Niezbadane
są wyroki blogowego pisania. Siedziałam w pewnej instytucji, by uzupełnić
dokumenty potrzebne do sprawozdania z projektu. Dokumenty były mocno finansowe
– faktury, zaświadczenia o PIT-ach i podobne, a to rzeczy, których strasznie
się boję (bo ich nie rozumiem). Miałam koszmarną wizję, jak to nie rozliczam
projektu, a moja fundacja dostaje po tyłku. W ramach odprężenia (ponieważ nie
mogłam się skupić na książce fachowej) podczytywałam sobie własne stare teksty,
bo jakoś mnie naszło. I mimo że obecnie pracuję nad innymi rzeczami, „Musivum”
znów do mnie wróciło, choć nie mam pojęcia, dlaczego. Tak jakoś. Na nowo
zachciało mi się wejść w ten świat, nawet jeśli już nie tak poważnie,
intensywnie i z wielkimi ambicjami jak kiedyś.
Zwyczajnie
lubię te historie i lubię tych bohaterów. Pamiętam, że byli czytelnicy, którzy
również ich lubili. Więc bez wielkich słów „powrotnych” etc. (czasem za bardzo
lubię wielkie słowa i wielkie obietnice. Teraz się tego powoli oduczam): po
prostu mam nadzieję, że znów komuś czytanie „Musivum” sprawi frajdę, tak jak
mnie od czasu do czasu sprawia przyjemność pisanie w tym uniwersum.
Odgrzebałam
więc ten tekst, uzupełniłam i wrzucam. Dla lekkiego odświeżenia na blogu –
zmiana szablonu i zamiast ikonek – zdjęcia. Zobaczymy, jak wyjdzie. I jak
pójdzie dalsze pisanie.
PS
Projekt rozliczyłam – pani z instytucji była bardzo miła i bardzo pomocna, a
straszne dokumenty okazały się ostatecznie nie takie straszne.
POWROTY DO DOMU
ROZDZIAŁ I: SZCZECIN – BIAŁY BÓR – SZCZECIN
ROZDZIAŁ I: SZCZECIN – BIAŁY BÓR – SZCZECIN
And sometimes when we touch
The honesty’s too much
And I have to close my eyes and hide
Rod Stewart, „Sometimes when we touch”
Przez
kilka pierwszych minut Andrzej siedział z przymkniętymi oczami i wsłuchiwał się
w rytmiczny stukot kół i mrukliwy świt pociągu. Było w tym coś jednocześnie
uspokajającego i kuszącego, jakby obiecującego – nowe miejsca, nowe widoki,
nowe przeżycia. Coś nowego w każdym razie, coś zupełnie nowego. Nawet teraz,
gdy przecież wracał do domu i dobrze wiedział, co – i kogo – zobaczy. Nawet
teraz. A może szczególnie teraz.
Po
chwili wyszedł ze swojego przedziału, stanął przy oknie i zapalił. Z ulgą
zaciągnął się papierosem, tak mocno i gwałtownie, że aż zabolało. Cały weekend
bez palenia to prawdziwa udręka. Matka wprawdzie już jakiś czas temu pogodziła
się z tym, że pali, lecz pełne zmartwienia i niemej prośby spojrzenie, które
widział za każdym razem, gdy wyciągał przy niej papierosa lub choćby rzucał
„Mam ochotę zapalić”, działało blokująco. To głupie, śmieszne i w gruncie
rzeczy dziecinne, ale zwyczajnie nie miał ochoty sprawiać jej przykrości swoim
paleniem. Ani paleniem przy niej, ani paleniem z dala od niej i wracaniem do
niej ze świeżym zapachem tytoniu unoszącym się wokół. Świadomość, że ogólnie
pali, że pali poza domem, w innym mieszkaniu, w innym mieście, w innym życiu –
ta świadomość albo nie do końca do matki docierała, albo mniej dręczyła. Może
matka wyobrażała sobie, że poza domem pali niewiele, rzadko, niezbyt chętnie?
Może.
Nie wiedział. Wiedział tylko, że jest jej łatwiej, gdy on w czasie tych
weekendowych wizyt nie pali. Więc się poświęcał. Tyle mógł dla niej zrobić. Bo
robił to tylko dla niej, nie dla ojca, który na widok swego
dwudziestoparoletniego syna z papierosem w ręku warczał: „Ty znowu palisz,
Jędrek?”. Warczał, strzepując jednocześnie popiół z palonego papierosa do
popielniczki. Stary komuchowski hipokryta.
W
gruncie rzeczy te weekendowe wizyty były wyłącznie dla matki. Ojciec się nie
liczył. Już nie. Wcześniej, jeszcze w czasie studiów, zwłaszcza w pierwszych
latach, każda wizyta w domu oznaczała starcie – mniejsze lub większe, ale
starcie, starcie z ojcem, kłótnię, werbalną bójkę. Tylko werbalną. Od tamtego
pamiętnego dnia pod koniec trzeciej klasy liceum ojciec nie odważył się
podnieść na niego ręki, choć parę razy było widać, że ma ochotę. Ale rzucona
raz czy dwa uwaga: „Jeżeli ojciec mnie znów uderzy, ja znów oddam” robiła
swoje. I dobrze.
Za
to słownie nie szczędzili sobie ciosów. Problem ojca polegał na tym, że
werbalnie był dość kiepski; owszem, potrafił zastraszyć, obrazić, zranić, tak
wprost, brutalnie i prostacko; ale nie umiał stosować ironii, sarkazmu,
złośliwości, aluzji, nie umiał też sobie z nimi radzić. Zawoalowana perfidna
uwaga sprawiała, że tracił grunt pod nogami i nie miał pojęcia, jak zachować
równowagę. Miło się patrzyło na jego nieporadne, niezgrabne uniki i spanikowane
próby odparcia ataku. Zawsze nieudane próby. Coś pięknego.
Pod
koniec studiów jakoś przystopowali. W gruncie rzeczy Andrzej sam nie wiedział,
dlaczego; może przez to, że coraz bardziej odrywał się od tego, co dotyczyło
Białego Boru i wnikał w to, co szczecińskie; może dlatego, że ojciec coraz
mniej go obchodził; może dlatego, że coraz bardziej nie miał ochoty robić
przykrości matce – a matka zawsze najbardziej cierpiała przez ich starcia, czy
fizyczne, czy słowne; może dlatego, że ogólnie czuł się pewniejszy, bardziej
ustabilizowany i spełniony w swojej codzienności, w swojej nauce i pracy, w
swoich realizowanych marzeniach; może wreszcie dlatego, że zdążył już wyrzucić
z siebie potężną dawkę gromadzonej wcześniej przez lata wściekłości,
nienawiści, goryczy i chęci zemsty.
A
może też trochę – tylko trochę, odrobinę – dlatego, że niektórzy ludzie
potrafili, nawet pod swoją nieobecność, łagodzić w człowieku pewne emocje?
Chociaż to w gruncie rzeczy śmieszna myśl i odgonił ją od siebie wraz z
wydmuchiwanym przez uchylone okno dymem. Mocny podmuch wiatru uderzał w twarz;
to było przyjemne uczucie, kojarzące się z podróżą, z uwolnieniem, z podążaniem
ku czemuś nowemu – podobnie jak stukoty i świsty, podobnie jak przemykające
przed oczami drzewa i budynki, podobnie jak lekkie kołysanie, czasem na boki,
czasem w górę i w dół.
Zaciągnął
się ponownie. W przedziale zostawił wypchaną „zapasami”, jak określała to
matka, walizkę; zupełnie jakby jechał na wojnę, a nie do miasta, w którym
mieszkał, pracował, żył. Nie było jednak sensu przypominać o tym matce;
wszelkie uwagi kwitowała pobłażliwym: „Dobrze, dobrze, Jędrek, już ja wiem, jak
wygląda kawalerskie gospodarstwo, jak nie ma kobiety. Ile razy zostawiałam was
z ojcem samych na dzień czy dwa, to po powrocie wszędzie był bajzel, nic nie
mogliście znaleźć i przymieraliście głodem, dobrze jeszcze, jak sobie
odgrzaliście obiad, który wam wcześniej przygotowałam, ale jak nic nie było, to
sami palcem żeście nie ruszyli. Ty i ten twój kolega pewnie tak samo żyjecie,
chyba że dziewczyna któregoś z was się zlituje i wpadnie wam coś upichcić”.
Przy
ostatnich słowach spoglądała zawsze z nadzieją i oczekiwaniem. Andrzej wzruszał
ramionami i już bez słowa pakował do walizki kolejny słoik czy nową paczkę.
Matka odczekiwała jeszcze chwilę, czasem nawet dopytywała wyraźniej: „A jakieś
ładne dziewczyny się po tej twojej polonistyce kręcą?”, a brak odpowiedzi
przyjmowała spokojnie, choć z pewnym smutkiem. Lepiej było nic nie odpowiadać,
bo próby obrócenia sytuacji w żart, jak choćby wtedy, gdy z rozbawieniem
zapewnił: „Ładnych nie ma, odesłali je na ekonomię” czy wtedy, gdy grobowym
tonem oświadczył: „Wyłącznie studentki”, niewiele dawały. Na wzmiankę o
ekonomii matka zapytała poważnie: „A nie masz tam jakichś kolegów, którzy by
cię zapoznali?”, na studentki zaś zareagowała dość przerażającym stwierdzeniem:
„A to całkiem ładne by było, ożenić się ze swoją studentką, to i wykształcona,
i wiesz, jak się prowadziła”.
–
Rany boskie, mamo – nie wytrzymał wtedy – ja studentki odpytuję z tego, co
miały ze mną na ćwiczeniach, a nie z tego, ilu facetów zaliczyły.
–
Ale nie musisz być ordynarny – odpowiedziała matka z łagodnym wyrzutem.
Ręce
opadają. Tak to skwitował po powrocie do domu. No więc już nie był ordynarny,
zapytał tylko, czy matka naprawdę musi go traktować tak, jakby był starą panną
na przymusowym wydaniu? Ale to też się okazało złym posunięciem, bo matka
pogładziła go po ramieniu z zakłopotanym uśmiechem i powiedziała czule:
–
Jesteś takim przystojnym chłopakiem... i już takim dorosłym. Dopiero wczoraj
raczkowałeś w pieluszce po dywanie w naszym pokoju, a dzisiaj już po studiach,
praca, inne miasto... Chciałabym, żebyś poznał jakąś ładną, miłą, porządną
dziewczynę. Wszyscy teraz strasznie te sprawy odkładają i odkładają na później,
a ja bym chciała jeszcze zatańczyć na twoim weselu. I miałbyś takie ładne
dzieci... ja bym wam pomagała, mogłabym niańczyć wnuki od rana do nocy, a wy
byście sobie spokojnie pracowali czy co byście chcieli...
Andrzej
wziął wtedy głęboki oddech, powoli policzył do dziesięciu i zdołał się nie
roześmiać ani nie powiedzieć tego, co pierwsze cisnęło mu się na usta; pokręcił
tylko głową i spokojnie przypomniał matce, że nie lubi dzieci. Zwłaszcza po
praktykach nauczycielskich w szkole. Zdecydowanie nie lubi dzieci.
–
Wszyscy mężczyźni tak mówią – odpowiedziała matka tonem „i tak wiem lepiej”. –
Dopóki sami nie zostaną ojcami.
–
Takimi jak mój ojciec? – rzucił Andrzej ze złośliwym uśmiechem, ale mina matki
sprawiła, że natychmiast się z tej uwagi wycofał. – Dobrze, dobrze,
przepraszam, już nic nie mówię.
–
Kiedy wy się w końcu zaczniecie normalnie dogadywać? – spytała matka zbolałym i
zmęczonym głosem, którego Andrzej nie lubił słyszeć ani nie chciał wywoływać.
Teraz już nie chciał. Kiedyś świadomość, że konflikt z ojcem sprawia matce
przykrość, była nawet satysfakcjonująca – matce się należało, za uległość wobec
ojca, za stawanie po jego stronie, za wymaganie tylko od niego, Andrzeja,
„zrozumienia i szacunku dla własnego taty”. Kiedyś. Jednak od pewnego czasu
wolał oszczędzać matce tego bólu; matka w ciągu ostatnich paru lat tak się
wyraźnie postarzała, poszarzała, zrobiła się taka mała, chuda i zmęczona, że
czasem z niepokojem na nią patrzył. Lepiej więc było się nieraz ugryźć w język,
lepiej było ograniczyć starcie z ojcem do jednego czy dwóch zdań, lepiej nawet
było zrezygnować z powiedzenia czegoś wyjątkowo trafnego i raniącego, byle
tylko uniknąć wyrazy twarzy i oczu matki – tej dziwacznej mieszaniny smutku,
poczucia winy i rezygnacji, które potrafiły ścigać człowieka jeszcze przez
jakiś czas.
Ojciec
chyba miał podobne odczucia, bo również od pewnego czasu wydawał się stopować
swoje uwagi i reakcje na uwagi Andrzeja. Raz zresztą dał to dość wyraźnie do
zrozumienia – gdy jakieś dwa lata temu starli się bardziej niż zwykle i Andrzej
się nawet trochę zagalopował, ojciec nagle schwycił go mocno za ramię, aż
zabolało, przysunął się i warknął cicho:
–
Mnie możesz mówić i po mnie możesz sobie jeździć, jak chcesz, smarkaczu, ale
miej trochę szacunku dla matki. I zamknij się teraz, jak wejdzie. Potem możesz
sobie znowu pyskować, ale jak matka jest obok, trzymaj gębę na kłódkę, bo nie
będę potem słuchał, jak sobie wypłakuje przez ciebie oczy. Zrozumiałeś mnie,
szczeniaku? Jak doprowadzisz matkę do jakiegoś nerwowego ataku, to możesz być
pewien, że nawet te twoje dżuda nic ci nie pomogą.
Mina
i ton ojca, i niektóre jego słowa, wywołały niepokój. Chyba dopiero wtedy
uświadomił sobie, że rzeczywiście to właśnie matka najgorzej znosi ich słowne
walki. I chyba dopiero wtedy poczuł się z tym nie w porządku.
No
więc teraz milczał, przemilczał, zostawiał pewne uwagi dla siebie. Ewentualnie
z tych, które mu się wyrwały, wycofywał się tak szybko, jak się dało. Ojciec podobnie.
Odbijali sobie tę powściągliwość, gdy zostawali sami – choć z upływem czasu
coraz mniej zapiekle, coraz rzadziej, coraz słabiej. Może się po prostu
odzwyczaili. A może on sam już tego nie potrzebował, nie w takich ilościach i
nie tak intensywnie? Bo w końcu co mu mógł zrobić ten głupi, stary,
komunistyczny dureń? W Szczecinie – nic, bo to było zupełnie inne życie. W
Białym Borze – nic, bo było się tam tylko na chwilę. Więc czym się przejmować,
i po co, i na co się wysilać?
–
A jednak czasem mam taką dziką satysfakcję, gdy powiem mu coś, czego nie
rozumie, ale co go zaboli i wiem, że go zabolało, i on też wie, że go zabolało,
tylko nie wie, dlaczego, i to go wkurza jeszcze bardziej – przyznał raz po
powrocie do domu. Nie usłyszał żadnego oceniającego komentarza. Nigdy nie
słyszał. Tylko został obdarzony spokojnym, wyrozumiałym i trochę współczującym
uśmiechem. Ten uśmiech znał. I nawet umiał go przyjąć.
Zgniótł
niedopałek papierosa w korytarzowej popielniczce i wrócił do przedziału. Udało
mu się zająć miejsce przy oknie, najlepsze, by czerpać pełną przyjemność z
jazdy; pojawiające się na chwilę i błyskawicznie znikające drzewa, pola, słupy
tworzyły nieco komiczne przedstawienie.
Poprawił
ulokowaną na bagażowej półce walizkę i usiadł. Oby te nieszczęsne słoiki
wytrzymały. Może lepiej byłoby wepchnąć walizkę pod siedzenie albo ustawić
jakoś z boku, ale nie miał ochoty co chwila zahaczać o nią nogami.
–
Kto to zje? – zadał matce retoryczne pytanie, gdy rano wpychała na siłę jeszcze
jeden słoik do i tak wypełnionej po brzegi walizki.
–
Ty – odparła, zupełnie niezrażona ani jego tonem, ani brakiem miejsca. – Albo
twój kolega. A bo to ja nie wiem, ile potrafi zjeść jeden młody chłopak, a co
dopiero dwóch?
Tak,
tak brzmiała oficjalna wersja. Kolega. Kolega z uczelni. Kolega z uniwerka, z
którym wspólnie wynajmował mieszkanie. Andrzej uśmiechnął się lekko i wyciągnął
z przewieszonej przez ramię teczki książkę. Jednak zbiór opowiadań Updike’a
przegrał na dłuższą chwilę z widokiem za oknem. Trudno było wyjaśnić, dlaczego
powtarzający się korowód drzew, pól i domów, urozmaicany gdzieniegdzie
szlabanem kolejowym, samochodami lub krowami, tak przyciągał i zmuszał do
oglądania.
Kolega
z uczelni. Bo i co miał matce powiedzieć? Nie wyobrażał sobie coming outu przed
nią. Pewnie zareagowałaby czymś w stylu: „To tylko dlatego, że nie spotkałeś
dotąd właściwej dziewczyny”. Albo, jeszcze lepiej: „To te studentki na
polonistyce są aż tak brzydkie?”. Nawet nie byłaby przerażona czy zmartwiona,
raczej zdziwiona... i nie potrafiłaby zrozumieć.
–
Nie bałbym się jej tego powiedzieć – stwierdził Andrzej po powrocie z którejś
wizyty w domu. – Nie w takim sensie, w jakim ty się bałeś, nie tak,
że by mnie odrzuciła, odepchnęła czy się zezłościła. Raczej w tym, że by się
zmartwiła, głównie dlatego, że by nie zrozumiała. Bo nie zrozumiałaby, tyle
akurat wiem na pewno. W jej świecie nie ma gejów i lesbijek, tak jak nie ma
ludzi niechcących mieć dzieci ani nie ma molestowania dzieci, ani brania
narkotyków. Ani przemocy domowej. To się zdarza innym, nie jej i nie jej
rodzinie. Ewentualnie jak się zdarza, to się to inaczej nazywa, żeby obrazek
nie popękał – dorzucił kwaśno. – W każdym razie powiedzenie jej „mamo, jestem
gejem” byłoby równie bez sensu, jak opowiadanie jej po angielsku, co u mnie albo
recytowanie łacińskich sentencji. Tak samo by nie zrozumiała. Tylko wiem, że
zaczęłaby się dodatkowo martwić, nie tyle o mnie, ile o to, że nie może mnie
jakoś wpasować do tych ramek, które zna. Więc jej nie mówię, bo nie ma sensu.
Rozumiesz?
Rozumiał.
Jasne, że rozumiał.
–
A twój ojciec? – zapytał po chwili z wahaniem. Ale na to Andrzej potrafił
odpowiedzieć bez wahania.
–
Mojemu ojcu gówno do tego, z kim sypiam.
Brak
osądzających komentarzy był naprawdę dobry. Uważne, przewiercające człowieka na
wylot spojrzenie można było zignorować.
Przez
całą podróż przeczytał raptem dwa opowiadania. Jeszcze raz wyszedł zapalić,
trochę się pokręcił po korytarzu, by przeczekać atak gadulstwa dwóch starych
mężczyzn, którzy właśnie usadowili się naprzeciwko niego, kilkukrotnie
pozwolił, by widok za oknem znów go wciągnął w tę starą, dziecinną zabawę w
liczenie mijanych drzew albo słupów tak, by zawsze wychodziła liczba trzy –
grywał w to kiedyś z matką, gdy jeździli na wakacje, siedzieli
przy oknie i liczyli, trzy drzewa, trzy płotki, trzy krowy, trzy samochody, a
gdy po jednym ciągu samochodów, drzew czy zwierząt zostawały jeszcze jakieś
„niestrójkowane” obiekty, trzeba je było zapamiętać i dodać do pojawiających
się później samochodów, drzew czy zwierząt. Liczyli tak nieraz przez cała
drogę, a ojciec siedział z rozłożoną na kolanach gazetą i zwykle przysypiał,
choć czasem tę grę śledził i poprawiał. „Nie, tam były dwie krowy, nie jedna,
ta druga leżała z boku, Jędrek ma rację”.
Andrzej
wzruszył ramionami i wrócił do książki, ignorując próbę nawiązania rozmowy,
którą po raz kolejny podjęła siedząca obok kobieta. Trochę podobna do matki.
Matka też lubiła nawiązywać rozmowę z przypadkowymi pasażerami w pociągach albo
autobusach.
–
Zgadnij, kogo mi tym przypomina – rzucił raz na poły z irytacją, na poły z
rozbawieniem, gdy wrócił do domu po wyjątkowo męczącej, przegadanej przez trzy
babciowate pasażerki podróży.
–
Może po prostu masz słabość do ludzi, którzy chcą rozmawiać z innymi ludźmi,
nawet z tobą? – usłyszał kpiącą odpowiedź.
Może
i miał.
Gdy
tylko pociąg ruszył ze Szczecina Dąbia, Andrzej schował książkę, założył
płaszcz, ściągnął walizkę i wyszedł na korytarz. Zostało jeszcze kilkanaście
minut, ale miał już dość siedzenia w jednym miejscu, poza tym chciał jak
najszybciej wysiąść, złapać taksówkę i wrócić do domu. I zapalić, tym razem
spokojnie, we własnym mieszkaniu. I uwolnić się od tej walizki. I posiedzieć w
ciszy, bo pociągowe hałasy zaczęły być męczące. I...
–
Kiepsko udajesz, że za mną nie tęskniłeś – tak został raz podsumowany. W nocy,
w łóżku. Wtedy łatwiej było przyjąć podobne uwagi.
–
Prawie trzy dni bez seksu trochę wytrącają z równowagi – mruknął. Śmiech, który
wywołały te słowa, oraz krótkie „Jasne” brzmiały dość niedowierzająco.
No
cóż, tęsknił. Za miastem, które powitało go na dworcu hałasem, gwizdami i
sapaniem stojących na torach pociągów, sporym tłumem ludzi przechodzących
podziemnym przejściem z budynku na perony i z peronów do budynku, kolejkami do
kas, niezbyt apetycznymi zapachami z bufetu i monotonnym odgłosem szurania,
wywoływanym przez ciągnięte po ziemi walizki.
Za
miastem, które kilkanaście minut później oglądał przez okno taksówki; nie, nie
miał ochoty taszczyć się z tą nieszczęsną walizką tramwajami i autobusami. Poza
tym zaczęło padać. Szczecin w deszczu zawsze robił kiepskie wrażenie, zwłaszcza
okolice dworca, choć już przejazd przez całą ulicę Wyszyńskiego wywoływał
trochę lepsze odczucia, może dlatego, że tędy chodził do Książnicy Pomorskiej.
A może ta ulica, którą schodziło się od Bramy Portowej w dół, niczym z górki,
aż do skrzyżowania przed Mostem Długim, miała w sobie jakiś urok dawnego
Szczecina, na tyle, na ile Andrzej umiał sobie wyobrazić stary Szczecin. Potem
jeszcze kawałek centrum, parę skrzyżowań, szereg ulic i budynków, a potem
wreszcie ulica Mazowiecka i czteropiętrowe budynki.
Za
miastem, w którym miał swój uniwersytet, swoją pracę, swoje mieszkanie i swoje
życie. Owszem, tęsknił. Dopiero tutaj mógł z pełnym zdecydowaniem powiedzieć,
że jest w domu.
Ale
gdy chwilę po naciśnięciu dzwonka przy drzwiach na trzecim piętrze usłyszał
szczęk przekręcanego zamka, musiał przyznać, że tęsknił nie tylko za miastem i
jego różnymi elementami. Tęsknił też za tym dźwiękiem; to był sygnał, że po
tamtej stronie ktoś jest i nie trzeba szukać kluczy, by samemu otworzyć – a
także jakieś dziwaczne, komiczne i w gruncie rzeczy nieco idiotyczne
zapewnienie, że ktoś czeka. Równie dziwaczne, komiczne i idiotyczne było
wrażenie, że powrót do domu jest niepełny, gdy Andrzej przychodził jako
pierwszy, do pustego mieszkania, które musiał sam otwierać.
Tak,
to było naprawdę idiotyczne i dosyć bezsensowne. Nie przyznałby się do tego na
głos; z trudem przyznawał się po cichu, sam przed sobą, a uczucie zakłopotania
jeszcze przez chwilę nie chciało odpuścić. Do momentu gdy otworzyły się drzwi.
–
Cześć – powiedział Poldek z tym swoim szerokim, ciepłym i akceptującym wszystko
uśmiechem. – Nareszcie jesteś, wchodź, nie zmokłeś?
Jedną
z największych zalet Poldka była umiejętność przyjęcia rzeczy, których nawet
nie do końca rozumiał. A może i zrozumienia ich. W każdym razie potrafił bez
problemu przejść do porządku dziennego nad tym, że zaraz po powrocie Andrzej
nie ma ochoty na rozmowę, na powitalne czułości ani w zasadzie na nic. Poldek
to przyjął, uznał, nie komentował; po rzuceniu w progu tych kilku
niezobowiązujących do odpowiedzi słów wziął od Andrzeja walizkę, dał mu
spokojnie zdjąć płaszcz i buty, zaniósł walizkę do kuchni i zaczął
przygotowywać herbatę.
Wypili
w milczeniu i w milczeniu zapalili. Andrzej oparł się plecami o ścianę i
popatrzył na zastawioną herbatami przeszkloną szafkę po prawej stronie
kuchenki. Paskudne w smaku ziołowe mieszanki, za którymi Poldek przepadał,
zajmowały większość miejsca.
Zerknął
w bok. Jego chłopak, pochylony i wsparty łokciami o stół, zgniatał powoli
niedopalonego papierosa w popielniczce. Opadające na twarz włosy zasłaniały
oczy. Andrzej nagle cicho się roześmiał.
–
Czy ty i twoja mama nadal się upieracie, że jesteś jasnym szatynem, a nie
ciemnym blondynem? – spytał. Poldek uniósł głowę; na jego twarzy widać było
mieszaninę zdziwienia i rozbawienia.
–
Nadal – odpowiedział z uśmiechem. – My się znamy na kolorach.
–
Czego najlepszy dowód mamy w pokoju – mruknął Andrzej i znów się zaciągnął. – W
połowie pokoju. W tej połowie, w której panuje twój smerfowaty błękit.
–
Jakoś się dogaduje z twoją czerwienią z rzeźni – odparował Poldek. Andrzej
rzucił mu rozbawione spojrzenie.
–
Tak – przyznał i wyciągnął rękę w kierunku kwadratowej, szklanej popielniczki.
– Jakoś się dogaduje.
Poldek
nic już nie powiedział. Tylko patrzył. W tym spojrzeniu było coś czułego, tak
czułego i ciepłego, że zwykle dawało się to znieść tylko w łóżku.
–
Wezmę kąpiel – stwierdził Andrzej. – Jestem wykończony.
–
Jasne. – Poldek podniósł się. – Rozpakuję walizkę, OK?
W
łazience, zanim Andrzej odkręcił wodę, usłyszał gwizd. Potem w szum wody
wmieszał się parokrotnie dźwięk stawianych na stole, ustawianych w szafkach i
chowanych do lodówki słoików. A potem, gdy już się zanurzył w gorącej wodzie,
przez moment zapanowała cisza. I dopiero po chwili, gdy wynurzył głowę, uniósł
się trochę i oparł policzkiem o krawędź wanny, dobiegły go te wszystkie szmery,
które dawało się usłyszeć wyłącznie w łazience: przefiltrowane przez rury
strzępki rozmów, odgłosy kroków, echa stuknięć.
–
Poldek! – zawołał kilka minut później. – Przyniesiesz mi papierosa?
To
było jak sygnał – a w zasadzie to był sygnał. Andrzej już był w nastroju, by
pogadać, opowiedzieć, odpowiedzieć. Śmieszna sprawa, że Poldek zrozumiał to
szybciej niż on sam.
Teraz
wszedł bez komentarza, z papierosami w tylnej kieszeni spodni. Przysiadł na
brzegu wanny, podał i przypalił najpierw jednego Andrzejowi, następnie drugiego
sobie; popielniczkę i paczkę położył obok na pralce, zaciągnął się i zapytał:
–
Jak było?
–
Jak zwykle – mruknął, uniósł wolną rękę i odgarnął mokre włosy sprzed oczu. – W
sumie dosyć znośnie, nawet się z ojcem nie pożarliśmy, poza uprzejmościami na
powitanie. Nie było kiedy. Matka zrobiła ze mną rundę po swoich koleżankach.
Głównie tych z niezamężnymi córkami – dodał. Poldek się roześmiał i spojrzał na
niego przez ramię, z papierosem w ustach.
–
To musiał być uroczy widok – powiedział, wyjął papierosa i strzepnął popiół do
popielniczki. – Ty na wydaniu.
–
Porażający – zapewnił. – Głównie mnie.
Poldek
znów się roześmiał. Miał miły, przyjazny śmiech, wciągający i nastrajający
człowieka życzliwie.
–
Mam nadzieję, że się gryzłeś w język i nie udowadniałeś wszystkim, jaki
potrafisz być uroczy – mruknął z rozbawieniem.
–
Gryzłem się – potwierdził Andrzej. – Siedziałem bez słowa jak lalka na wystawie
i pozwalałem matce chwalić się jakże genialnym synem.
–
I jakże skromnym – dorzucił Poldek z niewinną miną. Andrzej wzruszył ramionami.
– Hej – odezwał się naraz tamten poważniejszym tonem. – A jak twoja mama?
–
Nie wiem – przyznał niechętnie. – Twierdzi cały czas, że jest po prostu
zmęczona i że przesadzam. Kiepsko wygląda. Ale ile razy zaczynam mówić, że
powinna pójść do lekarza i zrobić badania, macha ręką i bagatelizuje wszystko.
Nie wytrzymałem wczoraj – dodał; wyciągnął rękę i strzepnął popiół do
podsuniętej sobie popielniczki – i w końcu powiedziałem ojcu, że może by
przynajmniej tyle zrobił, że wysłałby matkę na badania.
–
I co?
–
I nic – mruknął. – Spojrzał na mnie jakoś tak bezradnie, jakbym nie wiem czego
od niego wymagał, i powiedział: „Ty myślisz, że matka mnie słucha, jak chodzi o
jej zdrowie?”. I w sumie racja – dodał ponuro. – Gdy chodzi o jej zdrowie,
zawsze zachowuje się tak, jakby nie było o czym mówić. Za to mnie potrafi w
środku lata wciskać robiony na drutach sweter z tekstem: „Żebyś mi się nie
przeziębił”.
Poldek
pokiwał głową.
–
Wypakowałeś walizkę? – spytał Andrzej, chcąc zmienić temat. – Jest jeszcze w
kuchni miejsce na cokolwiek czy te zapasy zajęły już nawet krzesła?
–
Jakoś się wciśniemy do kuchni – odparł Poldek z lekkim uśmiechem. – Słoiku.
Andrzej
też się uśmiechnął.
–
Tak właśnie matki upupiają człowieka – stwierdził. – No dobra, a co w domu?
–
Sajgon – odparł Poldek wesoło, zabrał mu niedopałek, zgniótł wraz ze swoim w
popielniczce, po czym zapalił dwa nowe papierosy. – Poproś mnie ładnie, to
dostaniesz – mruknął zachęcająco. Andrzej uniósł się trochę, pociągnął go za
koszulę i krótko pocałował.
–
Dawaj – zażądał. – Po dwóch dniach bez palenia czuję się jak na odwyku.
Poldek
wetknął mu jeden z papierosów w usta, sam zaciągnął się drugim i powtórzył:
–
Totalny sajgon, mówię ci.
–
Dlaczego?
–
W piątek, jak już pojechałeś, padł prąd – zaczął wyliczać. – Na szczęście tylko
korki, ale w całym bloku. Zanim doszliśmy, o co chodzi i gdzie są te nasze
blokowe korki, trochę minęło. Wczoraj zakręcili na cały dzień wodę. Fakt, na
klatce była wywieszka, tylko wiesz, że mnie się zawsze uda nie zauważyć
wszelkich ogłoszeń z serii „Drodzy mieszkańcy, uprzejmie informujemy”. Ty
zresztą też jej nie zauważyłeś, nie odzywaj się, też nigdy nie czytasz ogłoszeń
na tej tablicy na parterze. Więc wywieszkę zobaczyłem dopiero wtedy, jak już
zakręcili, a ja się przez pół godziny zastanawiałem, czemu nie mam jak nalać wody
do czajnika i czemu nie mogę wziąć prysznica. Jak już się zorientowałem,
zebrałem rzeczy i pojechałem do mamy, żeby się spokojnie umyć, napić i popisać.
I wszystko fajnie, tylko u mamy akurat wyłączyli prąd, też na cały dzień, więc
się umyłem, napiłem, otworzyłem laptopa i mi padł, bo zapomniałem go na noc
włączyć do ładowania. Więc wróciłem do domu, po drodze kupiłem kilka butelek
wody, podłączyłem laptopa do ładowania, zrobiłem sobie herbatę na rozgrzewkę do
pisania, wziąłem sobie na chwilę to tomiszcze opowiadań Maupassanta, które
niedawno upolowałem w antykwariacie, no i z chwili zrobiło się ładnych parę
godzin czytania, na zasadzie „jeszcze tylko to jedno opowiadanie”.
Dzisiaj zrobiłem zakupy, wrzuciłem pranie, ogarnąłem kuchnię, przeczytałem parę
rzeczy na jutrzejsze zajęcia i wróciłeś. Zgadnij – podsumował z kpiącym
uśmiechem – o ile ruszyła do przodu moja magisterka. Planowałem ruszyć przez
ten weekend rozdział. Ale liczby dodatnie możesz sobie darować.
Andrzej
roześmiał się. W ujęciu Poldka nawet najbardziej wkurzający ciąg wydarzeń miał
jakiś urok.
–
Usiądziesz do pisania od jutra – powiedział. – Mogę cię trochę dopilnować,
jeśli masz ochotę.
–
Przyda się – stwierdził chłopak. – Jakbym miał jedną dziesiątą twojego
ogarniania i pilnowania się, to już bym miał dwie magisterki na koncie.
–
Możesz też usiąść już dzisiaj – rzucił. – Ostatecznie miałbyś cały wieczór na
pisanie.
Poldek
spojrzał na niego przez ramię i uśmiechnął się w sposób mówiący, że nie da się
nabrać na taką tanią prowokację.
–
Dziś wieczorem odbijam sobie weekendowy celibat – odpowiedział uprzejmym tonem.
– Jeżeli nie jesteś zainteresowany, będę musiał sobie poradzić na własną rękę.
– Zaciągnął się, nie odrywając od Andrzeja wzroku, wypuścił powoli dym z ust i
dodał: – W przenośni i dosłownie.
–
Doprawdy? – mruknął Andrzej spokojnie i podał mu swojego papierosa. – Zgaś, nie
mam już ochoty. Swojego też zgaś.
–
A co, ja też nie mam już ochoty? – spytał Poldek wyzywająco, ale zgniótł oba
papierosy w popielniczce.
–
Nie masz – potwierdził. Poldek znów usiadł na brzegu wanny i ostentacyjnie wbił
wzrok w sufit.
–
Chyba rzeczywiście posiedzę przez cały wieczór nad magisterką – powiedział
zamyślonym tonem.
Andrzej
nie był w nastroju na słowne gierki. Nie dziś. Chwycił swojego chłopaka w pasie
i jednym ruchem wciągnął do wanny. Poldek krzyknął z zaskoczeniem, niemal
jednocześnie wybuchnął śmiechem, usiadł i, cały już mokry, podparł się rękami o
brzegi wanny z obu stron.
–
Dżentelmen dałby mi się chociaż rozebrać – wypomniał.
–
Nie jestem dżentelmenem – uciął Andrzej i rozpiął mu spodnie. Poldek uśmiechnął
się łagodnie, ciepło, w ten sposób, który już się doskonale znało.
–
Tęskniłem za tobą – powiedział cicho, pochylił się i pocałował go. Po czym znów
się roześmiał, bo ściąganie mokrych dżinsów z mokrego ciała okazało się dość
problematyczne. – Radź sobie jakoś – wymruczał mu mściwie w usta. – Nie będę ci
pomagał.
Andrzej
sobie poradził. Zresztą, wbrew zapowiedziom, mokry filozof był bardzo chętny do
pomocy.
Sypiał
z nim od ponad roku. O znudzeniu nie było mowy. Nawet o przyzwyczajeniu – nie w
sensie monotonii. Przyzwyczajenie istniało tylko w sensie znajomości – ciała
Poldka, reakcji Poldka, samego Poldka. Znał jego wrażliwe miejsca, znał jego
sposób odpowiadania na pewne gesty, znał jego uważne spojrzenie i ciche
„Andrzej... jeszcze...” pod sam koniec. Aż tyle. I tylko tyle.
Gdy
skończyli, okazało się, że więcej wody zostało na podłodze niż w wannie. Poldek
usiadł i roztarł sobie kostkę, którą w którymś momencie dość boleśnie uderzył w
kran. Andrzej przesunął palcami po jego plecach.
–
Cieszę się, że już wróciłeś – powiedział Poldek, oglądając się przez ramię.
Też
się cieszył. Nawet jeśli nie umiał tego wyrazić wprost. Ale Poldek – i to była
kolejna z tych jego zalet – umiał zrozumieć wiele rzeczy bez słów. To czasami
niepokoiło, zwłaszcza gdy miało się wrażenie, że rozumie za dużo, za szybko i
za bardzo; ale na ogół ułatwiało życie i pozwalało uniknąć kłopotliwego
przypierania do muru.
Poldek
obrócił się, przysunął i splótł dłonie na karku Andrzeja. Przez chwilę
przyglądał mu się bez słowa.
–
Co? – zapytał wreszcie Andrzej, gdy poczuł się trochę niekomfortowo przez to
uważne spojrzenie. – Znowu mi robisz rentgen myśli?
–
Tak się obawiasz tego, do czego mógłbym się dokopać? – spytał łagodnie.
–
Człowiek chciałby mieć trochę prywatności chociaż we własnej głowie – uchylił się
od odpowiedzi; w gruncie rzeczy mógłby potwierdzić, bo przy tym chłopaku czasem
naprawdę nie było wiadomo, czego się spodziewać.
–
Spokojnie – odparł Poldek z lekkim uśmiechem. – Widzę tylko gromadę Derridów,
Habermasów, Lyotardów i jednego wyblakłego Cortázara gdzieś w tle, poza tym nic
się nie chce przebić. Nie widać ani odrobiny tęsknoty za mną. Może najwyżej
jakiś strzępek tęsknoty za książkami, które tu na weekend osierociłeś. Ale po
mnie ani śladu. Zadowolony?
–
Jesteś ślepy, Leopold – mruknął Andrzej; zanim Poldek zdążył się skrzywić,
słysząc swoje pełne imię, przyciągnął go i mocno pocałował.
Jednym
ze szczególnie przyjemnych momentów po powrocie do domu – poza seksem z
Poldkiem, kąpielą i spokojnie wypalonym papierosem – było wspólne siedzenie wieczorem
w kuchni. Trochę jedli – Poldek chętnie smakował zawartość przywiezionych
zapasów, Andrzej zaś, mając ich po całym weekendzie serdecznie dość, ograniczał
się do tego, co pierwotnie było w lodówce; trochę czytali – Poldek zgadzał się
z teorią, że jeśli czytanie przy posiłkach jest brakiem wychowania, to on woli
być niewychowany i czytać; trochę rozmawiali – Andrzej wprawdzie wolał słuchać,
swoje już powiedział wcześniej, ale czasem nachodziła go ochota na przegadanie
jeszcze czegoś „z wyjazdu” albo po prostu na pogadanie o czymś innym, czasami o
bzdurach, które właściwie do niczego mu nie były potrzebne. Z Poldkiem dobrze
się rozmawiało. Poldka dobrze się słuchało. Z Poldkiem dobrze się siedziało bez
słowa, w milczeniu, które zupełnie nie ciążyło.
–
Co to jest? – zapytał naraz i wziął do ręki małą, podłużną bułkę w foliowym
opakowaniu, która leżała dotąd na talerzu na środku stołu.
–
Chlebek bananowy – wyjaśnił Poldek, a gdy podchwycił spojrzenie Andrzeja,
dorzucił z rozbawieniem: – Nie rób takiej zniesmaczonej miny, ja nie zdrabniam!
To się tak nazywa. Chlebek bananowy. Znalazłem w Lidlu. Robiony specjalnie pod
wszystkoalergików. Jest pyszny, spróbuj.
Był
ohydny. Za słodki, za miękki i za wodnisty.
–
Skoro ci nie smakuje, to tym lepiej – oświadczył Poldek z zadowoloną miną i
zabrał napoczęte paskudztwo. – Będzie więcej dla mnie. Pożarłem dzisiaj już
trzy, ten zostawiłem specjalnie dla siebie i nie masz pojęcia, ile musiałem ze
sobą walczyć, żeby jak prosię go cichcem nie wciągnąć.
–
Możesz wciągnąć – zapewnił Andrzej i dopił herbatę, by zabić nieprzyjemny
posmak. – Tamte trzy chyba kompletnie wyżarły ci kubki smakowe, więc nic ci już
nie zaszkodzi.
Poldek
zignorował tę uwagę i urwał sobie spory kawałek pieczywa, jednocześnie wolną
ręką przytrzymując na kolanie czytaną książkę.
–
A, mama pytała, czy wpadlibyśmy do niej za tydzień na obiad – powiedział po
chwili. – W sobotę.
–
Możemy wpaść – mruknął Andrzej. Ostrożnie oparł książkę o wysoki, wąski karton
z sokiem i zablokował porcelanową maselniczką. – O której?
–
Druga, trzecia. Boguś też będzie – dodał.
O
ile spotkanie z matką Poldka było miłą perspektywą, o tyle z Bogusia Andrzej
się nie ucieszył. Przyszywany wuj Poldka był denerwującym, pretensjonalnym,
zmanierowanym i zarozumiałym dupkiem, którego z trudem dawało się znieść.
–
To co, dalej jesteś gotów iść? – spytał Poldek, patrząc uważnie. – Czy wolisz,
żebym powiedział mamie, że w sobotę coś masz, i poszedł sam?
A
twój wuj będzie mi obrabiał dupę za moimi plecami – pomyślał Andrzej z
irytacją. – I to w taki sposób, że ty się nawet nie zorientujesz. To już wolę
wbijanie sobie szpil twarzą w twarz, przynajmniej mogę go spokojnie usadzić.
–
Nie, dlaczego – odpowiedział spokojnie. – Pójdę. Twój wuj miał do naszego
następnego spotkania trochę schudnąć, chętnie to zobaczę na własne oczy.
Waga,
która nie chciała nie tylko spaść, ale nawet stanąć w miejscu, była dla Bogusia
wyraźnym powodem dyskomfortu. Na wszelkie uwagi, aluzje czy nawet niezamierzone
nawiązania do tego tematu reagował źle. I nie umiał ukryć swojej irytacji. W
innej sytuacji Andrzej nie zniżałby się do tego rodzaju uderzeń poniżej pasa,
ale skoro jemu bezpardonowo dorabiano gębę...
–
Ej – syknął Poldek. – Tylko bez tych waszych wzajemnych kurtuazji, dobra? Bo
naprawdę mi się nie podoba, jak się go czepiasz.
–
Takie rzeczy działają w obie strony – wyjaśnił uprzejmie. Chłopak zmarkotniał.
–
Wiem – mruknął. – To mi się też nie podoba, jak on się ciebie czepia. I mówiłem
mu to kilka razy, ale twierdzi, że przesadzam, bo wy się tylko po przyjacielsku
droczycie.
Andrzej
doskonale potrafił sobie wyobrazić, jakim tonem zostało to powiedziane. Gdy
podczas pierwszego spotkania Poldek, zaniepokojony kilkoma podchwyconymi
uwagami, zajrzał do pokoju matki, używanego też jako pokój dzienny, i spytał,
co się dzieje, Boguś objął Andrzeja, poklepał po ramieniu i zapewnił, że nic
się nie dzieje, wszystko jest świetnie, tylko tak się po przyjacielsku droczą,
a on „udziela młodemu paru życiowych lekcji”. Poldek popatrzył podejrzliwie,
ale wrócił do kuchni, by pomóc matce; gdy zniknął, Andrzej zdjął z siebie
tłustą rękę Bogusia i zapytał spokojnie, czemu zawdzięcza tę aż nadmierną
uwagę, jaką mu poświęcono.
Uśmiech,
który jeszcze przed chwilą zamieniał twarz Bogusia w stertę uniesionych do góry
fałd sięgających wyłysiałego czoła, błyskawicznie opadł.
–
Wyobraź sobie, że w ostatnich latach sporo bywałem w Inferno – oświadczył wuj
Poldka.
–
Pogratulować – mruknął Andrzej. – I co w związku z pańskim bywaniem w klubach?
–
Widziałem i słyszałem sporo – wyjaśnił z mało przyjaznym wyrazem twarzy. – Na
przykład widywałem i słyszałem o takich, co to każdego wieczoru przychodzili
wyrywać sobie nowe dupy na jedną noc.
Andrzej
wzruszył ramionami, wyciągnął papierosa i zapalił.
–
Pozazdrościć – mruknął z kpiącym uśmiechem. – Ja niestety bywałem w Inferno
tylko raz w tygodniu.
–
To wystarczy – uciął Boguś.
–
Do czego?
–
Do tego, żeby wiedzieć, co o tobie myśleć.
Andrzej
nie wytrzymał i się roześmiał.
–
Niech pan nie będzie śmieszny, jest dwudziesty pierwszy wiek, nie
dziewiętnasty. O co chodzi, mam za kiepską reputację i za bujną przeszłość jak
dla Poldka? – spytał z rozbawieniem. Poważna i nieprzyjemna mina Bogusia kazała
podejrzewać, że facet właśnie tak myślał. Andrzej prychnął, wzruszył ramionami
i znów się zaciągnął. – Bzdury. Zresztą przyganiał kocioł garnkowi, skoro obaj
sporo tam bywaliśmy. I skąd pewność, że w ogóle mnie pan tam widział?
–
Pamiętam twarze – powiedział Boguś zimno. – Świetnie pamiętam twarze,
szczególnie przystojne. I tego szukam w klubach, twarzy do obrazów, nie
przypadkowych dup na jedną noc.
–
Każdemu według potrzeb – skwitował Andrzej, zirytowany już tą rozmową. – W
każdym razie dziękuję za komplement.
–
To niechcący – odparł Boguś. – Ale mam cię na oku, młody człowieku, więc lepiej
się pilnuj. I nie pogrywaj sobie z Poldkiem.
Andrzej
nie zamierzał się tłumaczyć ze swoich uczuć do Poldka nikomu, a szczególnie nie
temu pretensjonalnemu, obleśnemu dziadowi.
–
Poldek jest dorosły – burknął tylko. – Wie, co robi, i nie potrzebuje niańki.
–
Poldek jest prostolinijny, uczciwy i dobry – oświadczył Boguś cicho. – Za dobry
dla niektórych.
Andrzej
popatrzył na niego bez słowa i wypuścił powoli dym z ust.
–
Zaczynam się czuć jak w telenoweli – podsumował, zgniatając papierosa w
popielniczce stojącej na niskiej komodzie przy drzwiach. – I to kiepskiej
telenoweli. Przepraszam, ale moja granica wytrzymałości kiczu właśnie tutaj się
kończy, więc i my musimy skończyć.
Zostawił
Bogusia w pokoju matki Poldka i poszedł do kuchni. Poldek właśnie kroił
szarlotkę, jego mama przelewała zupę z garnka do wazy i jednocześnie upominała:
„Polek, nie wyżeraj ciasta z blachy!”.
Lubił
tę na poły rodzicielsko-synowską, na poły koleżeńsko-przyjacielską relację
Poldka i jego matki. Nie wyobrażał sobie podobnego układu z własną matką –
chyba nawet by nie chciał, nie potrafiłby się w czymś takim odnaleźć, ona
zresztą też nie – ale u Poldka działało to świetnie i miło się na to patrzyło,
miło się w to włączało. Boguś, niestety, sporo psuł. Na szczęście nie pojawiał
się za każdym razem, ale fakt, że pojawi się w następną sobotę, był kiepską
prognozą.
–
Właściwie czemu wy się ciągle siebie czepiacie? – zapytał nagle Poldek.
–
To on się mnie czepia – poprawił Andrzej. – Ja się tylko bronię.
–
Dobrze, to dlaczego on się ciebie czepia? – powtórzył cierpliwie.
Andrzej
nie był do końca pewien, czy ma ochotę to wyjaśniać. Ale mina rozmówcy kazała
podejrzewać, że tak łatwo nie odpuści.
–
Twój wuj uważa, że zasługujesz na faceta z większym kontem bankowym, mniejszym
bagażem byłych facetów i lepszymi perspektywami zawodowymi – odpowiedział
kpiąco. Te kpinę mógł sobie jednak darować, bo Poldek, jak to Poldek, od razu
wychwycił, w czym rzecz.
–
Rany – mruknął. – Chyba żartujesz. To o to mu chodzi?
–
Najwyraźniej zdaniem twojego wuja powinieneś dostać księcia na białym koniu –
zgodził się Andrzej. – W pasie cnoty.
Poldek
wybuchnął śmiechem.
–
Dobrze, że po mnie nie oczekiwał tego pasa cnoty – mruknął. – Rany, i z czymś
takim wyskakuje facet, który w ramach uświadamiania mi spraw męsko-męskich, gdy
miałem piętnaście czy szesnaście lat, zaczął od tekstu: „Pamiętaj, mały, za
pierwszym razem nie pieprz się na tylnym siedzeniu samochodu, chyba że to ty
będziesz na górze”?
Jednak
warto było powiedzieć, o co chodzi, skoro można się przy tym dowiedzieć kilku
ciekawych rzeczy.
–
Dobra – powiedział Poldek, gdy skończyli się śmiać. – To było kawał czasu temu,
jak miałem szesnaście lat, trochę się pozmieniało. Boguś się z wiekiem robi
nadopiekuńczy, wobec mamy też, sama mi to mówiła. Po prostu nie zwracaj uwagi.
A ja mu powiem, żeby dał ci spokój, bo też nie jest święty.
–
Nie trzeba – odparł Andrzej. – Poradzę sobie.
–
Wiem, ale on sobie może nie poradzić – wyjaśnił spokojnie. – O ciebie nie muszę
się martwić, wiem, że zawsze z zimną krwią odbijesz piłeczkę i idealnie
wycelujesz. Ale z niego jest nerwus, ma za wysokie ciśnienie, sporą nadwagę i
jak się za bardzo nakręci, to może dostać zawału albo jakiejś zapaści. Więc
koniec. Myślałem, że to rzeczywiście jakieś wasze wygłupy, ale jak to tak
wygląda, to nie ma mowy o choćby jednej rundzie więcej.
–
Za bardzo się przejmujesz – burknął Andrzej. – To nawet nie jest twoja rodzina.
–
Owszem, to jest moja rodzina – powiedział Poldek dość ostrym jak na siebie
tonem. – W tej chwili mama i on to jest moja jedyna rodzina. Boguś od dobrych
dziesięciu lat jest dla mnie jak ojciec, pod każdym względem bardziej niż ten
ojciec, który od ponad dwudziestu lat ma mnie w dupie i nigdy mi nawet nie
przesłał głupiej kartki z życzeniami na urodziny czy święta. Więc się
przejmuję. Jasne?
Andrzej
uniósł ręce. Poldek bardzo rzadko wspominał swojego ojca, ale gdy to robił i
gdy mówił takim tonem jak teraz, trzeba było spasować.
–
Jasne – zapewnił. – Spokojnie. Będę się gryzł w język.
–
Dzięki – mruknął Poldek. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Przepraszam,
trochę mnie poniosło – odezwał się wreszcie. – Cholera, o ojcach lepiej w ogóle
nie wspominać.
–
Lepiej – zgodził się Andrzej. Na kilka minut znów zapadła cisza.
–
A właściwie – podjął naraz Poldek z dziwną miną – to ilu ty miałeś facetów?
Andrzej
parsknął śmiechem.
–
Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytał z rozbawieniem. Popatrzyli na siebie przez
chwilę. Wreszcie Poldek roześmiał się i pokręcił głową.
–
Nie – przyznał. – Nie wiem, czy moje ego kiedykolwiek zdołałoby dojść do siebie
po tej informacji. Zwłaszcza że ty pewnie liczyłbyś całą noc, a mnie do zliczenia
wystarczyłyby palce obu rąk, a i to nie wszystkie.
–
Ma to dla ciebie jakieś znaczenie? – zainteresował się Andrzej. Poldek
zastanowił się i znów pokręcił głową.
–
Nie – powiedział, trochę jakby ze zdziwieniem. – Nie, naprawdę. Ty się dla mnie
liczysz, tylko i wyłącznie. – Spojrzał na niego spokojnie, podniósł się i
dorzucił: – Zakładam, że w drugą stronę jest tak samo, więc reszta nie ma
znaczenia.
Gdy
przechodził obok, Andrzej wstał, chwycił go za ramiona i przyparł do ściany.
Powiedzenie czegoś z serii „ja ciebie też” zwykle okazywało się zbyt
problematyczne, trudno się zresztą odnajdywało w słowach, gdy nie było się
przyzwyczajonym do takiego sposobu wyrażania pewnych spraw; ale Poldek świetnie
rozumiał inne sposoby komunikacji. Teraz również musiał wiedzieć, o co chodzi.
Wiedział, z pewnością wiedział; sam to potwierdził, gdy w pewnym momencie,
leżąc już na stole, objął Andrzeja mocno, wsunął mu rękę we włosy i powiedział
cicho: „Dobrze, że już jesteś w domu”. Tak, Poldek wiedział.
***
Andrzej
przeciągnął się, ostrożnie odsunął obejmującą go w pasie rękę i cicho wstał.
Dochodziła siódma, a Poldek miał zajęcia na dziesiątą, więc nie miało sensu
budzić go jeszcze przez godzinę.
Było
coś przyjemnego w pobudce we własnym mieszkaniu, w niebiesko-czerwonym pokoju i
w łóżku, w którym obok spał Poldek. Po powrocie cały ten poranny rytm działał
szczególnie odprężająco: prysznic we własnej łazience – jedna ze skarpetek
Poldka wystawała piętą spod niedomkniętej klapy kosza na brudne ciuchy; herbata
we własnej kuchni – ziołowe mieszanki Poldka straszyły samymi nazwami; książka
przyniesiona z kanciapy, jak nazywali drugi pokój, mały, wąski i średnio
funkcjonalny, który już w pierwszych tygodniach przerobili na połączenie
magazynu chwilowo niepotrzebnych rzeczy i dodatkowej biblioteki – Poldek
trzymał w nim jeszcze swoje sztalugi i w zimniejsze dni, gdy nie mógł wytrwać
na balkonie, tam właśnie malował.
Andrzej
usiadł przy kuchennym stole i przez chwilę starał się zapanować nad poczuciem
obowiązku, bo przecież to wcale nie był jego obowiązek i jego nie dotyczył. Ale
w gruncie rzeczy – skoro już był na nogach, a ten leniwy filozof dalej spał...
niech będzie.
Z
dwoma liśćmi sałaty wszedł do pokoju. Poldek leżał na plecach, z rękami
rozrzuconymi na boki i kołdrą skopaną na prawą stronę. Andrzej podszedł do
ustawionego na stole przy oknie akwarium i włożył do środka sałatę. Z
drewnianego domku powoli wysunęła się podłużna głowa i jedna z przednich łap,
zaraz za nią druga, a potem zielono-brązowa skorupa.
Andrzej
popatrzył na Pankracego. Pankracy popatrzył na Andrzeja. Następnie popatrzył na
sałatę i ruszył ku niej wolnym, majestatycznym, kołyszącym się na boki krokiem,
jakby chciał dać do zrozumienia: „Służba przyniosła śniadanie, służba może
odejść”.
–
Nie ma za co – mruknął Andrzej. Ten żółw go czasem przytłaczał.
Żółwie
były jednymi z nielicznych zwierząt, które Poldek mógł trzymać w domu bez
obawy, że alergia na sierść i na pióra go zadusi. W zasadzie z tych w miarę
cywilizowanych form poza żółwiami w grę wchodziły tylko ryby, ale ryb Poldek,
jak sam mówił, nie czuł. Żółwia przynajmniej mógł wziąć na ręce, pogłaskać,
nawiązać jakiś konkretny kontakt. Więc miał te swoje żółwie, pierwszego jeszcze
od połowy podstawówki; jego następcą na początku studiów został Pankracy i jak
na razie nie zamierzał zwolnić miejsca dla kolejnego egzemplarza w skorupie. Co
natchnęło Poldka, by nazwać żółwia Pankracym, Andrzej nie rozumiał i chyb nawet
wolał nie rozumieć.
–
To piękne imię – wyjaśniał kiedyś Poldek. – „Wszechmocny”. Gdy go brałem,
akurat zaczynaliśmy zajęcia z greki klasycznej i miałem fazę na greckie słowa.
W ogóle miałem wtedy fazę na wszystko, co greckie, filozofię, historię, język,
mitologię. Więc Pankracy został Pankracym. Co w tym złego? – roześmiał się.
–
Nic – zgodził się Andrzej spokojnie. – Zawsze mogło być gorzej, mogłeś go
nazwać Sokratesem albo Solonem, z pewnością miałby wtedy w życiu bardziej pod
górę.
Oczywiście
zamieszkanie z Poldkiem oznaczało też zamieszkanie z Pankracym, tego się
Andrzej akurat spodziewał, zdziwił się więc szczerze, gdy po pierwszym
oglądaniu ich obecnego mieszkania Poldek powiedział w drodze powrotnej:
–
Słuchaj, ale w sumie to będziemy we trzech. Bo wiesz, ja nie zostawię
Pankracego u mamy. Nie mogę go tak od siebie odciąć.
–
Bo będzie tęsknił? – zakpił Andrzej, wyciągając papierosy. Poldek stanął przed
nim z rękami w kieszeniach. Powoli zapadał zmierzch i zaczynało mżyć.
–
Będzie – potwierdził zdecydowanym tonem. – Żółw to naprawdę coś więcej niż
skorupa i parę łap. Jak go poobserwujesz uważniej przez parę dni, to sam
zobaczysz, jaki można z nim złapać kontakt...
–
Dobrze, dobrze – przerwał Andrzej trochę niecierpliwie i przez zęby, bo
próbował zapalić papierosa, a jego zapalniczka znów stawiała wkurzający opór.
Mżawka też nie pomagała. – Co za cholerny badziew, masz zapałki? Daj sobie
spokój z tą prożółwiowa kampanią, przecież wiem, że go weźmiesz, czy ja coś
mówię, że mam z tym problem? Bierz sobie żółwia, tylko nie oczekuj, że ja będę
mu sprzątał albo dawał jeść, to twoja skorupa.
–
Nie musisz nic wokół niego robić – zapewnił Poldek z uśmiechem i przypalił mu
papierosa wyciągniętymi z kieszeni kurtki zapałkami. – Dzięki. Ale w końcu sam
zobaczysz, jaki on jest kontaktowy.
–
Przez całe wakacje siedziałem z nim w twoim pokoju przynajmniej po parę godzin
dziennie – przypomniał Andrzej. – I tyle z tego kontaktu wyszło, że mnie ugryzł.
Poldek
parsknął śmiechem.
–
Trzeba mu było nie wyrywać z pyska sałaty – mruknął z rozbawieniem. – To
znaczy, sorry, nie „wyrywać”, tylko, jak to określiłeś, „sprawdzać jego
refleks”. Jak gdzieś w pobliżu jest sałata, to ma bardzo nieżółwiowy refleks.
Ale nie będziesz go musiał karmić ani mu sprzątać, ani go nawet dostrzegać,
słowo.
A
jednak czasem go karmił. Tylko po wsadzeniu sałaty do akwarium natychmiast
zabierał rękę. Wprawdzie to żółwiowe ugryzienie trudno nazwać poważnym,
prawdziwym czy bolesnym, ale kontakt z żółwiową paszczą nie należał do
szczególnie przyjemnych.
Pankracy
wprowadził się więc wraz z nimi, ze swoim wielkim akwarium i z dużym drewnianym
stołem, na którym to akwarium zostało ustawione. Lokalizacja przy
oknie miała złe strony – by uchylić lewą okiennicę albo umyć szybę, trzeba było
wykonywać różne akrobacje wokół Pankracego; miała jednak i dobre – można było
schować akwarium za zasłoną. To się przydawało, bo czasem obu ich dopadała, jak
to określał Poldek, faza „żółw patrzy”, zwłaszcza gdy się kochali. Albo gdy
Poldek wypił o jedno piwo za dużo.
–
Dwóch panów w kolorystycznie zabitym pokoju, nie licząc żółwia – podsumowała
mama Poldka podczas pierwszych odwiedzin po przeprowadzce. – Wy i żółw OK, ale
kto was skrzywdził takimi ścianami?
–
Andrzej chciał tę rzeźniczą czerwień – powiedział Poldek obronnie.
– Poldek
chciał ten smerfowaty błękit – wyjaśnił Andrzej uprzejmie.
–
Widzę, że umiecie iść na kompromisy – mruknęła z rozbawieniem mama Poldka i
rozejrzała się jeszcze raz po pomalowanym w połowie na niebiesko, w połowie na
czerwono pomieszczeniu. – Pewnie z psychologicznego punktu widzenia to super,
ale z malarskiego to tragedia. Andrzeja jeszcze mogę zrozumieć, jest tylko
prostym filologiem, ale ty, Polek?
–
Mnie się tak podoba – oświadczył Poldek.
–
Mnie też – dorzucił Andrzej. To połączenie podobało mu się od samego początku,
podobało mu się jeszcze jako propozycja, która ucięła spór o kolor ścian w
dużym pokoju. Ten pomysł był taki Poldkowy, że choćby z tego względu chciało
się go wypróbować.
–
Współczuję Pankracemu – podsumowała mama Poldka grobowym głosem. – Dalej cię
gryzie? – dorzuciła już zupełnie innym tonem, a na wiadomość, że nie,
stwierdziła: – Wielka szkoda, zapowiadało się takie piękne starcie...
Andrzej
lubił mamę Poldka. Nawet wtedy, gdy nazywała go „Kancikiem”.
–
O, karmisz Pankracego – rozległ się senny głos. – Dziękuję.
Andrzej
obejrzał się. Poldek usiadł, ziewnął rozdzierająco w przygarniętą rękami kołdrę
i popatrzył trochę jeszcze nieprzytomnym wzrokiem.
–
Która jest?
–
Wpół do ósmej.
–
Mam problem egzystencjalny – oświadczył Poldek i znów ziewnął. – Wstać teraz i
później żałować, że nie pospałem jeszcze pół godziny, czy walnąć się teraz z
powrotem pod kołdrę i przespać pół godziny, a potem nie móc się zwlec i
żałować, że nie wstałem pół godziny wcześniej, gdy jeszcze było łatwiej?
–
Zostań pod kołdrą – poradził Andrzej, zasłonił trochę akwarium i podszedł do
łóżka. – Pomogę ci nie zasnąć.
Poldek
roześmiał się, rzucił w niego jedną poduszką, potem drugą, a potem zepchnął
kołdrę na podłogę i wyciągnął do Andrzeja rękę.
–
Chodź – powiedział tonem, który działał równie podniecająco, jak jego nagie
ciało. – Może się w końcu przekonam do wczesnego wstawania...
I
to był ten element, który łączył dobre strony powrotu do domu z dobrymi
stronami porannej pobudki.
fot. Pexels
O rety, rety, Musivum ma nową szatę graficzną! Jest wspaniała. :)
OdpowiedzUsuńCieszę się z nowego wpisu. Wprawdzie jeszcze go nie przeczytałam, a godzina mnie trochę dobija, zostawię więc go sobie na jutro. Mogłabym i jutro zostawić komentarz, ale w przypływie ekscytacji odnowieniem tego projektu po prostu nie mogłam zamknąć bloga bez słowa.
Dziękuję, Ome, że jesteś. :) To miejsce w sieci stało się dawno temu dla mnie bardzo ważne.
Pozdrawiam ciepło.
Tak, na prywatnym blogu mam ten sam szablon i ogromnie go polubiłam, jest wygodny i czytelny :)
UsuńJa się cieszę, że Ty się cieszysz i że pozytywnie odbierasz "Musivum". Miłego czytania i dzięki za sygnał! :)Dobrze tak wyraźnie wiedzieć, że ktoś czyta i ma z tego trochę radości.
Jestem tutaj i dziś, i przeczytałam. Magicznie działa na mnie twój styl – uspokaja (chociaż ciężko mi to jakkolwiek szerzej wytłumaczyć), wręcz relaksuje. Odpływam w inne miejsce do innych ludzi, których dzięki tobie znam całkiem nieźle. Wydają się bliscy, tacy żywi, wręcz wychodzący z tego tekstu, a nawet z całego bloga. Wychodzący do czytelników tak blisko, jakby im mieli zaraz podać rękę. I najlepsze, że odkąd poznałam Musivum, czyli odkąd czytałam je na potrzeby ocenki na WS, nadal jest dla mnie... celująco. Mimo kilku zamieszań w podmiotach czy – co mnie tochę dziwi – braku wcięć akapitowych. A jak jestem przy marudzeniu, to pomarudzę, że linki mi nie działają. Ani w spisie treści, ani nigdzie indziej i nie wiem, czy to wina mojego sprzętu, czy po prostu jeszcze niczego nigdzie niepodlinkowałaś. #smuteczek
UsuńW każdym razie znów urzeka mnie to, że po wszystkich tekstach mogę sobie każdy kolejny, nowy, ulokować w ramach czasowych – widzę, że tutaj Poldek nie poznał jeszcze Macieja, a bolesne wspomnienia Andrzeja lepiej ukazane w Czwartym uderzeniu wciąż są na tapecie, sprawiają, że coraz lepiej go rozumiem, chociaż jest to jedna z tych postaci, którą od Priamelu lubię mniej i chyba tak już po prostu zostanie.
Za to Poldka uwielbiam. Chyba własnie za tę taką prostotę, dobroduszność, którą podkreślił Boguś i trudno się z nim nie zgodzić. #teamtpoldek
Ale również #teammichał i #teambetonowaaga, za którymi tak mocno tęsknię, że chętnie i do nich bym wróciła – albo i lepiej – dowiedziała się, co nowego u nich słychać. Aczkolwiek bez nacisku. :)
Życzę powodzenia w dalszym pisaniu!
Do poczytania! :)
Szalenie się cieszę, że "MUsivum" tak na Ciebie działa - i to nadal, po takim czasie :) Przyjrzę się za jakiś czas tym podmiotom, gdy tekst przestanie być dla mnie taki świeży, może uda się coś wyprostować. Co do linków - dopiero dziś usiadłam porządnie do linkowania, więc dopiero teraz spis treści działa (i linki mają inny kolor, tak będzie czytelniej).
UsuńTwoje mniejlubienie Andrzeja odbieram jako komplement dla samej postaci, a wszystkie #teamy jak najbardziej rozumiem. Michał i Agnieszka na pewno za jakiś czas powrócą; sama chwilowo mam fazę Poldkowo-Andrzejową, inne fazy czekają na swoją kolej.
Dziękuję jeszcze raz za sygnał, i to tak pozytywny, i do kolejnego tekstu! :)
Witaj!
OdpowiedzUsuńPodczas aktualizacji spisu nie mogłam doszukać się odnośnika do Katalogowo na Twoim blogu.
Możliwe, że go przeoczyłam, ale jeśli po prostu gdzieś zaginął, choćby przy okazji sporego remontu na stronie, to proszę o uzupełnienie zaległości do końca miesiąca. W przeciwnym wypadku reklama zostanie usunięta ze spisu. A przyznam, że tego bym nie chciała, bo skoro wróciłaś do publikowania, mam nieco inne plany. ;)
Pozdrawiam cieplutko
Ayame
Katalogowo
Linki chwilowo są w ogóle schowane z racji remontu, dopiero teraz będę nad nimi na nowo pracować. Dzięki za przypomnienie! Wyrobię się na czas.
UsuńSuper, powodzenia ze zmianami! :)
UsuńJa jeszcze się tak dobrze nie odnajduję w całym tym universum, po pierwsze nie przeczytałam wszystkiego, poza tym mam wybiórczą pamięć ;) ale na pewno to nadrobię w którymś momencie ;) Wiem natomiast dlaczego tak przyjemnie się czyta Twoje teksty - bo są dobrze napisane. Nie ma błędów :) Fajnie pokazujesz taki ciąg przyczynowo-skutkowy :) A Andrzeja lubię i cieszę się że ma takiego Poldka, który go tak świetnie rozumie :) Andrzej jest specyficzną postacią i zanim przeczytałam Czwarte uderzenie miałam co do niego mieszane odczucia. Natomiast po tamtym tekscie wszystko mu wybaczyłam i chyba mu po prostu współczuję. Ale też cieszę się że mu się układa :) I również bardzo się cieszę że znowu coś napisałaś :) Życzę Ci mnóstwa weny i czasu by móc z niej korzystać 😘 Dziękuję i pozdrawiam 😀
OdpowiedzUsuńOgromnie Ci dziękuję za sygnał, że czytasz, to za każdym razem duża radość i spory dodatek motywacyjny - wiedzieć, że ludzie czytają :)
UsuńCieszę się, że tak odbierasz mój sposób pisania. Tak, poznać więcej Andrzeja to nawet umieć mu odpuszczać, choć nie każdy jest tak w pełni wybaczający;) Natomiast Poldek - no, Poldka też tu będzie dużo do zobaczenia i poznania, tyle mogę powiedzieć.
Dzięki! A ja Ci życzę przyjemnego czytania innych tekstów i wchodzenia coraz głębiej w świat "Musivum". Hmmm, Tobie tego życzę czy sobie? Trochę egoistyczne te życzenia, ale trudno ;)