież gdyby chciała
koniecznie wyjść za mąż, pewnie nikt nie wymagałby od niej precyzyjnego
rozłożenia tej potrzeby na części pierwsze...
Seks, traktowany jako przyjemność,
którą można było sobie sprezentować bez dodatkowych zobowiązań, okazał się
dobrze pasować do tego singielskiego życia – podobnie jak brak seksu. O tak,
okazało się, że można przeżyć tygodnie, miesiące i dłużej bez seksu, bez
randek, bez jakiegoś „sygnału męskiego zainteresowania”, jak to określała
kiedyś babcia Agnieszki, i czuć się jak najbardziej kobiecą, atrakcyjną,
zadowoloną z życia oraz pełną energii.
Zabawna sprawa, stwierdziła Agnieszka
w pewnej chwili. Przez cały okres dorastania i początek dorosłości kobieta
pędzi jak dzika za tym „sygnałem męskiego zainteresowania”, by nagle
stwierdzić: ale heloł, mogę sobie spokojnie żyć bez tego i też jest fajnie. A
czasami nawet fajniej. I, co najśmieszniejsze, niekiedy dopiero wtedy zaczyna
się atak tego zainteresowania.
Może to zresztą nawet nie był atak
zainteresowania, tylko to, że nawiązując nowe znajomości, nie miała już
irytującej, a kiedyś przecież wręcz odruchowej, potrzeby zastanawiania się:
„Pasuje na potencjalnego chłopaka czy nie?”. Przy czym większość tak
„przykładanych próbnie” chłopaków czy mężczyzn wcale jej wtedy nie
interesowała, po prostu czuła jakąś wewnętrzną konieczność sprawdzenia, czy aby
przypadkiem nie pasuje i czy jest, a przynajmniej byłby, nią zainteresowany –
jakby w ten sposób za każdym razem potwierdzała swoją atrakcyjność i wartość.
Obecnie miała w nosie, czy ktoś jest nią zainteresowany jako kobietą, chciała
tylko zainteresowania jako człowiek, koleżanka, współpracownica. Nie starała
się wypaść jakoś szczególnie ładnie, szczególnie dowcipnie czy oryginalnie, jak
niegdyś, zwłaszcza w liceum. Może właśnie dzięki obecnemu uczuciu całkowitej
swobody w kontaktach z ludźmi, bez względu na ich płeć, wydawała się wielu
osobom atrakcyjniejsza?
Nawet jeśli tak było i nawet jeśli w
jakiś sposób komuś się podobała – albo nic z tym nie robiła, albo robiła tylko
w odpowiadających jej granicach. Zdecydowanie zasmakowała w życiu singla i
postanowiła żyć po prostu tak, jak ma ochotę, bez żadnych tłumaczeń, przeprosin
i poczucia winy, że się nie wpasowuje.
Paru znajomych zadawało czasem pytania
w stylu: „No ale jak, całe życie chcesz już być sama? A kto się będzie tobą na
stare lata opiekował, kto pomagał, kto zmieniał pieluchy? Taka sama będziesz,
bez nikogo?”. Agnieszka odpowiadała wtedy, że z doświadczenia wie już dobrze
jedno: żyjąc z kimś w związku, nawet oficjalnie zalegalizowanym, można być tak
samo osamotnionym, skazanym tylko na siebie i pozbawionym jakiegokolwiek,
psychicznego czy fizycznego, wsparcia. A jeśli ma się z kimś wiązać tylko po
to, by miał jej kto zmieniać pieluchy – to woli już teraz odkładać pieniądze i
na starość albo zatrudnić opiekunkę, albo wynieść się do domu starców.
Niemieckiego, bo tam są naprawdę dobre warunki. A rodzenie dziecka, dodawała z
humorem, tylko po to, „by miał się niż kto zaopiekować na starość”, jest
kompletną bzdurą: raz, że nigdy nie ma gwarancji, co z takiego dzieciaka
wyrośnie, a dwa – tyle lat zachodu dla kilku chwil potencjalnego wsparcia na
starość, której nawet nie wiadomo, czy się dożyje. Nie, ona dziękuje.
Gdy humor nie pomagał i rozmówca
stawał się napastliwy, Agnieszka ucinała krótko: „Nie umrzesz za mnie, więc się
odpieprz i nie próbuj mi mówić, jak mam żyć”. Ostatnie lata były dobrą szkołą
twardego bronienia własnego zdania i uwolniły od dopadającej kiedyś obawy „a
nuż kogoś urażę swoim poglądem?”. Nie przejmowała się już, czy kogoś „urażała”.
Inni jakoś nie przejmowali się, czy ją urażają, bolą albo denerwują cudze uwagi
– więc skoro ktoś się z nią nie patyczkował, nie widziała powodu, dla którego
ona miałaby się troszczyć o odczucia wszystkich wokoło. Jeżeli ludzie uważali,
że mają prawo do własnego zdania, własnych uczuć i swobodnego mówienia, co
myślą – to ona też takie prawo miała. I skoro ludzie uważali, że mają prawo
mieć w dupie, jak ona to odbiera – Agnieszka też miała prawo mieć w dupie, jak
oni to odbierają.
W ten sposób może nie zawsze udawało
się zawsze zachować dobrą atmosferę w kontaktach, ale za to udawało się
zachować równowagę. A równowaga interesowała obecnie Agnieszkę o wiele bardziej
niż dobra atmosfera.
Po pierwszym okresie ogarniania nowego
życia przeniosła się od rodziców do wynajętej kawalerki. Wtedy w pełni poczuła,
jak jej dobrze sam na sam ze sobą: rozkład dnia tak, jak sobie ustaliła,
urządzenie mieszkania tak, jak sobie wymyśliła, domowa codzienność tak, jak jej
odpowiadała, nawet wybór filmu do kolacji, muzyki lub ciszy do snu, miejsca w
łazience dla doniczki z kaktusem – to wszystko było absolutnie jej. Dlaczego
miała się z tego nie cieszyć? Skoro wolno jej było cieszyć się kiedyś ze
wspólnego urządzania małżeńskiego mieszkania, to dlaczego nie miałoby jej być
wolno cieszyć się teraz z urządzania mieszkania singla?
Singiel, lubiła to słowo. Była właśnie
jak taki muzyczny singiel, jeden utwór na całej płycie: tak pełna, cała i
kompletna, że mogła świetnie funkcjonować sama. Samotność jej zresztą nie
przerażała; przerażało ją jedynie dwuosobowe osamotnienie.
Zaczęła zbierać wokół siebie grupę
bliższych i dalszych znajomych. Lubiła ludzi i nadal chciała ich mieć w pobliżu
– do wspólnych rozmów, spotkań, wygłupów, cieszenia się i smucenia. Byle
zachować własną przestrzeń, nie zagubić granicy między sobą a innymi.
W ciągu tych pierwszych dwóch lat
poukładała na nowo również swój stosunek do feminizmu. Gdyby miała ująć rzecz
najprościej, musiałaby powiedzieć, że stała się orędowniczką słowa, które
kiedyś bardzo ją śmieszyło.
„Powtórka z Woolf uświadomiła mi coś
jeszcze – przy rzeczach trzecich, podobnie jak przy wielu kwestiach, różnica
między męską i żeńską wersją problemu jest bardzo wyraźna i wiele mówiąca.
Ujmując rzecz najprościej: tam, gdzie mężczyzna może liczyć na wybaczenie,
zrozumienie, a nawet poszanowanie dla swoich rzeczy trzecich, tam kobieta
liczyć na nic podobnego nie może albo może liczyć w znacznie mniejszym
zakresie.
Tak, rzeczy trzecie podlegają ocenie
płciowej. Niestety.
Łowienie ryb, grzebanie w jakimś
starym sprzęcie (z mniej lub bardziej uzasadnionym zamiarem naprawy), siedzenie
przy radiostacji, przerzucanie kanałów w telewizorze – te czynności, kojarzone
(mniejsza, na ile stereotypowo) z mężczyznami, nie budzą ani protekcjonalnych
uśmiechów, ani zdziwienia, ani oburzenia. Zbieranie znaczków, kapsli, popisy na
deskorolce. To są wszystko uzasadnione sposoby odprężenia się po ciężkiej,
odpowiedzialnej pracy. To takie męskie przecież, prawda.
Z jakiegoś powodu wydaje się to nawet
brzmieć poważniej. Bo czymże jest oglądanie »Seksu w wielkim mieście« przy
oglądaniu meczu piłkarskiego? Albo »babskie ploty« przy »męskich rozmowach«?
Albo polowanie w antykwariatach na zabytkowe cukiernice przy sklejaniu modeli
papierowych samolocików? Przecież widać, że te babskie to takie miałko-nijakie,
a te męskie to takie fajno-poważne. Dlaczego? Bo babskie albo męskie, wiadomo.
A dlaczego? A dlatego, i już.
Co więcej, na kobiecych rzeczach
trzecich spoczywa nie tylko etykietka »mniej poważne / niepoważne«, lecz
również swego rodzaju odium społeczne, wypływające z jakiegoś, wciąż tkwiącego
w naszej kulturze, przekonania czy oczekiwania, że kobieta powinna poświęcać
wszelki swój wolny czas partnerowi, dzieciom, rodzinie. W takiej sytuacji każda
rzecz robiona nie dla innych, lecz dla siebie, i nie niezbędna do przeżycia,
lecz wykonywana »tak sobie, bo lubię«, i jeszcze nie z partnerem i/lub z
dziećmi, lecz tylko z samą sobą (ewentualnie z jakąś przyjaciółką) – każda taka
(trzecia) rzecz staje się dowodem egoizmu, spychania rodziny na drugie miejsce
i »wojującego feminizmu« (kto uwielbia to określenie tak samo jak ja, ręka w
górę). Na szczęście wiele się w ostatnich dekadach, a zwłaszcza w ostatnich
latach zmieniło, wiele się wciąż zmienia – jednak to odium wciąż unosi się
gdzieś w powietrzu. Nawet jeśli nie jest artykułowane wyraźnie, trafia do
kobiet pośrednio, w formie przekazów nie wprost, w postaci swoistych odczuć z
serii »mam wrażenie, że nie wypada / wydaje mi się, że należy lub nie należy«.
To chyba nawet gorsza sytuacja, bo z przekazem nadawanym wprost łatwiej
dyskutować, łatwiej go merytorycznie skontrargumentować, łatwiej go od siebie
odeprzeć. Z czymś, co przenika do naszej świadomości w sposób półświadomy, walczyć
o wiele trudniej, ba – trudniej to sobie w ogóle uświadomić. To dlatego część
czytelniczek mogła już parę akapitów wcześniej zastanawiać się: o czym ta
kobieta pisze, przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek, dwa tysiące dziesiąty
rok, a nie połowę wieku dziewiętnastego!
To trochę jak z samym feminizmem – na
pierwszy rzut oka: o co tu walczyć i się awanturować, przecież
równouprawnienie, dwudziesty pierwszy wiek i żadnych ograniczeń. Dopiero po
uważniejszym rozejrzeniu się: ups, szklany sufit. Ups, różnica wynagrodzeń.
Ups, bardzo subtelne (o ile coś takiego może być »subtelne«) formy
dyskryminacji: chce pani pracować w naszej firmie? Fajnie. A czy planuje pani w
najbliższym dziesięcioleciu dziecko? Niefajnie. Nie, pani kolegi o to nie
zapytamy, przecież jemu to w pracy nie zaszkodzi.
I, między dalszymi innymi – ups,
damskie rzeczy trzecie sprawiają problem.
Wracając do klasycznego stwierdzenia
»prywatne jest publiczne«, zaryzykowałabym wyciągnięcie kobiecego robienia
rzeczy trzecich do rangi swoistego manifestu. Walczymy o własny pokój (tak,
nadal, droga Virginio. Też mi przykro). Walczymy o równość na co dzień i od
święta. Walczymy o prawo do robienia tego, czego robić nie musimy ani nie
potrzebujemy, po prostu tak sobie chcemy. Bo na tym polega pełna wolność – na
prawie do »robienia nawet niczego«”.
W liceum „feminizm” było nieraz
słowem-straszakiem, którego się używało, by nieelegancko podsumować jakąś
dziewczynę; chwytali się tego sposobu nie tylko chłopacy, dziewczyny też nie
pozostawały bez winy. Poza tym „feminizm” śmieszył, no bo po co feminizm, mamy
przecież równouprawnienie i co tam baby chciały, i wobec tego skąd wymaganie
otwierania drzwi czy ustępowania gdzieś miejsca? A seksizm? Agnieszka nie była
pewna, czy w jej liceum pojawiało się w ogóle słowo „seksizm”. Za to na pewno
pojawiały się, ze strony kolegów, głupie żarty o kobietach i blondynkach; ze
strony nauczycielek i nauczycieli natomiast dominowało ignorowanie pewnych
tematów. Analizować genderowo lekturę? Nie, to jeszcze nie te czasy, w każdym
razie nie w jej szkole, nie w jej klasie.
W domu sytuacja wyglądała inaczej, bo
od matki dostawała wyraźny przekaz z serii „silna kobieta”, a ojciec
zdecydowanie wpisywał się w to, co obecnie nazywała „feministyczną świadomością
mężczyzny”. Nie było w domu podziałów na zajęcia „męskie” i „żeńskie” – i ona,
i Darek musieli sprzątać własne pokoje, zmywać naczynia, wyrzucać śmieci,
pomagać w kuchni. Chociaż nie, pewne delikatne rozdziały były – to z Darkiem
tata grzebał przy samochodzie, to z mamą Agnieszka uczyła się szyć na maszynie.
Wprawdzie Agnieszki nie interesowały samochody, a Darka – szycie, tylko, z
drugiej strony, ile w tym było samodzielnego zainteresowania, a ile
podświadomych etykietek „zajęcia męskie – zajęcia damskie”? Nie wiedziała. Z
pewnością jednak nie czuła się nigdy spychana do jakiejś „babskiej” roli. Jej
nauka, problemy, studia, marzenia, wybory – to wszystko było dla rodziców
równie ważne, jak w przypadku Darka. Jej oblany pierwszy egzamin z prawa jazdy
został skwitowany przez rodziców krótkim: „Musisz się jeszcze douczyć”; jedyną
osobą, która wtedy rzuciła głupi żarcik o babach za kierownicą, był młodszy
brat, ale reakcją na to była kpiąca uwaga „Już ty nie bądź taki macho” i
od mamy, i od ojca. Ślub, a potem rozwód nie wywołały w domu ani żadnych
histerii szczęścia z serii „nasza córka w końcu wychodzi za mąż, złapała dobrą
partię!”, ani rozpaczy w rodzaju „nasza córka się rozwiodła, zmarnowane
życie!”. Agnieszka nie pomyślałaby nawet o możliwości takich reakcji, gdyby nie
nasłuchała się wcześniej różnych, w tym wręcz niesamowitych, opowieści od
niektórych rozwiedzionych koleżanek.
Do feminizmu musiała jednak dojrzeć,
jak stwierdziła w pierwszym okresie po powrocie do Szczecina. Wtedy właśnie,
gdy miała za sobą małżeńskie i okołomałżeńskie doświadczenia związane z
rozdziałem na „męskie” i „kobiece”, gdy zaczęła niezbyt kanonicznie układać
sobie nowe życie – zainteresowała się tą tematyką. Pewne podstawy teoretycznie
zdobyła wcześniej, w czasie studiów, bo na polonistyce genderowa analiza
literatury już się pojawiła i rozwijała, ale wtedy Agnieszka nie zwracała na
gender studies zbytniej uwagi, nieraz zresztą taki kierunek badań wydawał jej
się przesadą i szukaniem dziury w całym.
„Kobieta, która nie daje sobie prawa
do robienia rzeczy trzecich, odziera samą siebie z prawa do własnej
przestrzeni, własnego czasu i własnej niezależności. Kobieta, która robi rzeczy
trzecie po cichu, w ukryciu i w napięciu, że zaraz ją ktoś przyłapie (a gdyby
przyłapał, ma już gotową wymówkę wpisującą całe wydarzenie w rzeczy pierwsze
lub drugie) – taka kobieta zachowuje się niczym paląca po kryjomu nastolatka.
Wiem, że nie wolno, że rodzice zabronili, ale póki nikt nie widzi, to sobie
zapalę. I szybko wywietrzę, żeby mamusia się nie złościła, a tatuś nie groził
palcem.
Naprawdę wolna i dorosła – w
psychicznym sensie, dorosła do roli dorosłego człowieka, który sam o sobie
decyduje i sam o siebie dba, czasami nawet wbrew woli albo ku niezadowoleniu
innych, niekiedy nawet bliskich ludzi – naprawdę wolna i dorosła jest kobieta,
która swoje rzeczy trzecie robi z takim samym poczuciem prawa i pewności, z
jakim robi rzeczy pierwsze i drugie. Kobieta, mężczyzna, po prostu człowiek,
który bez obaw sygnalizuje: a teraz, drogi świecie i nawet ukochane osoby, spadajcie
na trochę, bo chcę pobyć sam na sam ze sobą, obejrzeć głupi serial, pogrzebać w
stercie kabli, napisać opowiadanie na blog, przemeblować książki na półkach,
pouczyć się języka, który mi się absolutnie do niczego nie przyda, zapisać się
na taniec brzucha, posiedzieć samotnie w kawiarni i spróbować wszystkich herbat
po kolei, poleżeć na kanapie i powyobrażać sobie, że jestem Czarodziejką z
Plutona (jak w podstawówce) albo porobić coś innego – taka kobieta, taki
mężczyzna, taki człowiek jest wolny. Wolny, niezależny wewnętrznie (to przecież
podstawa i kwintesencja niezależności) i szczęśliwy. Bo świadomość, że we
własnym życiu ma się czas i miejsce na robienie rzeczy zupełnie zbędnych i
tylko bezużytecznie przyjemnych – taka świadomość jest niesamowitą siłą.
O ten specyficzny »własny pokój«
powinien dbać każdy, szczególnie jednak – kobiety. Przez wieki byłyśmy uczone,
żeby rezygnować z własnych rzeczy trzecich, za to troszczyć się o rzeczy
trzecie innych. Teraz, dla odmiany, zatroszczmy się o te swoje”.
Odgrzebała stare listy lektur,
przejrzała w Internecie trochę stron o tematyce feministycznej; znalazła wtedy
między innymi eFKę, Feminotekę; dowiedziała się o „Zadrze”, pierwszym polskim
czasopiśmie feministycznym... i machina ruszyła.
Czytała zawzięcie, zaprenumerowała
„Zadrę”, półki zapchała kupionymi i wypożyczonymi książkami, założyła folder na
zakładki do feministyczno-genderowych stron w sieci. Zaczęła wprowadzać te
zagadnienia na lekcjach wychowawczych, na polskim, na zajęciach dodatkowych.
Potem, wraz z zainteresowanymi uczniami, próbowała założyć w szkole koło
genderowe – ale ten projekt nie wypalił, za co przez długi czas patrzyła z
niechęcią na kilka osób w pokoju nauczycielskim. Okazało się jednak, że szkolna
porażka przyniosła więcej korzyści niż strat, bo właśnie wtedy Agnieszka
postanowiła nawiązać kontakt ze swoją dawną uczelnią i poznała tam Agatę. No,
oczywiście, poznała też sporo innych interesujących osób, z którymi się
zakolegowała lub zaprzyjaźniła – ale Agata była wyjątkowa, a spotkanie z nią
zaowocowało tak wieloma rzeczami, wydarzeniami i przeżyciami, że obecnie
Agnieszka nie potrafiła sobie wyobrazić, jak mogłoby wyglądać jej życie bez
Agaty.
Cala ta „historia z Agatą i o Agacie”
zasługiwała wręcz na napisanie książki. Albo opowiadania. Albo chociaż postu na
blog.
Ale to był projekt, do którego
Agnieszka postanowiła wrócić po skończeniu artykułu do „Zadry”.
„Stałam się kolekcjonerką rzeczy
trzecich, własnych i cudzych. Kupiłam sobie niedawno piękny notatnik A4, z
kolorowymi kartkami, ładne pióro na naboje (przypomnienie pierwszych klas
podstawówki, gdy na pisaniu długopisem ciążyło odium »psuje ładny charakter
pisma«) i zaczęłam zapisywać rzeczy trzecie – na początku tylko te, które sama
robię, potem także te, które robi moja rodzina, moje przyjaciółki i
przyjaciele, znajome i znajomi, ostatnio również ludzie zupełnie obcy, z
którymi gdzieś przypadkiem pogadam w autobusie, w kolejce w sklepie albo na
ulicy. Rzeczy trzecie mnie otaczają – to wspaniałe uczucie. Rozważam założenie
na Facebooku społeczności rzeczy trzecich.
(Korci mnie też namówienie innych
autorek i stworzenie »Zadrowej listy rzeczy trzecich«, więc jeśli któraś
czytelniczka byłaby zainteresowana dorzuceniem swoich – nomen omen – trzech
groszy, to mailujcie).
[czy ten nawias zostawić? Może wrzucić
do przypisu albo notki pod tekstem?]
Wśród moich rzeczy trzecich znajdują
się między innymi: czytanie po raz enty Agathy Christie, szczególnie historii z
panną Marple; prowadzenie blogu (feministycznego, a jakże); granie w RPG; ocenianie
blogów na jednej z blogowych ocenialni; robienie sobie »babskich piątkowych
wieczorów«; pisanie dziennika (takiego staroświeckiego, ręcznego, w wielkim
zeszycie); bawienie się z psicą w łapanie ciasteczek; czytanie blogów z
opowiadaniami; czytanie blogów z ocenami; czytanie blogów z analizami; jazda na
rolkach; urządzanie babskich spędów domowych (albo pozadomowych); samotne
spacery w deszczu; zapisywanie własnych i cudzych rzeczy trzecich w notesie.
Do wszystkich tych czynności idealnie
pasuje pytanie: »po co ci to?« – i równie idealnie pasuje odpowiedź: po nic. Bo
lubię. Tak sobie.
Żadnego przymusu. Żadnego planu.
Żadnego poczucia winy, gdy nie, gdy coś innego, gdy nie tak i gdy tak. To
fenomenalna relacja – rzeczy trzecie są i zawsze na ciebie czekają, gdy cię nie
ma, nie mają pretensji, gdy jesteś, po prostu się cieszą. Bo jesteś. Ty, żadna
inna.
To prawie jak mieć psa, tylko bez
konieczności wyprowadzania i szczepienia.
(Na marginesie: mieć psa to rzecz
druga, troszczyć się o wyprowadzanie i szczepienie psa – rzecz pierwsza. Ale
bezsensowna zabawa w »kto pierwszy nakryje ręką / łapą ciasteczko« to tylko i
wyłącznie rzecz trzecia. Dla obu stron).
[zostawić ten nawiasowy akapit?]
Higiena psychiczna, jaką dają rzeczy
trzecie, jest jedyna w swoim rodzaju. Nie wolno z niej rezygnować; szczególnie
– zaryzykuję to nieco szowinistyczne stwierdzenie z pełną świadomością i
gotowością poniesienia za nie konsekwencji – szczególnie nie wolno rezygnować z
niej kobietom, które nasza kultura wciąż jeszcze (i wciąż bardziej niż
mężczyzn) popycha do rezygnowania z rzeczy trzecich, z własnego pokoju, z prawa
do pogapienia się bezmyślnie w sufit, jeśli akurat taką mają ochotę.
Pogapmy się w sufit. Zachowajmy własny
pokój. Róbmy rzeczy trzecie. I czytajmy Virginię Woolf, której esej boleśnie
bardzo nie chce się zdezaktualizować.
[bibliografia do spisania, bleee]
[pokazać tekst Agacie i przegadać. Czy
ton / styl może być?]”
W przedostatnim dniu lipca Agnieszka w
swoim dzienniku z satysfakcją zanotowała, że w ramach rzeczy pierwszych
zapłaciła za wodę i umówiła się do dentysty; w ramach rzeczy drugich skończyła
pisać artykuł do „Zadry” i wysłała go Agacie do oceny; a w ramach rzeczy
trzecich zjadła kilka kanapek z kremem czekoladowym, doczytała „Tajemniczego
przeciwnika” Christie, pobawiła się z Finką szarpaczem i skomentowała na
ulubionym livejournalu nowy fik slashujący Spocka z McCoyem. Jednym słowem –
zadbała o rzeczy pierwsze, drugie i trzecie. O pierwsze – bo są niezbędne. O
drugie – bo są ważne. O trzecie – bo są trzecie. Tak cudownie trzecie.
W następnym tygodniu, zachęcona przez
Agatę, Agnieszka założyła na Facebooku grupę „Rzeczy trzecie”. Zainteresowanie
stroną, liczba członków i intensywność lajków były powodem do szczerej radości.
I do konieczności wprowadzenia drobnej poprawki w napisanym artykule.
fot. Pixabay
Cześć! Na Pomackamy ukazała się ocena twojego bloga, zapraszam!
OdpowiedzUsuńhttp://pomackamy.blogspot.no/2016/02/0098-musivumpl.html