Ogarniam się (krok po kroku). Na razie
– czerwcowy tekst. Reszta zaległości w toku ogarniania. Ślimacze tempo ciągle
aktualne, ale (bardzo) powoli się rozpędzam.
Na marginesie: tekst poczekał sobie na
publikację parę miesięcy, ale wyszło mu to na dobre, bo dopiero jakieś dwa
tygodnie temu uświadomiłam sobie, że muszę tu dopisać jeszcze jeden fragment.
Ciekawa jestem, czy zgadniecie, o którą scenę chodzi.
felicità
è tenersi per mano, andare lontano
la felicità
è il tuo sguardo innocente in mezzo alla gente
la felicità
è restare vicini come bambini
la felicità, felicità1
Al Bano i Romina Power, „Felicità”
13 lipca 1982, Szczecin
Pola położyła się ostrożnie na łóżku i
przykryła kocem. Od kilku dni pójście do toalety było jedyną „wstającą
atrakcją”, na jaką mogła sobie pozwolić. Zalecenie lekarza, by przez ostatnie
trzy miesiące ciąży leżała i jak najbardziej ograniczała ruch, mocno ją
wystraszyło. Wprawdzie mama powtarzała, że to się często zdarza, u wielu
kobiet, ona sama też od połowy ciąży leżała plackiem, ale Poli to zbytnio nie
uspokajało. Szła więc do toalety zawsze pełna obaw, powoli, ostrożnie, starając
się nie wykonywać żadnych gwałtowniejszych ruchów. Tata trochę się śmiał, że
nosi swój brzuch jak porcelanowy wazonik, ale widać było, że też jest
zaniepokojony. W gruncie rzeczy najmniej poddająca się nerwom była mama.
Pola czuła wdzięczność za spokój i
opanowanie mamy. I za troskę, z jaką oboje, i mama, i tata, wokół niej
chodzili. I za zrozumienie.
Delikatnie ułożyła ręce na brzuchu.
Czasem udawało się coś wyczuć. W tej chwili nic się nie działo – małe pewnie spało,
pomyślała z uśmiechem, mała albo mały. Ciekawe, jak to w ogóle wygląda, czy
dziecko w brzuchu śpi tak normalnie, jak w kołysce, czy jest w jakimś na pół
sennym, na pół obudzonym zawieszeniu. Fajnie byłoby mieć dziewczynkę, taką
śliczną, wesołą laleczkę. Chociaż chłopiec też byłby dobry, łobuzujący,
roześmiany urwis. Zresztą, co za różnica. Grunt, żeby dziecko było zdrowe, to
jej wszyscy powtarzali.
Mama weszła do pokoju z gorącą herbatą
w jednej ręce i talerzem kanapek w drugiej. Pola uniosła się, oparła plecami o
poduszkę i zaczęła jeść. Mama usiadła na brzegu łóżka. Stały zestaw pytań – o
samopoczucie, o wyczuwane ruchy, o nastrój – dawał poczucie stabilności.
– Wybrałaś już w końcu jakieś imiona?
– zapytała mama, gdy Pola oddała jej pusty talerz i kubek.
– Tak. – Uśmiechnęła się; od wielu
tygodni rozważała i odrzucała kolejne i kolejne pomysły, to była świetna
zabawa, ale wreszcie się zdecydowała. – Jeśli to będzie chłopiec, to będzie
Leopold. – Podciągnęła koc, by okryć ramiona. – Jeśli dziewczynka, to
Leopoldyna albo Paulina. Chyba raczej Paulina, Leopoldyna jest trochę ciężkie
dla dziewczynki. Więc Leopold albo Paulina. Chociaż Leopoldyna bardziej mi się
podoba od Pauliny. W każdym razie mała Pola albo mały Poldek.
– Leopoldyna? – skrzywiła się mama. –
Takie sobie... Paulina jest ładne. Skąd ci się w ogóle wzięły te Leopoldy? –
spytała ze zdziwieniem.
– Z kalendarza – odparła Pola wesoło.
– A wam się niby skąd wzięła ta Apolonia? Całą podstawówkę nie dawali mi przez
to spokoju, zwłaszcza chłopaki!
– Pola Negri mi się zawsze podobała –
przyznała się mama. – Jak byłam młoda, to się nawet próbowałam tak czesać jak
ona, ale mi to nie pasowało. A ona w pełni miała na imię Apolonia. Albo Barbara
Apolonia, ale mi chodziło o tę Polę.
– Masz jakieś zdjęcie, jak jesteś
uczesana na Polę Negri? – zaciekawiła się Pola.
Mama miała, nawet kilka. Przyniosła je
wraz z drugą herbatą i spędziły trochę czasu na zaśmiewaniu się z dawnych
fryzur i strojów. Rzeczywiście, mamie z uczesaniem na Negri nie było dobrze –
jej wówczas szczupła, nieco trójkątna twarz zdecydowanie lepiej wyglądała z
rozpuszczonymi włosami. Pola miała tak samo – gdy uczesała się w kok albo w
koński ogon, przypominała wychudzoną mysz.
W pewnej chwili odłożyła oglądane
zdjęcia i spojrzała na mamę.
– Wiesz co – zaczęła powoli – tak
szczerze mówiąc, to z tymi Leopoldami i Paulinami chodzi mi o coś jeszcze, nie
tylko to, że mi się podobają te imiona.
– O co?
– To pewnie głupie – powiedziała z
nagłym zakłopotaniem – ale chodzi mi o to, że... no, ono będzie takie moje.
Dziecko. – Odwróciła głowę w stronę okna. Zaciągnięte zielone zasłony chroniły
przed upalnym popołudniowym słońcem. – Tak sobie pomyślałam – wyjaśniła, znów
patrząc na mamę – że to imię będzie podkreślać, że ono jest moje i tylko moje.
Pola i mała Pola albo Pola i mały Poldek. Głupie, nie? – wzruszyła lekko
ramionami. W gruncie rzeczy wcale nie uważała, że to głupie – ale wypowiedziane
na głos, te przemyślenia brzmiały jednak dość śmiesznie. Bezsensownie.
Mama pogłaskała ją po twarzy. W oczach
i uśmiechu miała to coś, co od samego początku mówiło Poli, że wszystko będzie
dobrze. Mimo wszystko wszystko będzie dobrze.
– Wcale nie takie głupie – padło łagodne
zapewnienie. – Pola albo Poldek, ładnie.
– Pola Drzewiecka albo Poldek
Drzewiecki – dodała Pola, już w lepszym nastroju. Mama rozumiała. Zawsze
rozumiała. – Bardzo ładnie.
Rozległo się pukanie do drzwi i do
pokoju wszedł tata. W letnie miesiące wychodził z pracy godzinę wcześniej.
Musiał wrócić do domu, gdy były zajęte rozmową; zdążył już zdjąć marynarkę i
krawat, a pod pachami krótkich rękawów jasnej koszuli widać było niewielkie
plamy potu.
Gdy tak siedzieli przy niej, mama po
jednej stronie łóżka, tata po drugiej, i rozmawiali – znów pytania, jak się
czuje, czy nie chodzi za dużo, czy dziecko kopie, czy podobał jej się ten
wózek, który dwa tygodnie temu oglądała u kuzynki, bo u taty w sądzie jedna z
pań też ma do odsprzedania wózek dziecięcy, chyba ładniejszy i w lepszym
stanie, więc się wstępnie umówili, że tata pożyczy i przywiezie, żeby Pola
mogła sobie porównać i wybrać – gdy tak siedzieli przy niej i rozmawiali, miała
ochotę rzucić im się na szyję. Albo rozpłakać. Albo jedno i drugie. Bo byli wspaniali,
byli tacy... tacy kochani. Jasne, że na początku nie zachwyciła ich informacja,
że Pola jest w ciąży – fajna wiadomość, rzucona rodzicom w twarz miesiąc przed
maturą! – a jeszcze bardziej nie ucieszyli się, gdy się okazało, że Maciek się
wypiera, że to jego, i rodzice Maćka też się wypierają, i w ogóle co się
zrobiła za paskudna awantura, taka brzydka, wstrętna, upokarzająca człowieka
awantura, tak jakby ona, Pola, latała z zadartą kiecką po całym podwórku i za
każdym chłopakiem, tak jakby nie chodzili z Maćkiem prawie rok, tak jakby
wcześniej mama Maćka nie mówiła „Poleńka, jesteś najładniejszą dziewczyną, jaka
tu do Maćka przychodziła”, a tata Maćka nie żartował „Ależ z was ładna para,
tylko do ołtarza”. Ale jak przyszło co do czego, to się zachowali tak, że Polę
aż zatkało. Na szczęście jej rodziców nie zatkało – zwłaszcza taty. Tata od
razu przestawił całą sytuację o sto osiemdziesiąt stopni. Pola nie wiedziała,
co konkretnie powiedział podczas rozmowy w cztery oczy z rodzicami Maćka; mama
też dokładnie nie wiedziała, w każdym razie tak twierdziła. Ale to w gruncie
rzeczy nie było ważne. Ważne było to, że dziecko będzie miało wpisane w
papierach ojca. I że będą alimenty. Wprawdzie Pola oświadczyła, że nie chce od
Maćka żadnych pieniędzy, w ogóle nie chce go na oczy widzieć i nic, absolutnie
nic nie mieć z nim wspólnego, ale później, gdy się trochę uspokoiła, zgodziła
się z tatą. Fakt, pieniądze nie są dla niej, tylko dla dziecka. Dziecko musi
mieć jak najlepiej. Więc alimenty – tak. Ślub z Maćkiem – nie. Tego była pewna
już od tamtej pierwszej rozmowy, od chwili, gdy usłyszała pogardliwe „A skąd
mam wiedzieć, że to moje? A bo to tylko ze mną się przespałaś?”. Znienawidziła
Maćka za to. Dobrze wiedział, że z nim i tylko z nim, że te trzy razy, gdy się
kochali w jego pokoju, pod nieobecność jego rodziców, to było wszystko, co
kiedykolwiek przeżyła. Nawet z nim pierwszym się całowała. A potem on sugeruje
jej coś takiego...
Rodzice zrozumieli. I nie naciskali.
Owszem, na początku próbowali jakoś załagodzić, jakoś poskładać to wszystko,
ale w którymś momencie powiedzieli: no dobra, nie to nie. Nie będzie ślubu.
Sami sobie poradzimy, w trójkę. A potem w czwórkę.
Później mama przyznała, że przeważyły
słowa ojca. Bo tata powiedział, podczas którejś z ich wieczornych rozmów we
dwoje: „Jak mi ten głupi gówniarz, z tą swoją prymitywną matką i równie głupim
jak on ojcem, ma potem przez kolejne lata wypominać, że wziął moją córkę z
łaski, z litości, bo była z brzuchem, i to jeszcze nie wiadomo, czy jego
brzuchem, i jak ma to potem wypominać Poli przy każdej okazji, to ja już wolę
mieć córkę z nieślubnym dzieckiem. Ja jej nie będę wypominał. I chyba zabiłbym
takiego gnojka, który do łóżka zaciągnąć nastolatkę to potrafi, ale potem wziąć
odpowiedzialności to nie, tylko mi będzie Polkę do łez doprowadzał”.
Więc leżała tu teraz – z mamą, tatą i
Polą lub Poldkiem. Bez Maćka. Nie potrzebuje Maćka. Zresztą on sam też się
bronił przed pomysłem małżeństwa rękami i nogami. No i dobrze. Dla Leopoldyny,
Pauliny lub Leopolda lepiej będzie nie mieć ojca, niż mieć takiego, co to nawet
nie wierzy, że to jego dziecko.
Tata pogłaskał jej duży brzuch – ale
przytyła, wyglądała już jak piłka lekarska! – a potem wstał i powiedział, że
idzie do kuchni zapalić. Teraz, gdy była w ciąży, palił wyłącznie w kuchni,
przy otwartym oknie i tak rzadko, jak tylko potrafił.
– Prześpij się, Pola – powiedziała
mama i też wstała. – Wypiorę ci tę żółtą koszulę nocą, jak będę prała jasne
rzeczy.
W pokoju zrobiło się cicho. Tapeta w
brązowe i białe koła, duży regał z książkami, małe biurko pod oknem, wąska
szafa na ubrania, okrągły zegar nad drzwiami – wszystko było znane i przyjazne.
Tylko kącie przy oknie stał nowy, nadal dość obcy, choć sympatyczny element –
kołyska. Odkupiona za grosze od koleżanki z pracy mamy. Pomalowana przez tatę
na biało. Jeszcze pusta.
Pola położyła dłonie na brzuchu i
zamknęła oczy. Wszystkie Polki idą spać, pomyślała. Duże i małe.
Po chwili poczuła lekki ruch. Widać
jednak nie wszystkie.
***
16 stycznia 1987, Szczecin
W samochodzie było ciepło, o wiele,
wiele cieplej niż na dworze i w pociągu. Na samą myśl, że trzeba wysiąść z tego
ciepłego samochodu i znaleźć się znów na zewnątrz – na zaśnieżonej, wypełnionej
wiatrem i mrozem otwartej przestrzeni – Pola aż się wzdrygnęła. Zapięła jednak
płaszcz, założyła rękawiczki i poprawiła futrzaną czapkę na głowie. Lodowaty
dwór to tylko chwila. Wyskoczy z samochodu, dojdzie szybko do drzwi klatki
schodowej, a potem wbiegnie na drugie piętro – i będzie w domu.
– Leć – powiedział tata po
zaparkowaniu. – Wezmę twoją walizkę, leć do małego, bo on już od rana ze skóry
wyłazi, kiedy mama wróci. Chciał jechać ze mną po ciebie, ale pomyślałem, że
nie będę dzieciaka w taki ziąb na dworzec ciągał.
Pola wystrzeliła z samochodu jak
torpeda. Chciała już być w nagrzanym, spokojnym mieszkaniu. Chciała już się
napić porządnej, gorącej herbaty i zjeść obiecane przez mamę gołąbki. Ale
przede wszystkim – chciała już chwycić Polka na ręce, wyściskać, wycałować.
Całe pięć dni za nim tęskniła.
Trzeci rok z rzędu powtarzał się ten
rytm i trzeci rok z rzędu tęskniła równie mocno. Cudownie było studiować
– historia sztuki była jej żywiołem, jej kierunkiem, jej spełnieniem. Szkoda
tylko, że nie miała tego tu, na miejscu; niemal każdego niedzielnego wieczoru wsiadała
do pociągu, by dotrzeć do Torunia i niemal każdego piątkowego popołudnia
wsiadała do pociągu, by dotrzeć do Szczecina. Podróże były dość męczące. Jednak
warto się tak namęczyć – i dla studiów, i dla syna.
Polkiem przez pięć studenckich dni
zajmowali się rodzice. Rano szedł z babcią do przedszkola, tam się bawił, aż
babcia go odbierała, przychodzili do domu, bawili się, przygotowywali obiad,
później przychodził dziadek, jedli, bawili się w trójkę, potem kąpiel, czytanie
albo opowiadanie bajki na dobranoc i sen. Pola wracała na weekendy i
nadrabiała, ile mogła, swoją nieobecność. Czasem miała paskudne wyrzuty
sumienia, zwłaszcza w niedzielę po południu, gdy zaczynała się pakować, a Polek
stawał przy jej walizce i smutno patrzył. Przytulała go wtedy, zapewniała, że
szybko znów wróci, obiecywała codzienne wieczorne rozmowy przez telefon.
Dobrze, że w akademiku, w którym mieszkała, był telefon. Wprawdzie portierki
krzywo patrzyły, gdy chciało się zadzwonić, ale gdy ktoś dzwonił do studentów,
nie było problemów. Zresztą do Poli już się chyba przyzwyczaiły, jedna, ta
ruda, mówiła nawet: „Pani Polu, synek znowu dzwoni” i uśmiechała się, podając
jej słuchawkę.
Studia były wspaniałe. Uwielbiała
ćwiczenia, wykłady, chodzenie do muzeów, przesiadywanie w bibliotekach, nerwy
przed kolokwiami i egzaminami, nocne posiedzenia z kawą i ciastem nad
notatkami, cały ten studencki rytm. Nie chciałaby z tego wszystkiego zrezygnować.
Ale z Polka też nie chciała rezygnować.
Czekał już na schodach ich piętra,
przy barierce, i przebierał nogami z niecierpliwości. Chwyciła go w ramiona,
przytuliła z całych sił, pocałowała w czoło, w policzek, w rękę, zapytała „Skąd
ten plaster?”, wskazując na środkowy palec lewej dłoni, ale zanim otrzymała
odpowiedź, znów zaczęła syna całować. Dopiero po tym pierwszym przywitaniu
mogła wejść do domu, rozebrać się, uścisnąć mamę, powiedzieć, jak minęła
podróż. Polek trzymał ją to za rękaw swetra, to za nogawkę spodni, powtarzał
„mama, mama”, a ona wiedziała, że weekend wreszcie się zaczął.
W czasie kolacji posadziła sobie Polka
na kolanach. Jego piwne oczy wpatrywały się w nią niemal bez przerwy.
Przesuwała dłońmi po jasnych włosach i szczupłej buzi, szukając śladów zmian,
jakie zaszły od poprzedniej niedzieli. Słuchała opowieści, co w przedszkolu, co
u rodziców w pracy, jak minęły ostatnie dni, co wymyślili sąsiedzi z parteru.
Oglądała najnowsze obrazki Polka, skaleczony na huśtawce palec, kurtkę, którą
mama kupiła małemu, misia z odprutym uchem. Mówiła, co obecnie robią na
zajęciach, jakie książki czyta, co wyprawiają koleżanki z akademika, jak
przerażający jest profesor od muzealnictwa.
Po kąpieli stanęła w progu swojego
pokoju. W zasadzie kiedyś to był jej pokój; teraz należał do niej i do Polka.
Łóżko syna, ustawione tam, gdzie wcześniej stała kołyska, wypełniały zabawki.
Drewniana lokomotywa, którą przywiozła, leżała na poduszce, a Polek próbował
wepchnąć do niej tego pluszowego misia bez ucha.
Schowali zabawki do plastikowego
pudełka – tylko lokomotywa została na wierzchu, bo była zbyt nowa i zbyt ważna
– Pola przykryła syna kołdrą, usiadła na brzegu łóżka i zaczęła opowiadać bajkę
na dobranoc. Czuła się zmęczona i senna, ale nie mogła, nie chciała rezygnować
z tej przyjemności, z tych paru chwil razem, które zdarzały się tak rzadko.
Polek szybko zasnął. Gdy spał,
rozchylał lekko usta, trochę się kręcił na boki, czasem coś mamrotał pod nosem.
Wyglądał słodko. Zawsze wyglądał słodko. Każde zdjęcie, które miała Pola – to
trzymane na biurku w ich pokoju, z zeszłorocznej zabawy podczas Dnia Dziecka,
gdy był przebrany za kowboja, to portretowe, robione w przedszkolu, które
nosiła w portmonetce, to z dziadkami na palcu zabaw, które postawiła sobie na szafce
w pokoju akademickim – pokazywało małą, kochaną buzię, duże oczy, delikatny nos
i szeroki uśmiech. I każde przypominało pytanie, jakie Polek zadawał podczas
rozmów telefonicznych: „Mamo, kiedy wrócisz?”.
No to wróciła. A pojutrze znów
pojedzie.
Była ogromnie wdzięczna rodzicom za
pomoc. Bez nich nie mogłaby studiować – kto by się zajął Polkiem, skąd by
wzięła pieniądze, jak pogodziłaby wszystkie obowiązki? Nijak, to na pewno. Była
więc wdzięczna i była szczęśliwa, bo studiowała swój wymarzony kierunek, tak
jak to sobie planowała, tak jak chciała. Ale czasami z tęsknotą myślała o dwóch
pierwszych latach po porodzie, gdy siedziała z synem przez cały czas, gdy
była obecna przy każdym wydarzeniu, nawet najdrobniejszym i najmniej ważnym,
gdy zasypiając i budząc się, słyszała cichy oddech w łóżku obok.
– Jeszcze dwa lata, Poluś – szepnęła,
pochyliła się i pocałowała go delikatnie w czoło. – Jeszcze dwa lata, skończę
studia, wrócę na dobre do Szczecina, znajdę tu pracę i będziemy sobie żyli w
czwórkę długo i szczęśliwie.
To brzmiało jak bajka. Gdy wracała do
domu, wierzyła w bajki.
***
23 czerwca 1994, Szczecin
Poldek wybiegł z pokoju i trzasnął
drzwiami z taką siłą, że aż echo poszło.
– No mocniej jeszcze trzaśnij,
mocniej! – krzyknęła Pola ze złością. – Niech dziadek ma co naprawiać!
Z kuchni słuchać było kolejne
uderzenia – najwyraźniej po przetestowaniu wytrzymałości nerwów matki Poldek
zaczął testować wytrzymałość drzwiczek szafek kuchennych.
Usiadła na łóżku, wzięła paczkę z
nocnego stolika i zapaliła wyciągniętego papierosa. Cholera. Dobrze, że
rodziców nie było. Niech siedzą u znajomych, ile się da, póki małemu wścieklica
nie przejdzie.
Od czego to się w sumie zaczęło?,
pomyślała, strzepując popiół na spodeczek od herbaty, który stał obok
papierosów. A tak, od kieszonkowego. Że koledzy dostają więcej. A potem, że
mają zwierzęta, to znaczy prawdziwe zwierzęta, psy, koty, papugi, chomiki,
czyli takie, których on nie może mieć. A potem, że mogą dłużej zostawać na
dworze. A potem, że mają własny pokój. A potem... no tak, a potem padły słowa,
o które od początku chodziło. Że mają ojców.
Gdy to usłyszała, zrozumiała, że
wszystkie pozostałe pretensje są nieistotne, to tylko próby ukrycia tego, co
Poldek naprawdę chciał powiedzieć i czego może wcale nie zamierzał mówić, ale
nie wytrzymał.
Całe szczęście, że zdołała ugryźć się
w język i nie palnąć „Nie moja wina, że twój ojciec był głupim dupkiem!”, choć
miała ochotę. To by było wyjątkowo podłe wobec Poldka.
Pewnie powinna się tego spodziewać. W
pierwszych latach Poldek przyjął z całym dobrodziejstwem inwentarza
wyjaśnienie, że tak, racja, inne dzieci mają mamy i tatów, ale niektóre mają
tylko mamę albo tylko tatę, a on akurat ma tylko mamę. Gdy był mały, taka
informacja przeszła bez problemu. Gdy zaczął chodzić do szkoły, musiała
objaśnić nieco więcej – że tak, jest tata, ale nie mieszkają razem, nie za
dobrze się rozumieli i teraz mieszkają osobno. Potem zaczęły pojawiać się
pytania z serii „a gdzie jest tata”. Pola miała szczerą ochotę oświadczyć, że
tata nie żyje i koniec – to by rozwiązało masę spraw – ale rodzice twierdzili,
że takie kłamstwa wcześniej czy później wychodzą na jaw i rodzą tylko dodatkowe
problemy. Mądrale, to może teraz oni będą się użerać z tą mierzącą metr
czterdzieści trzy wścieklizną w kuchni?
Dwa tygodnie temu Poldek przyszedł ze
szkoły, cisnął plecak w kąt przedpokoju, wszedł do kuchni, w której właśnie
rozłożyła się z pracą, stanął w progu – ręce w kieszeniach dżinsów, poplamiona
pomidorem koszulka, nadąsana mina – i zapytał: „To gdzie jest mój tata i
dlaczego ja noszę twoje nazwisko?”.
To drugie pytanie, jak się okazało,
usłyszał od jakiegoś kolegi z klasy, który powtarzał uwagę podchwyconą w swoim
domu. Pola, w duchu życząc koledze i jego rodzicom ataku karaluchów w całym
mieszkaniu oraz ostrego zatrucia pokarmowego przez najbliższą dekadę, odłożyła
pracę, posadziła najeżonego Poldka obok siebie przy stole i zaczęła wyjaśniać,
tym razem wszystko i w pełni. Zrobiła to tak delikatnie, jak tylko potrafiła –
ale czy potrafiła? Czy naprawdę udało jej się uświadomić Polkowi, że i ona, i
Maciek byli jeszcze w gruncie rzeczy dziećmi? Że reakcja Maćka była po
prostu... no, gówniarska? Wymierzona w nią i w ten strach, a nie w Poldka? W
żaden sposób niezwiązana z ojcowskimi uczuciami, z tego prostego powodu, że
Maciek zwyczajnie był za smarkaty, by poczuć się ojcem?
Zrozumiał? Nie zrozumiał? Gdy
skończyła, zapytał przecież: „To tata mnie nie chciał?”. Przerobiła całą
opowieść jeszcze raz, ale Polek dalej miał kwaśną minę. Może jednak powiedziała
to źle, nie tak, jak powinna, może wyrwało jej się za dużo albo właśnie
wyjaśniła za mało, może trzeba było inaczej, mniej albo więcej, łagodniej albo
ostrzej, a może wcale? Cholera, gdyby jednak od początku trzymała się wersji
„tata umarł”, byłoby prościej. Zwłaszcza że Maciek przez te dwanaście lat ani
razu nie dał znać, że chciałby poznać własnego syna. Alimenty przychodziły
punktualnie, owszem. Ale to miało taki posmak „płacę, żebyście się trzymali ode
mnie z daleka”. Zresztą Maciek zaraz po maturze wyjechał – najpierw na wakacje,
potem na studia, a po studiach chyba już w ogóle do Szczecina nie wrócił. Tym
lepiej. I tym bardziej trzeba go było jednak uśmiercić, nie musiałaby teraz
zbierać takich kwiatków.
Ale już za późno na wprowadzanie
lepszej wersji, skoro ta gorsza – i niestety prawdziwa – została przedstawiona.
Źle to przyjął, jednak naprawdę źle to
przyjął, stwierdziła Pola, zgasiła papierosa i natychmiast zapaliła następnego.
Źle, miała rzucić. Palić nauczyła się pod koniec studiów, gdy praca nad magisterką
i przygotowania do ostatnich egzaminów zżerały nerwy jej i koleżankom z
akademika. A teraz nie mogła się oduczyć.
Źle to przyjął. Przez te ostatnie dwa
tygodnie zaczął się robić drażliwy, marudny, kłótliwy, chodził po domu z coraz
bardziej ponurą miną. A dzisiaj zaliczyli wyjątkowo piękne starcie. Poldek
wrócił z podwórka i z miejsca na nią naskoczył: dlaczego u nas nie jest tak jak
u innych chłopaków? U innych chłopaków jest lepiej. Inne chłopaki mają większe
kieszonkowe. Inne chłopaki mają prawdziwe zwierzęta, nie takie na niby, jak
żółw. Inne chłopaki mogą jeść czekoladę. Inne chłopaki mogą dłużej siedzieć na
dworze. Inne chłopaki mają własny pokój. Inne chłopaki mają dwóch dziadków i
dwie babcie. Inne chłopaki mają tatę.
Tak, inne chłopaki mają tatę. W tym
rzecz.
Inne chłopaki mają tatę. Więc trzasnął
drzwiami pokoju, aż echo poszło, i poszedł trzaskać drzwiczkami szafek w
kuchni. Jakby to mogło mu w czymkolwiek pomóc, cokolwiek zmienić.
Wypaliła jeszcze trzy papierosy. W
kuchni zrobiło się cicho. Potem klamka lekko zgrzytnęła, drzwi pokoju się
uchyliły, Poldek wszedł, spojrzał na nią i spuścił głowę.
– Przepraszam – odezwał się cicho.
Zgniotła szybko niedopalonego papierosa w popielniczce.
– Chodź tu, Polek – powiedziała
łagodnie. – Chodź do mnie. Ja też cię przepraszam.
Podszedł, dalej ze wzrokiem wbitym w
ziemię. Przyciągnęła go, przytuliła mocno, pocałowała w głowę.
– Poluś, przecież wiesz, że jesteś
uczulony – przypomniała łagodnie. Zdawała sobie sprawę, że alergia, którą miał,
musiała go często denerwować; zresztą wolała najpierw przegadać lżejsze sprawy,
bo do tej najtrudniejszej nadal nie znajdowała sił. Łatwiej było rozmawiać o
żółwiu i o krowim mleku. – Ani psy, ani koty, ani papugi, ani chomiki, nic z
futrem czy z piórami. Przecież wiesz, jak się zaczynasz dusić i kichać, gdy
tylko wejdziesz do małego zoo...
Mruknął twierdząco.
– I co, naprawdę nie lubisz Fafika? –
spytała podchwytliwie. – Będzie mu przykro.
– Lubię – odmruczał. – On wie, że go
lubię.
– To dobrze. – Chciała pocałować
Poldka w policzek, ale odsunął się trochę i trafiła w ucho. – Polek, a z
czekoladą przecież też wiesz. W czekoladzie jest mleko od krowy, a tobie tego
nie wolno.
– Nic mi nie wolno – burknął.
– Nieprawda, wolno ci trzaskać
drzwiami, aż mama podskakuje do sufitu – powiedziała wesoło. Wzruszył
ramionami, ale chyba trochę się uspokoił, skoro przy kolejnym pocałunku w czoło
już się nie odsunął. – Z pokojem coś wymyślimy – podjęła. Tak, należało coś
wymyślić, chłopak był już trochę za duży na mieszkanie w jednym pokoju z mamą.
– Akurat – wymruczał, ale nie brzmiało
to już zaczepnie.
– Zobaczysz, że wymyślimy – obiecała.
Ujęła jego twarz w dłonie i trochę uniosła, by na nią spojrzał. No, teraz czas
na najgorsze. – Polek, twój tata się przestraszył, że będzie miał dziecko, bo
sam był dzieckiem. A jego rodzice mu nie pomogli. I nawet nie miał okazji cię
poznać. Jakby cię poznał, jakby cię po urodzeniu zobaczył, to by się przestał
bać.
– Ty się nie bałaś – wytknął i cofnął
się o krok z ponurą miną. Pola opuściła ręce.
– Na początku trochę się bałam –
przyznała ostrożnie. – Bałam się, że sobie sama nie poradzę i nie będę umiała się
tobą zająć. Ale babcia i dziadek cały czas mi pomagali, więc przestałam się
bać. A tata nie miał nikogo, kto by pomógł. – Przyciągnęła znów syna do siebie
i pogłaskała po głowie. – Ja miałam dziadków i ciebie, a tata nie miał nikogo.
W sumie był bardzo biedny i pewnie nieszczęśliwy. Właściwie – dodała trochę
wbrew sobie – to chyba trzeba by mu współczuć.
– Nienawidzę go – powiedział Poldek
cicho, przez zaciśnięte zęby.
Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
***
27 listopada 1998, Szczecin
Gdy usłyszała zgrzyt zamka i ciche
skrzypnięcie wejściowych drzwi, odłożyła książkę i zgasiła papierosa w
popielniczce. Zza uchylonego okna dochodziły odgłosy przejeżdżających
samochodów, szczekającego psa, śmiechu kilku osób.
– Cześć – powiedział Poldek, stanął w
progu kuchni i rozejrzał się. – Gdzie babcia?
– Śpi u mnie – wyjaśniła Pola. – Nie
chciałam, żebyś ją obudził, jak wrócisz. Jak było? Jesteś głodny?
– Nie, tylko pić mi się chce. –
Podszedł do stojącej w kącie przy wejściu lodówki, wyciągnął sok jabłkowy, z
szafki wyjął wysoką szklankę i nalał sobie do pełna.
Pola obserwowała go, gdy stał bokiem,
wsparty ręką o zlew, i pił. Wyrósł. Nadal rósł, zeszłoroczne spodnie, kurtka i
buty, wszystkie już za małe, wiedziały o tym najlepiej. Szczupły, z owalną
twarzą, jasną cerą, dużymi piwnymi oczami, trochę przydługimi włosami – które
już w podstawówce zrobiły się trochę ciemniejsze i z jasnoblond przeszły w
bardzo jasny brąz, a teraz w najlepsze opadały na oczy i na kark, trzeba w końcu
pogonić małego do fryzjera – wyglądał uroczo. No dobrze, może nie „uroczo”, za
to określenie pewnie by się obraził. Wyglądał słodko.
No nie, za to obraziłby się jeszcze
bardziej.
Był przystojny, o, tak lepiej.
Nastoletnio przystojny. Ładny, inteligentny, dobrze wychowany chłopak.
Szesnaście lat, jasnobrązowe brwi, szeroki uśmiech odsłaniający proste zęby –
już bez aparatu dentystycznego, bez tych metalowych klamerek, których tak nie
cierpiał. Smukłe dłonie o długich palcach i wąskich paznokciach – jej dłonie.
Oczy też miał jej, i włosy, i nos, i podbródek. Ale usta i uśmiech miał już
Maćka, i sposób marszczenia brwi, i stawania z rękami w kieszeniach, i
przechylania głowy odrobinę w lewo, gdy uważnie słuchał. To się dobrze
komponowało, te elementy z niej i z Maćka. Zaskakujące, jak dobrze.
– To jak było? – powtórzyła pytanie. –
Udały się te szkolne andrzejki?
Rzucił jej krótkie, dziwne spojrzenie
znad pustej szklanki, odwrócił się plecami i odkręcił kran.
– Tak – powiedział, umył naczynie i
odstawił na ociekacz. – Fajnie było. Tańce, lanie wosku i masa chipsów – dodał;
znów stanął twarzą do niej, ale patrzył gdzieś w bok, na podłogę.
– Alkohol? – podsunęła. Wzruszył
ramionami.
– Nie wiem, nie widziałem – mruknął. –
Pewnie jakiś był, chociaż wychowawcy ganiali po korytarzu i pilnowali. Ale
obiecałem ci, że nie będę pił alkoholu do osiemnastki, więc w sumie co za
różnica.
Było coś dziwnego w jego minie,
głosie, postawie. Jakby chciał coś powiedzieć, ale się wahał, dopiero
zbierał się w sobie.
– To co robiłeś? – spytała. – Lałeś
wosk?
– Tak, bzdury mi wyszły, jakaś maczuga
– odpowiedział i parsknął krótkim śmiechem, ale po chwili znów spoważniał. – A
poza tym... no, trochę tańczyłem. Jadłem chipsy, gadałem z ludźmi...
Wciąż miała wrażenie, że nie doszedł
do sedna. Poldek nagle podniósł głowę, spojrzał na nią – i dodał powoli, cicho,
z wyraźnym napięciem:
– A potem siedziałem na korytarzu na
drugim piętrze. – Oho, coś się kroi. – I się całowałem. – No to jesteśmy w
domu. – Z chłopakiem.
Zamarła.
Przez chwilę patrzyli na siebie bez
słowa. Poldek najpierw się zaczerwienił, potem zbladł, przygryzł dolną
wargę – to też miał po Maćku – i zacisnął dłonie na brzegu kuchennego
blatu, o który opierał się pośladkami.
– Mamo? – odezwał się w końcu jeszcze
ciszej. – Nie gniewaj się.
Nie była pewna, co poczuła najpierw.
Wyrzuty sumienia – że stał się taki, bo nie miał ojca, z jej winy, z
powodu jej decyzji, przez jej wybór? Smutek – że nie jest taki jak inni
chłopacy, taki normalny i zrozumiały? Strach – że będzie mu w życiu ciężko, że
będzie narażony na różne szykany, ataki, odrzucenia? Obawę – że bliskie im
osoby źle zareagują na tę odmienność? Złość – bo nagle odniosła wrażenie, że w
jej życiu wszystko idzie na opak?
Wiedziała za to, że wstyd poczuła na
końcu. Był gdzieś na samym dnie całego tego kłębowiska, długo się musiał
przebijać przez wcześniejsze odczucia, ale w końcu utorował sobie drogę i wtedy
już nie chciał odpuścić.
Poldek stał przed nią – z pełną
niepokoju twarzą, z proszącymi o zrozumienie oczami, taki zagubiony i wręcz
wystraszony. Nie gniewaj się. Powtórzyła to zdanie w myślach kilka,
kilkanaście, kilkadziesiąt razy. Nie gniewaj się.
Potrafiła mówić głośno, że każdy
człowiek ma prawo do własnego życia, do własnych wyborów, do własnej drogi – że
każdy człowiek ma prawo być sobą, czuć to, co czuje, żyć, kochać i pracować
tak, jak chce i potrzebuje. Potrafiła przyjaźnić się z ludźmi innej
narodowości, innego wyznania, innego koloru skóry. Potrafiła wysłuchiwać ze
zrozumieniem i współczuciem kolejnej nieudanej historii miłosnej Bogusia,
któremu w ciągu roku serce łamało przeciętnie pięciu mężczyzn. Potrafiła to
wszystko przyjąć, uszanować, zaakceptować. A teraz Poldek stoi przed nią z
poczuciem winy i prosząco-przepraszającym głosem mówi „Nie gniewaj się”?
– Chodź tu do mnie, Polek –
powiedziała wreszcie łagodnie i wyciągnęła rękę. – Chodź. Ja się nie gniewam.
Uścisk był bardzo mocny. Oparta na
ramieniu głowa przypominała czasy, gdy Poldek, mały i trochę sepleniący, w
gorszych chwilach wtulał się w nią jak w poduszkę. Głos się uspokajał,
odzyskiwał bardziej znany, codzienny ton.
W milczeniu, głaszcząc rozczochraną
czuprynę syna, słuchała opowieści. O koledze ze starszej klasy, z którym
ostatnio często spędzał przerwy. O wspólnym zerwaniu się dzisiejszego wieczoru
ze stołówki, gdzie trwały tańce, i schowaniu się w kącie korytarza piętro
wyżej. O dziwnej atmosferze, którą się coraz bardziej czuło. O tej krótkiej
chwili, gdy się po raz pierwszy pocałowali. I o tej długiej chwili, gdy
siedzieli już na podłodze, Poldek na kolanach tego chłopaka, i całowali się
tak, że nie był w stanie o niczym myśleć, chciał tylko jeszcze i jeszcze.
– Nie gniewasz się? – zapytał,
przełamując ciszę, która zapadła na moment po ostatnich słowach.
– Nie – zapewniła i pocałowała go w
skroń. – Nie, Polek, nie. Nie gniewam się, dziecko, przecież ja cię kocham. –
Zastanowiła się, po czym dodała: – Cieszę się, że mi powiedziałeś – i poczuła,
że to prawda.
Poldek trochę się odsunął,
wyprostował, odgarnął włosy, co niewiele pomogło, bo przydługie kosmyki znów
opadły na oczy, i uśmiechnął się blado.
– Pomyślałem, że jak się od tylu lat
przyjaźnisz z wujkiem i u niego ci to nie przeszkadza, to u mnie też zrozumiesz
– powiedział powoli. – Poza tym... – Uciekł wzrokiem w bok i wzruszył lekko
ramionami. – Nie wiem, jakoś... nie umiałem sobie wyobrazić, że będę się przed
tobą krył i udawał. Zawsze mówiłaś, że mogę ci wszystko powiedzieć –
przypomniał. Popatrzył przy tym w taki sposób, że gdyby miała jeszcze
jakiekolwiek wątpliwości, czy słusznie zareagowała, teraz pozbyłaby się ich na
dobre.
– Zawsze mi możesz powiedzieć, mały –
potwierdziła. Ujęła jego twarz w obie ręce. – Zawsze możesz mi wszystko
powiedzieć, zapamiętaj to sobie. – Jaki on był już duży, pomyślała nagle. Takie
stare dziecko. A jednocześnie ciągle dziecko. Dziecko, które uśmiechnęło się z
wdzięcznością, z ulgą, z poczuciem bezpieczeństwa.
Jutro porozmawia z Bogusiem, pomyślała
nagle. Poldek wyciągnął się na kanapie, z głową na jej kolanach. Na pytanie „A
ten chłopak dobrze się uczy?” jęknął „No mamo!”. Pogłaskała syna po głowie.
– Ja tylko chcę wiedzieć, czy to
porządny chłopak – wyjaśniła. – To jak się uczy?
– Ujdzie – mruknął Poldek. – Rany,
mamo, oceny to nie wszystko, nie?
Z trudem zapanowała nad ochotą
roześmiania się. A co jej mógł powiedzieć zakochany szesnastolatek?
Tak, jutro porozmawia z Bogusiem,
obiecała sobie Pola. Boguś już parokrotnie się sprawdził, gdy Poldkowi trzeba
było zafundować „męską rozmowę”. Teraz Pola poprosi, by porozmawiał z Polkiem i
jak facet z facetem, i pod kątem tej samej orientacji. Boguś ma na ten temat
trochę więcej do powiedzenia niż ona. A Poldek będzie wiedział, że w razie
czego ma gdzie dopytać o te bardziej kłopotliwe czy specyficzne sprawy, w
których matka nie zdoła mu za wiele doradzić. Boguś był wspaniałym
przyjacielem, świetnym człowiekiem i lubił odgrywać zastępczego ojca, więc na
pewno zgodzi się pomóc, zwłaszcza gdy się dowie, o co chodzi.
– Polek – powiedziała, tknięta nagłą
myślą. – Słuchaj... nie mów nic babci.
Uniósł się na łokciu i popatrzył z
zastanowieniem.
– Nie? – powtórzył. – A co, myślisz...
że co?
– Babcia nie zrozumie – wyjaśniła
Pola. – Nie tak całkowicie. Za to będzie się martwić. Niepotrzebnie i bez
sensu. Nie będzie na ciebie zła ani nic takiego – dodała, widząc jego minę –
tylko będzie ciągle o tym myślała i się o ciebie martwiła. Nie mów jej, Poldek,
tak naprawdę będzie lepiej.
Pokiwał wolno głową. Chyba zrozumiał.
– W porządku – powiedział cicho i znów
się położył. – Ale tobie mogę, prawda?
– Mnie możesz mówić wszystko –
przytaknęła. Poldek przymknął oczy. Pola gładziła jego włosy w milczeniu.
Dopiero po kilku minutach zorientowała się, że syn przysnął jej na kolanach,
zupełnie jak wtedy, gdy był mały.
***
7 marca 2008, Szczecin
Poldek zalał obie herbaty, postawił na
stole i usiadł obok. Przez chwilę mieszał łyżeczką w kubku, bez słowa, z mało
zainteresowaną czymkolwiek miną.
– Co w szkole? – spytała Pola.
– W porządku – odparł apatycznie.
Wyjął łyżeczkę, oparł o spodek i naraz się trochę ożywił, bo uniósł głowę i
dorzucił: – Robię z pierwszakami z humana Epikura i zaliczyliśmy piękny spór o
koncepcje cierpienia i śmierci. Lubię patrzeć, jak samodzielnie myślą i aż są
zdziwieni, że sami tak dobrze kombinują – przyznał z uśmiechem.
– Nie dziwię się – powiedziała
szczerze. Poldek trochę spochmurniał.
– Miło, że przynajmniej ty się nie
dziwisz – mruknął, po czym znów zaczął mieszać łyżką herbatę. Pola wyciągnęła
rękę i pogładziła go palcami po policzku. Skrzywił lekko usta w czymś, co chyba
miało być uśmiechem, ale wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę.
Przez ostatnie parę tygodni, odkąd
przeprowadził się do domu, bardzo mało przypominał tego Poldka, którego znała.
Milczący, ponury, niekontaktowy – zupełnie jak nie on. Najpierw w ogóle zero
rozmów, tylko krótkie „Rozstaliśmy się, mamo, nie mogę jeszcze o tym mówić, nie
potrafię, nie chcę, nie pytaj mnie, mogę znów zamieszkać w moim pokoju?”. Co za
pytanie, tak jakby to nie był jego dom. Potem, któregoś wieczoru, gdy jedli
kolację, wyjaśnił – ale tylko parę suchych faktów: czego dotyczyły kłótnie,
czym się wyprowadzali z równowagi, kto co powiedział, kto co zrobił. Nadal
trudno było dostrzec pełny obraz; jednak Pola czekała i nie dopytywała syna na
siłę. Wyraźnie potrzebował czasu, ochłonięcia, przetrawienia wszystkiego w
samotności, zanim zacznie głośno i dokładnie opowiadać, jak mu się rozwalił
czteroletni związek.
– To był jeden z tych problemów –
odezwał się nagle Poldek trochę nieobecnym głosem. – Andrzej nie rozumiał. Dla
niego to moje uczenie, szkoły, uczniowie, wychowawstwo to od początku były
tylko bzdury i bezsensowne marnowanie sił, rozpraszanie się, odciąganie od
ważnych rzeczy. Bo widzisz – spojrzał na Polę z niezbyt przyjemnym grymasem –
ważne i sensowne byłoby tylko robienie doktoratu. Tylko jakbym został na
uczelni, jak on, i zajmował się pracą naukową. A uczenie w szkole to dla niego
brak ambicji, marnowanie zdolności, chwilowa fanaberia, którą powinienem już
dawno ogarnąć.
– To o to poszło? – spytała. Poldek
pokręcił głową, uniósł kubek w obu dłoniach, upił trochę herbaty i westchnął.
– Nie tylko o to – odpowiedział. – To
tylko jeden z elementów. One się tak nawarstwiały i nawarstwiały, i teraz już
sam nie wiem, który był najgorszy, nie wiem już nawet, w którym momencie się
zaczęły. Jego pogardliwe i kpiące podejście do mojej pracy, do mojej decyzji,
co chcę robić po studiach. Jego coraz wredniejsze traktowanie studentów i
pysznienie się tym. Jego takie różne codzienne złośliwości, różne uwagi, które
kiedyś mnie bawiły, a teraz zaczęły wkurzać. W ogóle chodziłem przez ostatnie
miesiące taki rozdrażniony i każda pierdoła wyprowadzała mnie z równowagi –
dodał szczerze. – I jeszcze to, jak się zachował wobec swojego ojca. I wiesz,
jemu chyba trochę zaczęło odbijać, to znaczy ta władza mu zaczęła uderzać do
głowy, wielki pan magister, wielki zaraz pan doktor, a wszyscy studenci tacy
głupi i tak się im fajnie udowadnia, jacy są głupi. I... – Zawahał się i przez
chwilę milczał, mocno zaciskając dłonie na kubku. – Po prostu... w którymś
momencie zaczęło się coś ze mną robić... – Urwał, spojrzał na nią, pokręcił
głową i znów wbił wzrok w stół. – Zacząłem jakoś przejmować te jego zachowania.
To znaczy, wiesz, na jego werbalne ataki zacząłem odpowiadać tym samym, i tak
się nakręcaliśmy i nakręcaliśmy, coraz bardziej i bardziej. I po prostu...
przestało mi się podobać to, jaki przy nim jestem, kim jestem, jak myślę i jak
się zachowuję. To było takie... zupełnie nie takie, ja byłem zupełnie nie taki,
jaki jestem normalnie, i ja to zwyczajnie czułem, widziałem, nawet po tym, jak
reagowałem na obcych ludzi na ulicy czy na znajomych. I to mnie przeraziło –
dodał cicho.
Objęła syna ramieniem. Poldek położył
rękę na jej dłoni i uścisnął lekko.
– Ja go kocham, mamo – odezwał się
jeszcze cichszym, smutnym głosem. – Nadal go kocham. Ale nie potrafię już z nim
wytrzymać. I nie potrafię wytrzymać ze sobą, z takim sobą, jakim przy nim
jestem. Kiedy jesteśmy razem, nie cierpię i Andrzeja, i siebie przy Andrzeju, i
to jest zwykła męka. Przez te ostatnie parę miesięcy byliśmy w stanie dogadać
się tylko w łóżku. Ale łóżko to za mało, żeby utrzymać związek. Chociaż dla
Andrzeja może by i wystarczyło – dodał gorzko.
Przesadzał, przynajmniej trochę
przesadzał, tego akurat Pola była pewna. Widziała przecież wiele razy, jak Andrzej
patrzył na Poldka. Ale rzeczywiście, co z patrzenia, gdy nie można liczyć ani
na wsparcie, ani nawet na zwykłe poszanowanie swoich planów...
– Teraz to mi w ogóle trudno uwierzyć,
że kiedyś tak się dobrze dogadywaliśmy i że przez prawie cztery lata to była
taka wielka, bezwarunkowa miłość mojego życia – zakończył Polek ponuro. – Nie
wiem, co się z nim porobiło. Nie wiem, co się ze mną porobiło. Wiem tylko, że
tego nie dało się już dłużej ciągnąć, ja już nie mogłem na niego patrzeć. Jak
wracałem do domu i widziałem ten jego krzywy uśmieszek, gdy opowiadał o
strasznie głupich studentach, albo pogardliwe skrzywienie, gdy ja opowiadałem o
szkole, to miałem ochotę go czymś uderzyć. W sumie w tym ostatnim półroczu to
najszczęśliwszy byłem w październiku, gdy Andrzej złapał zapalenie gardła i
przez trzy dni nie mógł mówić – przyznał. – To była taka cudowna cisza i
spokój, miałem nadzieję, że będzie chorował jak najdłużej. Widzisz? – zwrócił
się do niej z zakłopotaniem. – Tak mu miło życzyłem. Naprawdę momentami
przestawałem sam siebie poznawać.
Fakt, ona też nie mogła go takiego
rozpoznać – takiego nieprzyjemnego, negatywnie nastawionego do ludzi, agresywnego,
jak o sobie opowiadał. Ale nie mogła też rozpoznać go takiego, jakim był teraz
– ponurego, pełnego goryczy, apatycznego. Wesoły, spokojny, otwarty i
optymistyczny Poldek, który kiedyś przyprowadził Andrzeja i powiedział: „To
jest właśnie mój chłopak, mamo” – zniknął. Pola miała nadzieję, że zniknął
tylko na chwilę i wkrótce wróci – ale czasem dopadała ją obawa, że cała ta
historia coś w Poldku na trwałe przestawiła.
Jakby dla odpędzenia jej niepokoju
Poldek nagle uśmiechnął się lekko – cieniem swego dawnego, szerokiego,
radosnego uśmiechu – przysunął się i oparł głowę o jej ramię.
– Nie chcę być taki – powiedział. –
Nie chcę być taki paskudny, cieszący się z dokopania komuś, zgorzkniały czy
cyniczny i nastawiony do wszystkiego na nie albo taki „nic mi się nie chce i
mam wszystko w dupie”. To mi przejdzie, mamo – dodał ciszej. – Tylko muszę to
sobie poukładać. I odchorować. W ogóle tak się teraz czuję, jakbym wychodził z
choroby i miał jeszcze wszystkie reakcje spowolnione i ograniczony odbiór. Więc
tak pomyślałem, że po prostu dam sobie czas, żeby się ogarnąć na spokojnie. I
mimo wszystko trochę się ogarniam – zauważył odrobinę weselszym tonem. – Moje
dzieciaki na każdej lekcji poprawiają mi humor, nieważne, czy to filozofia, czy
etyka, czy wychowawcza. Po prostu jak wchodzę do klasy, widzę którąś gromadę,
te wszystkie twarze, uśmiechy, zaczynają zadawać pytania albo się kłócą, albo
próbują się nie rzucać w oczy, żebym ich nie zapytał, to od razu mi się humor
poprawia – powiedział, a jego głos zdecydowanie się ożywił. – A jak jeszcze
chcą ze mną podyskutować i się spierać, bo uważają inaczej, to mógłbym skakać
po ławkach z radości.
Tak, to już brzmiało jak Poldek.
– Nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, że
ja jestem kompletnie niewinny i idealny – odezwał się po chwili milczenia;
odsunął się trochę i przesunął dłonią po twarzy. – Ja wiem, że wina zawsze jest
po dwóch stronach i ja na pewno też wiele razy schrzaniłem i go wkurzyłem...
albo zawiodłem – dodał ciszej. – W kwestii jego ojca naprawdę paskudnie się żarliśmy.
I nie potrafiłem tego... no nie wiem, obejść, odpuścić, nadal nie potrafię. Ale
tak samo nie potrafię mu wybaczyć tych wszystkich głupich i wrednych uwag
odnośnie mojej pracy, moich decyzji, moich... – zawahał się – sam już nie wiem,
różnych spraw, które są dla mnie ważne, chociaż on tego nie rozumie. On w ogóle
ma w sobie bardzo niewiele zrozumienia dla innych. – Wsparł się łokciem o stół,
oparł głowę na dłoni i spojrzał na Polę. – Kiedyś mi to tak nie przeszkadzało.
Nie wiem, może wtedy mieliśmy więcej punktów wspólnych, a potem te punkty
zaczęły znikać i jak się ich zrobiło mniej, to się nagle okazało, że już się
zupełnie nie daje wskoczyć w to dawne porozumienie... Nie wiem – powtórzył. –
Wiem tylko, że jak mu powiedziałem, że odchodzę i już nie chcę z nim być, to
się poczułem tak, jakbym zaczął znów oddychać pełną piersią. Chociaż on nie
zrozumiał – dorzucił. – Widziałem, że nie rozumie.
Pola odniosła podobne wrażenie trzy
dni temu, gdy Andrzej przyniósł książki. Poldek powiedział tamtego popołudnia:
„Dostałem od Andrzeja SMS, że znalazł w mieszkaniu jeszcze kilka moich książek
i podrzuci mi je za pół godziny. Możesz je od niego wziąć? Ja wychodzę”, a
widząc jej spojrzenie, dodał: „No tak, zwiewam. Nie mam na razie siły ani
ochoty znów się z nim mierzyć. A on będzie chciał znów wałkować całą sprawę,
zawsze chce, za każdym razem katował mnie pytaniami, co mi odbiło, o co mi
chodzi i co ja wymyślam. Mam już dosyć tłumaczenia w kółko, bo on naprawdę nie
rozumie, ma wtedy zawsze taką minę, jakbym mu opowiadał, że słyszę głosy albo
jestem Napoleonem. Weźmiesz te książki? Ja sobie pójdę do sklepu, mogę od razu
zrobić zakupy, to na weekend będzie z głowy. Przepraszam, mamo. Puść mi
strzałkę, jak już pójdzie”.
Andrzej nie był zadowolony z
wiadomości, że Poldka nie ma. Na pierwszy rzut oka nie było po nim nic widać –
nie to, co po Poldku, ale po Poldku ogólnie łatwo było domyślić się wielu
spraw, natomiast Andrzej miał świetnie opanowane przybieranie pokerowej twarzy,
zauważyła to na samym początku, gdy zaczął ich odwiedzać, a ona mu na wesoło
dokuczała: przyjmował jej szpilki z taką miną, że można by się zastanawiać, czy
cokolwiek usłyszał. Chociaż wtedy nieraz się jeszcze uśmiechał. Ale przed
trzema dniami się nie uśmiechał. Gdy po otwarciu drzwi Pola wyjaśniła, że
Poldek musiał pilnie wyjść, twarz Andrzeja pozostała w zasadzie nieporuszona –
lecz można było dostrzec jakieś minimalne ściągnięcie brwi, zaciśnięcie zębów,
coś ponurego w spojrzeniu. Nie dał jednak nic po sobie poznać, wzruszył
ramionami, powiedział, że trudno, nie ma sprawy – głos miał normalny, obojętnie
uprzejmy – i podał jej książki. Stał na korytarzu, nie chciał wejść; wręczył te
kilka tomów, które dotąd trzymał w ręce, pożegnał się i poszedł. Pola
nasłuchiwała w progu, ciekawa, czy gdzieś po drodze Andrzejowi puszczą nerwy i
rozlegnie się jakieś przekleństwo, uderzenie pięścią w ścianę, cokolwiek; ale
nie, zszedł równym, spokojnym krokiem, żadnego przeklinania, żadnego trzaskania
drzwiami. Można by wręcz odnieść wrażenie, że to właśnie on zerwał z Poldkiem,
ewentualnie że wszelkie uczucie już dawno mu przeszło. Przeczyło temu tylko to
ledwo widoczne zmarszczenie brwi, napięcie w okolicach szczęk i szybkie,
wyczekujące spojrzenie, jakie Andrzej w pierwszej chwili rzucił nad jej
ramieniem, gdy otworzyła. Wyczekujące – i chyba zawiedzione, bo to ona stanęła
w progu, a nie jej syn.
Rzeczywiście, gdy Andrzej się witał,
gdy mówił: „Poldek przegapił przy pakowaniu kilka swoich książek”, gdy je
podawał – zdawało się, że pod spodem jego opanowania, spokoju i uprzejmości
tkwi takie wielkie, szczere i nawet wkurzone zdziwienie. Takie „o co mu
chodzi?”. O co Poldkowi chodzi.
W gruncie rzeczy Poli szkoda było
Andrzeja – w pewien sposób nawet bardziej niż syna. Bo Poldek się wyleczy, tego
była pewna. Poldek miał ją, miał przyjaciół, miał swoje dzieciaki w szkole.
Umiał wyrzucić z siebie te złe emocje – wyżalić się, wygadać, nawet wypłakać.
To ostatnie usłyszała raz, na samym początku, gdy poszła w nocy do kuchni, by
się napić, a wracając, przystanęła na moment przy drzwiach jego pokoju. Dało
się dosłyszeć. W pierwszej chwili nawet chciała wejść, przytulić, pocieszyć –
ale po krótkim zastanowieniu uznała, że chłopak potrzebuje prywatności i chyba
raczej wolałby się wypłakać sam na sam, w dyskretnej ciemności własnego pokoju,
bez świadków i bez słów, które przeszkadzają. Wróciła więc do siebie. A Poldek
na drugi dzień wydawał się smutniejszy – i zarazem spokojniejszy.
Poczuła obejmującą ją w pasie rękę
syna i jego głowę na swoim ramieniu.
– Dziękuję, mamo – powiedział Poldek
cicho. – Koszmarnie byłoby przechodzić przez to bez ciebie.
Pogłaskała go po włosach.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła
łagodnie, jak kiedyś, gdy był mały i stłukł sobie kolano, a ona pocieszała, że
zaraz przestanie lecieć krew, przestanie boleć i nie zostanie żaden ślad.
Wprawdzie teraz Poldek miał dobre
dwadzieścia lat więcej, ale przyjął te słowa bez sprzeciwu.
***
14 listopada 2009, Poznań
Było wpół do drugiej, a na placu
Mickiewicza ludzi przybywało z każdą chwilą. Dziewczyny, chłopacy, kobiety,
mężczyźni bardzo młodzi, po prostu młodzi, dorośli, starsi, wyraźnie starsi.
Studenci, pracujący, tutejsi, przyjezdni. Ci, których potrafiła określić –
według płci, według wieku, według jakiejś innej kategorii – i ci, których
określić nie potrafiła. I nie musiała, nie czuła potrzeby. Po lewej stronie
ktoś wysoki, z jasnymi, długimi włosami, z tęczową flagą w dłoni raczej
kobiecej, i z bardziej kobiecym zarysem bioder, ale podbródkiem pokrytym
słabym, rudawym zarostem. Po prawej dwie niewysokie dziewczyny, jedna trochę
pulchniejsza, obie z krótko ostrzyżonymi głowami, w szerokich spodniach i masą
różnych tęczowych ozdób na szyjach; każda za rękę z chłopakiem. I obie ze sobą
za rękę. Jeszcze gdzieś obok jakiś elegancki starszy pan, w marynarce, krawacie,
z siwą głową i nieco zapadniętymi oczami – taki typ nauczyciela albo wykładowcy
starej daty, nie mogła się odpędzić od tego skojarzenia – a przy nim drugi
starszy pan, nieco wyższy, nieco tęższy, kompletnie łysy i w golfie. I też obaj
za rękę.
A z przodu, jakieś kilkanaście metrów
przed nią, w otoczeniu kolorowej grupki dziewczyn i chłopaków – Poldek. Poldek,
roześmiany, rozgadany, rozglądający się wokół z zainteresowaniem, przejęciem,
może i podenerwowaniem. Też była podenerwowana, gdzieś w głębi nawet trochę
przestraszona, pełna obaw. Widoczne w kilku miejscach patrole policji wcale
tych obaw nie rozpraszały, wręcz przeciwnie.
A jednak od samego początku, odkąd
Poldek powiedział, że chce pojechać, z pełnym przekonaniem stwierdziła, że ona
też chce.
Poldek wpadł na ten pomysł gdzieś na
początku września. Wiesz, powiedział, w listopadzie w Poznaniu jest Marsz
Równości. Jak co roku. I w tym roku ja tam jadę, chcę jechać, to dla mnie
ważne. Nie tyle nawet jako forma manifestacji – bardziej jako forma bycia
razem. Razem z tymi, którzy są tak samo inni jak ja albo inaczej inni niż ja,
ale po prostu – jakoś są inni. Albo są razem z tymi, którzy są inni.
Nawet nie zdążyła się porządniej
zastanowić, a już powiedziała: to ja też chcę pojechać. I być tam z tobą. Po
prostu, w jednej chwili, jakoś tak samo z siebie – to się jej wydało oczywiste.
I potrzebne. Dla nich obojga.
Poldek chyba myślał podobnie albo
zrozumiał, albo zwyczajnie spodobał mu się ten pomysł, bo od razu go
podchwycił. Chociaż nie, nie od razu. Najpierw przez chwilę patrzył na nią bez
słowa, uważnie, może z lekkim zaskoczeniem, a potem uśmiechnął się łagodnie i
powiedział: to by było super, mamo. Byłoby super być tam z tobą.
No więc byli tu razem.
Momentami Polę dopadało poczucie
nierealności, ale całkiem przyjemnej. Momentami górę brały obawy – wszystkie
niepokojące myśli, które pojawiły się zaraz po spontanicznej decyzji i
pogłębiły się, gdy sobie poczytała w Internecie o różnych nieprzyjemnych, nawet
paskudnych rzeczach wydarzających się podczas takich marszów tolerancji, teraz
powracały i wywoływały dreszcz. Momentami czuła zdumienie, takie trochę
otwierające oczy i poszerzające pole widzenia zdumienie, gdy rozglądała się
wokół i widziała tych wszystkich ludzi, pod jakimś względem „innych”, i to w
takiej masie. Przez głowę zresztą przewijała jej się cała masa różnych myśli,
wrażeń, spostrzeżeń.
Jedyne, czego nie czuła – choć jeszcze
w pociągu, ba, jeszcze w akademiku, w którym zarezerwowali pokój, podejrzewała,
że to uczucie zdominuje pozostałe – jedyne, czego nie czuła, to bycie nie na
miejscu. Ależ była na miejscu, była jak najbardziej na miejscu. Patrzyła na
rozmawiającego z grupą nowo poznanych osób Poldka i czuła się zdecydowanie na
miejscu.
Ludzie wciąż się schodzili; niektórzy
się ze sobą witali, inni poznawali, jedni zbierali się w mniejsze grupki,
drudzy w większe, gdzieniegdzie ktoś stał sam, albo onieśmielony, albo
rozglądający się z zaciekawieniem, albo taki „u siebie”, jak choćby ten-ta
jasnowłosa- jasnowłosy z flagą, który-która stała-stał tak po prostu, z wolną
ręką w kieszeni ciemnych dżinsów, i kołysał-kołysała się lekko na boki.
Gdy tu przyszli, powiedziała Poldkowi:
idź, pokręć się, pogadaj z ludźmi, ja tu poczekam. Miał na to ochotę, widziała
wyraźnie i nie chciała mu psuć zabawy. Zresztą niańki, jak dodała, gdy zapytał,
czy da sobie radę, nie potrzebowała. Tak było lepiej, gdy każde z nich oswajało
tę sytuację na własną rękę.
Poldek, jak to Poldek, niemal od razu
zawarł jakieś znajomości: tu zagadał, tam zagadał i już stał z małą grupką,
potem z większą, podawał dłoń, wymieniał się numerem telefonu, oglądał czyjeś
ozdoby. Był taki, jak zawsze – zainteresowany ludźmi, słuchający uważnie,
życzliwie uśmiechnięty.
Jakaś kobieta szturchnęła ją mocno w
plecy.
– Przepraszam – powiedziała i
odgarnęła z czoła pasmo ciemnobrązowych włosów, które natychmiast opadło z
powrotem. – Jest taki masakryczny tłok, że co chwila na kogoś wpadam.
– Nie ma sprawy – roześmiała się Pola.
– Mam wrażenie, że tutaj wpadają na mnie sami sympatyczni ludzie, więc nie mam
nic przeciwko.
Kobieta odpowiedziała uśmiechem. Była
trochę niższa, szczupła, z czymś przyjaznym w zielonych oczach, pociągłej
twarzy i szerokich, nieco wąskich ustach. Miała zabawną fryzurę: krótko
przycięte, pofarbowane na bardzo jasny blond włosy i to długie, ciemnobrązowe,
sięgające brwi pasmo po prawej stronie. W uszach kolczyki w
kształcie labrysu, który Pola kojarzyła z kilku przeczytanych przed
wyjazdem stron internetowych. Szare dżinsy, błękitna bluzka, czerwony płaszcz
do połowy uda. I tęczowy szalik, zrobiony z filcu, jak się okazało po wymianie
kilku kolejnych zdań.
– Nie, nie robię ich sama – wyjaśniła
Magda. – Chociaż chciałabym, ale mam do tego dwie lewe ręce. Dziewczyna mojej
przyjaciółki robi takie rzeczy, tak w wolnych chwilach, i sprzedaje na lewo
znajomym. Miały tu ze mną być, tak właśnie na nie czekam i potrącam ludzi dla
zabicia czasu. Jak jesteś sama, to możesz się do nas przyłączyć, jak już w
końcu przyjdą.
– Dziękuję – Pola uśmiechnęła się. –
Ale nie jestem sama, jestem z synem. O, to tamten – wskazała dłonią w kierunku
grupki młodzieży. – Jasnobrązowe włosy, ciemnoniebieska kurtka i zero szalika,
chociaż mamusia mówiła, że jest chłodno.
– Fajny chłopak – stwierdziła Magda. –
Ile ma lat?
– Dwadzieścia siedem.
– Gej czy trans?
– Gej. – O mało się nie roześmiała, bo
to zabrzmiało tak, jakby rozmawiały, co jej dziecko ostatnio jadło na obiad.
– Od dawna wiesz?
Pola się skrzywiła.
– Czekaj, teraz muszę policzyć, a nie
cierpię liczyć... Powiedział mi, jak się zorientował, czyli jak miał szesnaście
lat, no tak, czyli wiem od jedenastu lat. No, od jedenastu.
– I jak zareagowałaś? – zapytała
Magda, patrząc na nią uważnie. Pola wzruszyła ramionami, z lekkim uśmiechem.
– No wiesz, nie podskoczyłam z radości
pod sufit – przyznała. – Ale w sumie jak mogłam zareagować? To mój syn.
Jej rozmówczyni wyraźnie
spochmurniała.
– Chciałabym, żeby to zawsze było
takie oczywiste – mruknęła. – Moja matka zaczęła się do mnie odzywać dopiero po
jakichś dwóch latach od mojego coming outu, a na razie i tak temat mojej
orientacji nie istnieje, jesteśmy na etapie „już nie udaję, że nie mam córki”.
– Przykro mi – powiedziała Pola
szczerze. Przez chwilę próbowała sobie wyobrazić siebie i Poldka w takim
układzie – ale to było tak smutne i tak przygnębiające, że się wzdrygnęła.
– Spoko – Magda uśmiechnęła się trochę
kwaśno. – Za kolejne dwa lata może wejdziemy na poziom „nie będę cię na siłę
swatać z synami koleżanek”. W każdym razie – dodała weselszym tonem,
najwyraźniej chcąc porzucić nieprzyjemny temat – fajnie, że z nim przyjechałaś.
Tak sobie myślę, że każdy rodzic raz w życiu powinien, to by trochę inaczej na
wszystko spojrzał.
Magda była sympatyczna i dobrze się z
nią rozmawiało, więc gdy jej przyjaciółki się pojawiły, Poli naprawdę było
szkoda się żegnać. Ale nie chciała się do nikogo przyłączać, w każdym razie nie
w tej chwili. Chciała pobyć w tym wszystkim jeszcze trochę sama, a potem znów z
Poldkiem – przede wszystkim z Poldkiem.
W końcu zobaczyła, jak syn się odłącza
od grupy i rusza w jej kierunku. Nie sam. Podszedł z jakimś rudym chłopakiem,
tego samego wzrostu i na oko w tym samym wieku.
– Mamo, to jest Michał – powiedział. –
Jak się dowiedział, że przyjechałaś ze mną, to oświadczył, że musi cię poznać,
choćby po to, żeby uwierzyć.
– Dzień dobry. – Chłopak uścisnął jej
rękę i uśmiechnął się. Szarozielone oczy zdawały się wwiercać w
człowieka. Ale to nie było nieprzyjemne. – Super, że tak razem przyjechaliście.
Wymienili kilka słów. Nic
szczególnego, ale odnosiła wrażenie, że w tym miejscu, przy tej okazji, nawet
banalne „Jaką mieliście podróż?” czy „Podoba się panu Poznań?” znaczą więcej.
– Michał też jest ze Szczecina –
wyjaśnił Poldek. – Właśnie doszliśmy, że obaj byliśmy na humanistycznym, tylko
Michał na historii.
– Pół roku – uzupełnił tamten. –
Trochę skakałem, zanim znalazłem mój kierunek.
Zaczęli się przerzucać tymi postudenckimi
„a kojarzysz...”, „a miałeś zajęcia z...”, „a u was na roku też...”. Chłopak
wydawał się miły. A Poldek w świetnym humorze. Pola słuchała ich trochę
nieuważnie; rozglądała się, chwytała strzępki rozmów wokół.
– Już ruszamy – powiedział naraz
Michał i spojrzał w stronę grupy, którą opuścili. – Przyłączycie się do nas?
– Może później – odparł Poldek.
– Dobra, jasne. – Chłopak popatrzył na
nich i uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Jakby co, mam twój telefon, zdzwonimy
się. Fajnie było panią poznać – dorzucił w jej kierunku i ruszył do swojej
grupy.
– Sympatyczny – stwierdziła Pola, gdy
ruda czupryna zniknęła jej z oczu. Tłum zaczął się wolno przesuwać.
– Tak – zgodził się Poldek. – Działa w
KPH. Jest tu już któryś raz z kolei.
– Całkiem przystojny – dorzuciła Pola
podstępnie.
– Yhym – mruknął syn obojętnie.
No tak. Czyli jeszcze go trzymało.
Nie, nie Andrzej. Nie Andrzej jako
Andrzej. Ale coś, co po całej tamtej historii w Poldku pozostało. Sam to
określił kilka miesięcy temu, któregoś wieczoru, gdy po randce wrócił znacznie
wcześniej, niż się spodziewała i niż on się spodziewał; wypił dwa piwa,
posiedzieli w kuchni, paląc papierosy, krótko zrelacjonował przebieg tego
spotkania, zakończonego „no i jakoś kompletnie nie miałem na nic nastroju, więc
mu powiedziałem, że w sumie to ja już muszę iść, sorry, i się zmyłem”, wstał,
wyjął z lodówki trzecie piwo, otworzył je przy zlewie, usiadł znów obok na
kanapie i, wpatrując się w trzymaną w rękach szklankę, powiedział nagle: „Chyba
sobie na razie dam spokój. Z tym poznawaniem ludzi przez fora czy inne,
spotkaniami i tak dalej. Jakoś na razie nie czuję klimatu”. Na pytanie, które
zadała, roześmiał się, ale nie był to wesoły śmiech. „Nie, Andrzej mi już od
dłuższego czasu nie chodzi po głowie – zapewnił. – To co innego. Pamiętasz,
powiedziałaś mi kiedyś, na samym początku, że najbanalniej w świecie złamałem
mu serce, chociaż to ostatnia rzecz, którą normalny człowiek powiedziałby o
Andrzeju?”. Nie zdołała powstrzymać krótkiego, rozbawionego parsknięcia. „No
właśnie – podjął Poldek. – Tylko wiesz, w tym ujęciu to zadziałało w obie
strony. Wiem, to ja go rzuciłem i tak dalej, ale on mi też złamał serce, tylko
w inny sposób czy w innym sensie. Ja się teraz... chyba po prostu boję znowu
tak mocno i na poważnie zaangażować, żeby znowu się tak paskudnie nie
przejechać. A niezobowiązujące spotkania czy takie razem, ale bez większych
zobowiązań, to po prostu nie moje klimaty, próbowałem parę razy i nie czuję się
z tym dobrze. A jak się zaczyna zapowiadać coś poważniejszego, to się
zwyczajnie wycofuję, tak jak dzisiaj. Bo widziałem, że facetowi zaczyna zależeć
i czułem, że mnie też może zacząć, i spanikowałem. No i rozegrałem to tak, że
teraz nie zadzwoni albo zadzwoni, a ja będę się dalej wycofywał, aż będzie miał
dość i przestanie dzwonić. I będę miał spokój. A jak znowu poznam kogoś
fajnego, to powtórzę cały manewr od początku”. Milczał przez chwilę, po czym
dorzucił ciszej: „I to nie jest fajne. Tylko jakoś nie mogę się przełamać, żeby
się kopnąć w tyłek i przestać zachowywać jak głupi złamas. Więc na razie dam
sobie spokój z czymkolwiek poza zwykłym koleżeństwem, bo nie czuję się dobrze,
gdy tak traktuję ludzi, jakbym sobie z nimi pogrywał. Ja się najpierw sam muszę
ogarnąć”.
Od tamtego momentu temat Poldkowych
randek zniknął. I na razie jakoś nic zapowiadało, by miał wrócić.
Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu,
tuż za grupką dziewczyn z kolorowymi włosami. Ta z zielonymi była na
wózku. Te z fioletowymi i różowymi wspólnie wózek pchały.
– Rozmawiałem z ludźmi tutaj – odezwał
się nagle Poldek. – Na różne tematy, na temat rodzin też. – Spojrzał na nią i
uśmiechnął się lekko. – Zawsze wiedziałem, że mam niesamowite szczęście, mając
taką mamę jak ty, ale czasami dociera to do mnie z taką wyjątkową jasnością.
Taką jak dzisiaj.
Dziewczyny z żółtymi i niebieskimi
włosami trzymały transparent z napisem „Poznań wie, jak”. „Być tolerancyjnym”
szło parę rzędów z tyłu. Jakiś chłopak klepnął Polę w ramię i z krótkim „Masz”
podał jej czerwony balon. Nie zdążyła podziękować – już ruszył dalej, rozdając
na chybił trafił kolejne balony.
Po chwili Poldek wziął ją za rękę i
uścisnął.
– Cieszę się, że jesteś tu ze mną –
powiedział.
Tak, stanowczo była na swoim miejscu.
***
8 sierpnia 2010, Szczecin
Zza drzwi słychać było stłumiony głos.
Nasilał się i w pewnej chwili zmieszał ze szczękiem klamki oraz otwieranych
drzwi.
– ... i dam znać, ale na parapetówkę
na pewno – powiedział Poldek z uśmiechem, stając w progu. – Tak, dzięki,
pozdrowię. Udanego ustawiania. – Odsunął komórkę od ucha, wyłączył i spojrzał
na Polę. – Ola cię pozdrawia i życzy zdrowia.
Pokręciła z niezadowoleniem głową.
– Polek, idź, przecież sobie poradzę –
poprosiła.
– Nie poradzisz – uciął. – Przecież
widzę, że nawet wstanie do łazienki sprawia ci problem. Daj spokój, mamo,
nigdzie nie idę. – Podszedł, usiadł na brzegu łóżka i spojrzał na nią z miną,
którą już parę razy miała okazję zobaczyć. Spokojna stanowczość, tak to sobie
określała. Spokojnie, uprzejmie, łagodnie – ale stanowczo, uparcie, twardo. W
gruncie rzeczy wiedziała, że nie ma szans go przekonać; jednak to było przykre,
to, że odwołuje swoje prywatne spotkania, by z nią zostać.
– Pójdź chociaż na godzinę – naciskała.
– Ja sobie poleżę, ty posiedzisz z przyjaciółmi, a potem wrócisz.
– Nie chcę – odparł Poldek. – To nie
ma sensu. Cały czas bym się martwił, czy się nie poczułaś gorzej albo czegoś
sobie nie zrobiłaś.
Już zamierzała powiedzieć, żeby
jej nie traktował jak małego dziecka i co sobie niby może zrobić – ale
zrezygnowała. Była pewna, że Poldek od razu przypomni choćby wczorajszą
historię z czajnikiem, gdy za wszelką cenę chciała sama zaparzyć herbatę. Do
pewnego momentu wszystko szło dobrze, ale potem zakręciło jej się paskudnie w
głowie, czajnik wylądował na podłodze i poparzyła sobie stopę. Poldek wyskoczył
z łazienki przerażony, a potem się wkurzył.
– Ty masz leżeć – złościł się,
psikając oparzone miejsca Panthenolem. – Jeśli czegoś potrzebujesz, to mów,
przecież zaraz bym wyszedł i zrobił ci tę herbatę, rany boskie, mamo, strach
cię na moment spuścić z oka.
No i dziś, gdy tylko zjedli śniadanie,
oświadczył, że nie idzie do Oli na układanie książek. Miał ochotę, wiedziała,
że miał ochotę – kilka dni temu, gdy zapowiedział, że ósmego Ola zgania do
siebie ludzi, by jej wypakowali wszystkie książki i władowali je na wszystkie
półki, był wyraźnie ubawiony tym pomysłem i chciał się przyłączyć. A teraz
rezygnuje.
– Wolałabym, żebyś poszedł – odezwała
się, gdy Poldek wstał, zebrał ze stolika nocnego brudne naczynia i skierował
się do drzwi. – Nie możesz wiecznie siedzieć w domu, bo ja się źle czuję.
Obejrzał się przez ramię ze zdziwioną
miną.
– Nie siedzę wiecznie w domu –
zaoponował. – Ciągle ganiam po mieście i spotykam się z ludźmi. Ale teraz chcę
posiedzieć z tobą. Jak pozmywam, to skoczę do tej naszej ekopiekarni po jakieś
ciastka, które ja też mogę jeść.
Nie dało się z nim dyskutować. Pola z
westchnieniem rezygnacji poprawiła sobie poduszkę pod plecami.
Musiała przysnąć, bo gdy otworzyła
oczy, w domu roznosił się zapach świeżych pączków i drożdżówek. Poldek pomógł
jej przejść do kuchni – tej ich przestrzeni wspólnej do jedzenia, gadania,
czytania, malowania – posadził niczym staruszkę na stojącej pod ścianą kanapie,
okrył kocem i przysunął bliżej stół. Pola sięgnęła po kubek z herbatą i talerz
z olbrzymim, nabitym marmoladą pączkiem. Wielkie, jasne pomieszczenie, w którym
mieściły się i kuchenne sprzęty, i wielki stół, i stary tapczan, kojarzyło jej
się zawsze z dzieciństwem, i własnym – ile razy tu ganiała albo bawiła się,
albo dopraszała się czegoś słodkiego! – i Poldka. O, tu, w kącie przy oknie,
rozbił sobie raz głowę o ostre żeberko kaloryfera, aż krew trysnęła, a dziadek
o mało nie zemdlał. Pola nie zemdlała, Pola chwyciła bandaż, przycisnęła synowi
do rany, naciągnęła na głowę ciasną czapkę i pognała z dzieckiem pod pachą do
samochodu, a samochodem błyskawicznie do szpitala. Poldek do dziś miał po lewej
stronie czoła mały, jasny ślad po szyciu. O, a tu, w tej wąskiej przestrzeni
między prawym bokiem tapczanu a wielką szafą na zimowe rzeczy, uwielbiał się
kryć, gdy bawili się w chowanego. A tam, na parapecie przy dużym oknie,
siadali, by puszczać razem bańki mydlane.
Zjedli wszystkie pączki i drożdżówki. Pola
czytała „Janę ze Wzgórza Latarni” – co jakiś czas dopadała ją ochota na
powtórkę ukochanej w dzieciństwie Montgomery, a powtórki te były szczególnie
przyjemne w czasie choroby. Poldek też miał „fazę na książki z dzieciństwa”,
jak to określał, bo trzymał w rękach jeden z kwadratowych, cienkich tomików
„Mikołajka”. Siedział na fotelu, między tapczanem a oknem; właśnie skończył
jeść ostatni pączek i zrobił to, co w domu robił zawsze i czym za każdym razem
jednocześnie rozczulał i rozśmieszał Polę: wsunął kciuk, a potem wskazujący i
środkowy palec do ust, by zlizać resztkę lukru i marmolady. To był taki chyba
odruchowy gest; co prawda poza domem Poldek raczej się pilnował, ale we
własnych czterech ścianach oblizywał palce jak łakomy dzieciak. Dopiero po tym
zlizaniu ostatnich resztek pączka wstał, by umyć ręce.
Wypili herbatę. Pola skończyła „Janę”
i poprosiła o wymienienie jej na „W pajęczynie życia”. W swoim pokoju miała
cały zbiór powieści i opowiadań Montgomery, zajmujący dwie długie półki przy
łóżku. Poldek przyniósł książkę, zrobił świeżą herbatę, przez chwilę próbował
oponować na propozycję zapalenia, ale w końcu zmiękł i podał też papierosy; po
wypaleniu jednego Marlboro rozstawił sobie sztalugi przy oknie, w tym miejscu,
gdzie mieli wspólną niby-pracownię, wyznaczoną rozkładanymi podczas malarskich
posiedzeń kawałkami samochodowej plandeki, przebrał się w stary, poplamiony już
na wszystkie strony dres – miała taki sam „kombinezon malarski”, może nawet
jeszcze bardziej ubabrany – i zaczął malować.
Z książką w jednej ręce, kolejnym
papierosem w drugiej, popielniczką i kubkiem gorącej herbaty z owoców leśnych
na stole, w tej odprężającej, bezpiecznej i bliskiej atmosferze kuchni Pola nie
czuła się już taka zniedołężniała, chora i sfrustrowana. Montgomery jak zawsze
wprawiała w dobry nastrój. Papieros był smaczny, herbata pyszna. A widok
Poldka, który właśnie z wielką uciechą odtwarzał nakrapiany białymi cętkami
rudy grzbiet wylegującego się na parapecie sąsiedniego budynku kota, to było
zwykłe szczęście.
PRZYPISY:
1 szczęście
to trzymać się za rękę, iść daleko
szczęście
to twoje niewinne spojrzenie wśród ludzi
szczęście
to pozostać bliskimi jak dzieci
szczęście, szczęście
(tłum. własne)
fot. Pexels
Hej, piszesz całkiem nieźle, a ja wraz z moją grupą, prowadzimy pewien projekt pisarski - tworzymy opowiadania, oscylujące wokół siedmiu wysp archipelagu Escursione, oraz artykuły o tematyce społecznej (nietolerancja, odrzucenie itp.). Może byłabyś zainteresowana dołączeniem do nas? Zapraszam do fajnej ekipy pozytywnych ludzi ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam - Lavender LVR z http://escursione.blog.pl
Ojej, jakie to było przyjemne. Męczę teraz okropną książkę, która niby traktuje o wyjściu z szafy, ale jest tak stereotypowa, tak prosta, tak idiotyczna, że już jej wytrzymać nie mogę (ale nie lubię zostawiać książek w połowie czytania, więc się męczę i czekam na zbawienny koniec), więc Twój tekst to miód na mój biedny mózg. Uwielbiam "Album rodzinny", przedstawienie wszystkiego ze strony rodziców jest ciekawym zabiegiem. Czekam jednak na mniej tolerancyjne przypadki, bo Pola to naprawdę równa babka. Silna kobieta, która się nie załamała i dała radę wychować świetnego syna.
OdpowiedzUsuńNo i mamy Andrzeja. Jak ja dziada nie lubię, zawsze jak się gdzieś pojawia w Twoich tekstach to mnie odrzuca. Miałam moment, że może jednak da się go tolerować, ale jednak nie. To zbyt trudne. Ale, mimo wszystko, to bardzo dobrze skonstruowana postać, a moje nielubienie nie ma nic do tego.
Pozdrawiam :)
Znam to, też mam problem z odłożeniem niedokończonej książki, nawet gdy strasznie mnie denerwuje. Cieszę się, że jestem miodem na mózg :)
UsuńTeż lubię "Album", zwłaszcza że pozwala mi spojrzeć na pewne rzeczy (albo pokazać pewne rzeczy), których inaczej nie miałabym jak ugryźć. No i poza rodzicami jeszcze rodzeństwa i dzieci przede mną (a może nawet krewni i znajomi Królika).
Nie martw się (albo martw się), mniej tolerancyjne i zupełnie nietolerancyjne (nie tylko dla orientacji) przypadki jeszcze się pojawią. Słowo (niestety).
Chociaż jedna osoba, która nie lubi Andrzeja, yay! A z drugiej strony - ups, a mnie się ostatnio tak dobrze w jego tematach pracuje... No nic, zobaczymy, jakie będą woje wrażenia z kilku kolejnych z nim spotkań. I wspaniale, że uważasz go za dobrze skonstruowaną postać (uwaga od Andrzeja, którą mam przekazać: ta dobra konstrukcja jest zaiste cudem, biorąc pod uwagę, kto stuka w klawiaturę. Zaraz pójdę mu zrobić jakąś krzywdę w tekście. O, zabiorę mu papierosy :D).
Na razie, dzięki za komentarz i mam szczerą nadzieję odezwać się niebawem pod Twoimi tekstami :)
Gdy w końcu do mnie jakoś dotarł obrazek zestawiający Poldka z Andrzejem, najpierw byłam zdziwiona, a później już tylko współczułam Poldkowi... To w ramach pierwszego, po drugie - apeluję o więcej tekstów z tą dwójką! W sensie, że z Polą i Poldkiem, chociaż z Andrzejem i Poldkiem też mogłoby wyjść coś ciekawego. Z pewnością poćwiczyłabyś wiązanki słowne! :D
OdpowiedzUsuńPoldek zaryzykowałby stwierdzenie, że (nawet mimo wszystko) nie ma mu co współczuć :D
UsuńPola na pewno się jeszcze pojawi :) Wiązanki słowne też. I dużo, dużo papierosów (niestety).