Potraktujcie
to jako pozbawiony jakichkolwiek ambicji czy pretensji tekst, który powstał, bo
po prostu musiałam pewne rzeczy z siebie wyrzucić, a słowami wyrzuca mi się
najlepiej. Powstał w poniedziałek, po powrocie z placu Solidarności. I jest
bardzo niezdarnym podziękowaniem za spokój i bycie razem, których tam
doświadczyłam.
A
jeżeli konieczne jest jakiekolwiek usprawiedliwienie, niech usprawiedliwi mnie
stwierdzenie, że to, co spotyka mnie w moim mieście, nie może nie spotkać też
moich bohaterów. A moja definicja pisania najbliższa jest temu, co pod koniec
mówi Julek.
(PS
Być może za jakiś czas ten tekst schowam albo usunę. Ale na razie zwyczajnie
potrzebuję go pokazać).
SZCZECIN (NIE) MILCZY
bądź odważny
gdy rozum zawodzi bądź odważny
w
ostatecznym rachunku jedynie to się liczy
a Gniew twój
bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć
usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zbigniew
Herbert, „Przesłanie Pana Cogito”
Nie bądź
bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go
zabić – narodzi się nowy.
Spisane będą
czyny i rozmowy.
Czesław Miłosz,
„Który skrzywdziłeś”
Marta
zamknęła jednego kota w jednym pokoju, drugiego w drugim, trzeciego umieściła w
przedpokoju. Tylko w ten sposób można było zabezpieczyć zwierzaki i mieszkanie
przed katastrofą. Zostawione sobie sam na sam, dwa kocury i jedna kocica
potrafiły wywrócić wszystko, co się dało, i to nierzadko na siebie.
Zamknęła
drzwi na klucz, wyciągnęła telefon i sprawdziła godzinę. Za siedemnaście
szósta, spokojnie dojdzie. SMS od Marysi, odebrany przed piątą, mówił: „Zostanę
dłużej w pracy i sama dojadę na plac, znajdziemy się. Ciągle nie wierzę ;(”.
Marta
też nie wierzyła. Może i po to szła – by uwierzyć, że to się naprawdę
wydarzyło? A może by uwierzyć, choćby przez chwilę – że z tego, co się
wydarzyło, może powstać coś więcej niż tylko głęboki smutek?
W
każdym razie szła.
***
Olga
zaparkowała pod Pionierem. Znalezienie w tej okolicy miejsca do parkowania
zakrawało na cud i zwykle podskakiwałaby przez chwilę z radości na siedzeniu.
Olek i Wiktor, którzy zgodnie z zapowiedzią czekali w ProMedia, musieli przed
chwilą wyjść z biblioteki, bo dopiero gdy chowała kluczyki od samochodu do
torebki, dostrzegła ich na rogu między filią MBP a kinem. Poczekali, aż
podeszła; Olek objął ją z krótkim „Cześć”, Wiktor tylko uścisnął jej rękę. Z
Wojska Polskiego pod Filharmonię mieli kawałek na piechotę, więc bez słowa
ruszyli w drogę. Dopiero gdy stali na światłach przed Bramą Królewską i
widzieli po drugiej stronie plac Solidarności oraz gromadzący się tam tłum,
Olga zaczęła cicho wyrzucać z siebie wszystkie towarzyszące jej przez ostatnie
parę godzin myśli. Olek się przyłączył. Wiktor milczał. Wprawdzie przy drugich
pasach wciąż paliło się czerwone, ale jeden z policjantów wszedł na ulicę i
rzucił:
–
Można przechodzić.
Więc
przeszli, za nimi kilkanaście innych osób.
***
Dojazd
do centrum z Dąbia był zawsze sporym wyzwaniem, więc Hanka po prostu zamówiła
taksówkę. Nie miała ochoty przesiadać się z autobusu do tramwaju; może w drodze
powrotnej, ale nie teraz.
–
Plac Solidarności – powiedziała kierowcy. – I to będzie kartą.
Kierowca
na szczęście milczał; nie miała nastroju na rozmowę. Ściskała w rękach torbę z
którejś edycji Kontrapunktu; umieszczone w środku znicza pod wpływem kocich
łbów, którymi było wyłożone większość uliczek w tej części dzielnicy, chwilami
uderzały o siebie z brzękiem.
–
Przepraszam, czy może pan wyłączyć albo ściszyć? – poprosiła dość stanowczo,
gdy z radia popłynęło coś zbyt szybkiego i wesołego jak na jej nastrój.
Kierowca bez słowa nacisnął któryś przycisk i zrobiło się cicho.
–
Pani na tę manifestację? – zapytał, gdy z Dąbia skręcili w Przestrzenną.
–
Tak – odpowiedziała krótko. Miała nadzieję, że facet nie będzie miał ochoty
gadać. I że na Basenie Górniczym nie będzie korków.
–
Pojedziemy Trasą Zamkową – zdecydował. – Będzie szybciej i łatwiej do placu.
Pokiwała
głową. Trasa Zamkowa jej nie martwiła, tam z reguły szło szybko. To wcześniej,
przy Basenie i potem na Gdańskiej, groziły przestoje.
–
Paskudna sprawa – rzucił jeszcze taksówkarz, gdy mijali po lewej wielkie,
zielone schody, potocznie określane jako „kładka dla pieszych”. Kładka, która
przypominała sporego robota.
–
Tak – zgodziła się, opierając czoło o szybę. W kałużach na ulicach odbijały się
światła latarni.
Tak,
powtórzyła w myślach, paskudna sprawa. Boże, co się z tym krajem od paru lat
dzieje, bardziej i bardziej?
***
Sebastian
wybrał autobus, nie miał ochoty wysilać za kierownicą oczu po zmroku. Wysiadł
na placu Rodła; stąd już tylko musiał przejść kawałek przez park Kasprowicza,
żeby dotrzeć na miejsce.
Mówiąc
szczerze, wcale mu się nie chciało iść. Styczniowa plucha i ziąb, i zbliżający
się marzec ze znienawidzoną rocznicą, i ten nastrój, który go od prawie dwóch
lat nie opuszczał, wcale nie zachęcały do wychodzenia gdziekolwiek, do bycia
wśród ludzi i z ludźmi. Po zajęciach na uczelni najchętniej wracał do domu,
kładł się wcześnie, czytał do późna, czasem coś oglądał. Z reguły nie był w
stanie się przemóc, sama myśl o jakiejkolwiek aktywności poza koniecznym
minimum działała odpychająco. Więc choć był wstrząśnięty, pełen współczucia i
złości – najchętniej zostałby w domu.
Ale
gdyby Michał był, toby poszedł, oczywiście, że by poszedł; poszliby razem, to
nawet nie podlegałoby dyskusji. I Sebastian miał wrażenie, że akurat w tym
przypadku nie pójść oznaczałoby w pewien sposób zdradzić wszystko, co Michał
cenił, o co walczył, z czym się utożsamiał. To, że umarł, że w czasie tego
swojego durnego marca sprzed dwóch lat tak się bezsensownie władował pod ten
cholerny pociąg na tym cholernym, podobno opuszczonym torze, nie oznaczało, że
miały umrzeć sprawy dla niego – dla nich obu – ważne.
Sebastian
zatem wyszedł z domu. Potem już było łatwiej, alternatywa ogrzewany tramwaj
kontra zimny dwór nie wymagała szczególnego namysłu decyzyjnego. A potem, zanim
się dobrze zorientował, stał już na placu Solidarności i rozglądał się za
bratem i szwagierką, którzy mieli nadejść z naprzeciwka, od strony Komendy
Wojewódzkiej.
***
Agnieszka
uprzedziła, że weźmie psa, więc Agata przezornie przygotowała się na odpieranie
rękami psiego powitania w postaci skakania człowiekowi na nogi przednimi
łapami. Spotkały się w parku Kasprowicza, to był najwygodniejszy punkt zbiórki
dla wszystkich. Agnieszka już była, Ula i Wiktoria też. Finka kręciła się
między nimi radośnie i w podskokach. Jak na trochę za tłustą jamnicę miała
przerażająco dużo energii.
Ula
dopalała właśnie papierosa, a Agnieszka uwalniała Wiktorię z okręconej wokół
jej nóg smyczy. Po przywitaniach, uchronieniu spodni przed zabłoconymi łapami
psa, wymienieniu kilku słów na temat pogody i dojazdów, ruszyły w kierunku
Filharmonii i Centrum Dialogu Przełomy.
Po
drodze Agnieszka wzięła Agatę pod ramię. Z przyjaciółką u boku to wszystko
wydawało się znośniejsze, chociaż cały czas sprawiało ból.
***
–
Zaparkuj gdzieś na Wałach, przy Przełomach nie będzie pewnie miejsca –
powiedział Krystian zmęczonym głosem. Przez niemal całą drogę opierał się
bokiem głowy o szybę i milczał, tylko czasem rzucał coś w rodzaju „Uważaj, ktoś
włazi z tamtej strony na pasy” albo „Nie zdążymy, będzie czerwone”.
Ogólnie
rzecz biorąc, Andrzej nie cierpiał, gdy ktoś mu mówił, jak ma jechać i gdzie
parkować. Jednak po tych paru latach zdążył się już przyzwyczaić do
Krystianowych dyrygowań w samochodzie i nauczył się je ignorować; poza tym
akurat ta uwaga była całkiem sensowna, okolice Filharmonii i Przełomów pewnie
zostały obstawione i przez uczestników manifestacji, i przez służby mundurowe.
A niewłaściwego parkowania tuż pod nosem Komendy Wojewódzkiej Policji nie miał
zamiaru ryzykować.
W
drodze od Teatru Współczesnego do placu Solidarności Krystian mówił – po raz
kolejny, chyba już czwarty, przerabiał na głos to, jak się dowiedział o śmierci
prezydenta, gdy siedział na ostatnim monografie, a wykładowczyni na tę
informację, rzuconą zszokowanym głosem przez jedną z dziewczyn, umilkła, po
czym krótko oświadczyła, że wykład na dziś zakończony, mogą już iść. Więc
wyszli z sali, poszli do bufetu i przesiedzieli tam chyba ze dwie godziny,
pomstując, scrollując fejsa i czytając doniesienia ze wszystkich możliwych
portali.
Andrzej
milczał. Jemu też wiadomość przekazali studenci, na ćwiczeniach z analizy i
interpretacji. Nie przerwał zajęć; zamiast tego odłożył na bok tom poezji
dwudziestolecia międzywojennego, którą zgodnie z planem mieli przerabiać,
i kazał znaleźć w Internecie cztery inne wiersze. Chociaż najpierw, oczywiście,
musiał zapanować nad odruchowym „Proszę zejść do biblioteki po…”. Nadal nie
mógł przywyknąć do tego, że większość osób na kolejnych latach filologii
czytała lektury najczęściej z komórek, tabletów czy laptopów.
„Pan
Cogito o postawie wyprostowanej” i „Przesłanie Pana Cogito” Herberta.
„Nienawiść” Szymborskiej. „Który skrzywdziłeś” Miłosza.
–
Czekam na państwa – oświadczył spokojnie po podaniu tytułów. – Na podstawie
zaobserwowanych reakcji zakładam, że zdołają państwo poradzić sobie z tym
utworami.
Tego,
jaka dyskusja wokół poezji i bieżącej sytuacji społecznej wybuchnie po
zakończonej lekturze, zdecydowanie się nie spodziewał. I po raz pierwszy poczuł
pewną sympatię do tej grupy.
–
Dużo ludzi – powiedział Krystian, gdy znaleźli się na palcu Solidarności.
***
Plac
Solidarności opadał albo się unosił, w zależności od punktu uznanego za
początkowy, pod niezbyt ostrym kątem; był to jednocześnie plac, prościutki
skatepark i dach Centrum Dialogu Przełomy, przynajmniej częściowo. Julek lubił
tam w letnie dni usiąść z papierosem, notatnikiem i myśleć nad jakimś tekstem.
W zimne dni trzymał się od tego miejsca z daleka, za mocno człowieka wywiewało
na wszystkie strony. Ale na szczęście dziś miał na sobie dwa swetry.
Nie
widział nikogo ze znajomych. I dobrze, wolał pobyć z tym sam. Z pewnym – dość
pozytywnym – zaskoczeniem obserwował ludzi mniej więcej w swoim wieku z dziećmi
oraz starsze osoby, głównie w parach. Zauważył też swoją wykładowczynię z
romanistyki, tę od gramatyki opisowej, i jeszcze jakąś dziewczynę, którą
kojarzył z filii Miejskiej Biblioteki Publicznej na placu Lotników. Ludzi
przybywało. I to przybywało w spokoju, bez krzyków czy nawet transparentów.
Policjanci stojący przy przejściach i na placu wydawali się zbędni, chociaż
Julek z pewną nieprzyjemną ulgą wyłapywał wzrokiem kolejne niebieskie mundury i
żółte, odblaskowe kamizelki funkcjonariuszy.
***
Zamiast
zaplanowanego na ten dzień wypadu do kina – poszli na plac. Wprawdzie Kamila
pierwsza rzuciła „O osiemnastej chcę iść na Solidarności, sorry, Multikino
kiedy indziej jednak”, ale Poldek od razu przyznał, że też chciał odwołać.
Koniec końców poszli razem, tyle że najpierw po znicze, a potem na plac.
–
Takie to bezsensowne – mówiła Kamila w drodze. – I taki się człowiek czuje
bezsilny, bo co może zrobić? Poldek, co twoja filozofia o tym mówi? Bo moje
coachingi są chwilowo totalnie bezsilne.
–
Nie wiem – przyznał. – Czasami patrzę na pewne rzeczy i kompletnie nie widzę
sensu. Ten sens później wraca, ale to są takie momenty, gdy wszystko jest
ciemne i puste.
Spojrzał
na przyjaciółkę uważnie, bo jej pociągnięcie nosem nie zabrzmiało jak alergia,
na którą cierpiała przez trzy czwarte roku. Kamila patrzyła w czerniejące
niebo; po dobrze widocznym w świetle latarni prawym policzku spływało kilka
łez.
–
Chcesz chusteczkę? – zaproponował cicho.
–
Nie. – Otarła oczy wierzchem dłoni i jeszcze raz pociągnęła krótko nosem. – Mam
w torebce, spoko.
Poczekali,
aż tramwaje przejadą w obie strony, i ruszyli z placu Grunwaldzkiego w aleję
Jana Pawła II. Mieli przed sobą jeszcze kawałek drogi, a dochodziła szósta.
***
Na
obrzeżach tłumu „Nienawiść” czytana przez Adama Opatowicza, dyrektora Teatru
Polskiego, była ledwo słyszalna; podobnie wypowiedź Bogny Czałczyńskiej z
Kolektywu Obywatelskiego. Najlepiej dawało się dostrzec tęczową flagę z napisem
„PACE” i bardzo dużo zapalonych zniczy, gdzieniegdzie też lampionów. Ludzie
byli z dziećmi. Ludzie byli z psami. Ludzie byli starsi i młodsi, w grupach i
pojedynczo. Wyciągane w górę ręce ze zniczami i komórkami z włączoną funkcją
latarki; czapki zdejmowane przez mężczyzn podczas minuty ciszy; tłum
wypełniający plac Solidarności niemal po brzegi. Agnieszka rozglądała się co
jakiś czas wokół. Spokój, to ją uderzyło najbardziej. Spokój – i w smutku, i w
złości.
Po
raz kolejny odciągnęła Finkę od jakiegoś psa, a chwilę później odplątywała
smycze Finki i innego zwierzaka, z którym jej jamnica uznała za konieczne
ganiać się w kółko. Właścicielka buldożka – a może to był mops? – tylko się
uśmiechnęła z rezygnacją i odplątywała ze swojej strony. Uśmiechnął się również
stojący z boku policjant.
***
Ludzie
zaczęli podchodzić ze zniczami do pomnika Anioła Wolności. Marysia postawiła
swoją świeczkę na chodniku, bo na żwirze, gdzie stała świeczka Marty, już nie
było miejsca. Potem zrobiła dwa zdjęcia: setki zniczy oraz oparte o pomnikową tablicę
bukiet białych róż i tabliczka z nazwiskiem zmarłego. Wśród czarnych liter
tworzących napis „Adamowicz” wyróżniało się „M”, zastąpione czerwonym sercem z
kroplą krwi. Biały hashtag na ciemnym tle był ledwo widoczny z tego kąta, pod
jakim fotografowała. Wstała, by ustąpić miejsca kolejnym osobom. Gdy wraz z
Martą stanęły nieco z boku, trzymając się za ręce, podeszła do nich kobieta w
średnim wieku, w puchatej czapce na głowie.
–
Pomogą mi panie? – poprosiła, pokazując niezapalony znicz. – Miałam ostatnią
zapałkę i zgasło.
Marta
wyciągnęła zapałki z kieszeni kurtki, Marysia poprawiła knot, by łatwiej było
go podpalić. Pierwsza zapałka zgasła, nim ogień schwycił podsunięty wosk. Druga
zapałka wreszcie rozpaliła znicz porządnie.
***
Ludzie
rozchodzili się po trochu, równie spokojnie, jak wcześniej przyszli; może tylko
rozmów było więcej i niekoniecznie na temat tego, co ich tu sprowadziło.
Agata
zauważyła Martę z Maryśką i zamachała im ręką, a gdy dziewczyny podeszły,
zaproponowała przyłączenie się do spaceru w parku. Bo ona, Aga, Wiktoria i Ulka
jeszcze nie mają nastroju, by wracać do domu.
–
Ja też – zgodziła się Marta. Maryśka pokiwała głową i naciągnęła mocniej kaptur
płaszcza.
***
Julek
wbił ręce głęboko w kieszenie kurtki; zapomniał z domu rękawiczek, więc teraz
zdecydowanie cierpiał. Stał z przy jednej z ławek i przyglądał się uważnie
ludziom. Coś mu chodziło po głowie, jakiś zalążek czy cień możliwości.
Możliwości tekstu. Niestety, pisarz zawsze jest zdradziecką hieną, która
podgląda, podbiera i wykorzystuje wszystko, z czym ma do czynienia, nawet jeśli
dotyczy to najbliższych mu osób albo czegoś dramatycznego. Oczywiście wielu
ludzi tego nie rozumiało i się wściekało – na przykład Sebastian, który w
zeszłym roku zrobił tę awanturę z powodu książki o Michale, chociaż to wcale
nie było o Michale.
Ludzie
zawsze się wściekają. Równie dobrze mogliby się wściekać na żyrafę, że żre
liście albo na lwa, że poluje na antylopy czy na co tam one polują. Pisarz
poluje na sytuacje, na wydarzenia, na emocje, na zachowania, na interakcje; a
jego polowanie trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu.
Przyglądał
się dalej. Rzadko kiedy ludzie wydawali mu się tak bliscy, chociaż byli tak
totalnie obcy i dalecy.
No
cóż, to też się może kiedyś przydać.
***
Poldek
zorientował się, że to Kostek, dopiero gdy się ze sobą zderzyli. Nastąpiła
wymiana uścisków dłoni i przedstawień – to Kostek, to Kamila, a to… Poldek
spojrzał niepewnie na niewysokiego chłopca, na oko trzynasto-,
czternastoletniego, który trzymał w ręku komórkę i zawzięcie coś na niej
przeglądał.
–
To mój syn, Mateusz – pochwalił się Kostek. – No, Mati, odklej się na chwilę od
tego swojego smartfona i się przywitaj.
–
Dzidbry – powiedział chłopak szybko. Był w siódmej klasie podstawówki, jak
zaraz potem wyciągnęła z niego Kamila, przyszedł z tatą, a mama nie mogła, bo
ma grypę i leży w domu, ale tata obiecał i przyszli, bo to megaważne, a on
teraz gra w „Zombie Days” i właśnie zwiewa przed zombiakami.
–
I to są te chwile, kiedy czuję się naprawdę staro – oświadczył Kostek. – No,
mały, zbieramy się, obiecałem twojej mamie, że do ósmej cię odwiozę.
Mateusz
szybko zerknął na komórkę.
–
Jest dopiero za dwadzieścia siódma, możemy jeszcze pójść na kebaba! –
powiedział na poły przypominająco, na poły prosząco. Kostek pokiwał głową z
rezygnacją.
–
Dobra, pójdziemy, tylko przy jedzeniu odkładasz telefon. Przyłączycie się?
Odmówili.
Kamila była zmęczona, zmarzła, a jutro rano miała szkolenie dla pracowników
dużego butiku. Poldek z kolei kebabów nie cierpiał, poza tym marzyła mu się
pizza i koc.
Pożegnali
się przed pasami.
***
Andrzej
w drodze do samochodu zapalił; Krystian zdusił w sobie uwagę o truciu się, o
śmierdzeniu petami i o denerwowaniu człowieka strzepywaniem popiołu na chodnik.
Patrzył przed siebie, ale za wiele nie widział; musiał się naprawdę nieźle
zamyślić, bo w pewnym momencie dobiegło go wyraźnie ubawione:
–
A ty dokąd?
Odwrócił
się. Wyprzedził o jakieś trzy samochody ich czarnego opla astrę.
–
Wracasz do domu na piechotę? – dodał jeszcze Andrzej, po czym, najwyraźniej
zniecierpliwiony, rzucił: – No już, wsiadaj, jestem zmęczony.
Ale
gdy wyjechali z Wałów, wysilił się na coś milszego.
–
Nie siedź taki dobity – powiedział cicho. – Koniec końców będzie dobrze, mały.
Naprawdę
chciał mu wierzyć. Może dlatego nie zapytał, kiedy ten „koniec końców” miałby
wreszcie nastąpić.
***
Olga
pożegnała chłopaków przy Bramie Królewskiej. Oni chcieli już wracać, a ona
chciała posiedzieć sama – tylko nie w domu, nie w ciszy. Być wśród ludzi, ale
sam na sam ze sobą – tak, to wolała. Dlatego właśnie została, dlatego weszła do
znajdującej się w Bramie Pijalni Wedla, szybko zajęła ostatnie wygodne miejsce
– głębokie fotele w głębi sali, co za fart – zamówiła naleśniki czekoladowe z
herbatą i zamiast komórki wyciągnęła książkę. W Pijalni robiło się tłoczno, a
długa, wąska sala zmuszała do niechcianej integracji, więc Olga słyszała i
rozmowy za sobą, i rozmowy przed sobą, ale tym razem to wcale nie było
irytujące. Chwilami uspokajało nawet bardziej niż trzymany w rękach tom
opowiadań Barnesa.
***
Sebastian
nie chciał do nich zaglądać, uparł się, żeby go odwieźć do domu. Stasiek z
ciężkim sercem na to przystał. To nie był dobry dzień ani dobra atmosfera do
namawiania Sebastiana po raz kolejny, żeby wyszedł do ludzi, żeby się rozerwał,
żeby wrócił do normalnego życia. Człowiek nie miał ochoty usłyszeć znów
pytania: „A co to twoim zdaniem jest normalność?”. Nie dzisiaj.
Ina
prowadziła, jej lepiej szło po ciemku niż jemu. Zerkał więc przez ramię na
brata, siedzącego na tylnym siedzeniu, milczącego, zatopionego we własnych
myślach.
–
Zuza za tobą tęskni – zaryzykował. – Musisz szybko do nas wpaść.
Sebastian
spojrzał na niego, uśmiechnął się lekko, pokiwał głową. Potem znów odwrócił
wzrok do okna. Mijali Kaskadę. Wielka galeria handlowa wciąż była ozdobiona
licznymi światełkami i wyglądała jak tandetna discopolowa bombka, jak to kiedyś
określił Michał. Stasiek zaklął w myślach, bo od dwóch lat na wspomnienie
Michała, cudze lub własne, głównie tak reagował.
***
Wróciły
znów do parku. Finka wąchała, skakała i sikała, ile się dało. Rozmowa zeszła na
codzienne sprawy w pracy każdej z nich, problemy z remontem u Wiktorii i niedawno
zmarłą matkę Uli. Marysia przysiadła na ławce, obok której pies Agnieszki w
najlepsze lizał trawę.
–
Zastanawiam się – powiedziała nagle – czy to w ogóle miało sens, czy ma sens.
–
Co? – spytała Wiktoria i usiadła obok.
–
Ten marsz, to znaczy w sumie to zebranie czy manifestacja, bo marszu nie było –
wyjaśniła powoli; pochyliła się i wsparła się łokciami o kolana. – Te takie
manifesty antyprzemocowe, te wszystkie ciche marsze przeciwko nienawiści,
przemocy i w ogóle. – Naciągnęła kaptur mocniej na głowę. – Zastanawiam się po
prostu, czy to coś daje i co w sumie daje, skoro ciągle coś się wydarza.
–
Daje – powiedziała stojąca za jej plecami Marta obronnym tonem. – Ludzie
pokazują, że się nie zgadzają.
–
No i co z tego? – odbiła Marysia prowokacyjnie. – Co z tego, że wyszłyśmy i się
nie zgadzamy, skoro milczymy? Jaki to ma sens i kogo w sumie obejdzie? Gromada
ludzi sobie postała, popłakała, poczytała, zapaliła znicze i poszła grzecznie
do domu. Takie spokojne i milczące wyjście w sumie nic nie da.
–
A dla mnie to ma sens – wtrąciła Agata i poklepała po głowie przytulającą się
Finkę. – Bo to jest tak, że widać, że ludzie się nie przestraszyli, tylko jakoś
zareagowali, że potrafią wyjść i się razem zebrać. A milczenie w sumie jest
groźne, bo dopóki milczysz, to przeciwnik nie wie, co chcesz zrobić. Masz
przewagę, możesz zrobić wszystko, a on nie wie, na co się nastawiać i przed
czym się bronić. – Podeszła do ławki i usiadła obok Wiktorii. Agnieszka z Ulką
stały przed nimi, Finka położyła się na piasku. – I jak ludzie potrafią i chcą
razem wyjść i stać albo maszerować w milczeniu, to to jest w sumie cholernie
groźne. Bo jeśli tylu ci przyjdzie dzisiaj, to znaczy, że są i mogą znowu
przyjść. I nawet jak dzisiaj milczą, to nie wiadomo, czy jutro się nie odezwą.
A pojutrze nie zrobią czegoś.
–
Więc to jest w sumie najgorszy tłum – mruknęła Marta z wyraźnym rozbawieniem.
–
Tak – podchwyciła Agata. – Tłum, który milczy, jest najniebezpieczniejszy, bo
nie wiadomo, co myśli i co wreszcie powie. I to, że dzisiaj milczy, jest
przerażające właśnie dlatego, że jutro może już nie milczeć. I ja myślę –
dodała ciszej – że to milczenie zaczyna się kończyć.
Marysia
oparła głowę na jej ramieniu. Finka zaskomlała. Wiktoria stwierdziła, że trzeba
się zbierać do domów.
Tak,
pomyślała Agata, gdy wychodziły z parku. Tłum ludzi, który milczy, który jest
cicho, to coś koszmarnie groźnego i niebezpiecznego. Bo w końcu przestanie
milczeć – a wtedy wszystko może się wydarzyć.
fot. Anna Formicka
Nie będę się rozpisywać, bo jeszcze trawię, bardziej w milczeniu i refleksji niż by pisać peany na cześć bohaterów Musivum. Nie ta chwila, choć i tak wiesz, że bardzo ich lubię. Jednak trudniej się o nich czyta, gdy pokazuje ich taka sytuacja. Mieszane uczucia – lepiej, by tłum nie musiał tak wspólnie milczeć na placu i by tekst nie musiał być wcale o tej chwili, by ta chwila w ogóle nie musiała mieć miejsca.
OdpowiedzUsuńJednego jeszcze tekstu nie chciałabym czytać tak jak tego. To znaczy przeczytałabym pewnie, ale ze łzą w oku; chętnie i jednocześnie bardzo nie.
Ten o durnym marcu.
Ja też trawię, ten tekst stanowi po prostu część tego trawienia. I wiesz - zastanawiam się chwilami, czy on w ogóle jest etyczny, właśnie z powodu tego przetrawiania na słowa, na zapisywanie, takiej sprawy. A z drugiej strony - pamiętam komentarze podczas porannej narady w pracy, gdy jeszcze mówiono o ciężkim stanie, komentarze pełne niedowierzania i szoku; i własny szok, gdy po kilku godzinach zajęć wyszłam z pracy, by iść do domu - a po włączeniu Facebooka zobaczyłam informację, że Adamowicz nie żyje. I tę głęboką potrzebę, by o osiemnastej też pójść na plac. I to niezwykłe uczucie sensu i jednoczesnej bezradności już podczas samego spotkania. Spodziewałam się jakichś awantur, głupich krzyków z boku; a dostałam ciszę, spokój i smutek. A potem - i to w pewien sposób jest najgorsze - była znów zwyczajność, rozmowy o codzienności. Powrót do normalności, która znów do bólu stanęła pod znakiem zapytania. I tak sobie myślę, że ten tekst, pisany do drugiej w nocy, pomógł mi - w sposób inny, ale równie silny jak pójście na plac i postawienie zapalonego znicza.
UsuńNie chcę żadnych peanów do tego tekstu. Chciałabym tylko wiedzieć, czy ma on jakikolwiek sens i/lub rację bytu. Po Twoim komentarzu odnoszę wrażenie, że jakiś, choćby maleńki, może mieć.
A marzec... W 2010 marzec z 2017 wydawał się bardzo odległy. Teraz już należy do przeszłości, choć dla tekstów "Musivum" to nadal głównie przyszłość.
Ten tekst, po twoim komentarzu, mogę śmiało napisać, że spełnia założenia. Widać przejęcie w początku, ciszę w rozwinięciu i już tę normalność w bólu pod znakiem zapytania przy zakończeniu. Przemyślenia dziewczyn tam są bardzo ważne i myślę, że wielu jest ludzi, którzy podobnie jak one gdybają nad tłumem milczącym. Tak się myśli dziś, kiedy od niedzieli minęło już trochę czasu, i będzie się myśleć jeszcze chwilę. Dopóki ta chwila trwa, ten wpis dobrze mieć w zakładce i do niego wracać, bo to bardzo wyciszająco-prosty, bardzo przyziemny jak całe Musivum, po prostu ludzki wpis dla ludzi. A gdy chwila ta minie, czy zdjąć go, czy zostawić...?
UsuńJa bym chyba zostawiła, tak ku przestrodze i dla potomności. Jednak rozumiem, że jest on (jak to zresztą Julek zauważył) twoją częścią, to twoje emocje, a więc i tylko twoja decyzja.
Myślę, że czytelnicy Musivum to taka specyficzna grupa, która zrozumie każdą twoją decyzję.
Pozdrawiam cieplutko w ten chłodnawy dzień.
Cieszę się, że tak to odbierasz. Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że chyba jednak go zostawię. Koniec końców, jest częścią całej historii, i usunięcie go byłoby jakąś formą przerabiania tej historii, retuszowania gorszych chwil.
UsuńDzięki, rozwiałaś pewne moje wątpliwości. Też pozdrawiam, porządnego koca i gorącej herbaty w ten ziąb.