And for the first time I am looking in
your eyes
For the first time I’m seeing who you are
I can’t believe how much I see
When you’re looking back at me
Rod
Stewart, „For The First Time”
20 stycznia 2006, Opole
„Cześć
Pewnie
Ciebie zdziwi moja wiadomość, ale pomyślałem że najwyższy czas w końcu się
odezwać i poznać”.
Nie,
to brzmiało idiotycznie. Skasował i zaczął od nowa.
„Cześć
Bardzo
Cię proszę żebyś przeczytał do końca zanim wyłączysz albo skasujesz tą
wiadomość. Wiem że powinienem się do Ciebie odezwać już dawno temu, ale nie
wiedziałem jak. I trochę się bałem. Nadal się boję. Ale wydarzyło mi się
ostatnio w życiu parę rzeczy przez które zacząłem trochę inaczej myśleć o pewnych
sprawach i pomyślałem że w końcu muszę uporządkować tą część mojego życia do
której Ty należysz”.
Jeszcze
gorzej. Jakby siedział na kozetce u psychoterapeuty.
„Cześć
Od
prawie dwóch tygodni zbieram się żeby wysłać Tobie tą wiadomość. Jestem Twoim ojcem.
Chciałbym Ciebie poznać. Wiem że pewnie mnie nienawidzisz a w najlepszym razie
w ogóle o mnie nie myślisz, ale chciałbym się z Tobą spotkać i porozmawiać”.
W
ogóle bez sensu. I wręcz kretyńsko.
„Cześć”
Postukał
lekko palcami w klawisze, skasował niechcący naciśnięte „ehgjk” i odchylił się
wraz z krzesłem do tyłu. Cholera. Gdy wcześniej o tym myślał, układały mu się w
głowie fragmenty wyjątkowo celnych zdań – ale teraz, tu, w chwili pisania,
wszystko brzmiało płasko, bezsensownie, banalnie.
Może
jednak jutro – pomyślał i przetarł twarz dłońmi. – Może odłożyć to do jutra.
Jeden dzień w tę czy w tę, po dwudziestu czterech latach, naprawdę już nie
robił różnicy.
Ale
jeśli dziś tego nie napisze i nie wyśle, znów będzie leżał w nocy i nie będzie
mógł zasnąć, i będzie się wiercił z boku na bok, aż obudzi Bożenę. I znowu będą
go męczyły fragmenty zdań, które należałoby napisać. I znów będzie go dopadało
to paskudne uczucie wewnętrznego niepokoju, które tak lubiło się pojawiać przy
myśleniu o niektórych sprawach.
Krok
po kroku, tak mu powiedziała Bożena jeszcze w szpitalu. Krok po kroku musisz
trochę poogarniać wszystko wokół siebie, swoją przestrzeń, i tę fizyczną, i tę
w głowie. Bo inaczej zafundujesz sobie kolejny zawał.
Od
trzech tygodni próbował więc zrobić ten krok. Szło koszmarnie ciężko.
Spojrzał
na zdjęcie na MySpace. Ładny chłopak. Podobny do Poli, bardzo
podobny. Te same piwne oczy, prosty nos, kolor włosów – jak Pola, ni to ciemna
blondynka, ni to jasna szatynka. Ale niektóre elementy, jak choćby podbródek i
usta, przypominały tatę. Jego, Macieja, tatę. Było w tym coś rozczulającego.
Marta miała taki sam trójkątny podbródek. A Grzesiek takie same usta – trochę
wąskie, ale układające się w szeroki, sympatyczny uśmiech.
Poldek.
Poldek Drzewiecki. Pola Drzewiecka, w tej ciemnej sukience odsłaniającej
zgrabne kolana i łydki, podchodząca do kiosku, przy którym się umówili. Pola
przymykająca wstydliwie piwne oczy, gdy po raz pierwszy zdejmował jej stanik.
Pola wtulająca się w niego w kinie.
Pola
patrząca na niego z pogardą, nienawiścią i wstrętem.
Czy
w ogóle powiedziała o nim synowi? Jej synowi. Jego synowi.
Nie
miał prawa mieć pretensji, jeżeli nie powiedziała. Ale z drugiej strony,
cholera, nie można dziecku wmawiać, że ojciec nie żyje, skoro żyje.
Chociaż,
fakt, co to za „ojciec żyje”, skoro ojciec się przez ponad dwadzieścia lat nie
odzywa.
Wyprostował
się i przysunął klawiaturę. Cokolwiek napisze, będzie brzmiało o dwadzieścia
cztery lata za późno, za głupio i za banalnie. Ale musi w końcu napisać.
„Cześć
Nigdy
się dotąd do Ciebie nie odezwałem i jest mi z tego powodu strasznie wstyd.
Podejrzewam że albo nie wiesz że żyję albo wiesz i mnie nie cierpisz. Jestem
Twoim ojcem. Chciałbym Ciebie poznać. Wiem że jest o dwadzieścia parę lat za
późno żeby nadrobić i naprawić różne rzeczy, ale chciałbym móc chociaż raz z
Tobą porozmawiać. Chciałbym Tobie wyjaśnić dlaczego kiedyś byłem głupim i
tchórzliwym smarkaczem a później głupim i tchórzliwym dorosłym. Chciałbym...”
Skasował
ostatnie „chciałbym”.
„Odezwij
się do mnie, bardzo Cię proszę. Na pewno nie będziesz miał ochoty od razu się
rozpisywać, ale napisz chociaż jak Tobie się widzie i czy mógłbyś pomyśleć o
spotkaniu się kiedyś ze mną twarzą w twarz. Ja Tobie odpiszę na wszystkie
pytania.
Pozdrawiam
Maciej
Wiśniak”
Nie
czytał ponownie całej wiadomości, by nie zacząć znów poprawiać albo się nie
rozmyślić. Nacisnął „wyślij”. Dopiero potem zauważył, że w przedostatnim zdaniu
zrobił głupią literówkę.
Znów
przełączył zakładkę na profil Poldka. Zdjęć było niewiele, w ogóle chłopak nie
był zbyt aktywny na portalu; ale co nieco można było obejrzeć. Najnowsza
wrzucona fotografia przedstawiała grupę chłopaków i dziewczyn siedzących na
kanapie, na dywanie i na kilku pufach, z butelkami, kieliszkami, pizzą i
chipsami w rękach. Poldek na prawym brzegu kanapy, z trzymaną w dłoni butelką
piwa. Pod zdjęciem jakaś dziewczyna napisała komentarz: „Filozofy miały
imprezkę :D”. Poldek odpisał: „A teraz mają kaca i muszą prosić lepszą połowę o
coś na bolący łeb ;)”. Ciekawe, czy to wspomnienie o lepszej połowie znaczyło,
że Poldek miał dziewczynę. Ciekawe, jak mogła wyglądać jego dziewczyna.
Zdjęcie
żółwia na dywanie. „Pankracy na porannych łowach na sałatę”. Zdjęcie stosu
książek na stole. „Wczorajsze polowanie na książki za złotówkę w Książnicy”.
Zdjęcie z ze szczupłą, nieco niższą od Poldka kobietą, w tyle piasek i woda. „Z
mamą nad morzem”. Więc tak teraz wygląda Pola? Bardzo ładnie.
Gdy
przeszedł znów na swój profil, zobaczył, że dostał wiadomość. Zrobiło mu się
gorąco; poczuł, że serce gwałtownie bije, a dłonie trochę się trzęsą. I jeszcze
to paskudne uczucie ni to skrętu, ni to kłucia w żołądku, takie zimne i
uderzające aż do przełyku. Zupełnie jak przed każdym egzaminem, jak podczas
narodzin Marty i Grześka, jak przy czekaniu na wyniki badań mamy siedem lat
temu. Odetchnął głęboko i kliknął na ikonkę wiadomości.
„Nie
interesuje mnie nic, co miałby mi Pan do powiedzenia”.
Przeczytał
to raz. Drugi. Kolejny. I kolejny. I chyba jeszcze ładnych kilkadziesiąt razy.
To było po prostu niemożliwe. Spodziewał się wielu rzeczy, wielu form
odpowiedzi, ale nie czegoś tak krótko, dosadnie i całkowicie ucinającego
kontakt.
Miał
ochotę napić się wina, ale wyobrażał sobie zaniepokojoną minę Bożeny. O tej
porze, alkohol, w twoim stanie, co się dzieje? Nie umiałby się przyznać, jaką
wiadomość mu przysłał ten nieznany syn.
Przeczytał
jeszcze raz. Dziesięć wyrazów, które nie pozostawiają żadnej furtki, żadnej
szansy na kontakt. Ale czego się w zasadzie spodziewał po tylu latach, że
chłopak z miejsca radośnie napisze „Super, tato, zapomnijmy o wszystkim i
bądźmy kumplami!”?
„Nie
interesuje mnie nic, co miałby mi Pan do powiedzenia”.
Ale
to jednak bolało.
***
26 stycznia 2006, Opole
Gdy
po kolacji zalogował się na MySpace, zobaczył w górnym rogu informację o
nowych wiadomościach.
„Zastanawiałem
się nad tym wszystkim, co Pan napisał. W porządku, możemy spróbować pogadać. Na
razie tak, bo nie mam ochoty ani na telefony ani na spotkanie twarzą w twarz.
Niech Pan pisze o sobie, co uważa Pan za ważne. Ja nie wiem nawet o co pytać. I
na razie nie mam też ochoty na żadne pytania na mój temat. Jeśli to Panu
odpowiada, to OK, jeśli nie – trudno. Radziłem sobie bez ojca przez ponad dwadzieścia
lat i mogę sobie poradzić przez kolejne dwadzieścia.
Poldek”
I
dosłane parę minut później:
„Co
nie znaczy, że nie chciałbym mieć ojca”.
Maciej
odetchnął głęboko, oparł czoło na dłoni i przymknął oczy. Od tamtej pierwszej
próby sprzed kilku dni wysłał do Poldka jeszcze parę wiadomości, coraz
dłuższych, coraz bardziej wyjaśniających i chyba coraz bardziej żałosnych. Ale
było warto.
Odsunął
kubek z herbatą, przysunął klawiaturę i zastanowił się przez chwilę. Może mu na
razie powie, gdzie pracuje, co robi, gdzie i jak mieszka. Że ma kota, który
lubi zjadać kable. Że jego rodzice – dziadkowie Poldka – już nie żyją. Pisać o
Marcie i Grześku? Jak Poldek zareaguje na wiadomość, że ma przyrodnie
rodzeństwo? Może na razie tylko ogólnie wspomnieć o dzieciach, a później, gdy
chłopak sam wykaże zainteresowanie, dodać coś więcej? I tak samo o Bożenie.
Żeby nie odebrał tego jak jakiś atak na swoją matkę.
„Co
nie znaczy, że nie chciałbym mieć ojca”.
Był
mu wdzięczny za to zdanie. Dawało nadzieję.
***
19 maja 2006
Denerwował
się. Dopiero teraz. Wcześniej nie – jazda samochodem odprężała, zresztą miał
towarzystwo dwóch koleżanek i kolegi z pracy, potem rozpakowywanie się w
pokojach, odpoczynek, oglądanie hotelu, przypominanie sobie pobytu tutaj dwa lata
wcześniej, obiad, pierwsze warsztaty, kolejne dwa dni wypełnione zajęciami – to
wszystko pozwalało nie myśleć o czekającym go spotkaniu. Ale teraz, gdy
szkolenie się skończyło, gdy wszyscy z firmy już wyjechali, a on został sam w
piątkowe późne popołudnie, zaczął się denerwować. Może to był kiepski pomysł.
Może za szybko. Może miejsce jednak nie za dobre – choć z początku wydawało się
odpowiednie, neutralne, z dala od ich domów rodzinnych. Perspektywa spędzenia
weekendu sam na sam z niedawno poznanym, nigdy niewidzianym synem była trochę
przerażająca. Sam na sam, twarzą twarz, we dwóch, przez kilkadziesiąt godzin.
Chociaż może nie we dwóch – Poldek prosił o zarezerwowanie dwuosobowego pokoju,
bo prawdopodobnie przyjedzie w towarzystwie, więc możliwe, że weźmie ze sobą
dziewczynę. Na pewno nie matkę, o to Maciej delikatnie wypytał. Wolałby nie
spotykać się z Polą, a już z pewnością nie teraz. Najpierw chciał uporządkować
to, co ważniejsze – a syn zdecydowanie był ważniejszy od dawnej sympatii. Nawet
jeśli była to matka jego syna.
Maciej
po cichu liczył, że obecność dziewczyny Poldka ułatwi pewne rzeczy. Ciężar
rozmowy rozłoży się na trzy, nie na dwie osoby. Poldek przy swojej dziewczynie
będzie się starał dobrze wypaść, więc powinno się z nim łatwiej nawiązać
kontakt. W razie zapadnięcia niezręcznej ciszy kobieta, jak to kobieta, na
pewno jakoś załagodzi albo wyprostuje sytuację.
Chociaż
były też złe strony. Dziewczyna może być do niego, Macieja, nastawiona
negatywnie, może patrzeć na niego jako na tego, który rzucił ciężarną matkę
Poldka. Może. Nie musi, ale może.
W
gruncie rzeczy będzie czy nie będzie – i tak źle, i tak niedobrze. Trudno, to
decyzja Poldka, w jakim składzie chce się po raz pierwszy spotkać.
Miejsce
wybrał Maciej. Hotel Garden, w którym jego firma co dwa lata urządzała w maju
szkolenie połączone z wyjazdem integracyjnym, to był wielki budynek,
stylizowany i na zewnątrz, i wewnątrz na pałacyk. Maciej ogromnie lubił
luksusowy wystrój, meble jak z ekranizacji dziewiętnastowiecznych powieści,
olbrzymi ogród dookoła i spokój, jaki tu panował. Mimo obaw Bożeny nie chciał w
tym roku rezygnować z wyjazdu; w gruncie rzeczy, przekonywał żonę, to będzie
trochę jak mały urlop, na szkoleniach sobie posiedzi i posłucha, wieczorami
pogada z ludźmi, nie tknie alkoholu i wcześnie będzie chodził spać. W to
ostatnie Bożena raczej nie uwierzyła, ale w końcu się zgodziła – w porządku,
jedź, tylko nie wariuj.
Korzystając
z okazji, jaką dawał ten wyjazd, Maciej zaproponował Poldkowi: skoro już
zaczynamy rozmawiać o spotkaniu się twarzą w twarz, to może właśnie w tym
hotelu, po moim szkoleniu, w weekend? Ja zapraszam. Będziesz miał mały wypad za
miasto, fajny weekend i łatwiej się będzie rozmawiało na takim... no,
neutralnym terenie.
Poldek
się zgodził. Pod wpływem radości Maciej dorzucił: może chcesz kogoś ze sobą
wziąć, nie ma problemu. Potem się przestraszył, że Poldek odbierze to jako
zaproszenie dla Poli. Ale Poldek chyba rozumiał, że to zupełnie inna kwestia i
do rozwiązania w innym czasie, bo odpisał: jeśli mógłbym, to OK, chętnie, wezmę
kogoś. Mama akurat w ten weekend też wyjeżdża, więc Pankracego zostawię u
sąsiadki.
Zarezerwował
dwuosobowy pokój dla syna. Dla syna. Czasami, nadal nieśmiało, ale z pewną
przyjemnością myślał tak o Poldku.
O
dwuosobowy pokój wyraźnie poprosił Poldek. Więc chyba oznaczało to, że
przyjedzie z kimś bliskim. Zwykłych znajomych czy nawet dobrych przyjaciół
raczej nie zabiera się na tego rodzaju spotkanie.
Siedział
przy jednym z ustawionych na tarasie stolików, przerzucając wczorajszą gazetę,
gdy na parking hotelowy wjechał ciemnoniebieski volkswagen passat. Tak, to miał
być właśnie ten. Maciej odłożył „Wyborczą” i wstał. Znów poczuł przyspieszone,
gwałtowne bicie serca i lekki skurcz w żołądku. Pierwsze chwile będą najgorsze,
domyślał się tego, jednak nerwy zjadały go bardziej, niż mógł przypuszczać. Oby
mieć to już za sobą, oby już usiąść, zacząć rozmawiać i móc odetchnąć.
Z
samochodu wysiadło dwóch młodych mężczyzn. Ten niższy, z jasnobrązowymi
włosami, to musiał być Poldek. Kim był ten drugi, wysoki brunet, który wysiadł
od strony kierowcy, Maciej nie wiedział i nieszczególnie się nad tym zastanawiał.
Przeszło mu tylko przez głowę, że dziewczyna Poldka najwyraźniej nie mogła
przyjechać, a szkoda.
Poldek
podszedł do bagażnika, wziął walizkę, spojrzał w kierunku ogrodu, zauważył go i
chyba się zawahał. Popatrzył na tego drugiego chłopaka, który coś powiedział;
uśmiechnął się lekko, odstawił walizkę, zarzucił na ramię plecak i powoli
ruszył do stolików. Gdy podszedł, na ustach nadal błąkały mu się resztki
słabego, trochę niepewnego uśmiechu. No cóż, on przynajmniej był w stanie się
uśmiechnąć. Maciej przez moment miał wrażenie, że nie zdoła się nawet ruszyć.
Poldek
stanął przed nim i popatrzył uważnie.
–
Cześć – powiedział spokojnie. – Jestem. Mieliśmy po drodze trochę przebojów z
tylnym kołem, ale dojechaliśmy.
– Cześć. – Maciej wyciągnął rękę. – Cieszę się,
że jesteś.
Poldek
uścisnął mu dłoń. Przestał się już uśmiechać. Mimo zewnętrznego spokoju chyba
też był zdenerwowany.
Ten
drugi facet, z walizką w ręce, podszedł do nich. Przedstawił się, ale Maciej
nie zapamiętał, chyba nawet nie usłyszał jego imienia i nazwiska, zajęty
przyglądaniem się synowi. Owalna twarz. Piwne oczy. Jasnobrązowe włosy. Uważny
wzrok. Coś dobrego, szczerego i zwyczajnie sympatycznego w wyrazie twarzy. Miło
się na niego patrzyło.
Uświadomił
sobie, że cisza się przedłuża; próbował znaleźć jakiś temat, który rozluźniłby
atmosferę, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
–
Myślałem, że przyjedziesz ze swoją dziewczyną – rzucił wreszcie ze sztuczną
wesołością. – A tu niespodzianka, jesteś z kolegą.
Kątem
oka dostrzegł, że ten kolega patrzy na niego trochę kpiąco. Poldek natomiast
spoważniał, poprawił na ramieniu plecak i uniósł głowę z taką miną, jakby się
na coś zdecydował.
–
Nie – odpowiedział spokojnie. – Nie mam dziewczyny. Przyjechaliśmy razem.
Andrzej nie jest moim kolegą, to mój chłopak.
Wpatrywał
się w syna bez słowa. W pierwszej chwili chyba w ogóle nie zrozumiał. Gdy już
zaczął rozumieć, przyjrzał się Poldkowi z niedowierzaniem. Nie, to niemożliwe.
Dzieciak zupełnie nie wyglądał... No dobrze, może i nie zawsze trzeba wyglądać,
ale... ale zwyczajnie trudno było w to uwierzyć. Nie chciało się w to uwierzyć.
Poldek
wytrzymał jego wzrok z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
–
Powiem to jaśniej – odezwał się wreszcie, dalej tym spokojnym, jakby nieco
bezosobowym tonem. – Jestem gejem. Jeśli to... panu przeszkadza i nie ma pan
ochoty dalej brnąć we wzajemne poznawanie się, to oczywiście zrozumiem, ma pan
do tego prawo. Zabierzemy się stąd od razu, póki jeszcze nie narobiliśmy nikomu
kłopotu z zajmowaniem pokoju.
Nadal
nie mógł znaleźć sensownych słów, żeby odpowiedzieć; gorzej, w gruncie rzeczy w
ogóle nie wiedział, co odpowiedzieć. Co powiedzieć temu zobaczonemu po raz
pierwszy w życiu dwudziestoczteroletniemu synowi, który rzuca na powitanie
informację „Jestem gejem”? Co miał z tym zrobić, podskoczyć z radości,
pogratulować wyboru faceta – który zresztą też był trochę zdziwiony, sądząc po
tym, jak popatrzył na Poldka – spytać, jak im się układa? Co miał zrobić z tą
zupełnie mu niepotrzebną i problematyczną informacją? Tak jakby nie miał już
dość problemów...
Przez
chwilę czuł ochotę, by zapytać: „Dlaczego nie napisałeś mi tego, gdy pisaliśmy
do siebie na MySpace?”. Ale w gruncie rzeczy co by to zmieniło? Bo tak
właśnie mógłby mu odparować Poldek: a co by to zmieniło? Przestałbyś wtedy do
mnie pisać, nie próbowałbyś się poznać, nie proponowałbyś spotkania?
Przestałby?
Nie próbował? Nie proponowałby?
Nie
wiedział. Nie, nie wiedział, co zrobiłby wtedy. I nie za bardzo wiedział, co
zrobić teraz.
–
Nie, daj spokój... – poprosił niepewnie. – Idźcie się rozpakować, pogadamy na
spokojnie przy kolacji. Po prostu... nie spodziewałem się – dorzucił
usprawiedliwiająco. Miał nadzieję, że Poldek zrozumie, o co mu chodzi.
Poldek
pokiwał głową. Nie uśmiechnął się, nic nie dodał.
–
A... twoja matka wie? – zapytał Maciej po krótkiej chwili. Wspominanie Poli
stanowiło pewne ryzyko, ale był ciekaw, chciał też jakoś przełamać kolejne
przedłużające się milczenie.
–
Wie – odpowiedział Poldek twardo. – Mama wie. I to dla niej nigdy nie był
jakikolwiek problem.
–
No to w porządku – wymruczał Maciej trochę bezradnie. Ton Poldka wydawał się
blokować możliwość jakiegoś swobodniejszego wymieniania słów.
Poldek
spojrzał w bok, na jeden ze stolików, znów poprawił plecak na ramieniu i rzucił:
–
Rzeczywiście, najpierw się rozpakujemy. Pokój jest na czyje nazwisko? – Gdy
usłyszał, że na Macieja, pokiwał głową, rzucił do tego... tego drugiego
chłopaka: – To chodź – i poszedł wraz z nim do głównego wejścia.
Widok
oddalającej się sylwetki syna Maciej przyjął z pewną ulgą. No dobrze,
najtrudniejsze za nim. Największe i najbardziej zwalające z nóg rewelacje na
powitanie, więc już gorzej być nie może.
Zmienił
zdanie podczas kolacji. Jednak mogło być gorzej.
Poldek
przez cały posiłek był w wyraźnie kiepskim humorze. Mało mówił, głównie
odpowiadał monosylabami na uwagi i pytania Macieja; w niektórych momentach
trochę się rozkręcał, ale to wcale nie okazywało się lepsze, bo rzucał wtedy
coś ironicznie i kąśliwie. Chwilami zdawało się, że szuka zaczepki.
Najwyraźniej to się rzuciło w oczy, gdy po zjedzeniu wyciągnął papierosa i
pochylił się nad stołem, żeby ten drugi mu przypalił. Wtedy dopiero stało się
jasne, dlaczego w restauracji od razu skierował się do części dla palących i
tam wybrał stolik. Maciej nie zwrócił na to wcześniej uwagi; akurat nikt tu nie
siedział i nie kopcił, a poza tym naprawdę miało się co innego na głowie. Ale
teraz nieprzyjemny smród tytoniu przypomniał o wiszącej na jednej ze ścian
tabliczce „Strefa dla palących / Smoking Area / Raucherbereich“.
Maciej
nigdy nie lubił papierosów, a po ostatnich przebojach szpitalnych był na nie
szczególnie wyczulony. No i Poldek nie pisał nic o tym, że pali. On też nie
pytał, jakoś nie zeszło na ten temat. Na widok syna trzymającego w palcach
zapalonego papierosa nie wytrzymał więc i zapytał z niezadowoleniem:
–
Ty palisz?
Poldek
spojrzał na niego zdecydowanie nieprzyjaźnie.
–
Palę – odpowiedział chłodno, zaciągnął się i dmuchnął dymem prosto przed
siebie, jakby prowokował.
–
Nie powinieneś – wytknął mu Maciej. – Masz pojęcie, jaka to trucizna? Zgaś to,
Poldek.
Zignorował
ciche parsknięcie z boku. Tamten chłopak mógł sobie ładować do płuc tyle
świństw, ile dusza zapragnie, ale tu siedział i truł się jego syn.
Jego
syn, który właśnie wzruszył ramionami i znów uniósł dłoń z papierosem.
–
Trzeba było brać udział w moim wychowaniu, to mógłby mi pan zakazywać palenia –
odpowiedział sucho.
Ręce
opadają. I jeszcze to „pan”, mimo że już jakiś czas temu przeszli w mailach na
„ty”. I to miał być ten rodzinny weekend, podczas którego mieli się lepiej
poznać, pogadać, wyjaśnić pewne rzeczy, stworzyć jakąś podstawę do dalszych
kontaktów?
Zamiast
rodzinnego weekendu miał dwóch antypatycznych dwudziestoparolatków przy stole
oraz szczerą ochotę zabrania się z tego hotelu, tak jak stał, i odjechania w
cholerę.
Ten
drugi chłopak też prawie w ogóle się nie odzywał – za to akurat można by być mu
wdzięcznym – ale za to patrzył, głównie na Poldka, z takim jakby
zainteresowaniem i rozbawionym zdziwieniem. Na Macieja też czasem spoglądał –
złośliwie i kpiąco. Maciej najchętniej by go pogonił – czego w zasadzie
smarkacz tu szuka, tak się dobrze bawi cudzymi problemami? Kto go tu zresztą
zapraszał? I mógłby mieć choć tyle taktu, by się ulotnić i dać im chwilę
spokoju – ale wolał nie ryzykować zdenerwowania Poldka jeszcze bardziej.
Chociaż Poldek też mógłby się trochę wysilić i przynajmniej nie zamykać się tak
ostentacyjnie na próby nawiązania kontaktu. Ale nie, najpierw siedział pochylony
nad talerzem i bez zainteresowania grzebał w nim widelcem, a potem odchylił się
na krześle, założył nogę na nogę, skrzyżował ręce na piersi i zrobił mało
zachęcającą do rozmowy minę. Maciej przypomniał sobie wszystkie rady, nakazy i
zakazy dotyczące komunikacji niewerbalnej, którymi katowano ich przez drugi
dzień szkolenia, i uznał, że lepiej sobie na razie darować dalszą pogawędkę.
Tyle korzyści z warsztatów, że potrafił zrozumieć dostrzeżone sygnały. Poldek
mówił mu wyraźnie: „Spadaj”. Tylko po co w takim razie w ogóle przyjechał? Bo
chyba nie po to. Zwłaszcza że na samym początku, gdy podchodził, wydawał się w
dość dobrym nastroju. O co chodziło, o to, że Maciej nie podskoczył z radości
na to jego „Jestem gejem”? Jeśli tak, to niech tak sobie siedzi, nadęty, i
milczy. Jaki normalny ojciec by się z tego ucieszył, no do cholery...
Z
ulgą przyjął słowa Poldka „Jestem zmęczony, idę się położyć” i fakt, że ten
drugi poszedł za nim. Koniec na dziś. Ale tylko na dziś. Perspektywa spędzenia
w tak sposób i w takiej atmosferze kolejnych dwóch dni była dobijająca.
Dwie
godziny później, gdy miał już dość kręcenia się na łóżku i bezskutecznych prób
zaśnięcia, Maciej ubrał się, zszedł na parter i wyszedł na taras. Poprzedniej
nocy siedzieli tu, na tej samej ławce, w parę osób, on, dwie koleżanki i jeden
kolega z firmy, i świetnie się bawili – gadali, dojadali resztki z pożegnalnego
bankietu, wygłupiali się jak dzieci. A on się po cichu spodziewał, że kolejnego
wieczoru będzie się bawił jeszcze lepiej, może też usiądzie tak z synem i
błyskawicznie nadrobi te dwadzieścia parę lat. Człowiek to jednak bywa
głupi...
Usłyszał
czyjeś zbliżające się kroki. Nawet tu nie można mieć chwili spokoju.
–
Mogę się przysiąść? – padło pytanie. Maciej uniósł głowę. Poldek stał przy
ławce, z rękami w kieszeniach; ogrodowe lampy dawały sporo światła i można było
dostrzec, że już nie ma tej nieprzyjemnej, odpychającej miny, ton zresztą też
nie brzmiał napastliwie ani wrogo.
–
Jasne, siadaj – mruknął Maciej i przesunął się trochę. Chłopak usiadł, splótł
dłonie, oparł łokcie na kolanach i pochylił się trochę.
–
Chciałem cię przeprosić – powiedział spokojnie. – Przegiąłem, i to porządnie.
–
Nie no – zaprotestował Maciej z zakłopotaniem i bez przekonania. – Daj spokój,
nic się takiego nie stało...
Poldek
uniósł głowę, spojrzał na niego i naraz się uśmiechnął – zupełnie inaczej niż
przy kolacji, bez ironii; przypominało to tamten pierwszy, sympatyczny uśmiech,
z którym po południu ruszał od samochodu.
–
Andrzej stwierdził, że niemal dorównałem mu dziś w poziomie paskudności –
odezwał się. – A to jest sztuka. Więc po takim komplemencie naprawdę wiem, że
przesadziłem.
–
Pewnie byłeś na mnie zły – podsunął Maciej domyślnie po krótkiej chwili ciszy.
Poldek pokręcił głową.
–
Nie – odparł krótko, patrząc przed siebie. – Byłem na ciebie wściekły.
Znów
zapadło milczenie. Maciej zastanawiał się, co powiedzieć, żeby jakoś załagodzić
– chociaż miał jednocześnie dziwne wrażenie, że nie ma już czego załagadzać.
Poldek chyba gdzieś po drodze wytracił tę wściekłość. I porzucił to „pan”,
które wcześniej wypowiadał w taki obraźliwie uprzejmy sposób.
Chłopak
odetchnął głęboko.
–
Słuchaj... – zaczął. – Jak przyjechaliśmy... Cholera, nie, ja muszę zapalić –
dodał nagle przepraszająco i spojrzał na niego. – Mogę? Nie będę dmuchał na
ciebie, tylko w drugą stronę, ale muszę zapalić, to mnie uspokaja.
Maciej
darował sobie uwagę, że dmuchanie w bok czy przód to żadna różnica, bo ta
trucizna i tak człowieka dopada, i że Poldek chyba nigdy nie słyszał określenia
„bierny palacz”. Skoro miało mu to pomóc...
–
Zapal – zgodził się i przez moment wyobraził sobie minę i reakcję Grześka.
„Tata, nogi mi z dupy chciałeś powyrywać, jak mnie raz zobaczyłeś z petem!” No
cóż.
Poldek
wstał, z tylnej kieszeni spodni wyciągnął paczkę, z bocznej zapalniczkę, usiadł
z powrotem, zapalił, zaciągnął się ze dwa razy, znów oparł łokcie na kolanach i
zapatrzył się przed siebie. Ledwo widoczny obłok dymu ponownie uniósł się w
kierunku granatowego, rozgwieżdżonego nieba.
–
Cieszyłem się na to spotkanie – odezwał się wreszcie cicho. – Denerwowałem się,
ale wiesz, tak zwyczajnie: co będzie, jak będzie, czy mnie polubisz tak twarzą
w twarz. I cieszyłem się jeszcze, gdy przyjechaliśmy, gdy wysiadałem. –
Zaciągnął się opuścił rękę z papierosem, powoli wydmuchał dym. – I chyba
jeszcze jak podchodziłem do ciebie. Ale potem cię zobaczyłem, wiesz, po raz
pierwszy w życiu zobaczyłem cię na żywo, i jak tak na ciebie spojrzałem, to mi
się wszystko przypomniało. – Strzepnął popiół na ziemię i zatarł go czubkiem
buta. – Wszystko – powtórzył bardziej twardo, nie patrząc na Macieja. – Jak
byłem mały i nie rozumiałem do końca, o co chodzi, ale widziałem, że u mnie w
domu jest inaczej niż u kolegów, bo nie ma ojca. Jak się raz pobiłem z kolegą z
klasy, bo mi tym dokuczał. Jak się w szóstej czy siódmej klasie poryczałem w
szatni po meczu, bo moja drużyna siatki miała międzyszkolne półfinały i
wszystkim chłopakom przyszli kibicować ojcowie, tylko mnie dziadek. Jak sobie
wiele razy wyobrażałem, gdy byłem młodszy, że ty się nagle do nas odzywasz,
pojawiasz, przychodzisz po mnie do szkoły albo na mecz i wszystkim chłopakom
jest głupio, i się skręcają z zazdrości... – Gwałtownie uniósł papierosa i znów
się zaciągnął. – Nienawidziłem cię, gdy byłem młodszy – podjął po chwili;
opuścił głowę i pochylił się trochę. – Jak byłem starszy, to też, tylko może
mniej... albo inaczej. W liceum wyobrażałem sobie czasem, że przychodzisz,
próbujesz przeprosić, a ja ci wtedy mówię, żebyś się pocałował w dupę, bo cię
już nie potrzebuję. A na studiach... – Zgniótł papierosa w ziemi, wyprostował
się, odłożył niedopałek na bok ławki i wyciągnął nowego papierosa z paczki. –
Na studiach – podjął, gdy już się zaciągnął – chyba się już pogodziłem. To
znaczy, wiesz, już mnie to tak przestało boleć i ciągle wracać, ale czasem jak
o tobie pomyślałem, to mnie szlag trafiał. I to jednak mimo wszystko dalej
bolało, rozumiesz? – Popatrzył na Macieja uważnie. – Rozumiesz? Że to nawet w
dorosłym życiu boli, że własny ojciec mnie nie chciał? I że przez ponad
dwadzieścia lat nie miał potrzeby nawet się odezwać?
Maciej
wykonał ręką jakiś bezradny gest, którego sam nie umiałby wytłumaczyć. Poldek
wzruszył ramionami i znów spojrzał przed siebie.
–
I to mi wszystko wróciło, gdy cię zobaczyłem – odezwał się po krótkiej chwili.
– Miałeś jakąś taką zadowoloną minę, a ja sobie pomyślałem: no jasne, odzywa
się pierwszy raz po dwudziestu czterech latach i zadowolony, myśli, że już
wszystko sobie ogarnął, że mi zafunduje weekend w hotelu i już wszystko, co
wcześniej, będzie nieważne.
–
Nie myślałem tak – nie wytrzymał Maciej.
–
Wiem – odpowiedział Poldek spokojnie. – Teraz już wiem, teraz myślę trochę
bardziej trzeźwo. Ale wtedy to wszystko mnie dopadło jednocześnie i przez
moment naprawdę miałem ochotę powiedzieć: „Pocałuj się pan w dupę”, odwrócić na
pięcie i odjechać. A potem pomyślałem: no to ja ci teraz pokażę weekend z
synem, aż cię skręci. Byłem naprawdę wściekły – dodał przepraszająco. – Teraz
mi głupio i trochę wstyd, chociaż nie tak do końca, bo ciągle nie mogę się
pozbyć paskudnego wrażenia, że ci się ode mnie należało. Ale nie lubię się tak
zachowywać – dorzucił ciszej. – Nie lubię czuć takiej przyjemności ze zrobienia
komuś czegoś paskudnego.
–
Należało mi się – przyznał Maciej po chwili milczenia. – Ale to nie tak, że
myślałem, że jedno spotkanie wszystko załatwi. Naprawdę nie. Nie masz pojęcia,
jak się denerwowałem.
Poldek
powoli pokiwał głową.
–
Ja też – powiedział. – Ale ty pewnie bardziej. W końcu to ty jesteś na pozycji
winnego, nie ja.
Słowa
były nieprzyjemne, ale nie zabrzmiały jak oskarżenie. Chyba raczej miały w
sobie coś współczującego.
–
W każdym razie – podjął Poldek takim tonem, jakby podsumowywał bilans –
pokazałem ci się już od najgorszej strony i odbiłem sobie, co chciałem.
–
Na dobre? – mruknął Maciej z lekkim niedowierzaniem. Chłopak spojrzał na niego
i uśmiechnął się lekko.
–
Nie wiem – powiedział szczerze. – Nie obiecuję. To się nie da tak łatwo
oddzielić grubą kreską i uznać, że sprawa zakończona.
–
Nie – zgodził się Maciej, choć przez krótką, bardzo krótką chwilę miał nadzieję
– strasznie głupią nadzieję, zdawał sobie z tego sprawę – że się jednak da.
–
Ale chcę spróbować – dodał Poldek. – Chcę się jakoś... dogadać, jakoś z tobą
kontaktować. – Odwrócił głowę w bok i po chwili dorzucił ciszej: – Wiesz, ja
naprawdę zawsze chciałem mieć ojca.
Nie
wiedział, co mu na to odpowiedzieć. Przez chwilę znów siedzieli w milczeniu.
Poldek zapalił kolejnego papierosa.
–
A słuchaj... – odezwał się Maciej, bo widok żarzącego się tytoniu wywołał pewną
myśl – z tym... o tobie i tamtym chłopaku... to też było dlatego, że byłeś
wściekły?
Miał
szczerą nadzieję, że usłyszy „tak”.
Poldek
spojrzał na niego uważnie.
–
Nie – powiedział powoli. – Ja jestem gejem.
Szkoda.
Wielka, cholerna szkoda.
Poldek
westchnął, oparł się plecami o ławkę i trochę zsunął, tak że tyłem głowy
dotykał oparcia.
–
Nie planowałem tak ci tego rzucić w twarz na dzień dobry – podjął. – W ogóle
powiedzieć zamierzałem, i to w ten weekend, ale jakoś później, może przy
kolacji, a może na drugi albo trzeci dzień, jak już trochę wstępnie ochłoniemy,
pogadamy, oswoimy się jakoś ze sobą. – Uniósł papierosa do ust, zaciągnął się i
przez chwilę znów milczał. – W każdym razie jak już atmosfera trochę się
unormuje. Ale jak cię zobaczyłem i jak się wkurzyłem, a ty jeszcze rzuciłeś tym
tekstem o dziewczynie, to pomyślałem, że nie będę się z tobą cackał i się tobą
przejmował, pytasz, to się dowiesz, jak ze mną jest. Słuchaj – zwrócił twarz w
jego stronę – ja o tym nie mówię wszystkim dookoła, mam trochę instynktu
samozachowawczego. A poza tym opinia większości ludzi w tym temacie mnie nie
interesuje. Ale nie umiem i nie chcę udawać przed najbliższymi osobami.
Wystarczy, że kryłem się przed babcią, bo mama prosiła. Ale mama wie. Od samego
początku wie. I wie mój wujek, chociaż może on się nie liczy w taki sam sposób,
bo też jest gejem i zawsze ganiałem do niego z problemami – dodał, uśmiechając
się lekko. – I wie kilku moich najlepszych przyjaciół. I teraz wiesz ty, bo
jeśli rzeczywiście chcesz, żebyśmy mieli jakiś kontakt z serii „ojciec i syn”,
to musisz wiedzieć. Bo ja taki po prostu jestem – powiedział łagodnie. – Nie
żądam od ciebie jakichś… no, deklaracji poparcia, zachwytu czy czegokolwiek,
nie musisz mnie nawet o nic pytać, po prostu to przyjmij jako coś mojego. Tak
jakbym był wegetarianinem albo innego wyznania. Albo jakbym palił – dorzucił z
łobuzerską miną, unosząc rękę, w której trzymał papierosa. – Jeżeli chcesz,
żebym był twoim synem, nie tylko w dokumentach, ale tak bardziej prawdziwie, to
po prostu przyjmij to do wiadomości. To po prostu takie coś, taka jedna z
rzeczy, które mogę o sobie powiedzieć. Bo tak... – Podniósł zaciśniętą w pięść
drugą dłoń i zaczął wyliczać, prostując po kolei palce. – Studiuję filozofię,
podobno najbardziej niepotrzebny kierunek na świecie. Mam alergię na zwierzęta,
pyłki, krowie mleko i większość owoców. Palę papierosy. Mam żółwia. Jestem
gejem. Nie umiem pływać. Trochę maluję. Mam prawo jazdy, ale nadal
beznadziejnie parkuję tyłem. Mama uczyła mnie w dzieciństwie grać na pianinie,
nadal sporo pamiętam i czasem sobie coś gram. Jestem trochę bałaganiarzem.
Zdarza mi się na imprezach wypić za dużo piwa i podobno opowiadam potem spalone
dowcipy, chociaż mnie zawsze śmieszą. I co, bardzo się ten gej rzuca w oczy? –
spytał i znów się lekko uśmiechnął, nieco niepewnie. Maciej odpowiedział
podobnym uśmiechem, chociaż nie czuł się do końca przekonany.
–
W takim tłumie nie – przyznał. – Ale osobno... już bardziej.
Poldek
spoważniał.
–
Więc co będzie? – spytał cicho.
–
Nic – odpowiedział Maciej spokojnie, z rezygnacją. – Nic na to nie poradzę. Tak
jak na to twoje palenie.
–
Żałujesz teraz, że się odezwałeś? – zapytał Poldek jeszcze trochę ciszej. – Jak
już wiesz?
Spojrzał
na niego. Niektóre rysy twarzy aż krzyczały „Pola”, inne przypominały tego
Maćka, którego Maciej znał już tylko ze swoich starych zdjęć. Przypomniał sobie
Grześka raczkującego w pieluszce po dużym pokoju i Martę, która kiedyś ze łzami
w oczach przyniosła ze szkoły połamaną ukochaną parasolkę. Popsuło się, tata.
Zagramy w kosza, tata? Pojutrze jest wywiadówka, dostałam pałę z matmy, ale już
poprawiłam, więc luz, nie? Jezu, pożyczyłbyś raz samochód, jak chcę zabrać laskę
do kina, ja już skończyłem osiemnastkę, wiesz?
Szkoda,
że nie miał takich wspomnień o tym chłopaku.
–
Nie – powiedział szczerze. – Nie żałuję.
Tym
razem Poldek uśmiechnął się naprawdę. To był ładny uśmiech, szeroki, ciepły,
sympatyczny.
–
Cieszę się – powiedział po prostu.
–
Ten... Andrzej – zapytał Maciej po chwili z pewnym wahaniem – też nie ma ojca?
Poldek
oderwał wzrok od kolejnego zapalanego papierosa i spojrzał na niego ze
zdziwioną miną.
–
Ma – odpowiedział. – Dlaczego... – W tym momencie chyba zrozumiał, o co
Maciejowi chodziło, bo roześmiał się trochę kpiąco, usiadł porządniej i
powiedział: – Andrzej ma ojca. I matkę. I nie, nie jestem gejem dlatego, że nie
miałem ojca. Mój pierwszy chłopak – dodał po krótkim zastanowieniu – miał pełną
rodzinę, i to taką, że jak do niego przychodziłem, to mnie skręcało z
zazdrości. To znaczy skręcało mnie z powodu jego ojca. Uwierz, jedno nie ma z
drugim nic wspólnego – poprosił nieco zmęczonym tonem.
–
W porządku – mruknął Maciej. – Tak tylko pytam.
Poldek
rzucił mu szybkie spojrzenie, ale nie skomentował. Ciekawe, na ile się domyślił
jego nagłego poczucia winy – takiej paskudnej myśli, że homoseksualizm syna
jest karą albo konsekwencją, jaką trzeba ponieść za to, że się tego syna kiedyś
porzuciło i nigdy wcześniej nim nie zainteresowało. Nie miał ojca, nie miał
jakiegoś męskiego wzoru w domu – więc może sobie tak dziwnie tego wzoru szuka w
dorosłym życiu, tak „zastępczo” czy „wynagradzająco”? Czy to tak działa? Poldek
może sobie mówić, co chce, ale skąd sam wie?
Z
drugiej strony, pomyślał Maciej, patrząc na palącego syna, jakie to ma w tej
chwili znaczenie. Chociaż nie, znaczenie ma. Ale inne rzeczy też mają, i to
chwilowo bardziej.
–
On jest przynajmniej dla ciebie dobry? – spytał nieporadnie. Chciał jakoś dać
znać, że przyjmuje – i ten fakt, i Poldka z tym faktem. Skoro nie da się tego w
żaden sposób naprawić, to jaki sens ma wałkowanie tematu w tę i nazad. Były
ważniejsze sprawy, które chciał z nim przegadać.
Poldek
popatrzył, trochę zaskoczony, a potem roześmiał się.
–
Tak – zapewnił i strzepnął popiół na ziemię. – Jest dla mnie bardzo dobry.
Co
prawda tamten facet nie wyglądał szczególnie sympatycznie, ale trzeba było
uwierzyć na słowo. Poldek przecież musiał wiedzieć, co mówi.
–
To dobrze – powiedział Maciej. Miał już trochę dość tego tematu. Ale
przynajmniej rozmawiali, a tego się po dzisiejszym popołudniu i wieczorze nie
spodziewał.
–
Słuchaj – odezwał się nagle Poldek – dlaczego właściwie do mnie napisałeś? To
znaczy, dlaczego właśnie teraz, a nie wcześniej albo później, tylko akurat w
tym momencie?
No
tak, w mailach zbyt dokładnie tego nie wyjaśniał. Nie miał wtedy ochoty
przerabiać całej historii od początku, poza tym nie chciał, by zabrzmiało to
tak, jakby próbował brać na litość. Ale w końcu trzeba to było opowiedzieć.
Więc opowiedział: o przesadzonym tempie, jakie sobie w ostatnich latach
narzucił w pracy, oczywiście w połączeniu z niezdrowym trybem życia i równie
niezdrowymi posiłkami; o oddaleniu od rodziny, głównie od Bożeny, przez ten
rytm praca-sen-praca; o momencie, gdy jego własny organizm powiedział mu
„dość”; o mało przyjemnym i nieźle wystraszającym pobycie w szpitalu oraz o
paru rzeczach, które mu powiedziała wówczas lekarka. Inaczej ustawić
priorytety. Poukładać to, co się w życiu porozwalało. Uporządkować szczególnie
sprawy wiszące, niezamknięte, odsunięte na bok. Przebudować hierarchię.
Brzmiało to bardzo mądrze i bardzo denerwująco, bo łatwo powiedzieć, szef,
współpracownicy czy kontrahenci nie będą go klepać po główce ze słowami „Jasne,
jasne, my się dostosujemy, przecież pan musi sobie inaczej ustawić
priorytety!”. Ale pewne rzeczy zostały w głowie. I pomogły, zwłaszcza gdy
próbowali z Bożeną odbudować jakoś tę bliskość, która zgubiła im się w tamtej
codzienności. A potem pojawiła się dręcząca myśl, że najbardziej niezałatwioną,
niepoukładaną, odsuniętą na bok sprawą jest jego nieślubny syn, na którego
wprawdzie wciąż regularnie wypisuje alimenty, ale które w życiu nie widział. Z
którym w życiu nie rozmawiał. Do którego w życiu nie wysłał nawet kartki na
święta.
Opowiadanie
tego wszystkiego nie było przyjemne. Ale miało jeden zabawny moment – gdy na
słowa „Miałem zawał” Poldek znieruchomiał, popatrzył z niedowierzaniem, a
potem, z przerażoną miną, cisnął świeżo zapalonego papierosa na ziemię i
zgniótł butem.
–
I ty nic nie mówisz, jak ja przy tobie kopcę? – powiedział głośno, wyraźnie
zdenerwowany.
–
To cię miało uspokoić – przypomniał mu Maciej, z trudem panując nad
rozbawieniem. To było... miłe. Taki sygnał, że się przejął, chociaż w gruncie
rzeczy wcale nie musiał.
Poldek
pokręcił głową.
–
Teraz to się dopiero uspokoiłem – mruknął i zerknął na niego. – Dobrze się
czujesz?
–
Dobrze.
–
Jakby coś ci się robiło, to mów – upomniał Poldek.
–
Nic mi się nie będzie robiło, to było rok temu – zapewnił, ale chłopak nadal
nie wyglądał na przekonanego. – Naprawdę, myślisz, że żona by mnie puściła,
gdyby miała jakieś wątpliwości? Dopiero od niedawna nie dzwoni co pięć minut,
żeby sprawdzić, czy jeszcze się trzymam na nogach.
Poldek
w końcu przyjął to do wiadomości. Najwyraźniej odruchowo znów sięgnął po
papierosy, ale prawie natychmiast odłożył paczkę z powrotem na ławkę. Przez
dłuższą chwilę milczeli. Zrobiło się chłodno.
–
To dlaczego zostawiłeś mamę i mnie? – zapytał nagle Poldek cicho, nie patrząc
na niego.
Maciej
westchnął. Spodziewał się, że wcześniej czy później będzie musiał się z tym
zmierzyć. Poldek znał całą historię od matki. Znał też już od niego – pisemnie.
Ale widocznie miał potrzebę usłyszeć to, nie tylko przeczytać, i może chciał o
parę rzeczy dopytać – bo w mailach był bardzo powściągliwy, jakby się krępował
albo nie chciał jeszcze o tym rozmawiać. Teraz już najwyraźniej chciał. Nieco
przygarbiony, ze splecionymi dłońmi, które właśnie mocno zaciskał, z pochyloną
głową – czekał.
To
pytanie – i w słowach, i w tonie – zabrzmiało trochę tak, jakby zadało je
dziecko. W każdym razie Maciej odniósł takie wrażenie. I przeszło mu przez
głowę, że może odpowiedzieć powinien takim tonem, jakby odpowiadał dziecku.
Może akurat tu, w tym miejscu, w tym momencie, lepiej będzie właśnie tak.
Dorosły już słyszał wyjaśnienia. Dziecko jeszcze nie.
***
23 czerwca 2009, Opole
Siedzieli
właśnie z Bożeną przed telewizorem, oglądając „Szpital na peryferiach” z płyty,
gdy zadzwonił telefon. Dzwonił Poldek. Maciej pokiwał głową, gdy Bożena
zaproponowała „Zatrzymam”, wstał, wyszedł z telefonem do kuchni i dopiero tam
odebrał. Mimo wszystko – mimo akceptującego nastawienia żony i jej zrozumienia
– nadal swobodniej mu się rozmawiało z Poldkiem sam na sam.
–
Cześć – rozległ się wesoły głos syna. – Chciałem ci życzyć wszystkiego
najlepszego z okazji Dnia Ojca.
Usiadł
wygodnie na krześle przy oknie i spojrzał na tworzące kolorową mozaikę kafelki
nad przeciwległej ścianie. Poldek dzwonił po raz czwarty w to święto. Właściwie
w pierwszym roku zadzwonił trochę później, dwa czy trzy dni po, i wyjaśnił z
zakłopotaniem: „Przepraszam, dotąd zawsze starałem się nie widzieć tego dnia w
kalendarzu, więc teraz z przyzwyczajenia też mi się udało i dopiero wczoraj
późnym wieczorem się zorientowałem”. Ale od kolejnego czerwca dzwonił
punktualnie. Składał życzenia, opowiadał, co u niego, pytał, co u Macieja. To
nie była zdawkowa wymiana słów. Dobrze się z nim gadało i dobrze się go
słuchało. Tak jak teraz: zapytany o pracę, opowiedział kilka zabawnych historii
o swoich uczniach, wspomniał o wystawie, na której ostatnio był, o wypadzie do
Kołobrzegu z mamą, o kilku codziennych wydarzeniach; pozwalało to uwierzyć, że
w jakimś stopniu uczestniczy się w jego życiu, że – nawet nie będąc obok –
jakoś się z nim jest.
–
A kurier już był? – spytał naraz Poldek.
–
Nie – odpowiedział Maciej ze zdziwieniem. – Ale dzwonił dzisiaj jakiś kurier,
mówił, że ma dla mnie jakąś paczkę, umówiłem się z nim na osiemnastą. Skąd
wiesz?
Poldek
roześmiał się.
–
Obiecałem sobie trzymać język za zębami, ale nie wytrzymałem – przyznał. –
Wysłałem ci coś. Wczoraj, kurierem, bo bałem się, że przez pocztę będzie szło
wieki i się po drodze zniszczy. To miało być dostarczenie w dwadzieścia cztery
godziny, dlatego pytałem.
–
Co wysłałeś?
–
Obraz – powiedział, chyba trochę zakłopotanym tonem. – Taką moją malarską
grafomanię. Pamiętasz, mówiłeś mi kiedyś, że lubisz takie wiejsko-sielskie
widoki z krową i stertą siana w tle, więc nabazgrałem ostatnio taki landszaft w
wymiarach, które by ci się mieściły nad biurkiem w pracy, i wysłałem. Mam
nadzieję, że ci się spodoba.
–
Na pewno – powiedział Maciej cicho.
Od
Grześka dostał w tym roku butelkę dobrego białego wina, od Marty – DVD ze
„Szpitalem na peryferiach” właśnie, do którego nadal, po tylu latach, czuł
ogromny sentyment. Po raz pierwszy miał dostać coś od Poldka. To było przyjemne
– taki drobny gest akceptacji.
Godzinę
później przyjechał kurier. Maciej rozpakował ostrożnie paczkę i wyciągnął
prostokątne płótno w wąskich, ciemnobrązowych ramach.
–
Jaki ładny – powiedziała Bożena.
Pokiwał
głową. Tak, był bardzo ładny. Spokojny, klimatyczny, utrzymany w ciepłych
kolorach. Wiejska droga, łąka, strumień, z boku nieduża chatka, nisko
zawieszone słońce. A z tyłu rzeczywiście parę krów i sterta siana. Krzewy, dwa
duże drzewa z przyjaźnie wyciągniętymi gałęziami. Zieleń, błękit, trochę brązu,
żółci i czerwieni. Naprawdę ładnie.
I
naprawdę od Poldka.
***
9 kwietnia 2013, Szczecin
Gdy
drzwi się otworzyły, obaj stali przez chwilę – kilka, kilkanaście sekund? – bez
słowa. Ten krótki moment wystarczył, by Maciej zauważył bladą, zmęczoną twarz,
przygaszony wzrok, lekkie pochylenie ramion i specyficzny smutek, który
bardziej się nawet wyczuwało, niż dostrzegało, smutek ogarniający nie tylko
samego człowieka, lecz i wszystko wokół niego.
Nie
wiedział, co powiedzieć. Przez tę chwilę nie wiedział. Milczenie przełamał
Poldek – jednym krótkim słowem.
–
Tato... – odezwał się cicho. Zabrzmiało w tym jednocześnie zaskoczenie,
niedowierzanie – i wdzięczność. I może jeszcze jakaś ulga.
Maciej
zrobił krok czy dwa do przodu, objął syna mocno i dopiero wtedy znalazł
odpowiednie wyrazy.
–
Strasznie mi przykro.
Właściwie
to było do bólu banalne, nijakie, płaskie. Ale szczere. I Poldek najwyraźniej
to zrozumiał, bo kiwnął lekko, raz czy dwa, głową, jakby przyjmując te proste
kondolencje. Potem się odsunął, przetarł czoło dłonią, popatrzył – ile w tym
smutnym, zagubionym wyrazie twarzy było Poli, tamtej Poli, którą się pamiętało
z nieprawdopodobnie dalekiej młodości, szczeniakowatości, dzieciństwa niemal,
tej Poli, która już nie żyła, której śmierć przyszła do Macieja jako krótkie,
wypowiedziane zduszonym głosem „Mama umarła”; wypowiedziane przez Poldka przez
telefon, poprzedniego dnia, gdy Maciej zadzwonił, by zapytać, jak Pola się
czuje i jak Poldek się trzyma; wypowiedziane po krótkiej ciszy, która zawisła
między pytaniem i odpowiedzią tak jakoś ciężko, męcząco, jakby zapowiadająco. A
potem już tylko „Nie jestem w stanie teraz rozmawiać, przepraszam, zadzwonię
później, nie mogę” – i kliknięcie, piknięcie sygnalizujące, że rozmówca się
rozłączył.
Ile
w nim było Poli.
Syn
odsunął się, przetarł czoło dłonią, popatrzył – i jakiś cień uśmiechu, nie tyle
w ustach, ile w oczach, w głosie, pojawił się, gdy powiedział: dzięki, że
przyjechałeś.
Maciej
nawet się nie wysilał na żadne „nie ma o czym mówić, jak mogłem nie przyjechać”
czy podobne.
–
Nie możesz być teraz sam – stwierdził po prostu. Bo to go wczoraj najmocniej
uderzyło – myśl, że w tym wszystkim, w śmierci matki i w sprawach z tym
związanych, chłopak będzie sam. Zupełnie sam, pozbawiony jakiegokolwiek
wsparcia.
Poldek
znów pokiwał głową; wzrok miał utkwiony gdzieś w we framugę drzwi, które Maciej
za sobą zamknął.
–
Chodź – powiedział wreszcie, jakby sobie przypomniał, gdzie się znajduje. –
Pewnie jesteś zmęczony. Jechałeś samochodem?
–
Pociągiem – odparł Maciej, idąc za nim do kuchni. Przez głowę przemknęło kilka
bladych wspomnień z odwiedzin u Poli – długi przedpokój, po jednej stronie
drzwi do obu pokoi, po drugiej, na samym początku, łazienka, a na samym końcu
wielkie wejście do kuchni, z łukiem u góry, i nawet na środku przedpokoju ta
sama śmieszna toaletka z potrójnym lustrem, przed którym pocałowali się z Polą
po raz pierwszy, gdy niby to pomagał jej zawiązać szal wokół szyi. Jakby
zupełnie tak samo. A jednocześnie jakby zupełnie inaczej, bo kolor ścian inny –
kiedyś były tapety, takie brązowo-beżowe, we wzorki, a może to w jego rodzinnym
domu takie były? – i drzwi do pokoi inne, i panele zamiast dywanu – i w kuchni
na ścianach nie tapeta, tylko farba, i wszystko jakby trochę mniejsze, niż się
pamiętało, i jakby trochę nierealne.
Dziwnie
się wraca do starych miejsc. Wydają się zupełnie nie pasować – za małe, za
duże, za jasne, za ciemne w stosunku do tego, co się pamiętało. Jakby się
przymierzało stare ubrania z młodości.
W
kuchni czekało jeszcze jedno wspomnienie, tym razem dość świeże i związane
tylko z Poldkiem.
–
Witam – powiedział Andrzej, jak mu tam było, nie pamiętał jego nazwiska; w
każdym razie Andrzej-jak-mu-tam stał przy kuchennym stole i pewnie przed chwilą
zgasił papierosa, bo w powietrzu jeszcze czuło się zapach tytoniu, a stojącą na
obrusie popielniczkę wypełniały zgniecione niedopałki.
Przywitali
się dość sztywno, zgodnie ignorując Poldkowe ni to pytanie, ni to stwierdzenie
„Pamiętasz Andrzeja”, bo i nie było za bardzo co z tym zdaniem zrobić. Maciej
miał nadzieję, że ten facet, cokolwiek tu robił – co on tu w sumie robił? –
zaraz sobie pójdzie i będzie spokój. Co to jest w ogóle za pomysł, nachodzić
człowieka w takim momencie?
–
Chcesz coś do picia? Herbatę? – zapytał naraz Poldek, jakby się wyrwał z
zamyślenia, i otworzył szafkę kuchenną. Chwycona niezręcznie za ucho szklanka
wysunęła mu się z dłoni i rozbiła w zlewie. Popatrzył na odłamki szkła z taką
miną, jakby nie do końca docierało do niego, co się stało. Zanim Maciej zdążył
skończyć swoje „Daj spokój, nie trzeba, nie skaleczyłeś się?”, Andrzej jednym
ruchem odsunął Poldka od zlewu i popchnął w kierunku kuchennej kanapy z
rozkazującym „Zostaw, siadaj”, nastawił czajnik i zaczął zbierać szkło, w
międzyczasie jeszcze rzucając szorstko przez ramię: „Pan niech też siada”.
W
tym momencie obecność tego faceta w mieszkaniu Poldka zaczęła nabierać sensu.
Jeszcze
większego nabrała jakieś pół godziny później, gdy Poldek powiedział
przepraszającym i jednocześnie trochę nieobecnym tonem: „Wiecie co, ja się
położę. Jakoś... mam już na dzisiaj dość”, po czym wyszedł z kuchni i zamknął
się w pokoju naprzeciwko. To był kiedyś pokój Poli, przypomniał sobie Maciej.
A
potem Andrzej wziął go w obroty, zanim Maciej zdążył się zastanowić, jak w miarę
uprzejmie zasugerować temu podobno już przecież byłemu chłopakowi syna, że
mógłby sobie wreszcie pójść w cholerę.
Maciej
spodziewał się, że będzie trzeba pomóc Poldkowi w przygotowaniu pogrzebu, w
tych wszystkich paskudnych, ale niezbędnych formalnościach, w przejściu przez
tę całą okołopogrzebową drogę przez mękę, którą tak dobrze znał z pogrzebów
własnych rodziców. Ale tego, że ma to robić pod dyktando trzydziestoletniego
smarkacza, nie przewidział.
No
dobrze, „pod dyktando” było trochę niesprawiedliwym określeniem. Andrzej po
prostu zdołał od wczoraj posprawdzać różne rzeczy, porównać ceny, poszukać
kontaktów, jednym słowem – odwalić sporo czarnej roboty, która była konieczna,
by ruszyć sprawy naprzód. Zrobił to sprawnie, rzetelnie i z głową. I w gruncie
rzeczy to było bardzo uprzejme z jego strony, że tak pomógł; ale mimo to – a
może właśnie dlatego – Maciej nie mógł się uwolnić od pewnego żalu,
niezadowolenia czy wręcz złości, że ktoś go wyręcza w tej pomocy, której chciał
udzielić własnemu synowi. Owszem, uprzejmie i w ogóle ze strony tego faceta.
Ale ten facet mógłby sobie wreszcie pójść.
W
końcu Andrzej powiedział: „Muszę iść”. Chciał zebrać rzeczy ze stołu, ale to
już by było za wiele, naprawdę, więc Maciej rzucił, może trochę ostrzej, niż
zamierzał: „Niech pan to zostawi”, na co Andrzej tylko spojrzał, uniósł ręce z
krótkim „OK” i odczepił się od naczyń.
–
Przepraszam, jestem zmęczony – mruknął Maciej, bo poczuł, że to wyszło
niedobrze. – Naprawdę doceniam wszystko, co pan zrobił.
Andrzej
wzruszył ramionami, rzucił suche „Nie ma o czym mówić”, podszedł do pokoju,
zapukał, wszedł, zamknął za sobą drzwi. Wyszedł po krótkiej chwili.
–
Wpadnę jutro koło trzeciej – powiedział, gdy zakładał w przedpokoju płaszcz. –
W razie czego Poldek ma pisać, bo od rana mam ćwiczenia i konsultacje, więc nie
będę mógł odebrać telefonu.
–
Jasne. – Jasne, pomyślał Maciej nieco zgryźliwie, to to, że tak łatwo się od
niego nie da odczepić. Z drugiej strony – trzeba było jednak oddać
sprawiedliwość, odwalił kawał roboty. I Poldek nie był sam od wczoraj. – Mogę
zadać jedno pytanie? – odezwał się z wahaniem, gdy tamten już położył dłoń na
klamce. – Może być trochę głupie – dodał.
–
Słucham – powiedział Andrzej mało zainteresowanym tonem.
–
Czemu pan tu właściwie jest? – Wyszło wyjątkowo niezręcznie i nieuprzejmie,
więc dorzucił wyjaśniająco: – Znaczy, wydawało mi się... wy już chyba od
jakiegoś czasu nie jesteście razem. – Zakończenie zdania zawisło między
stwierdzeniem a pytaniem, bo i sam nie wiedział, czy stwierdza, czy pyta. Przez
te wszystkie lata mało rozmawiał z Poldkiem o jego życiu... no, uczuciowym.
Nie, nie miał już problemu z orientacją swojego drugiego syna, naprawdę nie
miał. Ale to jednak ciągle był temat trochę kłopotliwy, a trochę... dziwny,
niewygodny, jakiś taki niezręczny, nie za bardzo wiadomo, jak się po nim
poruszać. Pewnie sporo o różnych osobistych sprawach Poldka nie wiedział. I to
pytanie, poza próbą zrozumienia, czemu ten tutaj w ogóle tutaj jest, miało
jeszcze – a może szczególnie – na celu zorientowanie się trochę w obecnej
codzienności syna. Żeby przypadkiem nie palnąć czegoś niepotrzebnie
sprawiającego ból. I nie zawracać pytaniami głowy samemu Poldkowi. I, w razie
czego, być wstępnie przygotowanym na jakąś rozmowę, gdyby chłopak jej
potrzebował.
Andrzej
spojrzał w taki sposób, że jeśli czasem patrzył podobnie na swoich studentów,
to Maciej właśnie zaczął im szczerze współczuć.
–
Pytanie rzeczywiście jest głupie – stwierdził Andrzej chłodno i otworzył drzwi.
– Nie muszę z nim sypiać, żeby się z nim przyjaźnić. Do widzenia.
Nadęty
dupek. Ale pomocny. I jednak – może nie taki dupek.
Maciej
przekręcił klucz w zamku, podszedł do pokoju syna i po chwili wahania zapukał.
Poldek
na pytanie „Mogę?” powiedział cicho, spokojnie: „Wejdź, tato” i włączył lampkę
na nocnym stoliku. Maciej usiadł obok niego na łóżku. Poldek wyłączył światło i
pokój ponownie zatonął w ciemności.
–
Wolę siedzieć po ciemku – wyjaśnił. – Chyba... łatwiej mi się wtedy uspokoić. I
myśleć o tym. Nie przeszkadza ci to?
–
Nie – zapewnił Maciej.
Rzeczywiście,
po ciemku było jakoś łatwiej. Łatwiej się milczało. A potem łatwiej się
słuchało – i pewnie mówiło. Bo Poldek zaczął mówić. O tych ostatnich kilku
tygodniach, o których Maciej miał wprawdzie pojęcie, bo wówczas podczas rozmów
telefonicznych Poldek zdawał na bieżąco relacje ze stanu Poli po wylewie i z
tego, co robią w ramach leczenia. Ale wtedy to był jeszcze Poldek, który się
mocno trzymał, który nie dopuszczał myśli, że coś się może nie udać, który był
cały czas w trybie czynno-walczącym. Dopiero teraz do głosu dochodził ten
Poldek, który z dnia na dzień coraz bardziej się bał, który w nocy leżał z
otwartymi oczami, nie mogąc zasnąć, i w poczuciu narastającej wewnętrznej
paniki zastanawiał się, co jeszcze można zrobić, który czasem rano miał ochotę
schować się pod kołdrę i nie wstawać, ukryć się jak małe, przerażone dziecko i
przeczekać, aż to wszystko, co tak przerażało, pójdzie sobie dalej, zostawi, da
spokój.
–
A teraz jest kompletna pustka – zakończył. – Teraz już się nie muszę bać, nie muszę
się zastanawiać, nie muszę wstawać. Nawet zasnąć mi się udaje w miarę
normalnie. Tylko wszystko jest takie kompletnie bez sensu.
Maciej
objął syna ramieniem. Siedzieli znów chwilę bez słowa.
–
Dzięki, że nie mówisz, że to minie – odezwał się chłopak wreszcie. – Ja wiem,
pewnie minie. Musi minąć, inaczej nie dałoby się normalnie żyć. Ale teraz
jeszcze nie minęło i nie mam ochoty słuchać pouczania czy pocieszania, że
później, że minie, że trzeba się wziąć w garść. Świat mi się wywrócił do góry
nogami – dodał ciszej – i na razie naprawdę mam w dupie, że gdy się innym
wywrócił, to potem znów normalnie stanął. Teraz naprawdę nie interesują mnie
inni.
–
Wiem – mruknął Maciej. – Najgorzej, jak ze wszystkich stron musisz słuchać, że
inni mają gorzej czy bardziej i nie możesz bez wpędzania w zawstydzenie
powiedzieć, że ciebie cholernie boli, ciebie i właśnie ciebie.
Tak,
pamiętał to ze swojego „czasu zawałowego”, jak to określiła kiedyś Bożena.
Fakt, niektórzy znajomi, zwracający uwagę – czy w formie pocieszenia, czy w
formie wypionowania – że ten czy tamten ma gorzej, pewnie mieli rację. Ale jaka
dopadała wtedy ochota, by jednym kopnięciem posłać ich do wszystkich diabłów,
to tylko on sam wiedział.
Z
lekkiego ruchu Poldka domyślił się, że syn kiwa głową. Pogłaskał go po
ramieniu.
–
Jeżeli chciałbyś się wypłakać... albo coś – powiedział z zakłopotaniem – to się
nie krępuj. Czasem nawet dorosły facet musi się wyryczeć. Nie mówię, że sobie
radzę z czyimiś łzami, ale nie będę ci truł nad głową jakichś bzdur w rodzaju
„No przestań, tak nie można”.
Poldek
uścisnął jego rękę.
–
Dzięki – mruknął, również nieco zażenowanym głosem. – Ja się już wyryczałem.
Wczoraj. Andrzejowi na ramieniu – dodał i tym razem dało się też usłyszeć
minimalne rozbawienie. – Bo wiesz, jak już... jak już było po wszystkim –
podjął po chwili ciszej – i wyszedłem ze szpitala... nie wiem, jak wróciłem do
domu, chyba taksówką, i chyba nawet taksówkarz coś do mnie mówił, ale nie byłem
w stanie się skupić, żeby cokolwiek zrozumieć. Wróciłem, wszedłem tu, usiadłem
w pokoju mamy i siedziałem najpierw jakiś czas taki kompletnie otępiały. A
potem zacząłem mieć wrażenie, że to mnie udusi, jak z siebie nie wyrzucę, więc
wziąłem komórkę i pierwszą osobą, która mi przyszła na myśl, był Andrzej. Napisałem
mu... co się stało, a potem czekałem i gapiłem się w ten telefon. I nic. I
pomyślałem, że jednak skończona świnia z niego, skoro nawet głupiego „wyrazy
współczucia” nie jest łaskaw napisać. A potem ty zadzwoniłeś. Ale jak to z
siebie głośno wyrzuciłem, to poczułem, że naprawdę nie wytrzymam, nie dam rady
o tym mówić, nie przez telefon, nie tak kompletnie sam i z tym uczuciem coraz
większej pustki w środku i wokół. No i wyłączyłem telefon. A potem, to chyba
było już parę godzin później, ktoś zadzwonił do drzwi, otwieram, patrzę –
Andrzej. Jak już usiedliśmy w kuchni, oparłem się o niego i się w końcu
kompletnie rozkleiłem – zakończył, teraz już spokojniejszym tonem. – Musiałem
go tym wprawić w niezłe zakłopotanie. Ale trzymał się dzielnie, nawet jak mu
zasmarkałem pół koszuli, słowem się nie zająknął, że mógłbym wziąć chusteczkę
albo czy już skończyłem beczeć. Posiedział ze mną do późna, aż już zacząłem
przysypiać na stojąco. A dziś przyjechał zaraz po zajęciach. I opieprzył mnie,
że mam wyłączony telefon, bo próbował się dodzwonić do mnie, żeby coś ustalić.
Ty też dzwoniłeś – dorzucił przepraszająco – widziałem nieodebrane połączenia,
ale nie czułem się na siłach oddzwaniać i rozmawiać.
–
Chciałem ci powiedzieć, że przyjadę – wyjaśnił Maciej. – Nie umiem pisać na tym
głupim telefonie SMS-ów. Udało mi się załatwić wczoraj jedną sprawę, której nie
miałem jak przełożyć ani odwołać, a dzisiaj załapałem poranny pociąg, tylko na
przesiadce we Wrocławiu drugi mi się opóźnił, tak to byłbym z godzinę wcześniej.
–
Cieszę się, że przyjechałeś – powiedział Poldek z wdzięcznością. – Tak twarzą w
twarz pewne rzeczy łatwiej powiedzieć. I dobrze będzie wiedzieć, że ktoś
jeszcze jest w domu. I ja zupełnie nie mogę się zebrać do tych wszystkich spraw
z pogrzebem. Andrzej zaczął coś załatwiać, ale nawet nie jestem w stanie skupić
się na tym, co on robi albo co do mnie mówi czy o co pyta, a on wtedy tylko
patrzy, kręci głową albo macha ręką i robi dalej sam. Ale ja się muszę w końcu
zebrać. Jutro już się naprawdę ogarnę – obiecał.
–
Pomogę ci ze wszystkim – uspokoił go Maciej. – Po to też przyjechałem. Nie myśl
o tym, ja się zajmę wszystkim. – Poza tym wszystkim, czym już się zajął ten
cały Andrzej, uzupełnił w myślach; tym razem jednak nie poczuł takiej irytacji
jak poprzednio. Przynajmniej Poldek nie był sam pierwszego dnia.
Przyciągnął
syna i objął mocniej. Poldek westchnął głęboko. Przekroczył trzydziestkę, ale w
tej chwili, taki rozbity, załamany, pogubiony – wydawał się znacznie młodszy.
Chwilami wręcz bezbronny jak dziecko. Koniec końców, nawet z tą trzydziestką na
karku, był – jego, Macieja – dzieckiem. I jeśli Maciej powstrzymał się od
powiedzenia na głos jeszcze czegoś w rodzaju „Nie martw się, jestem tu i
wszystko będzie dobrze”, choć w pewnej chwili miał na to ochotę – to tylko
dlatego, że Poldek najwyraźniej znów chciał posiedzieć w ciszy. I dlatego, że
dobrze się z nim w tej ciszy siedziało.
I
też dlatego, że wkrótce Poldek, wsparty o ramię Macieja, przysnął. Kiedyś, gdy
był młodszy, z pewnością przysypiał tak czasem na ramieniu Poli.
***
4 sierpnia 2017, Opole
Poldek
napisał w SMS-ie, że jest w dziesiątym wagonie, więc Maciej najpierw stanął na
peronie w miejscu, gdzie mniej więcej mógłby zatrzymać się koniec pociągu.
Potem, kwitując zirytowanym „No jasne” oświadczenie z semafora: „Wagony
dziesięć i jedenaście znajdują się na początku składu”, ruszył w drugą stronę.
Rozległ się gwizd, niskie dudnienie i piskliwe zgrzyty, zmieszane z szuraniem o
ziemię kółek licznych walizek, głosami ludzi, gwizdami konduktorów; zrobił się
tłok, ten charakterystyczny, nerwowy, pełen napięcia tłok, który i jego dopadał
za każdym razem na dworcu, nieważne, czy miał wykupioną miejscówkę, nieważne,
czy akurat druga, czy pierwsza klasa, nieważne, czy pociąg stał jeszcze tylko
pół minuty, czy pół godziny. Kiedy udało mu się dopchać do dziesiątego wagonu,
Poldek już wysiadł i właśnie w najlepsze pomagał z walizką najpierw jakiejś
kobiecie w średnim wieku, potem facetowi z niemowlakiem w nosidełku na klatce
piersiowej, a potem nastolatce z kolorowymi dredami. A potem ludzie skończyli wysiadać
i zaczęli wsiadać, więc Poldek wreszcie się rozejrzał, zauważył go i wyciągnął
rękę na powitanie.
–
Cześć, tato – powiedział z uśmiechem. – Dzięki, że po mnie wyszedłeś.
Maciej
chciał wziąć od niego walizkę, przecież Poldek był gościem. Poldek nie chciał
się zgodzić, przecież Maciej był po zawale.
–
Mówisz jak moja żona – zirytował się Maciej. – Za każdym razem, gdy nie chce mi
na coś pozwolić, wyciąga to „Przecież ty jesteś po zawale!”, chociaż to było
dziesięć lat temu.
Poldek
się roześmiał.
–
Dobra, to możemy ciągnąć ją na spółkę – zaproponował.
Maciej
odetchnął z ulgą, bo przez moment miał wrażenie, że strzelił niezłą gafę.
Wprawdzie Poldek miał zaraz poznać Bożenę – i Martę, i Grześka – ale może
wspominanie o nich tak na dzień dobry, zwłaszcza o Bożenie, było niezręczne?
Poldkowi jednak wydawało się to nie przeszkadzać.
Gdy
wsiedli do zaparkowanego na parkingu przed dworcem samochodu i Maciej zapalił
silnik, Poldek nagle się odezwał:
–
Wiesz co, trochę się boję. – Uśmiechnął się przy tym wprawdzie, ale
rzeczywiście wyglądał na spiętego.
–
Ja też – przyznał Maciej szczerze. – Ale chciałbym, żebyś... – o mało nie
powiedział „żebyś poznał moją rodzinę”, no, to dopiero byłaby wpadka, tak jakby
Poldek też nie był jego rodziną, chociaż w mniej typowy sposób. – Żebyście się
poznali – zakończył. Syn pokiwał głową.
–
Kiedyś, gdy byłem mały, chciałem mieć rodzeństwo – stwierdził po chwili. –
Ciekawie będzie zobaczyć, jak to jest mieć brata i siostrę. Nawet jeśli
przyrodnich.
Maciej
miał nadzieję, że Marta i Grzesiek też tak na to spojrzą. Cała sprawa była
bardziej skomplikowana, niż się na początku spodziewał. O tym, że ma
nieślubnego syna, Bożena wiedziała, odkąd się poznali – no, może nie od samego
początku, ale gdy zaczęli już planować ślub i założenie rodziny, powiedział
jej, bo miał wrażenie, że ukrywanie tego nie byłoby w porządku. Nie ucieszyła
się z takiej informacji, zresztą nic dziwnego; przez parę tygodni było naprawdę
niefajnie, zwłaszcza gdy przyznał, że nie, nie utrzymuje z tym synem żadnych
kontaktów. Ale potem jakoś się to rozeszło po kościach. Do tematu Poldka
wrócili oboje dopiero po jego zawale – i Bożena miała już inne podejście, może
dlatego, że sprawa była tak stara i niegroźna dla niej samej, a może dlatego,
że tak chciała mu pomóc poukładać się psychicznie, a może dlatego, że od
początku uważała ten brak kontaktu za niedobre rozwiązanie?
W
każdym razie z Bożeną było to do przejścia. Z dzieciakami gorzej.
Jak
im powiedział dwa lata temu – bo dopiero wtedy się zdobył na odwagę – że ma
nieślubnego syna, jeszcze z czasów przedstudenckich, byli zszokowani. I
wściekli. Szczególnie Grzesiek. Tak, on to najmocniej przeżył, odebrał trochę
jak podważenie jego praw jako syna. Krótki okres kompletnego milczenia, a potem
dłuższy skrępowanego z obu stron kontaktu – to bolało. Marta szybciej się
pogodziła z całą sytuacją, choć też nie poszło z górki, ale Grzesiek naprawdę
dał człowiekowi do wiwatu.
Nic
dziwnego, że gdy im w marcu powiedział: chciałbym, żebyście poznali tego
swojego przyrodniego brata, jednym głosem odpowiedzieli: nigdy w życiu. Chyba
zwariowałeś. No naprawdę jakbyśmy nie mieli już co robić.
Maciej
zaczął od urabiania Marty, bo ona podchodziła do sprawy trochę trzeźwiej,
bardziej racjonalnie niż emocjonalnie. To jest jednak też mój syn, tłumaczył
jej, rany boskie, Marta, ludzie nie są zawsze idealnie kryształowi i jak w
kolorowych magazynach, czasem mają też za uszami albo jakiś bagaż za sobą
ciągną. Mam nieślubnego syna i to nie jest ani jego wina, ani wasza, ani
niczyja poza moją, a moją największa winą jest to, że przed ponad dwadzieścia
lat udawałem, że go nie mam. Ale teraz już nie chcę udawać, ani przed sobą, ani
przed wami. I chcę, żebyście się poznali, bo chcesz tego czy nie, ale jesteście
rodziną. Tak, rodziną, nawet jak się tak krzywisz i irytujesz, to nie zmienia
faktu, że macie tego samego ojca.
Marta
w końcu zaczęła słuchać. Potem nawet zaczęła mówić. I dobrze, że zaczęła, bo to
akurat by mu nie przyszło do głowy, to, że oni, choć już sami dorośli i mający
własne życie, mogą się poczuć jakoś zdradzeni w swoim byciu jego dziećmi. Że
mogą, mniej czy bardziej świadomie, mniej czy bardziej wprost, poczuć się
tak... zaatakowani. Jakkolwiek śmiesznie, dziwnie czy nielogicznie by to
brzmiało.
Gdy
nad tym pomyślał, jakoś łatwiej – mimo wszystkich trudności – rozmawiało mu się
potem z Grześkiem.
No
i trochę pojechał po emocjach, to fakt. Bo w pewnym momencie, gdy zaczęło się robić nieprzyjemnie w czasie którejś dyskusji, palnął, w zasadzie
zupełnie bez namysłu: tak, to jest mój syn, tak jak ty jesteś moim synem, a
Marta córką, i chciałbym mieć pewność, że jak znowu dostanę zawału, to ktoś da
mu znać i będę mógł zobaczyć wszystkie moje dzieci, zanim mnie na dobre szlag
trafi. Grzesiek wtedy zamilkł, zbladł i zapytał z niepokojem: a co, tata, znowu
ci coś z sercem nawala?
I
jakoś później trochę sprawniej poszło, choć dalej nie tak łatwo i prosto. Ale
wreszcie doszli do czegoś sensownego. Na początku czerwca Maciej zadzwonił do
Poldka z propozycją: może przyjedziesz do mnie, do nas, na parę dni w lipcu
albo sierpniu, i poznasz moją żonę, i poznasz swoje... rodzeństwo.
Tego,
że Poldek też nie zareaguje z entuzjazmem, akurat nie przewidział. Ale z
Poldkiem rozmawiało się trochę łatwiej, może dlatego, że on patrzył na sytuację
z innej pozycji, a może dlatego, że wyraźnie nie miał problemów z mówieniem:
jestem zły, a powód jest taki i taki. A może wreszcie dlatego, że w jego
przypadku więcej było obaw niż złości, właściwie wyłącznie obawy, a z obawami
prościej się dyskutowało niż z gniewem?
W
każdym razie w końcu udało się dojść do ładu z całą trójką. Całe szczęście, że
przynajmniej z Bożeną przerobił to lata wcześniej.
Podczas
jazdy Poldek patrzył przez okno, wypytywał o różne mijane po drodze miejsca i
budynki; sprawiło to Maćkowi przyjemność – miał wrażenie, że syn jest
rzeczywiście zainteresowany miastem, że naprawdę czuje się jak na wakacjach, że
jest zwyczajnie w dobrym humorze. Przez to wszystko wydało się nagle trochę
prostsze.
Dopiero
gdy zaparkowali przed domem, przypomniał sobie, że ma jeszcze jedną sprawę do
omówienia. I to tę najmniej przyjemną.
–
Słuchaj... – zaczął niepewnie, ze wzrokiem utkwionym w trzymanej nadal w rękach
kierownicy – ja im nic nie mówiłem... no, o tobie. To znaczy... o tobie i
twoich, no... preferencjach – zawahał się przy tym słowie, ale wydało mu się
najlepsze, najmniej... kłopotliwe. Zerknął na syna z obawą.
Poldek
powoli odpiął pas. Minę miał spokojną, ale trochę dziwną, jakby... jakby nie
usłyszał? Albo nie zrozumiał?
–
Masz z tym problem, prawda? – spytał nagle cicho. Patrzył przed siebie, dalej z
nieodgadnionym wyrazem twarzy.
–
Nie – zaprzeczył Maciej szybko. – Nie mam z tym problemu, nie przeszkadza mi
to, naprawdę. Przecież nic ci nigdy nie mówię, nie robię żadnych wymówek,
głupich uwag ani cię nie namawiam na żadne leczenia ani inne, nie? Akceptuję
cię przecież.
Poldek
popatrzył na niego uważnie.
–
Ale gdybyś mógł to we mnie zmienić, to byś zmienił – powiedział spokojnie.
–
No... – Maciej zawahał się przez chwilę, po czym pokręcił głową i wzruszył
ramionami. – Cholera, przecież każdy rodzic chce, żeby jego dziecko miało jak
najlepiej i było... no, w jak najlepszej sytuacji.
–
I było normalne – dokończył Poldek tymi słowami, które Maciej świadomie w sobie
zdusił.
–
Tego nie powiedziałem – odparł obronnie.
–
Ale pomyślałeś – stwierdził Poldek. Nie było jak temu zaprzeczyć, więc Maciej
tylko jeszcze raz wzruszył ramionami i znów utkwił wzrok w kierownicy. Uniósł
głowę, gdy poczuł na ramieniu rękę syna. Poldek patrzył na niego spokojnie,
jakby... wyrozumiale. I chyba współczująco. Choć diabli wiedzą, dlaczego miałby
mu współczuć. – Tato – odezwał się uspokajającym tonem – w porządku. Rozumiem.
Nie prosiłem cię przecież nigdy o absolutną akceptację, poparcie i oflagowanie
się ze mną na paradach równości, prosiłem tylko, żebyś przyjął moją orientację
jako element mnie. Nie musi ci się podobać i widzę, że ci się nie podoba.
Trudno, masz do tego prawo. Ale korzystasz z tego prawa w naprawdę ludzki
sposób, bez obrażania, atakowania i tego wszystkiego, w czym przoduje teraz
nasza obecna władza i kościół – dodał z gorzkim uśmiechem. – Więc choćby za to
jestem ci wdzięczny. I za to, że gdy ci to powiedziałem wtedy w hotelu, przy
pierwszym spotkaniu, to powiedziałeś tylko „No trudno, szkoda”, a nie
„Zjeżdżaj, zboczeńcu, w takim razie wcale nie chcę takiego syna”.
–
Daj spokój – mruknął Maciej z zakłopotaniem. – Po prostu... były ważniejsze
sprawy. I nadal są.
Poldek
uśmiechnął się lekko, słabym, ale już bardziej swoim uśmiechem.
–
Czyli trzymamy język za zębami? – zapytał po krótkiej chwili, chyba nawet
trochę rozbawiony. – W razie jakichś bardziej osobistych pytań mam odpowiadać
czymś w stylu „Nie mam dziewczyny”?
–
Oni po prostu nie zrozumieją – powiedział Maciej nerwowo. Sam nie rozumiał,
więc jak miał oczekiwać, że inni zrozumieją? Grzesiek przecież często się
podśmiewał, gdy widział coś w telewizji albo gdy coś gdzieś usłyszał lub
zobaczył: o, pedałki. O fuj, znowu cioty w telewizji puszczają. Kurde, pedał
został prezydentem w Słupsku, ale będą cyrki. Maciej zaczął to zauważać dopiero
po pierwszym spotkaniu z Poldkiem. Najpierw nic nie mówił, potem parę razy
zwrócił Grześkowi uwagę: daj spokój, odczep się, przestań mówić „cioty”,
„pedały”, „lesby”, „pedzie”, przecież to też są ludzie. Marta w którymś
momencie powiedziała: no może i ludzie, ale ja tam wolę, żeby się trzymali z
dala ode mnie. I nie chciałabym mieć takich sąsiadów. Ja też, przyłączył się
wtedy Grzesiek, ja też, ciągle bym się zastanawiał, czy na schodach gapią mi
się na dupę.
Nie
chcieliby takich sąsiadów. To co powiedzą, gdy się dowiedzą, że mają takiego
przyrodniego brata?
Poldek
poklepał go po ramieniu i wysiadł. W milczeniu wypakowali walizkę, zamknęli
samochód i ruszyli w kierunku czteropiętrowego budynku. W połowie drogi Maciej
przytrzymał Poldka za łokieć.
–
Tak w ogóle to cieszę się, że przyjechałeś – powiedział, nie patrząc na niego.
–
Ja też – usłyszał. I głos syna brzmiał szczerze.
Drzwi
do mieszkania otworzyła Bożena. Jej „dzień dobry, jak podróż, pewnie jest pan
zmęczony” i cały ten niby banalny zestaw powitalnych frazesów okazał się bardzo
pomocny – nagle zrobiło się tak jakoś normalniej, zwyczajniej i „popodróżniej”,
uczucie zakłopotania, które wyraźnie wisiało w powietrzu, udało się trochę
przezwyciężyć.
Marta
i Grzesiek stali w progu dużego pokoju; po przywitaniu z Bożeną Poldek spojrzał
na nich, oni na niego, Poldek powiedział „Cześć” takim tonem, jakby sondował
teren, Marta rzuciła krótkie, szybkie spojrzenie na Macieja, a potem podeszła,
podała rękę i odpowiedziała „Cześć”, może niezbyt serdecznie, ale uprzejmie.
Grzesiek zbliżył się z wyraźnym ociąganiem; w jego powitaniu wyraźnie dało się
poczuć rezerwę, a w sposobie, w jaki potem stanął – ręce skrzyżowane na piersi,
wsparty ramieniem o przedpokojową szafę, obserwujący dalszą wymianę zdań bez
słowa – nawet trochę niechęci. Ale jednak przyszedł, był tu razem z Martą, choć
do ostatniej chwili tak się krzywił na jakiekolwiek wspomnienie o tym
spotkaniu. Jednak był.
Dopiero
teraz, gdy Maciej miał przed sobą całą trójkę, zaczął dostrzegać pewne
podobieństwa. Coś dawało się odnaleźć – coś nadal jeszcze nieuchwytnego, czego
wciąż nie potrafił określić ani uchwycić; ale to coś istniało, coś mówiącego,
że to jest rodzeństwo, może i przyrodnie, ale jednak rodzeństwo. Różnice
wybijały się na pierwszy plan – Grzesiek był o dobre pół głowy od Poldka
wyższy, ciemny, z kędzierzawą czupryną, Marta miała bardziej pociągłą twarz i
znacznie ostrzejsze rysy, smukłe dłonie Poldka w niczym nie przypominały
dużych, kwadratowych rąk Grześka ani krótkich, nieco pulchnych palców Marty. To
i cała masa innych różnic, fizycznych i nie tylko; a jednak pod nimi Maciej
wyczuwał jakieś wspólne punkty, z których oni jeszcze sobie nie zdawali sprawy
– może nawet nigdy nie zdadzą? – ale to było, gdzieś tam było.
I
może to, że to po prostu było – było najważniejsze?
–
Chodźcie do pokoju – zaprosiła Bożena. – Poldek pewnie jest głodny po takiej
podróży, pogadamy na spokojnie przy stole.
Ona
poszła pierwsza. Poldek ruszył za nią; obejrzał się w progu, z niepewnym
uśmiechem, jakby szukał potwierdzenia. Maciej odpowiedział uśmiechem – miał
nadzieję, że udało mu się zapewnić syna w ten sposób, że jest obok. Marta też
weszła, rzuciła jeszcze przez ramię „No chodźcie, jak się napijemy wina, to się
trochę atmosfera rozluźni”. Grzesiek dalej stał przy szafie.
–
Idziemy? – zaproponował Maciej, gdy ich spojrzenia się spotkały. Syn wzruszył
ramionami. Ale wyprostował się, wsadził ręce do kieszeni i ruszył do pokoju.
Maciej zrównał się z nim i poklepał po ramieniu. To również miało być
zapewnienie, że jest obok. Może i mało pomocne, ale potrzebne. Przynajmniej
jemu, Maciejowi. Bo zdenerwowanie, które przez ostatnie parę minut udało się
trochę zepchnąć na margines świadomości, właśnie z całą siłą wróciło.
Ale
mimo tego zdenerwowania, mimo niechętnej miny siadającego do stołu Grześka,
utrzymującego dystans chłodno-uprzejmego głosu Marty, ostrożnych wypowiedzi
Poldka, nieudanych chwilami prób Bożeny, by wciągnąć wszystkich do rozmowy oraz
własnych czasem nie do końca trafionych uwag – mimo tego wszystkiego Maciej
miał nadzieję, że się uda. I spotkanie, i wszystko, co miało, co mogło się z
nim wiązać.
Syn,
córka – i syn. Przy jednym stole. Przecież to się musiało w końcu – jakoś –
kiedyś – udać.
fot.
Pexels
Wszystkie teksty czy wzmianki z Poldkiem zawsze mnie wzruszają. Wiesz, tak dogłębnie i szczerze, ale problem zaczyna się wtedy, gdy przychodzi o tym wzruszeniu pisać. Ono nie jest puste jak przy wszystkich tanich dramatach rodzinnych puszczanych w telewizji. Jest... prawdziwe, kurde. To zbyt skomplikowane, zwłaszcza, gdy nie potrafi się nazywać rzeczy. Mniejsza z czczym gadaniem, chcę więcej tekstów z Poldkiem. Ja się wręcz domagam i tupię nogami, o!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że tu jesteś, Baśka. Twoja wrażliwość zrobi dobrze Internetowi.
Ściskam gorąco i wysyłam pokłady wena,
Monika
Ja te teksty/fragmenty z Poldkiem lubię za ich zwyczajność i... Poldkowość, więc myślę, że łapię, o co Ci chodzi. I cieszę się, że tak właśnie to odbierasz, że tak właśnie to działa.
UsuńDziękuję :) A pokłady wena zawsze się przydadzą :)
Taki jeden ogólny komentarz do całego bloga tu wstawię bo jestem leniem i nie chce mi się pod każdym tekstem pisać, wybacz. :) Przeczytanie wszystkich tekstów zajęło mi tylko tydzień, co w sumie mnie zdziwiło bo niektóre były strasznie długie, no ale do rzeczy.
OdpowiedzUsuńJa cię po prostu uwielbiam! Uwielbiam czytać twoje teksty, uwielbiam Michała i Sebastiana, uwielbiam Olka, uwielbiam Olkę... no generalnie wszystko uwielbiam. Nawet Andrzeja i Wiktora całkiem lubię, chociaż czasami są wkurzający. Bardzo chętnie przeczytałabym o nich wszystkich trochę więcej, dużo więcej. A ten konkretny tekst był taki... kurczę no taki no przyjemny, naprawdę nie wiem jak to inaczej ując. I bardzo się cieszę, że pokazujesz sytuację również ze strony rodziców, jak oni przyjmują tą pewnego rodzaju inność swoich dzieci. I że nie dla wszystkich jest to koniec świata.
A tak poza tym wszystkim super, że wróciłaś i że tego bloga nie zawieszasz. Ja wszystko co tylko spod twojego pióra (ekhem klawiatury) wyjdzie bardzo chętnie przeczytam.
Taki trochę nieskładny ten komentarz, ale ja tu z zachwytu nie mogę wyjść, to wszystko dlatego, a nie dlatego że ja komentarzy pisać nie umiem (tak, jasne).
A na koniec życzę ci mnóstwo weny. :)
Torisa
Bardzo dziękuję za tyle dobrych słów! :) Mam nadzieję, że za jakiś czas uda mi się znów coś o nich napisać - na pewno wtedy wrzucę to na blog, nie będę chować w pliku tylko dla siebie. A życzenia weny zawsze się przydadzą.
UsuńOgromnie się cieszę, że "Musivum" tak Ci się spodobało - wspaniale to wiedzieć :)
Pięknie piszesz. Album rodzinny ma to w sobie, że po przeczytaniu nadal jest w głowie i daje człowiekowi do myślenia. Pozdrawiam:).
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za pochwałę :) To wspaniale, że ten "Album" może pozostać w głowie czytelnika na dłużej! Pozdrowienia :)
Usuń