Luty
zamykam piątym w sumie tekstem w tym roku – trzecim rozdziałem „Powrotów”.
Czwarty rozdział już też gotowy, pojawi się na początku marca (zerkajcie na
terminarz). Piąty się powoli pisze. A ja tak bardzo nie mogę uwierzyć, że
naprawdę „Musivum” znów żyje, i to żyje tak intensywnie…
POWROTY DO DOMU
ROZDZIAŁ III: RZECZY, O KTÓRYCH NIE ŚNIŁO SIĘ FILOLOGOM
ROZDZIAŁ III: RZECZY, O KTÓRYCH NIE ŚNIŁO SIĘ FILOLOGOM
Romance and all
its strategy
Leaves me
battling with my pride
But through
all the insecurity
Some
tenderness survives
Rod Stewart,
„Sometimes when we touch”
–
My to w sumie mamy dziś rocznicę – powiedział Poldek. Andrzej zamknął na moment
oczy. Nie robi się takich rzeczy człowiekowi, który się dopiero obudził, nie
ciska się w niego jakimiś dziwnymi stwierdzeniami. Ledwo zdążyło się te oczy
otworzyć, przypomnieć sobie, że to sobota, a nie piątek i nie trzeba się
zrywać, by zdążyć na ćwiczenia z analizy i interpretacji na ósmą, a już facet,
z którym się dzieli łóżko, opowiada człowiekowi coś dziwnego. A potem jeszcze
szturcha. – Nie śpisz już, przecież widzę. – I mruczy prosto w ucho, i łaskocze
włosami w policzek.
–
Kawę byś zrobił – burknął Andrzej. – Która jest?
–
Po dziewiątej.
–
Przed dziesiątą nie wstaję.
–
Ja też nie. Mówiłem, że mamy dziś w sumie rocznicę.
Andrzej
znów otworzył oczy. Poldek leżał na boku, twarzą do niego, z głową na przedramieniu
i ze zdecydowanie zbyt dużą częścią kołdry na sobie.
–
Znowu mi przez sen kołdrę kradniesz. Jaką rocznicę?
–
Z Jasnych Błoni – wyjaśnił z lekkim uśmiechem. – No wiesz. Dziewiętnasty marca,
Jasne Błonia, ławka przy fontannach.
Andrzej
też przekręcił się na bok, by lepiej widzieć swojego chłopaka.
–
No popatrz, jaką ty masz dobrą pamięć do takich rzeczy – zakpił. – Nawet dokładną
datę pamiętasz.
Poldek
trochę się zaczerwienił, ale wytrzymał jego wzrok.
–
Pamiętam – odpowiedział wyzywająco.
Prawda
była taka, że Andrzej też pamiętał. Może nie datę, ale tamten dzień. I wiele
innych dni, które do niego doprowadziły.
Przewrócił
Poldka na plecy i wsunął palce pod gumkę jego spodenek do spania.
–
Pewnie chcesz prezent. – To było raczej stwierdzenie niż pytanie. A zadowolony
pomruk mówił sam za siebie.
Pamiętał,
pewnie, że pamiętał. Na przykład dobrze pamiętał tamten dzień pod koniec
października dwa tysiące trzeciego, prawie półtora roku temu, gdy zobaczył
Poldka po raz pierwszy. Stał przed budynkiem Wydziału Humanistycznego B,
obejmującego historię, socjologię, filozofię i inne kierunku, które nie były
filologiami, czekał na Izę, Karolinę i Adama, którzy szukali jeszcze materiałów
do swojej części prezentacji na zajęcia, i próbował zapalić papierosa. Poldek
wyszedł z budynku, stanął kilka kroków dalej, wyjął zapalniczkę. Andrzej cisnął
swoją do kosza – ciągle mu się te zapalniczki psuły, badziewne były, a on chyba
za mocno zawsze naciskał – i podszedł do zaciągającego się właśnie chłopaka.
–
Masz ogień? – zapytał.
Przytrzymał
dłoń z uniesioną zapalniczką. Trochę wiało. Chłopak zmrużył oczy i powiedział
nagle:
–
A myśmy chyba przed chwilą mieli przyjemność.
Wtedy
przyjrzał mu się uważniej. Piwne oczy, jasnobrązowe włosy, chociaż może raczej
ciemnoblond. Rysy twarzy już raz widziane.
–
A – mruknął. – „Enuma elisz”.
Przygotowywali
z Izą, Karoliną i Adamem prezentację na ćwiczenia z motywów literatury starożytnej
we współczesnych tekstach kultury. „Enuma elisz”, babiloński epos o stworzeniu
świata, był do tego potrzebny. Niestety, już to ktoś wypożyczył – numer
dwadzieścia trzy, jak zdradziła młoda bibliotekarka. Numer dwadzieścia trzy
siedział w rzędzie przy wejściu do biblioteki, przy trzecim stoliku. Andrzej
podszedł i, nie siląc się na uprzejmości, oświadczył, że „Enuma elisz” jest mu
potrzebne. Numer dwadzieścia trzy – owalna twarz, piwne oczy, ciemnoblond włosy
– spojrzał na niego z uprzejmym zaskoczeniem znad rozłożonych na blacie notatek
i kser.
–
Ale przyszło ci do głowy, że ja to wypożyczyłem, bo też jest mi potrzebne? –
zapytał z lekkim uśmiechem, który zirytował Andrzeja.
–
Jakoś nie widzę, żebyś to czytał – burknął. Numer dwadzieścia trzy – coraz szerszy
uśmiech, podejrzanie błyszczące oczy – sięgnął po leżącą dotąd na brzegu
stolika książkę, otworzył ją mniej więcej w połowie i uniósł na wysokość nosa.
–
A teraz? – zapytał tak bezczelnie rozbawionym tonem, że Andrzej po prostu
odwrócił się na pięcie i wrócił do swojej grupy. Nie będzie przecież dyskutował
z jakimś głupkiem.
Był
wkurzony, to musiał przyznać. Ale zanim zdążył odpowiedzieć na pytanie Izy „Coś
taki wściekły jak ja po zapłaceniu czynszu?”, poczuł na ramieniu lekkie
dotknięcie, jakby ktoś go stukał książką. Odwrócił się – siedzieli w czwórkę
wokół prostokątnego stolika, Andrzej plecami do wejścia – i zobaczył tego głupka.
Głupek stał, nadal lekko uśmiechnięty, z „Enuma elisz” w wyciągniętej ręce.
–
Na razie jednak nie korzystam, więc mogę wam oddać, skoro potrzebujecie –
powiedział do całej ich grupy, ale patrzył głównie na Andrzeja. – Jeśli będę
wychodził wcześniej, to poproszę bibliotekarkę, żeby wrzuciła rewers do was.
Jaki macie numer?
–
Czterdzieści dziewięć – odparła Iza i przechyliła się przez cały stolik, żeby
dosięgnąć książki. – Kurde, dzięki, to teraz może nam się uda skończyć jeszcze
dzisiaj.
–
Miłej roboty – rzucił, uśmiechnął się do niej, znów spojrzał na Andrzeja, znów
się uśmiechnął i poszedł sobie. Komentarz Izy „Jaki fajny facet, oddał
Babilończyków!” trzeba było puścić mimo uszu.
–
Tak – potwierdził podczas palenia właściciel działającej zapalniczki. – Ten od
„Enuma elisz”.
–
Ten od bezcelowego trzymania książek – mruknął Andrzej.
–
A ty? – zainteresował się chłopak. – Bufon od pretensji, że ktoś ma potrzebną
mu książkę?
Komentarz
nie było uprzejmy, ale ton, jakim został wypowiedziany, sugerował raczej…
rozbawienie.
–
W każdym razie miło, że oddałeś – mruknął Andrzej. – Tylko nie rozumiem, po co
w ogóle brałeś, skoro nie była ci potrzebna.
–
Szczerze? – Chłopak uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Już chyba ze dwa lata się
zbieram, żeby to w końcu przeczytać, bo jestem zwyczajnie ciekaw. Ale za każdym
razem albo nie mam kiedy, albo zapominam w ogóle ją wypożyczyć, a jak już
wypożyczę, to ciągle mam coś innego do czytania. – Uniósł znów papierosa do
ust. – Chyba zwyczajnie nie jest nam po drodze. Bo raz nawet zacząłem czytać,
ale po kilku wersach zasnąłem.
Miał
ładny uśmiech. Szeroki, szczery. Ładne, proste zęby. Uważne spojrzenie. I
długie, smukłe palce. I chyba był leworęczny, bo w lewej ręce trzymał
papierosa, a wcześniej lewą ręką obsługiwał zapalniczkę.
–
Historia? – rzucił po chwili domyślnie. Andrzej pokręcił głową.
–
Filologia polska.
–
A, myślałem, że to na historię starożytną. Na polonistyce czytacie eposy
babilońskie? – zainteresował się.
–
Na specjalności mamy motywy antyczne w kulturze współczesnej – mruknął Andrzej,
wzruszając ramionami. – Wykładowczyni ma świra na punkcie tych klimatów. Iza
się uparła przy „mniej banalnych wątkach” niż mitologia grecka, więc
wylądowaliśmy tutaj.
–
Yhym – mruknął. Cały czas wpatrywał się w człowieka, to aż trochę drażniło. – A
ja mam ciągle kompleks niedoczytania takich rzeczy. Filozofia – dorzucił, bo
najwyraźniej spojrzenie Andrzeja stało się pytające. – Trzeci rok. Najgorszy,
bo tłuczemy filozofię analityczną, której nie cierpię, poza Russellem, ale Russella
lubię jako człowieka, nie filozofa.
–
Bo? – zainteresował się Andrzej.
–
Bo to on powiedział: „Nie zgadzam się z tobą i będę do ostatniej kropli krwi
walczył, żebyś mógł mieć zdanie kompletnie odmienne od mojego” – zacytował
chłopak. – Czy jakoś tak. W każdym razie za coś takiego mogę mu nawet wybaczyć
teorię deskrypcji. Poldek, tak na marginesie – dodał i wyciągnął prawą rękę. –
Trochę lepiej niż „ten, co trzyma książki, żeby ich nie czytać”.
–
Andrzej. – Odpowiedział tym samym gestem. – Krócej i wygodniej niż „bufon od
Babilończyków”.
Poldek
ładnie się śmiał. Uścisk dłoni miał niezbyt silny, ale przynajmniej nie
przypominało to zdechłej ryby.
Ile
wtedy przegadali przed wydziałem, kwadrans, pół godziny? Trochę o wykładowcach,
trochę o książkach, trochę… o niczym. Nagle Andrzej usłyszał głosy Izy i
Karoliny, za którymi z torbą kserówek wlókł się Adam.
–
Hej, nałogowcu, skończyliśmy i podpadłeś za tę ucieczkę na peta – oświadczyła
wesoło Iza. Dostrzegła Poldka i dorzuciła: – O, i to dzięki tobie skończyliśmy,
bez Babilończyków byłaby dupa.
Zanim
Andrzej się zorientował, Iza zarządziła pobiblioteczny wypad na piwo i wkręciła
w to też Poldka, który zresztą nie oponował. Piwo wprawdzie odpadło – Poldek
miał jeszcze zajęcia, Karolina prowadziła, a Adam, jak zawsze powtarzał, z piw
to najbardziej lubił whisky – więc wylądowali z powrotem w budynku Wydziału Humanistycznego,
na pierwszym piętrze, przy jednym ze stolików rozstawionych w części wielkiego
korytarza. Naprzeciwko znajdował się bufet, i to nie takie kawowo-bułkowe byle
co jak na filologii, tylko porządny bufet z obiadami, zapiekankami i całą resztą.
Pochłaniając zapiekankę, Iza złorzeczyła biedzie w budynku na Piastów, a Adam
złorzeczył Karolinie, która kazała mu wcześniej kserować wszystko jak leci.
Karolina opowiadała o swoim szajbniętym kocie, Adam o równie szajbniętym psie,
Andrzej o wkurzających praktykach pedagogicznych w liceum, Iza o wkurzających
sporach z promotorką. Poldek mówił niewiele – dopiero później to do Andrzeja
dotarło, gdy próbował sobie poukładać, czego się dowiedział o tym chłopaku. No
cóż, niewiele; Poldek głównie słuchał i zadawał pytania. I patrzył – uważnie, z
zainteresowaniem, z całkowitym skupieniem na mówiącej osobie. Tak patrzył i tak
słuchał, że Iza zażądała przy pożegnaniu jego numeru telefonu i obietnicy, że w
najbliższych dniach wyskoczy znów z nimi, tylko tym razem naprawdę na piwo.
–
Może się zakocham – stwierdziła, gdy już wcisnęli się całą czwórką do zielonego
malucha Karoliny. Oczywiście dziewczyny były wygodnickie do sześcianu, więc
usiadły z przodu, obie szczupłe, jedna metr sześćdziesiąt dwa, druga metr
siedemdziesiąt. A dwóm facetom powyżej metra osiemdziesiąt kazały wciskać się
do tyłu.
–
Witaj w moim świecie kolan pod brodą – powiedział Adam sentencjonalnie, gdy
Andrzej z trudem się koło niego usadowił. – Laski, może nie zauważyłyście, ale
ja i Andrzej to duże chłopy, nie takie chucherka jak wy. Zamieńmy się.
–
Nikt nie będzie prowadził mojego Fiacika! – oświadczyła Karolina stanowczo.
–
Nie będę sobie kiecki gniotła tam z tyłu – oburzyła się Iza. Uwaga, że tego
dnia miała na sobie dżinsy, nic nie dała. – Może się zakocham – powtórzyła. –
On mi się podoba.
–
Trochę chyba za niski jak na twój gust – stwierdziła Karolina i odpaliła
samochód.
–
No, w sumie – przyznała Iza z żalem. – Ale całkiem przystojny. Nie? – rzuciła
przez ramię do tych, którzy mieli pecha siedzieć z tyłu.
–
Mnie nie pytaj – zastrzegł się Adam. – Jak coś nie ma cycków, to mnie się z
góry nie podoba.
–
Cztery cycki tu z przodu bardzo ci dziękują – mruknęła Karolina z rozbawieniem.
– Dobra, trzymajcie się siedzeń, Fiacik rusza na ulicę! Może nie zgubię rury
wydechowej.
Andrzej
zachował wtedy swoje wrażenia dla siebie. Poldek był przystojny. Niezbyt wysoki
– sięgał Andrzejowi nieco powyżej ramienia – szczupły, może nawet trochę za
szczupły, w pierwszej chwili nie rzucał się w oczy. Może nawet by się go nie
zauważyło. Ale kiedy już zaczynał z człowiekiem rozmawiać, albo raczej – kiedy
zaczynał człowieka słuchać… Chociaż słuchanie miało się nijak do atrakcyjności
fizycznej, to prawda.
Andrzej
nie pamiętał, gdzie byli na piwie podczas tego pierwszego wyjścia. Pamiętał za
to, że Poldek się w tym ich towarzystwie odnalazł szybko, bardzo szybko, tak
samo jak następnym razem, gdy pojawiło się jeszcze trochę ludzi z grupy. Poldek
się zawsze szybko i łatwo odnajdywał w towarzystwie, to mu należało przyznać. I
Andrzej przyznawał, tak jak przyznawał sam przed sobą, że jego własna sytuacja
była całkowicie odwrotna: wcale się łatwo nie odnajdywał. W gruncie rzeczy
wcale tego nie potrzebował. Miał Izę, która dzięki swoim dominatorskim zapędom
i towarzyskiemu rozmachowi wprowadzała go do różnych grup, jeśli tylko chciał.
Miał Karolinę i Adama, z którymi dobrze się rozmawiało. Ta trójka wystarczała w
zupełności jako podstawowe, główne i w wielu wypadkach wyłączne zaspokojenie
„ludziopotrzeb”, jak to określała Iza. Trochę innych osób stanowiło bliższy i
dalszy drugi plan, nieraz obecny, ale często zbędny; a reszta – reszta była
dodatkiem. Trzymał się swojej trójki, którą zdecydowanie lubił, nawet mimo ich
wad – i był zadowolony z własnego życia towarzyskiego.
Wtedy,
przy tym pierwszym wspólnym piwie, zafundowali Poldkowi krótkie wzajemne
podsumowania. Sprowokowała to Karolina, która rzuciła nagle, w samym środku
rozmowy:
–
Ej, Poldek, widziałeś mojego Fiacika? Zobacz zdjęcie. – I rzeczywiście
wyciągnęła z portmonetki zdjęcie, na którym było widać samochód oraz siedzącą
za kierownicą właścicielkę.
–
Ładny – przyznał chłopak.
–
I tak ma na imię – zaznaczyła Karolina. – Fiacik. Przez duże „f”.
–
To jest Karolina – powiedziała Iza takim tonem, jakby przedstawiała
przyjaciółkę w grupie przedszkolaków, i objęła siedzącą obok dziewczynę
ramieniem. – Karolina lubi duchy, opowieści grozy, kino drogi i ma pierdolca na
punkcie swojego gracika na czterech kółkach.
–
A to jest Izabela – Karolina natychmiast wpadła w ten ton i objęła Izę w pasie
– która co chwila zmienia kolor włosów, ale zawsze na ten sam kolor, lubi się
rządzić i wiecznie wszystkich ciągnie na piwo.
–
A to jest Adam – dorzuciła Iza radośnie, wskazując go wolną – który lubi
wszystko, co ma cycki, nie chce już pisać magisterki o współczesnym języku
reklamy, bo po roku rzyga tym tematem, i wiecznie się nie mieści u Karo w
graciku.
Siedzący
po drugiej stronie Izy Adam miał dosyć sceptyczną minę podczas tej prezentacji.
–
Schlałyście się – stwierdził, ale na naglące „Teraz ty!” Karoliny westchnął i
spojrzał na Andrzeja. – Sorry, stary. Więc to jest Andrzej, dużo pali, dużo się
czepia i też jest za duży, żeby się wcisnąć do Fiacika.
–
Serio? – spytał Andrzej z rozbawieniem. Karolina i Iza śmiały się głośno,
Poldek też parsknął śmiechem.
–
To kto teraz? – zapytała Iza po chwili, patrząc wyczekująco przez stół. Andrzej
spojrzał na nią, na Poldka i mruknął:
–
Co mam o tobie… Podbierasz ludziom potrzebne książki, a potem ich nie czytasz.
Chłopak
znów się roześmiał.
–
I jeszcze opowiadam kiepskie dowcipy po czwartym piwie – dorzucił usłużnie.
–
Powiedz jakiś – zażądała Karolina, ale on pokręcił głową
–
Sorry, to działa dopiero po czwartym piwie.
Nie
doszli wtedy do czwartego piwa. Za to gdy na chwilę zostali we dwóch, Poldek
spytał:
–
Naprawdę się dużo czepiasz?
–
Nie – odpowiedział z pewnym zdziwieniem. – Tylko wtedy, gdy jest o co.
Poldek
ponownie się roześmiał. To był taki rodzaj śmiechu, który zachęcał do
przyłączenia się, więc trudno było się też chociaż nie uśmiechnąć.
Wychodzili
potem razem w różne miejsca – wraz z Izą, Karoliną i Adamem, z innymi osobami z
grupy Andrzeja, ze znajomymi Poldka. I sami, we dwóch. Z Poldkiem się dobrze
paliło, rozmawiało, milczało. Poldek czasem bawił jakimiś słownymi określeniami,
które zapadały w pamięć. Czasem jednocześnie wkurzał, śmieszył i zastanawiał
swoim podejściem do niektórych spraw. Czasem zwyczajnie urzekał prostotą. A
przede wszystkim, przez cały czas – jego towarzystwo zwyczajnie sprawiało
przyjemność.
–
Wiesz – powiedział raz Andrzejowi – ja mam od początku studiów jakieś takie
ciągłe poczucie niższości i niekompetencji. Wiesz, w sensie: za mało
przeczytałem, za mało zobaczyłem, za mało przemyślałem. Najpierw mnie to
strasznie wkurzało i martwiło, a teraz już zwyczajnie się przyzwyczaiłem. –
Siedzieli wtedy gdzieś obok siebie, palili papierosy i przekazywali sobie na
zmianę popielniczkę. – Dlatego na przykład chciałbym w końcu przeczytać to
„Enuma elisz”, żeby mieć jakiś kontekst do mitologii greckiej i rzymskiej. W
ogóle tak im bardziej patrzę, tym bardziej widzę, ile nie wiem, i czasem mi
totalnie ręce opadają – dodał wesoło.
Wprawdzie
Andrzej nie miał jakiegokolwiek poczucia niższości i niekompetencji, ale
rozumiał ochotę, pragnienie, głód wręcz poznania, przeczytania jak najwięcej.
Trudno było nie polubić Poldka za podobną potrzebę.
–
Jak dobrze… – wymruczał Poldek teraz i przeciągnął się. Był w samej podkoszulce,
w którym spał, a materiał podwinął się do połowy żeber. – Też chcesz prezent? –
spytał przebiegle. Tak jakby w ogóle musiał pytać.
Zabawne,
jak podniecające i cały czas ciekawe może być ciało, które się tak dobrze zna,
pomyślał Andrzej, gdy skończyli. Leżeli nago na łóżku, z kołdrą skopaną trochę na
brzeg, trochę na ziemię; Poldek oparł głowę na jego ramieniu, jedną nogę
wyprostował, drugą ugiął, ręce splótł na brzuchu.
Dobrze
– to było określenie, które wyjątkowo pasowało do znajomości z Poldkiem, od
samego początku. Dobrze się z nim rozmawiało. Dobrze się z nim śmiało. Dobrze
się z nim paliło. Dobrze się z nim milczało. Dobrze się z nim dogadywało co do
akceptowanych i nieakceptowanych form imion – Poldek nie znosił swojego pełnego
imienia i szybko poinformował, że za „Leopolda” jest gotów dać w zęby albo
strzelić focha; przyjął też ze zrozumieniem fakt, że Andrzej w swoim przypadku
nie akceptował żadnych zdrobnień, Iza znosiła wszystko poza „Izką”, a Karolina
dostawała białej gorączki, gdy była „Karolcią”, za to lubiła formy „Karo”,
„Kara” i „Lina”. Dobrze się z nim gadało o takich drobiazgach, banałach,
bzdurach nawet.
Po
prostu dobrze się spędzało czas w jego towarzystwie. Andrzej uświadomił to
sobie parę razy, zanim wylądowali w łóżku, tak jak uświadomił sobie dość
szybko, że Poldek mu się podoba. Zdecydowanie podoba. A jednak przez końcówkę
października i listopad nieszczególnie myślał o zrobieniu jakiegoś ruchu,
bardziej interesowało go samo obserwowanie Poldka. Dopiero impreza Izy coś
zmieniła – albo raczej w czasie tej imprezy uznał, że ma dość krążenia wokół
tego studenta filozofii, za to ma ochotę go przelecieć.
Impreza
była Izy, bo Iza ją wymyśliła, choć jako pretekst podała połączenie imienin
Andrzeja, andrzejek i mikołajek. Na pierwszą sobotę grudnia zapowiedziała więc
„masakrycznie wielką imprę”, pozapraszała gromadę ludzi, zignorowała radośnie
wszelkie „Ja nie obchodzę imienin!” Andrzeja, najprostsze „Macie za małą
stancję” Adama i „Będziecie mieli syf do sprzątania przez dwa lata po takim
spędzie” Karoliny. Zignorowała wszystko, łącznie z marudną sąsiadką mieszkającą
pod nimi. Andrzeja zagnała do robienia zakupów, Karolinę do przywożenia tych
zakupów i pieczenia ciasta, Adama do załatwienia „hektolitrów alkoholu”, a
siebie, oczywiście, do dyrygowania. I do załatwiania spraw z sąsiadami. Marudną
staruszkę z pierwszego piętra tak przekabaciła, że jeszcze w sobotę rano
dostała od niej wielki sernik.
–
Sprzedałabyś Francuzom wieżę Eiffla – stwierdził wtedy Andrzej. – I to ze trzy
razy z rzędu.
Naturalnie
Poldka też zaprosiła, co ogłosiła Andrzejowi z wyjątkowym zadowoleniem.
–
Wprawdzie jednak się nie zakocham – przyznała – bo jest za niski, dla mnie
atrakcyjny facet zaczyna się od metra osiemdziesięciu pięciu. Ale lubię go.
Kurde, ja go tak po prostu lubię, że szok, że można tak lubić faceta.
Andrzej
się zgadzał. To był rzeczywiście szok, że można kogoś tak polubić. I nie myślał
tu o szoku Izy.
Impreza
zatem się odbyła. Poldek przyniósł im dwie butelki wina, szarlotkę od swojej
matki i dwa breloczki ozdobione małymi kotkami z jakiegoś miękkiego materiału.
–
Jak je zobaczyłem, to nie mogłem przestać o was myśleć – oświadczył z
rozbawieniem. Iza się roześmiała.
–
To nie ja mam imieniny, ale super, że dla mnie też jest.
–
Ty jesteś siłą napędową – wyjaśnił. – Pominąć cię to ryzykować życie.
–
Żebyś wiedział – mruknął Andrzej. – Dzięki. Nie wiem, co z nim zrobię, ale
potraktuję z należytą powagą
Poldek
się uśmiechnął.
–
Moim zdaniem doskonale do ciebie pasuje – zapewnił tak życzliwym tonem, że
stojąca obok Karolina roześmiała się na cały głos.
Impreza
była udana, chociaż Andrzej szybko uznał, że ludzi jest za dużo i za długo.
Wykorzystali pokój Izy – to było spore pomieszczenie, a Iza ju w kwietniu
zapewniła, że w razie jakichkolwiek spotkań to będzie punkt zbiorczy.
–
Ja mam duże potrzeby towarzyskie, ty małe, więc będzie lepiej, jeśli ja będę
miała dalej duży pokój, a ty ten mały po Kaśce – zdecydowała, gdy omawiali
warunki wspólnego mieszkania. – Jak będziesz chciał zrobić większą imprę,
możesz spokojnie u mnie. Ale ja ze swoimi imprami się u ciebie nie pomieszczę.
Pasowało
mu to – ten mniejszy pokój był zwyczajnie wygodniejszy, a żadnych imprez nie
planował, poddawał się jedynie tym, które wymyślała Iza. Wtedy jego pokój
służył ewentualnie mniejszym grupkom jako miejsce do posiedzenia i pogadania
albo jako dodatkowy skład kurtek.
Poldek
w tym towarzystwie – w którym znał przecież dotąd zaledwie kilka osób –
odnalazł się doskonale. Po godzinie siedział w dużej grupie, słuchał,
opowiadał, śmiał się. Po trzech godzinach Andrzej zaliczył cztery dyskretne
pytania koleżanek z roku: „Ej, a on ma dziewczynę?”. Po pięciu godzinach część
osób się wyniosła i zrobiło się luźniej, spokojniej, leniwiej. Ci, którzy
pozostali, siedzieli już tylko w pokoju Izy, pili, gadali, wychodzili na jej
balkon, by zapalić. Niektórzy przysypiali. Potem coś włączono, bo Iza miała u
siebie telewizor i DVD.
Andrzej
w pewnej chwili wyszedł do kuchni po piwo. Gdy wracał, zobaczył Poldka opartego
o ścianę przy drzwiach mniejszego pokoju. Drzwi były zamknięte, a w przedpokoju
włączono tylko małą lampkę po drugiej stronie, nad wieszakami.
–
Co jest? – spytał Andrzej, stając przed nim. Chłopak uniósł głowę i uśmiechnął
się lekko.
–
Nic – powiedział. – Jakoś nie mam już ochoty na film. Bardziej na piwo. Nie –
pokręcił głową, gdy Andrzej wyciągnął w jego kierunku zabraną z kuchni butelkę.
– To by było czwarte, a ja po czwartym zaczynam mieć fazy.
–
A tak – przypomniał sobie. – Opowiadasz drętwe dowcipy.
–
Nie tylko – mruknął Poldek i spojrzał na niego uważnie, trochę dziwnie. – Po
czwartym robię się też cholernie łatwy.
Andrzej
wytrzymał to spojrzenie. Podszedł krok czy dwa bliżej.
–
Dopiero po czwartym? – upewnił się. – Po trzecim jeszcze nie?
–
Czasem i po trzecim – przyznał Poldek ciszej. – Dziś na przykład zdecydowanie.
W
jego spojrzeniu, uśmiechu unoszącym tylko jeden kącik ust, przechyleniu głowy –
było coś zachęcającego. Albo i prowokującego. Dalsze dopytywanie nie miało
sensu, więc Andrzej po prostu podszedł jeszcze bliżej, nachylił się,
podpierając się o ścianę tą do niczego niepotrzebną butelką, i pocałował
Poldka. Przyciągające i obejmujące dłonie stanowiły wystarczający sygnał, że
dobrze trafił. A potem, nim zdążył się porządnie zastanowić, czy przypadkiem
nikt niczego nie usłyszy – wepchnął go do swojego pokoju, zamknął drzwi na
klucz i wylądował z Poldkiem w łóżku. Nawet nie pamiętał, gdzie i kiedy po
drodze pozbył się tej butelki piwa.
Seks
z Poldkiem był… bardzo zwyczajny. Bardzo przyjemny. Bardzo domagający się
powtórzenia, i to możliwie szybko, i to więcej niż jeden raz. Gdy leżeli już po
wszystkim obok siebie, w milczeniu, wcale się nie miało ochoty powiedzieć: „No
dobra, mały, a teraz spadaj”. A gdy Poldek na propozycję „Chcesz papierosa?”
odpowiedział z uśmiechem „Pewnie”, Andrzej uznał, że taki seks zdecydowanie
trzeba powtórzyć.
Potem
przysnęli, bo gdy Andrzej otworzył oczy, Poldek już wciągał na siebie spodnie.
–
Dochodzi szósta – rzucił przez ramię na pytanie o godzinę. – Wszędzie cisza,
pewnie wszyscy śpią. Nie chcę się ulatniać jak świnia i zostawiać wam syfu, ale
muszę dzisiaj jeszcze trochę pokuć tych analitycznych, bo w środę mam koło.
–
Czym jedziesz?
Poldek
zastanowił się chwilę.
–
Tu od was jedenastką – przypomniał sobie. – A na placu Kościuszki mam
siedemdziesiąt pięć i prosto pod dom. Pamiętasz, co ile o tej porze w niedziele
chodzą tu tramwaje?
–
Rzadziej, niżbyś chciał – mruknął Andrzej. – Czekaj, przejdę się z tobą, wezmę
sobie w Żabce nową paczkę, bo z tej prawie nic nie zostało.
Poldek
spojrzał na leżącą na brzegu łóżka czerwono-białą paczkę Slimów, opróżnioną
zaledwie do połowy, ale nie skomentował. Wyszli razem.
Przystanek
był niedaleko budynku na Parkowej, w którym Andrzej wtedy mieszkał, więc
dotarli tam szybko, więcej czasu zajęło czekanie na tramwaj. Niewiele
rozmawiali, wymienili kilka uwag na temat porannego zimna, niedzielnego
lenistwa, studenckich obowiązków i książki, którą Poldek ostatnio pożyczył.
Tramwaj w końcu nadjechał. Poldek uśmiechnął się na pożegnanie, szybko wsiadł,
usadowił się w pierwszym wagonie i odjechał. Andrzej wrócił do siebie.
Zapomniał nawet zajrzeć do Żabki po papierosy.
Pod
pewnym względem ich relacje się nie zmieniły – dalej spotykali się w większym
lub mniejszym gronie, rozmawiali o książkach, chodzili na piwo, do biblioteki,
do teatru, siedzieli na stancji i się uczyli, każdy swojego materiału. Ale
apetyt na seks z Poldkiem nie opadał, wręcz przeciwnie. W łóżku było dobrze.
Poldek po seksie chętnie palił, w ogóle w łóżku chętnie palił, nie dostawał
pirohisterii. Nie zawracał głowy, gdy człowiek czytał. Nie pchał się na nie
swoje miejsce. Na początku wprawdzie raz zaproponował: „Może dziś się
zamienimy?”, ale na krótkie „Nie zamieniam się, jestem na górze” odpuścił i
więcej nie marudził.
Któregoś
dnia, jakoś na początku stycznia, Poldek się zasiedział, i przez seks, i przez
wspólne omawianie rozdziału magisterki, nad którym Andrzej właśnie pracował.
–
Będę się zbierał – oświadczył w końcu. – Późno się robi, a jeszcze muszę
dojechać. Pożycz jakiś sweter i parasol na drogę, nie myślałem, że tak się
rozpada.
Andrzej
przez chwilę milczał.
–
Możesz przenocować – mruknął w końcu. – Nie będę cię wywalał prawie w środku
nocy na taką pogodę.
–
Serio?
–
Serio. – Wzruszył ramionami. – Chyba że chcesz moknąć, to cię nie zatrzymuję.
–
A… Iza? – spytał Poldek trochę niepewnie. – Nie będzie rano jakiejś głupiej
sytuacji? Czy trzymamy się wersji, że zakuwaliśmy do upadłego i ciężko zdobyta
wiedza zwaliła nas z nóg?
–
Iza o mnie wie – odpowiedział spokojnie. – Jeśli nie masz problemu, że o tobie
też się ewentualnie dowie, to sprawy w ogóle nie ma.
Iza
coś zauważyła, musiała zauważyć. Ale na jej pytanie „A wy z Poldkiem coś… tego?
On też jest?” Andrzej odpowiedział krótko jeszcze w grudniu: „Nie wiem. Z
Poldkiem się kłócimy ciągle o fenomenologię”. Nie czuł się zobowiązany ani
upoważniony do outowania kogoś bez jego wiedzy i być może woli.
–
Jeśli dla niej to nie problem, to dla mnie też – odpowiedział Poldek po chwili.
– W moim towarzystwie mało osób wie.
–
W moim też – odparł Andrzej i wstał. – Zresztą coming out to nie szczepienie,
nie jest obowiązkowe. Przynajmniej dopóki społeczeństwo to w większości gromada
homofobicznych debili. Dam ci ręcznik. Zapasowe szczoteczki mamy w szafce pod
umywalką. A do spania… – Uśmiechnął się z rozbawieniem, podszedł do szafy,
wyciągnął jedną z piżam i cisnął nią w Poldka. – Jeśli będzie za duża, dam ci
pasek.
–
Jaka urocza – roześmiał się chłopak i rozłożył górę nad głową. – W liście i
gałązki. Jakoś cię dotąd nie widziałem w piżamie, albo nago, albo w gaciach i
podkoszulce.
–
Moja matka uznała, że potrzebuję całej kolekcji piżam. – Usiadł na brzegu
łóżka. – Chociaż czasem się przydają.
–
OK, to wezmę prysznic, zanim Iza wróci z tej swojej babskiej imprezy –
zdecydował Poldek. – Tylko jeszcze napiszę do mamy, że zostaję. – Wstał,
podszedł do biurka, by wziąć zostawioną tam wcześniej komórkę, i nagle spytał,
wskazując na przyczepione do ściany kartki: – A w sumie to tak mnie od jakiegoś
czasu zastanawia, co to jest?
–
Plany – odparł Andrzej krótko.
–
Jakie plany?
–
Plany – powtórzył. – Plany pisania magisterki. I spis książek, które jeszcze
muszę doczytać. I rzeczy do załatwienia w tym miesiącu. I dokładne
rozplanowanie trzeciego rozdziału. I rozplanowanie, co do końca stycznia muszę
z niego napisać. I lista ludzi, którzy pożyczyli ode mnie książki i nie oddali,
też tam jesteś, więc się nie łudź, że nie pamiętam o moim Cortázarze.
–
Aha… – wymruczał Poldek i spojrzał na niego z dziwną miną. – Ja pierniczę.
Podziwiam. I ty tak zawsze, wszystko i szczegółowo masz rozpisane i
rozplanowane?
–
Od pewnego czasu.
–
I działa? – spytał z niedowierzaniem.
–
Pewnie, że działa.
–
Chyba wezmę u ciebie z tego korki – oświadczył Poldek z rozbawieniem. – Bo ja
jestem totalnie nieogarnięty i chaotyczny. Tymi listami to się pewnie przez
łóżko nie da zrazić – dodał z żalem. – A bym się nie obraził.
Gdy
pisał SMS do matki, stał na środku pokoju, z ręcznikiem przewieszonym przez
ramię, piżamą pod pachą i w gościnnych kapciach na stopach. Wydawał się w tym
wszystkim tak… na miejscu, że Andrzej poczuł niepokój.
–
Żebyśmy się zrozumieli – powiedział sucho, gdy Poldek odłożył telefon na
biurko. – Proponuję ci nocleg, bo pada. Sypiam z tobą, bo jest nam w łóżku
fajnie. Ale nie bawię się w żadne związki i podobne ani nie podpisałem żadnej
lojalki, więc to, że sypiam z tobą, nie oznacza, że nie sypiam z innymi. Bo
sypiam – dodał dla jasności. – Więc nie dorabiaj sobie do tego noclegu ani do jakiegokolwiek
przyszłego żadnej interpretacji, bo tu nie ma czego interpretować.
Patrzyli
na siebie przez dłuższą chwilę bez słowa; po twarzy Poldka przemknął jakiś cień,
ale gdy się wreszcie odezwał, jego głos brzmiał spokojnie i rzeczowo.
–
W porządku, rozumiem. Dzięki za jasne określenie sytuacji. – I poszedł się myć,
a gdy wrócił, w żaden sposób nie zdradzał niezadowolenia z powodu tej rozmowy.
Z
Izą Poldek spotkał się rano w kuchni; wymienili parę uwag, potem on się
pożegnał, a ona spojrzała na Andrzeja.
–
O czymś nie wiem, nie?
–
Pamiętasz to twoje „friends with benefits”? – przypomniał, zalewając sobie i
jej kawę. – To jest właśnie moje „friends with benefits”.
Iza
pokiwała głową i owinęła się szczelniej szlafrokiem, bo było zimno.
–
W sumie to najlepsze podejście – stwierdziła. – Przynajmniej nie musisz się
martwić, że potem jakiś chuj złamie ci serce.
W
jej głosie było sporo goryczy. Andrzej uświadomił sobie wtedy, że chociaż
minęło ponad pół roku, zerwania z Tomkiem, z którym była niemal sześć lat, Iza
nadal nie przebolała do końca.
–
Ten chuj nie był ciebie wart – powiedział nieporadnie. Nie nadawał się do
takich rozmów, Karolina albo Poldek byliby lepsi. Ale Izie widocznie ten banał
z amerykańskiego serialu w tym momencie wystarczył, bo uśmiechnęła się,
poklepała go po ramieniu i mruknęła „Dzięki, kochany jesteś”.
Skierowana
do Poldka informacja o sypianiu z innymi była jak najbardziej prawdziwa, bo
Andrzej sypiał w tym czasie z innymi, chociaż tych innych było znacznie mniej i
pojawiali się znacznie rzadziej niż kiedyś, choćby w czasach znajomości z
Remigiuszem. Właściwie – co musiał w pewnym momencie przyznać – ci inni
szczególnie potrzebni nie byli. Albo może raczej bardzo szybko przestali być
potrzebni. Andrzej sam do końca nie wiedział, o co mu chodzi, zauważył jedynie,
że tracił rozpęd i ochotę, gdy lądował z innym chłopakiem w łóżku, bo nawet
jeśli dany egzemplarz był technicznie lepszy i bardziej pomysłowy, to to
wszystko okazywało się ostatecznie jakieś takie… mdłe. Nijakie. Jakby trochę na
siłę.
Uświadomił
to sobie w pełni pod koniec stycznia, w dość
nieodpowiednim momencie, bo akurat wtedy, gdy siedział na łóżku Karola. Z
Karolem od paru miesięcy spotykał się od czasu do czasu na seks, jeśli akurat
obaj mieli czas i ochotę. Karol robił mistrzowską laskę – Poldek mógłby się od
niego uczyć, i to wielu rzeczy w tym temacie; a jednak gdy Andrzej siedział na
łóżku, z suniętymi do kostek spodniami i bielizną, a Karol, klęczący między
jego nogami, po raz kolejny udowadniał swoje mistrzostwo, zainteresowanie całą
sprawą nagle… jakoś się rozmyło. Wspomnienie zabawnej uwagi Poldka, tego, że
Poldek dziś się nie mógł spotkać, bo miał umówiony wypad do kina z
przyjaciółmi, jego nagich pleców i pośladków, całowanych poprzedniego wieczoru,
jego „Podoba mi się twój styl”, rzuconego w poprzednim tygodniu w związku z
przygotowywanym artykułem na konferencję studencką, jego uśmiechu, gdy trzy dni
wcześniej spotkali się przypadkiem na ulicy – to wszystko naszło człowieka
zupełnie bez uprzedzenia i bez zaproszenia, i kompletnie wyłączyło z
teraźniejszości. Andrzej zdał sobie z tego sprawę, gdy poczuł dość bolesne
uszczypnięcie w udo.
–
Ej – powiedział Karol, wyraźnie niezadowolony. – Jesteś tu jeszcze? Bo wiesz,
obciągam ci i przestajesz reagować, mówię do ciebie i nie reagujesz. Co jest?
–
Zamyśliłem się – mruknął niechętnie. Karol parsknął śmiechem.
–
Ktoś mi tu kiedyś tłumaczył, że seks nie jest po to, żeby myśleć czy gadać,
tylko żeby się pieprzyć – przypomniał z rozbawieniem.
Miał
rację, Andrzej nadal uważał, że seks nie jest czasem na ględzenie albo rozmyślania.
Problem w tym, że od niedawna ta zasada działała tylko przy Poldku.
–
Muszę iść – powiedział, odsunął trochę Karola od siebie, wstał i podciągnął
spodnie.
–
Pojebało cię? – zapytał chłopak z niedowierzaniem. – Teraz, tak w połowie?
–
Mam coś do załatwienia – rzucił przez ramię. Nie interesowały go zirytowane
słowa Karola, tak samo jak później nie interesowały go telefony i SMS-y, które
dostawał i na które nie odpowiadał, poza pierwszą rozmową, uciętą krótkim:
„Teraz nie mam czasu ani ochoty, nie zawracaj mi głowy”. Po kilku próbach Karol
przestał się odzywać.
Z
początku Andrzej nie za bardzo rozumiał, o co w tym właściwie chodzi – o co
jemu samemu chodzi – i co ma zrobić z pewnymi kwestiami. Ot, choćby sprawa tych
wyjść Poldka z przyjaciółmi czy znajomymi: dobrze, że chłopak miał własne życie
i nie owijał się wokół człowieka jak bluszcz, oczekując zabawiania dwadzieścia
cztery godziny na dobę, ale w którymś momencie Andrzej przyłapał się na tym, że
kolejne „Jutro nie mogę, idę z Aśką do kina / idę z Wojtkiem na piwo i kręgle /
obiecałem Ulce, że się razem pouczymy do koła / idziemy z mamą na wernisaż jej
przyjaciela i potem na małą powernisażówkę” zaczynają mu działać na nerwy.
Fajnie, Poldek, że masz swoje życie. Tylko czemu ono się odbywa kosztem spotkań
i seksu?
Albo
w ogóle kwestia tych wszystkich ludzi, z którymi Poldek się kolegował, przyjaźnił,
spotykał, rozmawiał. Andrzej chwilami miał ochotę zapytać, po co człowiekowi
tyle osób dookoła. Głupia sprawa, bo w przypadku Izy, Karoliny czy Adama ich
„tyle osób dookoła” zupełnie nie przeszkadzało.
Albo
kwestia odpływania myślami w najmniej odpowiednich momentach. Jak wtedy u
Karola, w czasie seksu. Albo kiedy indziej, podczas pisania magisterki. Andrzej
siedział nad tym trzecim rozdziałem, siedział, pisał, kolejne zdania układały
się ładnie, płynnie i sensownie, a potem jakieś słowo przypomniało rozmowę z
poprzedniego dnia, rozmowę z Poldkiem, oczywiście, następnie dłoń Poldka,
zapach jego skóry, jego lekko rozchylone w czasie snu usta. I nagle okazało
się, że ma się kwadrans wyjęty ze świadomego życia, a zamiast nowego zdania w
pliku – parę przypadkowo wciśniętych liter i znaków. Na wykładach też się
czasem udawało tak zawiesić, odpłynąć. Raz nawet na seminarium – promotorka
popatrzyła na niego wtedy z niepokojem i zapytała: „Panie Andrzeju, czy pan się
dobrze czuje?”, a Andrzej poczuł się wyjątkowo głupio. Żeby się człowiek nie
mógł skupić na omawianiu własnej magisterki, z którą wiązał tyle nadziei – z
powodu myśli o jednym facecie, w dodatku zdecydowanie przeciętnym w łóżku?
Bo
on jest przeciętny, tłumaczył sobie Andrzej kilkanaście dni po sytuacji u
Karola. Był piątkowy wczesny wieczór, leżeli z Poldkiem w łóżku, nago, po
seksie – po naprawdę zwyczajnym, przeciętnym i kompletnie niezwalającym z nóg
seksie, na litość boską – i palili. Poldek zaczął opowiadać coś o tym
wernisażu, na którym był z mamą; Andrzej nie słuchał uważnie, bardziej zajęty
swoimi myślami. Próbował to jakoś uporządkować. Poldek był całkiem atrakcyjny,
w porządku – ale przed nim była cała gromada o wiele atrakcyjniejszych. Seks z
Poldkiem był dobry i przyjemny – ale przeciętny, zwyczajny, przecież naprawdę
nic specjalnego, różnym facetom, których może nie pamiętało się z imienia czy z
twarzy, ale pamiętało się z ogólnego wrażenia, ten chłopak nie dorastał do
pięt. Poldek był dość chaotyczny, trochę nieogarnięty, kiepski w planowaniu, z
różnymi banalnymi, przyziemnymi upodobaniami, a po czwartym lub piątym piwie
rzeczywiście opowiadał wyjątkowe suchary, o czym można się było przekonać podczas imprezy
sylwestrowej. Jak więc uzasadnić ciągłą ochotę na bliskość Poldka, obecność
Poldka, seks z Poldkiem, na zwyczajne leżenie z nim, palenie i gadanie o
bzdurach?
Andrzej
przyglądał się tej swojej zagadce, gdy zagadka wychylała się z łóżka, by zgasić
papierosa w popielniczce na krześle, a potem zbierała z podłogi porozrzucane
wcześniej ciuchy. Zagadka miała ładny tyłek. Zagadka miała zieloną koszulkę z
głupkowatym obrazkiem Simpsonów. Zagadka miała jedną skarpetę czarną, a drugą w
brązowo-niebieskie paski. Zagadka miała zostać na noc.
–
Gdzie ty leziesz? – zapytał Andrzej z irytacją. Poldek obejrzał się przez ramię
i zapiął spodnie.
–
Do łazienki – odpowiedział z pewnym zdziwieniem. – Co się złościsz?
Żeby
umiał mu to wyjaśnić. Żeby umiał to sobie wyjaśnić.
–
Masz skarpety nie do pary – burknął. – Idiotycznie wyglądasz.
Poldek
spojrzał na swoje stopy i roześmiał się.
–
Kurde, rzeczywiście! – I znów się roześmiał, jakby to był dowcip miesiąc. –
Jednak muszę kupować tylko czarne, nie będę musiał rano uważać, co w pośpiechu
wyciągam z szuflady. Przynieść ci coś z kuchni?
Andrzej
pokręcił głową. Nie chciał niczego z kuchni; chciał, żeby Poldek wrócił,
rozebrał się, położył, dał człowiekowi jeszcze chwilę odpocząć i może coś
powtórzyć. Coś, czyli ten zwyczajny, byle jaki, dość kiepski seks.
Zwyczajny,
byle jaki, dość kiepski seks, na który się czekało jak na najlepszą rzecz w
ciągu całego dnia.
Poldek
wrócił dość szybko, ale miał dziwną minę.
–
Iza chyba płacze – powiedział cicho, przymykając drzwi. – Trochę słychać. Co
się stało?
–
Cholera – warknął Andrzej, uniósł się na łokciu i sięgnął po popielniczkę.
–
Co?
–
To znowu przez tego debila. – Widząc pytające spojrzenie Poldka, wyjaśnił: –
Iza prawie rok temu zerwała z facetem. To znaczy on z nią zerwał, tylko
wcześniej zdążył zaliczyć kilka jej koleżanek. – Poldek się skrzywił. – No
właśnie. Ale przedstawił całą sprawę tak, że wyszło na to, że to jej wina, ona
jest nie dość dobra, nie dość ładna, nie dość sprawna w łóżku i tak dalej. –
Odsunął krzesło, usiadł na brzegu łóżka i pokręcił głową. – No i co jakiś czas
Iza ma ataki pozerwaniowego doła, jak to nazywa. Jutro są walentynki –
przypomniał sobie. – Pewnie dlatego ją teraz dopadło.
–
I co robisz, gdy tak płacze?
–
Ja? – spojrzał na Poldka ze zdziwieniem. – Jak „co”? Nic… daję jej się
spokojnie wypłakać. Albo dzwonię po Karolinę. Ale dzisiaj to bez sensu,
Karolina jest w ten weekend gdzieś pod Opolem u siostry.
–
Yhym… – Poldek przez chwilę milczał; patrzył w bok, jakby coś rozważał. W końcu
jakby się ocknął; podszedł do biurka, wziął jedną z dwóch czekolad, które
wcześniej przyniósł – pierwszą zdążyli już prawie w całości zjeść, druga miała
być na noc albo na jutro – i, rzuciwszy tylko „Obejdziesz się bez niej”,
wyszedł z pokoju. Przez uchylone drzwi – kolejna wada Poldka, byle jak zamykał
za sobą drzwi – dało się słyszeć, jak puka do Izy i pyta: „Mogę na moment?”.
Andrzeja
w pierwszej chwili zamurowało. Mniejsza z tym, że Poldek zwinął czekoladę, ale
co niby miał zamiar zrobić? Nie było wyjścia – człowiek musiał się ubrać,
musiał wyjść z pokoju, musiał zajrzeć do współlokatorki. I musiał obejrzeć
scenkę rodzajową.
Iza
leżała na kanapie, na boku, z głową na kolanach Poldka. W rękach trzymała tę
czekoladę, już napoczętą, a łokieć prawej ręki opierała na pudełku chusteczek.
Twarz miała zaczerwienioną, oczy zapuchnięte i wyglądała tak nieporadnie, tak
nieszczęśliwie, że trudno było odnaleźć w niej tę codzienną, energiczną, wesołą
i stanowczą dziewczynę.
–
Hej – powiedziała żałosnym tonem, odchylając trochę głowę, by spojrzeć na
Andrzeja. – Poldek mi przyniósł prezent na poprawienie chujowego nastroju.
Spierdoliłam wam wieczór, nie? Sorry.
–
Nic nie spierdoliłaś – odpowiedział szorstko i usiadł na fotelu naprzeciwko
kanapy. – Nie becz. To był głupi chuj.
Strategia
pocieszenia niestety okazała się nie najlepsza, bo Iza znów się rozbeczała.
Andrzej westchnął. Nie, nie umiał pocieszać. Karolina w takich momentach
potrafiła powiedzieć coś sensownego, co jakoś Izę uspokajało i stawiało do
pionu. On natomiast… no, nie miał pomysłu. Stwierdzał przecież oczywisty fakt:
Tomek był głupim złamasem, który nie doceniał fajnej dziewczyny i puszczał się
na lewo i prawo, a potem zwalał winę na innych. Co tu więcej dodawać? Każdy
średnio inteligentny człowiek powiedziałby „Dupek” i nie zawracałby sobie tym
głowy. Tymczasem Iza, choć bardzo inteligentna, od dziesięciu miesięcy
marnowała czas na opłakiwanie związku, który był jej potrzebny jak rybie
wrotki.
Chciał
już dodać „To był naprawdę durny debil i nie dorastał ci do pięt”, ale w tym
momencie podchwycił wzrok Poldka. Poldek pokręcił lekko głową, więc Andrzej
ugryzł się w język. No tak, pocieszanie to jednak nie była jego mocna strona.
Tylko
ciekawe, co ty zamierzasz zrobić – pomyślał z irytacją. – No, dalej, pokaż,
jakie masz psychoterapeutyczne zdolności, skoro już się władowałeś ryczącej
dziewczynie do pokoju. Zobaczymy, co ty jej mądrego powiesz.
Ale
Poldek nic nie mówił. Siedział spokojnie, z głową Izy na kolanach; czasem
gładził jej włosy – tym razem pofarbowane na wiśniowo i z jasnoczerwonymi
końcówkami; czasem coś mruczał, jakby na potwierdzenie; czasem przytrzymywał
pudełko chusteczek albo zabierał od niej chusteczkę wypłakaną i wysmarkaną.
Jednym słowem, nie robił właściwie niczego szczególnego, sensownego ani
wartościowego.
Tylko
że Iza, po wyryczeniu się i wygadaniu, po raz chyba tysięczny w ciągu tych
dziesięciu miesięcy, wszystkich złości i żalów, w końcu się uspokoiła.
–
Jacy wy jesteście kochani – powiedziała z wdzięcznością i zjadła ostatni
kawałek czekolady. – Andrzej, weź wyjmij z tej szafki pod telewizorem wino, ja
się muszę schlać, żeby mi przeszło tak do końca. Chodźcie, schlejemy się razem.
Jesteście zajebistymi przyjaciółmi. Gówno mnie obchodzi, że będę sama w te
jebane walentynki. Zrobię sobie własne solowalentynki – dodała wyzywająco i
usiadła. – Kupię sobie tort, wino, puszczę coś Woody’ego Allena i będę miała w
dupie, że ktoś – to słowo mocno zaakcentowała – nie lubi filmów Woody’ego
Allena.
–
„Annie Hall”? – zainteresował się Poldek.
–
Jest zajebista! – ucieszyła się Iza. – I „Tajemnica morderstwa na Manhattanie”,
też z Keaton! Ej, chcecie teraz obejrzeć?
Obejrzeli.
Siedzieli we trójkę na kanapie, z telewizorem przysuniętym do stolika, z pizzą,
którą zamówili niemal w ostatniej chwili przed zamknięciem pobliskiej pizzerii,
z butelką wina i dwoma kocami, i oglądali najpierw „Annie Hall”, potem „Tajemnicę
morderstwa na Manhattanie”, a potem jeszcze „Manhattan”. Iza umościła się
pośrodku, oparła głowę na ramieniu Poldka, stopy wsunęła Andrzejowi za plecy i ledwo
już przypominała tamtą zabeczaną, nieszczęśliwą siebie.
W
czasie tego kilkugodzinnego seansu Andrzej chwilami spoglądał na Poldka. Pewne
myśli, wrażenia, odczucia powoli układały się w sensowną całość; ale dopiero
gdy nad ranem wrócili do drugiego pokoju i Poldek z głośnym ziewnięciem zrzucił
ciuchy, a następnie wskoczył do łóżka i oświadczył: „Do południa żadnych
pobudek!” – wszystko w końcu znalazło się na swoim miejscu i Andrzej wreszcie
stwierdził, że rozumie. Zakochał się w tym chłopaku.
To
była dziwna świadomość i dziwne uczucie, którego nie umiał dopasować do
niczego, co znał, nawet do tego, co czuł kiedyś do Remigiusza. Lubił
Remigiusza, owszem. Lubił seks z nim. Lubił jego towarzystwo, choć z pewnymi
wyjątkami. Ale takiej nieustannej ochoty na bliskość, i to nie tylko w łóżku,
takiego spokoju podczas bycia razem, takiej potrzeby obecności konkretnej
osoby, konkretnego faceta – nie, tego wcześniej nie doświadczył. Nie w takim
nasileniu, nie w takiej formie, nie w taki sposób.
Może
byłoby to nawet trochę przerażające, gdyby musiał coś z tym zrobić. Na
szczęście nie musiał. Wystarczała sama świadomość, czym jest to, co czuje i
jaki ma to sens. Poldek przecież był – na miejscu, często, blisko. Żadne słowa,
ustalenia, roztrząsania sprawy nie były potrzebne. Człowiek wreszcie mógł się odprężyć
i zająć istotnymi rzeczami, takimi jak dalsze pisanie magisterki, jak
załatwianie tych wszystkich obowiązków, które narzucił przewodniczący samorządu
studenckiego w ramach pomocy przy organizowaniu konferencji, jak szperanie w
katalogach bibliotek innych uniwersytetów i ściąganie książek lub załatwianie
kser artykułów a to przez dział wypożyczeni międzybibliotecznych, a to przez
promotorkę, a to przez znajomych. I jak seks z Poldkiem. Dużo seksu z Poldkiem.
Było dobrze.
W
któryś z ostatnich dni lutego Poldek przyszedł bez zapowiedzi, co mu się zdarzało
rzadko, jedynie wtedy, gdy miał jakąś naprawdę pilną i niemogącą czekać sprawę.
Tym razem jednak sprawy nie miał, co od razu sam zaznaczył, gdy tylko Andrzej
otworzył drzwi.
–
Cześć – powiedział i oparł się ramieniem o framugę. – Ja tak… w sumie sam nie
wiem, po co. Łaziłem po mieście, zorientowałem się, że jestem niedaleko ciebie,
i jakoś tak…
–
Wchodzisz? – spytał Andrzej spokojnie. – Czy chcesz stać na korytarzu i
wycierać ściany?
Poldek
uśmiechnął się słabo, wszedł i stanął w przedpokoju, jakby nie miał pomysłu, co
dalej.
–
Tylko wiesz – mruknął, nie patrząc na niego – tak szczerze, to nie mam dziś
ochoty na seks. Więc trochę bez sensu przyszedłem. W każdym razie dla ciebie.
–
Chcesz po prostu posiedzieć? – zapytał Andrzej. Nie widział powodu, by
komentować ostatnie zdanie.
Poldek
obejrzał się przez ramię z przepraszającym uśmiechem.
–
Nie będziesz miał z tym problemu? Mam dziś jakiś taki dziwny nastrój…
–
Nie – uciął. – Rozbieraj się. Chcesz coś?
Poldek
chciał herbatę. Rozsiadł się z kubkiem na łóżku, oparł się o ścianę, z poduszką
za plecami, skrzyżował nogi i patrzył na koc, którym w ciągu dnia była zakryta
kołdra.
–
Co z tobą? – spytał Andrzej po kilku minutach. Chłopak uniósł głowę.
–
A co?
–
Bo ja wiem… Zwykle nie siedzisz, jakbyś języka w gębie zapomniał i z taką
ponurą miną.
–
Nie wiem – mruknął Poldek i uciekł wzrokiem w bok. – Mówiłem, mam jakiś dziwny
nastrój. Weź nie zwracaj na mnie uwagi, jakby mnie tu nie było, OK? Rób swoje,
nie będę ci przeszkadzał.
To
akurat nie było nic nowego, Poldek z reguły nie przeszkadzał. Andrzej usiadł
przy biurku, otworzył znów laptopa i wrócił do pisania. Trzeci rozdział miał
się ku końcowi, istniała nawet szansa, że zostanie zakończony właśnie tego
dnia.
Siedzieli
tak parę godzin. W którymś momencie do pokoju zapukała Iza, rzuciła „O, cześć,
Poldek, Andrzej, ja spadam do Książnicy, widzimy się wieczorem” i zniknęła.
Andrzej zrobił sobie jeszcze dwa razy herbatę, zapalił – gość na propozycję herbaty
oraz papierosa pokręcił tylko głową – i dalej pisał. W końcu, koło szóstej, z
ulgą wyłączył plik. Trzeciemu rozdziałowi brakowało jeszcze zakończenia, ale na
dziś to już było dosyć.
–
No dobra – powiedział, obrócił się na krześle i spojrzał na łóżko. – Na dziś
koniec.
–
Jak ci poszło? – zapytał Poldek. W jego głosie nie było obojętności, za to
jakieś zmęczenie. Siedział cały czas w jednym miejscu; znów wpatrywał się w koc
i skubał go palcami lewej ręki.
–
Dobrze, lada moment skończę. Co ci jest?
–
Nic. Cieszę się, że ci nie przeszkadzałem.
Andrzej
wzruszył ramionami.
–
Jesteś jedną z niewielu osób, jakie znam, przy których człowiek może normalnie
się skupić i pisać, i nie wysłuchiwać w kółko jakichś uwag, pytań czy innych z
serii „cisza mnie boli”.
Poldek
roześmiał się pod nosem, ale to nie był zbyt wesoły śmiech.
–
To miło. Ci inni faceci, z którymi sypiasz, tak ci gadają w czasie pisania?
To
pytanie nie miało posmaku wścibstwa ani pretensji, ani nawet szczególnego
zainteresowania. Inna sprawa, że od wejścia Poldek brzmiał tak, jakby sam
nieszczególnie zwracał uwagę na to, co mówi.
– Nie miałem zwyczaju pisać przy innych
facetach, z którymi sypiałem – odpowiedział Andrzej spokojnie. Poldek uniósł
głowę i spojrzał na niego uważnie.
–
„Sypiałeś”? – powtórzył pytająco. – A teraz co, nie sypiasz?
–
Nie sypiam – odparł, wytrzymując to wwiercające się w człowieka spojrzenie.
–
Od dawna?
–
Parę tygodni.
–
Dlaczego? – spytał ciszej. Tym razem jego spojrzenie było zbyt intensywne, więc
Andrzej spojrzał w bok, na ekran laptopa.
–
Nie mam potrzeby – odparł, wzruszając ramionami. – Czekaj, wrzucę to sobie na płytę
i wyłączę, mam już dość gapienia się w komputer. Chcesz jakieś piwo, coś
obejrzeć?
Poldek
przez chwilę milczał.
–
Nie – powiedział wreszcie, rozprostował nogi, syknął i roztarł sobie prawą
łydkę. – Ale mi ścierpły. Nie, wiesz co, ja się będę zbierał.
Nie
dał się namówić na pozostanie. Powtórzył swoje „Ale ja dziś serio nie mam
ochoty na seks”, popatrzył z jakimś śmiesznym zdziwieniem, gdy Andrzej warknął
„A bez seksu to nie możesz jeszcze posiedzieć?”, uchylił się, gdy Andrzej próbował
go pocałować, znowu wymruczał „Mam dzisiaj jakiś taki zryty nastrój, sorry, nie
nadaję się do niczego” – i wyszedł. Zostawił po sobie kubek z zimną, do połowy
wypitą herbatą, wgniecenia na łóżku w miejscu, gdzie siedział, i chyba trochę
tego swojego dziwnego nastroju, bo gdy drzwi się za nim zamknęły, Andrzej nie
miał pojęcia, co o tym myśleć.
Przy
następnym spotkaniu Poldek miał już normalny humor i zachowywał się zwyczajnie,
ale nie chciał rozmawiać na temat tamtej wizyty. I dopiero w połowie marca
Andrzej dowiedział się, w czym rzecz.
Spotkali
się wtedy wczesnym popołudniem na Jasnych Błoniach, bo Poldek, jak napisał
dzień wcześniej w SMS-ie, chciał coś przegadać. Siedzieli na jednej z ławek
przy fontannach; po prawej stronie mieli parking i budynek Urzędu Miejskiego,
po lewej – pomnik papieża, szerokie trawniki, ścieżki spacerowe i otaczające
całe Błonia platany. Było dość chłodno, trochę wiało i wciągany w płuca tytoń
zdawał się ogrzewać niemal tak dobrze jak szaliki czy rękawiczki. Poldek
obracał w palcach wyjętego przed chwilą z paczki papierosa, wpatrując się
uparcie w jakiś punkt na ziemi. Miał dziwny wyraz twarzy, trochę zamyślony,
trochę zacięty, trochę zrezygnowany. Uniósł dłoń, gdy Andrzej wyciągnął w jego
kierunku zapalniczkę – ale nawet na moment nie odwrócił głowy. Zaciągnął się
kilkakrotnie, w milczeniu; lewą ręką trzymał papierosa, prawą oparł na kolanie.
Dopiero po dłuższym czasie, po kolejnym strzepnięciu popiołu na ziemię, uniósł
wzrok, uśmiechnął się tak jakoś zabawnie, jakby przepraszająco, znów wbił spojrzenie
gdzieś w przestrzeń – i zaczął mówić.
Wtedy
właśnie zabolało. Wtedy, gdy kolejne słowa uświadamiały Andrzejowi całą sytuację
– i to z obu stron. Wtedy, gdy Poldek mówił o jednostronności, z którą nie umie
sobie radzić i która go nie pociąga, i o potrzebie harmonii – wtedy, obok
rozbawienia wywołanego słowami, jakie ten chłopak wybierał, najwyraźniej po to,
by się zbyt mocno nie obnażyć – wtedy pojawiło się to bolesne wrażenie, że może
go stracić, wrażenie dręczące, bo tuż przed nim pojawiła się jeszcze aż nazbyt
wyraźna świadomość, że stracić go nie chce. Ogromnie nie chce, a może, jeżeli
nie zdoła wydusić z siebie kilku potrzebnych słów.
–
Kto ci powiedział, że to jest jednostronne? – przerwał wreszcie szorstko,
niemalże ze złością. Spojrzeli na siebie; twarz Poldka była niezmiernie poważna
– kiedy on ostatni raz wyglądał tak poważnie, czy w ogóle? – a palce
splecionych między kolanami dłoni zaciskały się na skórze. Wyraźnie potrzebne
były jeszcze jakieś słowa rozjaśniające sytuację, więc Andrzej wysilił się
trochę bardziej. – Jasne, że jest harmonia – oświadczył poirytowanym głosem.
Było chyba wystarczająco jasno.
Poldek
naraz uśmiechnął się, tym razem naprawdę, tak po swojemu: szeroki, ciepły
uśmiech, ogromnie sympatyczny, zmuszający do odpowiedzenia tym samym,
rozbrajający. Ujmujący. To była jedna z tych rzeczy, które od samego początku
działały na człowieka, chociaż nie miały żadnego przełożenia na zwykłą
atrakcyjność seksualną.
–
Zależy mi na tobie – powiedział Poldek po krótkiej chwili, spokojnie, trochę
ściszonym głosem. – Zakochałem się jak szczeniak w liceum.
Seks.
Dyskusje o książkach, o filozofii, o polityce, o filmach, o malarstwie.
Siedzenie obok siebie w milczeniu, zatopienie we własnych myślach, bez ciążącego
uczucia, że druga osoba oczekuje jakiegoś podtrzymywania rozmowy. Drobne
złośliwości, którymi się raczyło Poldka i na które on odpowiadał tym samym.
Rozmowy o jakichś drobiazgach, banałach, wręcz głupotach – rozmowy, których
wcale się nie odczuwało jako bezsensownego gadania. Wspólne siedzenie nad materiałami
na zajęcia, ciemnoblond czupryna Poldka obok, palce przewracające strony i
czasem dotykające kolana lub uda, rozbawiony uśmiech, gdy Andrzej bezpardonowo
wyciągał mu książkę czy ksero z rąk z krótkim „Przerwa” i popychał na łóżko.
Palenie razem, czasem jednego papierosa, gdy obaj byli na „petowym bezrybiu”.
Niektóre określenia Poldka, zapamiętywane mimochodem. Jego smukłe, piękne
dłonie, na które lubiło się patrzeć i których gestykulacja nie rozpraszała ani
nie drażniła. Jego chłopięcy uśmiech, który budził zaufanie. Jego zgrabny
tyłek, z którego niecierpliwie zsuwało się spodnie. Jego inteligentne, piwne
oczy, patrzące czasem tak niepokojąco uważnie. Jego nieco szorstkie pięty,
które przesuwały się po udach albo łydkach Andrzeja, gdy uprawiali seks. Jego
przyjemny, spokojny głos, którego dobrze się słuchało.
To
wszystko należało powiedzieć, o tym wszystkim należało powiedzieć. Powiedzieć,
ile to wszystko znaczy, jak się to ceni, jak się nie chce tego stracić.
W
ogóle trzeba było coś powiedzieć.
–
Nie tylko ty – burknął wreszcie Andrzej, patrząc na resztki niedopałka, który
właśnie zgniótł butem.
Ze
zdziwieniem uniósł wzrok, słysząc śmiech Poldka. Tak, Poldek się roześmiał –
śmiał się tak, jak się uśmiechał, sympatycznie, ciepło, rozbrajająco; roześmiał
się i wyjął Andrzejowi z ręki swoją zapalniczkę.
–
W życiu nie słyszałem równie treściwego wyznania — oświadczył, wyraźnie
ubawiony. Zapalił kolejnego papierosa, patrząc na rozmówcę z mieszaniną kpiny i
czegoś... czegoś zdecydowanie czulszego. Andrzej wzruszył ramionami i też
sięgnął po paczkę.
–
Nie umiem rozmawiać o takich rzeczach – powiedział niechętnie. Przytrzymał dłoń
podającego mu ogień chłopaka – jak wtedy, jak pół roku wcześniej, gdy się
spotkali po raz pierwszy – i z niezadowoleniem stwierdził, że ta dłoń jest
zaczerwieniona z zimna. No tak, niektórych przerastało dopilnowanie, by wziąć
rękawiczki w zimniejszy dzień.
–
Nie umiesz – zgodził się Poldek spokojnie. – Filologu – dodał, tym razem z
wyraźną złośliwością. Andrzej natychmiast uniósł głowę i wyjął papierosa z ust.
–
Sam też nie umiesz – odparował podobnym tonem. – Filozofie. To o
jednostronności i harmonii to miało być wyznanie à la Heraklit, tak zaciemnione, niejasne i trudne do zrozumienia,
jak tylko się dało?
–
Ale ja się w końcu szarpnąłem na odwagę i wyraźność – uciął Poldek, znów
poważniejąc.
Zabolała
– ta myśl, że można go stracić. I ta konieczność zdobycia się na tak mocne
obnażenie. Naprawdę nie umiał o tym mówić, nie umiał nawet o tym myśleć, do
ciężkiej cholery, przecież te parę tygodni wcześniej, gdy dotarło do niego, co
czuje do Poldka, poza prostym stwierdzeniem faktu nie miał potrzeby jakoś
szczegółowo tego analizować, rozkładać na czynniki pierwsze i nazywać każdego
pojedynczego elementu. Po co, na co? Nie wspominając już, że samo to
stwierdzenie faktu było w pierwszej chwili dość niepokojące, bo niepodobne do
czegokolwiek, co wcześniej czuł do chłopaków, z którymi krócej bądź dłużej
sypiał. Tamte znajomości były jasne, proste – no, w przeważającej większości
– i nie przekraczały granic, w których
chciało się je utrzymać. Przyjemne było to uczucie niezależności i kontrolowania
sytuacji. Tu, na ławce przy fontannach, z dłonią Poldka we własnej – nie było
żadnej kontroli.
Była
za to gwałtowna, dusząca niemal potrzeba powiedzenia czegoś. I równie dusząca
obawa przed tym. I jakaś paraliżująca, kłopotliwa nieporadność, z którą
człowiek nie wiedział, jak się zmierzyć.
–
Zależy mi – wycedził wreszcie, zabrał rękę i się wyprostował. Zaledwie jednak
zdążył się porządnie zaciągnąć, Poldek szturchnął czubkiem buta jego but.
–
Jak na pierwszy raz, to ci nawet nieźle wyszło – powiedział z uśmiechem, gdy
Andrzej spojrzał na niego z ukosa. – Za rok może spróbujesz bez takiej
wściekłości na winnego?
Nie
sposób było nie odpowiedzieć uśmiechem.
–
Może – odparł spokojnie. Z jakiegoś powodu Poldek uśmiechnął się jeszcze
szerzej.
–
Może – powtórzył wesoło, kiwając głową. – Dobrze wiedzieć.
Andrzej
oparł łokcie na kolanach, pochylił głowę i krótko się roześmiał, bo nagle cała
sytuacja wydała mu się bardziej dziwaczna i zabawna niż krępująca.
Może.
Dopalił
papierosa, wstał i zdusił go w stojącej przy ławce popielniczce.
–
Idziemy – oświadczył i, nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie. Dopiero
po parunastu krokach zorientował się, że coś jest nie tak. Odwrócił się – tamten
dopiero wyrzucał papierosa i poprawiał plecak.
–
Idę, idę! – krzyknął Poldek uspokajająco, wsadził ręce w kieszenie i wreszcie
ruszył się od tych fontann, choć zdecydowanie za wolno. – A gdzie idziemy? – spytał,
gdy już się zrównali.
A
gdzie mogli pójść? Skoro Poldek mieszkał z matką, a Andrzej na stancji, do tego
Iza planowała wrócić dopiero pod wieczór, wybór był oczywisty.
Był
oczywisty z jeszcze innego, znacznie istotniejszego powodu. Owszem, Andrzej nie
umiał o tym wszystkim rozmawiać – ale to wszystko dawało się opowiedzieć i bez
słów, mimo słów, poza słowami. Gdy więc zaciskał palce na włosach Poldka,
całując go mocno najpierw w przedpokoju, a następnie w swoim pokoju, gdy rozpinał
mu koszulę i spodnie, gdy przesuwał dłońmi po jego skórze – wtedy właśnie
powiedział mu wyraźnie to wszystko, czego nie zdołał na Jasnych Błoniach.
Poldek powinien zrozumieć.
Poldek
chyba zrozumiał, bo kiedy leżeli potem obok siebie, przewrócił się na bok,
spojrzał po swojemu, tak niepokojąco uważnie, zupełnie jakby robił człowiekowi
rentgen myśli, i pogładził palcami policzek Andrzeja.
Wtedy
jeszcze raz pojawił się ból, taki drobny, dręczący, takie przelotne wrażenie,
że konieczne są jakieś – pewne – słowa, bo coś umknie. I naprawdę miało się
zamiar coś powiedzieć, tylko się nie wiedziało, jak to ogarnąć.
Poldek
wpatrywał się dalej uważnie. I chyba rzeczywiście zdołał się do czegoś
dogrzebać – w spojrzeniu, w minie, w diabli wiedzą czym – bo uśmiechnął się
lekko.
–
Ja ciebie też – powiedział cicho, nie cofając ręki.
Czyli
rozumiał.
Andrzej
przyciągnął go do siebie i pocałował w ramię. Niepokojący ból – czy obawa, czy
jakiś wewnętrzny niepokój, czy co to było – minął.
Tak,
wtedy minął, ale jeszcze się parę razy powtórzył. Najsilniej utkwiły Andrzejowi
w pamięci dwa momenty: imieniny Poldka i malowanie ścian we wspólnym
mieszkaniu.
Imieniny
Poldek miał na początku kwietnia. Dzień był ponury, chłodny, od rana lało jak z
cebra, samochody przejeżdżające gwałtownie przez uliczne kałuże ochlapywały
przechodniów, wiał dość mocny wiatr, a przyszły filozof przyszedł bez parasola,
cały mokry i jak zawsze w dobrym humorze.
–
Wyglądasz jak topielec – powiedział Andrzej krytycznie, gdy otworzył drzwi. –
Parasol boli?
–
Mam imieniny! – przypomniał Poldek radośnie, wchodząc do mieszkania, by
beztrosko nakapać na dywan. – Prezentu, buzi i seksu, bo wychodzę!
Zaczęli
jednak od gorącego prysznica, pod który Andrzej bezpardonowo go wepchnął. Prezent
– taki w opakowaniu – był na końcu.
–
Ale z tym prezentem to ja właściwie żartowałem – powiedział Poldek, gdy dużo,
dużo później leżeli obok siebie w łóżku; przewrócił się na bok i uniósł nieco
na łokciu. – Przecież pamiętam, jak mi mówiłeś, że nie obchodzisz tych
wszystkich urodzin, imienin i innych tego typu.
Sytuacja
była nieco kłopotliwa. No mówił, mówił, i co z tego? Poldek niekiedy wykazywał
się nadmiarem pamięci.
–
Powiedzmy, że twoje mogę obchodzić – mruknął Andrzej, przenosząc wzrok na
sufit. Po chwili poczuł palce na policzku i został zmuszony do obrócenia głowy w
bok. Napotkał to uważne, przewiercające spojrzenie piwnych oczu, spojrzenie,
które czasami naprawdę niepokoiło.
–
Kocham cię – powiedział Poldek trochę ściszonym głosem.
Po
raz pierwszy od marcowej rozmowy przy fontannie te słowa padły między nimi tak
wyraziście, bezpośrednio, dobitnie – bez żadnych niedomówień, osłonek, rzeczy
pozostawionych domysłowi. Tak – po prostu.
Wtedy
znów pojawił się ból. Bo wydobycie z siebie oczywistego – i potrzebnego – i
przecież zupełnie szczerego – „ja ciebie też” było tak cholernie trudne, że
Andrzej przez moment miał ochotę odwrócić się do tego chłopaka plecami. Szlag
by trafił, że trzy proste słowa mogły sprawiać taki kłopot.
Poldek,
dotąd poważny, nagle lekko się uśmiechnął. Tak... wyrozumiale.
–
Umówmy się, że odpowiesz mi na swoje imieniny – zaproponował spokojnie, bez
cienia urazy w głosie. Jego palce, te jego piękne, smukłe palce zsunęły się z
policzka Andrzeja na szyję.
I
nawet wtedy, gdy przyciągał go do siebie, całował gwałtownie i znów wgniatał w
materac, Andrzej nadal czuł ten ból. Ale Poldek, tak bliski, tak mocno obejmowany
i tak zgodnie reagujący – Poldek najwyraźniej wiedział, że już wówczas
otrzymywał odpowiedź. Musiał wiedzieć.
Ostatni
raz, który Andrzej pamiętał – bo potem już albo udało się z tym oswoić, albo
ten ból się rozmył, jakoś włączył w całą wspólną codzienność – ostatni raz
zabolało, gdy sam po raz pierwszy powiedział te słowa. Urządzali wynajęte
wspólnie mieszkanie i właśnie otwierali puszki z obiema farbami Dekorala.
–
Ty chcesz mieć tę swoją połowę ścian krwistą jak mięso z uboju – oświadczył
Poldek z niesmakiem, patrząc na „Czerwień flamenco”. – Rzeźniczy kolor. Będzie
walić po oczach. I będzie jak w burdelu.
–
Zrównoważy twój zdechły niebieski – odciął się Andrzej, wskazując ręką „Blue
velvet”. – Poza tym ja się nie czepiałem, gdy wybierałeś w Castoramie ten smerfowy
odcień.
–
Nie czepiałeś się? – powtórzył Poldek z wyraźnym zainteresowaniem. – Od kiedy
jęczenie co dwie minuty, że połowa pokoju będzie wyglądała jak paczka
pampersów, jak rozwałkowany smerf albo jak tandetne niebo nad tandetną parą
zakochanych w tandetnym sentymentalnym romansie, nie jest czepianiem się?
Andrzej
darował sobie wyjaśnianie, że to nie było czepianie się, tylko rzeczowe uwagi;
Poldek, choć syn malarki i sam półmalarz, wyraźnie nie miał wyczucia kolorów.
–
Ale wiesz co – powiedział ten ostatni, gdy pomalowali pierwszą ścianę, przy
której miało się znajdować łóżko, i właśnie stali obok siebie, wykańczając przebiegającą
pośrodku pionową linię, granicę, na której rzeźnicza czerwień stykała się ze
smerfowym błękitem – nie myślałem, że tak się zawzięcie weźmiesz za tego typu
remontowe roboty i nawet słowem nie piśniesz, że nie po to jesteś poważnym
filologiem, żeby machać wałkiem z farbą jak robol.
–
Dzięki – prychnął.
–
Nie, poważnie – zapewnił Poldek, odkładając swój wałek do kuwety z resztką
niebieskiej farby. Otarł ręce o spodnie i spojrzał uważnie, z lekkim uśmiechem.
– Naprawdę nie myślałem, że tak się zapalisz do tego urządzania. Uskrzydliła
cię myśl o własnym mieszkaniu czy bałeś się, że jak sam nie dopilnujesz, to i
twoją połowę ścian przejadę na niebiesko?
Dobrze,
że na podłodze rozłożyli wcześniej folię, więc upuszczony wałek nie ubrudził na
czerwono paneli. Dobrze, że mieli na sobie robocze ciuchy – stary dres Poldka i
tak był już cały wymazany, więc nie zaszkodziło mu zetknięcie się tyłem ze
świeżo pomalowaną ścianą. Dobrze, że mieli duże puszki i rzeźniczej czerwieni,
i smerfowego błękitu, więc można było po pomalowaniu całego pokoju poprawić ten
zatarty kawałek. I tylko szkoda, że obie farby tak się później ciężko zmywały,
i z włosów Poldka, i z zaciśniętej na nich dłoni Andrzeja, i z przedramienia
drugiej ręki, którą się oparł o ścianę, gdy przyciskał do niej swojego
chłopaka.
Wtedy
właśnie, jakoś tak po prostu, udało mu się to powiedzieć. Ból trwał dosłownie
chwilę – dziwaczne, bolesne zadowolenie, że jednak potrafił.
Potem
– potem poczuł usta Poldka na własnych, ręce wsuwające się pod rozciągnięty
podkoszulek i ciche, wymruczane w ucho:
–
Ja ciebie też... ale jak chcesz mnie teraz w ramach dowodu zerżnąć, to błagam
cię, nie na tej ścianie.
Znacznie,
znacznie później bez słowa zamalowywali startą farbę. Starali się, jak mogli, i
w zasadzie się udało, choć czasami, gdy człowiek przypatrywał się bardzo
uważnie, można było odnieść wrażenie, że jakiś ślad pozostał.
Andrzejowi
ta ściana ogromnie się podobała. Nawet teraz, po kilku miesiącach, gdy już się
przecież do niej przyzwyczaił, widok stykającego się z czerwienią błękitu
wywoływał uśmiech i przyjemne skojarzenia. Łóżko ustawili tak, by środek
znajdował się na kolorystycznej linii granicznej. Poldek sypiał po prawej,
niebieskiej stronie, bo lubił leżeć przy ścianie. Wprawdzie nie miał obecnie
tej ściany pod nosem, jak na starej stancji, bo łóżko stało niemal na środku
pokoju, ale przynajmniej gdy się kładł na boku, mógł ścianę widzieć. Strona
czerwona, od drzwi, należała do Andrzeja.
–
Ale mam lenia – wymruczał Poldek, po czym wyciągnął lewą rękę i mruknął: – Zrób
mi coś fajnego.
Andrzej
uśmiechnął się z rozbawieniem. No tak, można się było tego spodziewać. Odkąd
odkryli, jak bardzo Poldek ma wrażliwe ręce – a właściwie odkąd Andrzej odkrył,
a Poldek przestał się z tym głupio czuć, zaprzeczać i z zakłopotaniem odsuwać –
dotykanie i całowanie tych rąk stało się swoistą erotyczną zabawą, którą miało
się ochotę powtarzać.
Odkrycie
było przypadkowe, sprzed nieco ponad pół roku; siedzieli w kinie, w ostatnim
rzędzie, sala była prawie pusta, a film – któryś z tych Poldkowych „odprężaczy”
– nudził człowieka coraz bardziej, więc należało zrobić z czasem coś
sensownego. Andrzej ujął w dłonie dłoń Poldka i zaczął głaskać, potem pochylił
się i pocałował. Oczekiwał jakiegoś rozbawionego „Przestań” i może okazji do
namówienia, by wyszli przed końcem seansu, ewentualnie bardziej fizycznej
odpowiedzi. Na pewno jednak nie spodziewał się tego, że Poldek najpierw
znieruchomieje, potem gwałtownie wciągnie powietrze, potem wstrzyma oddech, a
wreszcie – gdy już naprawdę robiło się z tą dłonią, nadgarstkiem i
przedramieniem dość zwariowane rzeczy, przez wzrastającą ciekawość, jaka będzie
kolejna reakcja – wyrwie rękę, zerwie się z fotela i zwyczajnie wyjdzie z sali.
Andrzej,
zdecydowanie zaskoczony i ogłupiały, wyszedł za nim. Poldek stał w holu, oparty
o ścianę pomiędzy dwoma innymi salami, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
–
Sorry – mruknął, patrząc z zakłopotanym uśmiechem. – Musiałem ochłonąć.
–
Co się stało? – zapytał Andrzej. Z innej sali zaczęli wychodzić ludzie, więc
klepnął go w ramię. – Idziemy, po drodze mi powiesz.
Jednak
ta droga, którą musieli pokonać z Multikina do wyjścia z Galaxy, nie sprzyjała
rozmowom; mimo wczesnej godziny wszędzie było sporo ludzi, a ruchome platformy
wożące między piętrami nie nadawały się do spokojnej wymiany zdań, więc dopiero
na ulicy Poldek zaczął mówić. Zbyt wiele tu zresztą do mówienia nie było,
sprawa okazała się prosta: miał bardzo wrażliwe ręce i to, co dla kogoś innego
stanowiłoby przyjemną, ale lekką pieszczotę, dla niego stawało się diabelnie
mocno podniecającym bodźcem.
–
Nic nie mówiłeś – stwierdził wtedy Andrzej, trochę zirytowany, głównie na
siebie, że sam wcześniej się nie zorientował. Poldek wzruszył ramionami.
–
A niby co miałem powiedzieć? – zapytał i spojrzał w bok, na przejeżdżający
tramwaj, po czym przeniósł wzrok na rozmówcę. – Co, tak na dzień dobry: „Ej,
lubię, jak się mnie smyra po rękach, mam odjazd prawie jak przy robieniu
laski?”. – Uśmiechnął się kpiąco. – W sumie od razu mógłbym sobie napisać na
czole: „Mam porąbane potrzeby”. – Odwrócił głowę i dodał sucho: – Po prostu nie
rób mi tak w publicznych miejscach, bo w moim przypadku równie dobrze mógłbyś
mi od razu wsadzić rękę do gaci.
Dopiero
dzień czy dwa później, gdy Andrzej spróbował to powtórzyć, ale w domu, Poldek dał
wyciągnąć z siebie coś konkretniejszego. Były wakacje, więc przemieszkiwali
wspólnie z jego mamą, stertą obrazów walających się po całym mieszkaniu,
gromadą wpadających co chwila z wizytą ludzi oraz zapachem farby i terpentyny
unoszącymi się często w powietrzu. Siedzieli w pokoju Poldka, na podłodze,
oparci plecami o łóżko, i czytali. Andrzej w którymś momencie odłożył książkę
na bok, pochylił się i chwilę później oberwał w nos, bo Poldek gwałtownie
odsunął rękę.
–
Może trochę uważaj – powiedział Andrzej ze złością i potarł czubek nosa.
–
Może przestań się nabijać – odpowiedział Poldek z jeszcze większą złością.
–
Jakie „nabijać”? – powtórzył ze szczerym zdziwieniem. – Mówiłeś, że to lubisz,
więc próbuję zrobić ci coś, co lubisz, w czym masz problem?
Poldek
oparł skrzyżowane ręce na kolanach i odwrócił głowę w stronę okna.
–
Lubię – mruknął. – Tylko wiem, jak to głupio wygląda.
–
I?
–
Co „i”?
–
Czekam na jakieś rozwinięcie i uzasadnienie – uświadomił mu Andrzej uprzejmie.
– „Głupio wygląda” i co dalej? Dinozaury od tego wyginęły?
Poldek
parsknął śmiechem i spojrzał na niego, najwyraźniej wreszcie trochę
rozluźniony.
–
Nie – przyznał. – Ale ja wychodzę na totalnego zboka.
–
Jesteś gejem – przypomniał Andrzej z rozbawieniem. – Już się bardziej nie
musisz wysilać.
Poldek
znów się roześmiał, ale pokręcił głową.
–
Ale głupio się z tym czuję – wyjaśnił. – Wiesz, to takie… głupie miejsce.
Brzuch, szyja, tyłek, to się wydaje normalne. Ale ręce… – Znów pokręcił głową.
– Głupio mi się w ogóle do tego przyznawać, jakbym miał jakieś wypaczone sfery
erogenne czy coś.
Mimo
śmiechu i odprężenia nadal wydawał się zakłopotany. Andrzej oparł się z powrotem
o łóżko i zażądał krótko:
–
Daj rękę.
–
Po co? – Poldek spojrzał na niego ze zdumieniem.
–
Dobrze wiesz, po co. Dawaj. I radzę ci – dodał ostrzegawczo – pilnuj, żeby ta
twoja ręka nie rozkwasiła mi znowu nosa, bo długo sobie poczekasz na powtórkę.
Poldek
patrzył dalej z niedowierzaniem, ale wyciągnął rękę. A potem udowodnił, że to
„mam odjazd” wcale nie było przesadą.
Na
początku Andrzeja cała sprawa trochę bawiła – koniec końców to rzeczywiście
było dość specyficzne upodobanie. Rozbawienie starał się jednak zachować dla
siebie, bo nie miał ochoty pogłębiać skrępowania Poldka. Zresztą szybko
rozbawienie gdzieś się zgubiło, zostało natomiast zaciekawienie, jak bardzo
można Poldka tą formą dotyku pobudzić – i zwykła przyjemność robienia czegoś,
co sprawiało mu taką przyjemność. Poldek natomiast, po początkowych oporach i
nastawieniu „Wiem, że to jakieś nienormalne”, w końcu nabrał rozumu, bo
przestał przeżywać, jakie ma pokręcone potrzeby, i zaczął sam podsuwać ręce z
żądaniem „Zrób tak, jak lubię”. Tak jak teraz. Tak jak teraz, gdy, porządnie
już podniecony, przyciągnął Andrzeja do siebie i oświadczył, że chce powtórki
porannego seksu.
W
efekcie było już sporo po dziesiątej, właściwie zbliżało się południe, gdy
Andrzej stwierdził, że trzeba by w końcu wstać. Obaj mieli co robić.
–
OK – zgodził się Poldek – ale ja na razie chcę herbatę. A skoro już idziesz do
kuchni, to możesz mi od razu przynieść resztę czekolady z lodówki.
–
Kto ci powiedział, że idę do kuchni? – mruknął Andrzej. Jednak „No proszę, proszę,
proszę” Poldka było tak namolne, że w końcu wciągnął na siebie domowe dresowe
spodnie i rzeczywiście poszedł.
Przy
otwieraniu lodówki niczego nie zauważył. Dopiero gdy wyciągnął kawałek gorzkiej
czekolady, którą Poldek lubił, a która okazała się całkiem niezła nawet dla
niealergików, i zamknął drzwi, zorientował się, że wisi na nich kartka
przyczepiona magnesem w kształcie gruszki. Kartka była najzwyklejsza w świecie,
ale znajdował się na niej rysunek dwóch zapalonych papierosów i serca ułożonego
z opadającego popiołu oraz kilka linijek napisanych ładnym, czytelnym, trochę pochylonym
w prawo pismem Poldka.
„filologowi w Zachodniopomorskiem
przypalił peta
filozof z Krakowskiej
nadęty palacz
flirtował ostro
potem do łóżka
zaciągnął prosto
i wpadł w
pułapkę love story gejowskiej”
Andrzej
się roześmiał. No cóż, trudno zaprzeczyć. I miło zobaczyć coś z tej
„pamiętnikowej grafomanii rymowanej”, jak ją Poldek nazywał. O tym, że jego
chłopak pisze wiersze, Andrzej wiedział od jakiegoś czasu, ale rzadko te twory
widywał; Poldek z reguły chował swoją pisaninę na dnie szuflady i twardo
powtarzał, że to „taki bzdurny pamiętniczek w wersji wierszowanej”; czasem
tylko coś pokazywał, zawsze z zastrzeżeniem, że to totalna amatorszczyzna i do
niczego więcej nie aspiruje. Inna rzecz, że Andrzej niedawno, trochę złośliwie,
a trochę rozmyślnie, sprowokował go stwierdzeniem: „Czegoś bardziej
wymagającego, jak sonet albo limeryk, na pewno nie umiałbyś ułożyć”. Poldek
podjął wyzwanie i wyprodukował dotąd dwa limeryki, bardzo słabe i zupełnie
pozbawione humoru, chociaż z jakiegoś powodu twierdził, że idealnie oddają
charakter pewnego pana magistra-za-trochę-doktora. Jak mu szło z sonetem, nie
mówił.
Ale
ten tekst mu się udał.
Andrzej
zdjął kartkę z lodówki i wrócił do pokoju.
–
To ci wyszło – powiedział, opierając się o framugę drzwi. Poldek siedział na
łóżku z kołdrą wokół bioder i z podejrzanie zadowoloną miną.
–
Znalazłeś? – upewnił się, a na widok kartki jego uśmiech stał się jeszcze
szerszy. – Podoba ci się?
Andrzej
spojrzał na trzymany w ręku papier.
–
Serduszko z popiołu to koszmarnie kiczowaty motyw – ocenił spokojnie – a
papierosy jak na tyle strząśniętego popiołu są niewiarygodnie długie, ale na
szczęście ja się nie znam na malarstwie.
–
A limeryk? – Poldek najwyraźniej bawił się coraz lepiej.
–
A limeryk... zachowuje zasady – odparł powściągliwie, rzucił okiem na
śmiejącego się chłopaka i sam też się roześmiał. – No nie, ten ci wyszedł,
naprawdę – przyznał. – W przeciwieństwie do tamtych dwóch o jakichś nadętych bufonach
ten jest zabawny i ma sens.
Poldek
pokręcił głową, przyciągnął kołdrę jeszcze bardziej i przez chwilę patrzył na
Andrzeja w milczeniu.
–
Potraktuj to jako „w sumie prezent” do naszej „w sumie rocznicy” – powiedział
łagodnie.
Andrzej
pokiwał głową i spojrzał jeszcze raz na kartkę.
–
Bardzo mi się podoba – powiedział w końcu ciszej. Czuł na sobie wzrok Poldka,
gdy podchodził do ustawionego pod ścianą po lewej stronie pokoju dużego biurka,
wyjmował wolną tekturową teczkę, wkładał do niej rysunek z wierszem i chował
teczkę z powrotem do jednej ze swoich szuflad. Gdy się odwrócił, Poldek znów
się uśmiechnął, tym spokojnym, przyjaznym uśmiechem, przy którym człowiek nie
wstydził się nawet głupkowatych wzruszeń.
–
Powinienem cię właściwie wygonić z łóżka i zagonić do magisterki – mruknął
Andrzej i wsadził ręce do kieszeni spodni. – Ale powiedzmy, że w ramach „w
sumie rocznicy” dam ci dziś spokój i zrobię śniadanie.
–
Jestem za – oświadczył Poldek z zadowoleniem, padł z powrotem na łóżko i zakrył
się kołdrą aż po szyję. – To ja tu leżę i czekam.
– I pewnie mam ci jeszcze podać wszystko do
łóżka? – prychnął Andrzej, a na radosne „Tak!” parsknął śmiechem.
Śniadanie rzeczywiście zjedli w łóżku. I w tym
łóżku przeleżeli cały dzień, czytając, ignorując pranie, które należało
wreszcie zrobić, magisterkę, którą należało pisać, artykuł do „Pograniczy”,
który należało poprawić przed wysłaniem do druku, oraz całą resztę spraw, które
domagały się zajęcia sobą.
Andrzej nie czuł jakichkolwiek wyrzutów
sumienia z powodu tego sobotniego lenistwa. Koniec końców, mieli rocznicę. W
sumie.
fot. Pexels
Nie wiem czemu mam taki ogromny sentyment do życia miłosnego Andrzeja. Jego samego niezbyt szczególnie lubię... Może dlatego, że gdyby ten szczególny filolog był absolwentem nie Szczecińskiego a Warmińsko-Mazurskiego uniwersytetu, to podejrzewałabym, że opisujesz mojego dawnego kolegę z pracy ;) ale tak to już chyba jest, że każdy z nas zna takiego swojego Andrzeja i każdy wie, że poza nastawieniem gburka w takich osobach jest też coś więcej. I w Andrzeju też to coś jest.
OdpowiedzUsuńMam do Twoich tekstów bardzo ambiwalentny stosunek - bo uwielbiam je czytać, ubóstwiam wręcz, ale cierpię na bardzo silny przypadek potrzeby happy endów, a u Ciebie jest ich jak na lekarstwo. I wiedząc, że tej dwójce się nie uda, nie potrafię do końca delektować się tekstem. Ale chyba na tym właśnie polega życie, nie? Żeby cieszyć się momentami, nawet jak wiemy, że nie mają przyszłości :)
Bardzo fajnie z tym terminarzem. I cudownie, że publikujesz częściej. Niepotrzebnie się balaś, bo rozdział wcale nie był za krótki. Ja na przykład czytałam na dwa razy, bo by mi czasu nie starczyło wczoraj :) Na pewno niedługo blog odżyje i pojawi się mnóstwo czytelników :)
Pozdrawiam i życzę dużo weny i czasu na pisanie :)
Naru
Coś w tym jest, wiele osób ma swojego własnego Andrzeja :D Ja też, nawet w paru egzemplarzach, choć więcej w nich Andrzejowych minusów niż plusów... (Ale świetnie, że widać, że w Andrzeju W. jest coś więcej niż tylko jego olbrzymie ego).
UsuńOgromnie się cieszę, że tak lubisz moje teksty! Co do happy endów - no tak, może nie ma ich za dużo - może przez to, że bardzo wierzę w happy, ale prawie w ogóle w endy? Bo przecież gdyby byli razem nawet do końca życia - nie byłoby endów, byłaby ciągła praca nad związkiem. Przez jakiś czas się udawało. Fascynuje mnie ten moment, gdy pojawia się kryzys - i w zależności od tego, co zrobisz, przejdziesz go w tę albo w tę stronę...
Tak czy inaczej, lubię ich razem.
O, to dobrze wiedzieć, że terminarz ma już jedno poparcie! Dla mnie to o tyle wygodne, że zobowiązuje. Głupio się nie wywiązać, gdy już publicznie napisałam, że coś będzie. Ale łatwiej też o terminarz, gdy mam choć jeden tekst w zapasie, już gotowy i "na odleżeniu".
Przyzwyczajam się powoli do krótszych (jak na mnie) rozdziałów - łatwiej się pisze i łatwiej się publikuje. Jednak fajnie mieć bardziej żyjący blog :)
Dziękuję! I wielkie uściski za komentarz, wspaniale mieć sygnał, że ktoś miał radochę z czytania :)
Och nie... po co ja czytałam ten wcześniejszy komentarz... Żyłam w błogiej nieświadomości co do związku Andrzeja i Poldka, a teraz mi po prostu przykro... Ech ta ciekawość... I sama nie wiem którego mi bardziej żal. Bez sensu, bo rozdział był naprawdę pozytywny, uśmiechałam się do siebie podczas czytania. Co prawda Andrzej jest niezwykle cyniczny, ale mam wrażenie że Poldek go trochę "uzdatnia" do życia wśród ludzi. Poza tym rozumie go i akceptuje. Co takiego się wydarzyło że nie będą razem? Chyba naprawdę powinnam nadrobić Twoje teksty ale kiedy? Czas mi tak ucieka... A Twoje teksty są długie a ja lubię czytać bez pośpiechu. Rozbawiło mnie to Twoje stwierdzenie że masz krótkie rozdziały hehe. No może w porównaniu do tych wcześniejszych, bo na pewno nie do innych autorów xd. Ciekawe czy pokażesz spojrzenie Poldka na ten związek. Musiało go naprawdę coś urzec w Andrzeju, że mimo jego kolców zdecydował się na coś więcej. Może właśnie te kolce go przyciągnęły? Ech no mam teraz takie mieszane uczucia... Tak czy inaczej rozdział był świetny :) Dziękuję i pozdrawiam 😘
OdpowiedzUsuńOj, niespodziewana niespodziewanka, przykro mi. Jeśli w tej chwili chcesz coś więcej wiedzieć na temat tego "dlaczego", to zerknij do "Albumu rodzinnego - Poli", tam jest parę słów od Poldka. I spojrzenie na całą historię z punktu widzenia Poldka mam w planach, tekst "Zapalniczka, książka i filozof" to coś, co pojawiło się jako pierwsze w mojej głowie, jeszcze przed "Musivum". I któregoś dnia pojawi się, w formie opowiadania, również tutaj.
UsuńTak, Andrzej i Poldek jakoś sobie podpasowali, mam nadzieję, że w kolejnych częściach udaje mi się pokazać, dlaczego i że nie jest to tylko imperatyw autorski.
Czytaj bez pośpiechu, przynajmniej szybko Ci się teksty nie skończą :)
Racja, w porównaniu z niektórymi autorami każdy mój rozdział to i tak gruby kawał tekstu, ale skrócenie rozdziałów jak na moje możliwości zdecydowanie jest lepsze i dla życia na blogu, i dla mnie samej, mniej męczy i absorbuje pisanie krótszych tekstów.
Dziękuję, bardzo się cieszę, że Ci się rozdział podobał - i przede wszystkim dziękuję za podzielenie się wrażeniami! :D Do zobaczenia na początku marca!