Na
dobry początek marca – nowy rozdział „Powrotów do domu”. Kolejna część tego
tekstu oraz nowa odsłona „Albumu rodzinnego” już się piszą.
Marzec
to musivowe święto – pod koniec miesiąca „Musivum” obchodzi dziewiąte urodziny.
Chwilami trudno mi uwierzyć, że jesteśmy ze sobą od tak dawna – i ogromnie się
cieszę, że jesteśmy ze sobą, w aktywny sposób, ponownie.
28
marca pojawi się zatem post rocznicowy – trochę podliczanek i planów, mam
nadzieję, że was zaciekawią. W kwietniu wracamy z właściwymi tekstami „Musivum”
(daty w „Terminarzu”). A na razie – miłego czytania i z góry dziękuję za
podzielenie się wrażeniami.
POWROTY DO DOMU
ROZDZIAŁ
IV: IMPREZY
Z FILOZOFEM, CZĘŚĆ PIERWSZA.
W DOMOWYCH PIELESZACH
nawet gdy jest niedziela obym mógł się
mylić
gdy ktoś ma rację znaczy że już nie
jest młody
obym nie robił nic co pożyteczne
i kochał ciebie bardziej niż wiernie i
wiecznie
e.e.
cummings, „Obym miał serce zawsze otwarte dla małych”,
przeł. Stanisław
Barańczak
Drzewieccy
byli imprezolubni, o tym Andrzej zdążył się przekonać jakiś czas temu, gdy
obserwował, jak z byle okazji lub nawet bez okazji pani Pola i Poldek ściągają
do siebie gromadę ludzi albo idą do gromady ludzi. Tak jak dziś. Poldek miał
imieniny – no, gwoli ścisłości imieniny miał następnego dnia, ale imprezę
rodzinną postanowił zrobić w piątek. Andrzej jakieś dwa tygodnie temu przyjął
informację „W piątek robimy z mamą moje imieniny” ze stoickim spokojem, bo wiedział
już, że wszelkie pytania w rodzaju „Po co ci zaraz impreza z powodu zwykłych
imienin?” czy „Naprawdę w każde imieniny, urodziny, mikołajki i inne Zielone
Świątki musisz mieć imprezę?” nic nie dadzą. Mama Poldka traktowała te rozmaite
święta, paraświęta i wcale nie święta jako doskonały pretekst do siedzenia z
tłumem ludzi. Jej syn tak samo.
–
Przecież Iza też robi imprezy i jakoś nie cierpisz z tego powodu – wytknął raz
Poldek, jeszcze gdy mieszkali osobno.
–
Iza robi je rzadziej – zwrócił uwagę. – I nie z takim „wszyscy krewni i znajomi
królika, przybywajcie”.
–
A ja lubię krewnych i znajomych królika – odparł Poldek wesoło i temat został
zamknięty. Nie było sensu dalej dyskutować. Drzewieccy byli imprezolubni. I
niereformowalni.
Do
mieszkania na Ratajczaka od siedemnastej napływali ludzie. Andrzej nie umiał
inaczej tego określić – oni naprawdę napływali. Kolejni i kolejni. Jedni
wychodzili, drudzy wchodzili. Na kwadrans, na pół godziny, na godzinę.
Koleżanki i koledzy pani Poli – z Muzeum Narodowego, w którym pracowała, z
galerii, z którymi miała kontakt, z Wyższej Szkoły Sztuki Użytkowej i z Katedry
Edukacji Artystycznej Uniwersytetu Szczecińskiego, plus jeszcze jacyś graficy, malarze, plastycy
i inni – to było grono tak duże i tak dziwaczne, że Andrzej nawet nie silił się,
by zapamiętywać twarze, imiona, artystyczną działkę. Wystarczyło, że ci ludzie
byli – byli intensywnie wokół Poldka i jego mamy, a spora ich część stanowiła
grupę bardzo bliską, którą Poldek nazywał swoją rodziną.
–
Może i nie mam ojca – powiedział w czasie którejś z tych nieczęstych rozmów,
gdy poruszali temat ojców – ale za to mam całą masę ciotek i wujków, którzy są
znacznie lepszą rodziną niż ojciec, który mnie nigdy nie chciał widzieć.
Zabrzmiało
to trochę gorzko, trochę smutno; i od tego momentu Andrzej darował sobie
wszelkie uwagi, zastrzeżenia czy nawet zwykłe „Znowu te wszystkie tłumy?”,
którymi wcześniej komentował „rodzinne spotkania” w domu pani Poli.
Napływali
zatem, ci wszyscy ludzie, którymi mama Poldka otaczała siebie i syna. Starsi i
młodsi, kobiety i mężczyźni, eleganccy, byle jacy i obszarpani, skromni i
pretensjonalni, czyści i umazani farbą na wszystkie strony. Ci umazani wydawali
się Andrzejowi szczególnie irytujący. No doprawdy, trzeba się aż wyświnić
farbą, by utrzymać image wielkiego artysty, prawdziwego malarza? Wobec tego on
powinien sobie poupychać w kieszenie spodni książki co bardziej znanych
teoretyków literatury i pisarzy, by podkreślić, że jest takim trufilologiem.
Większość
nawet nie przynosiła prezentów; po prostu ktoś przychodził, witał się z panią
Polą, ściskał Poldka, coś zjadał, coś pił, gadał z różnymi osobami, potem
wychodził i ustępował miejsca kolejnemu egzemplarzowi. Poldek, jak Andrzej
jakiś czas temu stwierdził, w ramach wszelkich tego rodzaju imprez chciał
przede wszystkim – ludzi.
–
Ludzie są fajniejsi niż prezenty – wyjaśnił, gdy Andrzej raz go o to zapytał. –
Uwielbiam, jak się tak wszyscy znajomi zjawiają, choćby na chwilę, i to z mojego
powodu.
–
Rozumiem, że wobec tego kwestię jakichkolwiek prezentów dla ciebie mam z głowy
do końca życia – skwitował Andrzej.
Poldek
roześmiał się wtedy i odparł: „Jak chcesz”; prezenty jednak dalej dostawał, bo
dawanie mu nawet drobnych upominków było zwyczajnie przyjemne. Cieszył się, tak
naprawdę i wyraźnie, z najgłupszego drobiazgu. Idiotyczne, jak można się dobrze
czuć, patrząc na tego uradowanego podarunkiem chłopaka.
W
gruncie rzeczy Andrzej nie umiał robić prezentów, musiał to przyznać już po
pierwszym podejściu. Początkowo próbował wymyślić coś niebanalnego, ale szybko
uznał, że z niebanalnych pomysłów na prezenty przychodzą mu do głowy tylko
głupie książki; wobec tego wrócił do tych banalnych, ale za to sensowniejszych.
Na imieniny w zeszłym roku kupił zatem Poldkowi „Krótkie panowanie Pepina IV”
Steinbecka; na urodziny – „Pochwałę macochy” Llosy. Z prezentem pod choinkę
było jeszcze prościej, złożył się z panią Polą na laptopa. W tym roku pomysł
przyszedł sam, zupełnie przypadkiem: Poldek po informacji o imieninach domowych
dodał, że swoich przyjaciół zamierza zaprosić kolejnego dnia na imieniny
„pozadomowe”.
–
No wiesz, zarezerwuję w pubie większy stolik, postawię wszystkim pierwszą
kolejkę, będzie fajnie i nie będziemy musieli po tym sprzątać – wyjaśnił takim
tonem, jakby wymyślił wyjątkowo sensowną rzecz. A sensowny był tylko ten
kawałek o niesprzątaniu.
Mimo
wszystko był to jakiś punkt zaczepienia, więc Andrzej oświadczył, że płacenie
za drinki bierze na siebie. Nadal uważał, że książki są najlepszym prezentem,
ale momentami odnosił wrażenie, że jest trochę monotonny, a trochę nie w
porządku, bo podarowane Poldkowi tytuły sam też czytał.
Krewni
i znajomi królika dalej napływali i odpływali. Andrzej siedział w rogu
kuchennej kanapy, bo jakoś w mieszkaniu na Ratajczaka kuchnia stanowiła z
reguły serce imprez. Obok ściskało się kilka osób, rozmawiających ze sobą, z
nim, z ludźmi podchodzącymi do stołu. Poldek chwilowo był albo w przedpokoju,
albo w dużym pokoju, trudno powiedzieć, bo kręcił się we wszystkich kierunkach.
Te
imprezy miały jedną dobrą stronę: nie wymagały od człowieka aktywnego
uczestnictwa. Wystarczyło siedzieć. Czasem ktoś zagadał, czasem ktoś podał coś
do jedzenia albo dolał wina; ci ludzie jednak na tyle się ze sobą znali, że
zajmowali się sobą nawzajem i ani nie potrzebowali zabawiania przez dodatkową
osobę, ani nie wyszukiwali tych, którzy nie dość wyraźnie się udzielali i
bawili. Teraz więc Andrzej mógł spokojnie siedzieć w rogu kanapy z kieliszkiem
wina w ręku i talerzykiem z resztką ciasta na kolanie, przyglądać się
przepływającym w tę i z powrotem gościom, a czasem zerkać na okrągły zegar,
zawieszony nad otworem drzwiowym w kształcie łuku.
Osiemnasta
trzynaście. Jeszcze się tu posiedzi. Przed dwudziestą pierwszą na pewno nie uda
się wyjść.
O
ile się Andrzej orientował, dla większości gości był po prostu przyjacielem
syna gospodyni i jego współlokatorem, nikim więcej. Ani Poldek, ani jego mama
nie mieli na szczęście imperatywu nadmiernego uzewnętrzniania się przed każdym,
kto się nawinął. Tylko nieliczni z obecnych na imprezie wiedzieli o nim i
Poldku; poza tym przeklętym Bogusiem, który robił wokół siebie dużo szumu
najpierw w przedpokoju, potem w kuchni, potem w dużym pokoju, a teraz znów
gdzieś w przedpokoju, bo dało się słyszeć jego głos, wtajemniczonym był na
przykład pan Kazio, kolega pani Poli z Muzeum Narodowego, który właśnie usiadł
obok Andrzeja na zwolnionym przez jakąś wysoką blondynkę miejscu.
–
Co tam u młodzieży? – zapytał wesoło. Gdy się uśmiechał, wyciągał małą,
łysiejącą głowę trochę do przodu i w bok, niczym papuga; kąciki wąskich ust
unosiły się wysoko i tworzyły dodatkowe zmarszczki wokół oczu. Chudy, niski i
niepozorny, zawsze gładko ogolony i ubrany w trochę za luźne sportowe marynarki
oraz wiszące na patykowatych nogach spodnie, przy pierwszym spotkaniu wydał się
Andrzejowi jednym z najbardziej bezbarwnych, nudnych i nieciekawych ludzi,
jakich można sobie wyobrazić. Trudno było wówczas zrozumieć zadowolone „Kazio
przyszedł!” pani Poli i „Wujek jest fenomenalny, zobaczysz” Poldka. Pan Kazio w
czasie tamtego wspólnego obiadu sprzed jakichś dziesięciu miesięcy siedział
cichy, trochę skrępowany, przepraszająco uśmiechnięty, i tylko kiwał
zachęcająco głową, gdy ktoś coś mówił. Andrzej początkowo nie wierzył w
zapewnienia Poldka „Wujek początkowo jest trochę nieśmiały, ale jak się do
ciebie przyzwyczai, to się zdziwisz”. Uwierzył po kilku następnych spotkaniach,
bo ten na pierwszy rzut oka nijaki człowiek, już widocznie oswojony z nową
osobą, zaczął opowiadać. Komiczne historyjki z codzienności Działu Sztuki
Europejskiej 1800–1945, w którym jako młodszy dokumentalista pan Kazio mierzył
się z muzealną codziennością, wspierany przez asystentkę, panią „mam kota na
punkcie mojego kota” Julkę, i „najsympatyczniejsze połączenie kustosza z
kierownikiem działu”, czyli panią Polę, zderzenia Działu Sztuki Dawnej z
Działem Archeologii, z których każdy uważał się za „wiecie, państwo, bardziej
dawny”, więc lepszy, cotygodniowe poranne narady, podczas których Dział
Etnografii Pomorza próbował subtelnie przypomnieć, że jako „lokals” jest
fajniejszy, zirytowane regularne pytanie Działu Organizacji Wystaw: „Kto nam z
ostatniej wystawy zajumał te duże sztalugi? Mówiłam, żeby sztalug nie ruszać!”,
rozterki finansowo-organizacyjne Działu Konserwacji pod tytułem „Nie mamy środków
na prace konserwatorskie, a zakonserwować trzeba wszystko, z sekretarką
dyrektora włącznie, i to na cito” oraz nieustanne zdziwienie Działu Edukacji „Hej,
w szkołach plastyka jest zawsze najmniej ważnym przedmiotem, a dzieci tylko
rysują poobijane jabłka i brudne szklanki” – to wszystko w ustach pana Kazia
stawało się rzeczywistością, której słuchacz mógł niemal dotknąć. Andrzej
musiał przyznać, że nieźle się bawił w towarzystwie tego zasuszonego mężczyzny,
który w pierwszej chwili kojarzył się raczej z bohaterami szkiców Brunona
Schulza niż z takim talentem do opowiadania plastycznych anegdot.
–
Dobrze – odpowiedział zatem, patrząc na rozmówcę z lekkim uśmiechem. – Dla mnie
trochę za dużo ludzi.
–
Dla mnie też – przyznał pan Kazio. – Nie mogłem się najpierw dopchać do
sernika, a gdy już odkrajałem sobie kawałek, wszyscy patrzyli mi na ręce i
widziałem, jak myślą: „Czemu taki wielki?”. A jak tam na uczelni?
–
Po staremu, ja piszę doktorat, Poldek nie pisze magisterki.
Pan
Kazio się roześmiał.
–
Ech, młodzi, wy się powinniście przede wszystkim bawić. A jak wasze mieszkanie?
Andrzeja
nie zdziwiło ani to – wielokrotnie już przecież zadawane – pytanie, ani pełen
wyjątkowego zaciekawienia, nawet troski ton. W końcu to pan Kazio im owo
mieszkanie znalazł, udowadniając przy okazji, że przydatne znajomości ma w
niemal każdym miejscu w mieście.
Wspólne
mieszkanie z Poldkiem było czymś, co przyszło Andrzejowi do głowy jakoś tak
samo z siebie, zupełnie naturalnie i w zasadzie zupełnie bez jakiejś epifanii. Zaczęło
się pod koniec roku akademickiego, gdy trzeba się było zastanowić, jak
rozwiązać kwestię wakacji. To, że dostanie pracę na uczelni, było już w
zasadzie pewne – miał to przecież dokładnie przegadane z promotorką, a ona z
dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej. Wraz z pracą miał dostać miejsce w
hotelu pracowniczym dla wykładowców – ale to wszystko dopiero od pierwszego
października. Z końcem czerwca trzeba było albo się wyprowadzić ze stancji,
albo zadeklarować samodzielne opłacanie całego mieszkania – Iza bowiem z
początkiem lipca wyjeżdżała ze Szczecina i wracała dopiero w połowie sierpnia –
albo znaleźć współlokatora na te trzy miesiące, co raczej wydawało się mało
prawdopodobne. Andrzej rozważał, czy wytrzyma wakacje z rodzicami i jak
poustawiać przyjazdy do Szczecina, żeby spędzić trochę czasu z Poldkiem, gdy
ten ostatni pewnego dnia zaproponował: „Możesz przemieszkać przez wakacje u
nas, ze mną i mamą”.
–
Jak ty to sobie wyobrażasz? – zapytał wtedy Andrzej ze zdziwieniem.
–
Normalnie – odparł jego chłopak, wzruszając ramionami. – Będziesz mieszkał ze
mną, w moim pokoju.
–
A twoja mama co na to?
–
Moja mama sama to zaproponowała – odparł triumfalnie. – Stwierdziła, że nie ma
ochoty patrzeć, jak przez trzy miesiące skręcam się z tęsknoty. A poza tym ma
pewnie taką cichą nadzieję, że przez tyle czasu pod jednym dachem z tobą
wreszcie się trochę zarażę twoim ogarnięciem i porządkofilią.
Andrzej
był z początku dość sceptycznie do całej sprawy nastawiony, choć od razu się
zgodził – zdecydowanie wolał to niż powrót do Białego Boru i kombinowanie, jak spokojnie
pobyć z Poldkiem. Okazało się jednak, że to mieszkanie we trójkę wcale nie jest
takie kłopotliwe, gdy już się człowiek przyzwyczai do tabunów ludzi
pojawiających się niemal co chwila, do porozstawianych w różnych, nieraz
wyjątkowo głupich, miejscach zamalowanych płócien, do zapachu farb i terpentyny,
do pędzli malarskich na umywalce, do książek zakładanych paragonami z zakupów i
do ciuchów poprzerzucanych przez oparcia krzeseł, foteli i przypadkowych mebli.
Samo w sobie to wszystko było denerwujące, ale obecność Poldka sporo
wynagradzała, a częste towarzystwo jego matki okazało się miłe i nieinwazyjne.
Największy dyskomfort sprawiała Andrzejowi na początku kwestia słyszalności w
czasie seksu – kontrolowanie siebie i Poldka, gdy byli w łóżku, i rzucane
czasem pytanie „Twoja mama nas nie usłyszy?” sprawiały, że czuł się dość
głupio. Na stancji się tak nie przejmował, ale w końcu z Izą miał inne relacje.
Poldek
raz po takim „Nie słychać nas przypadkiem?” wsunął mu ręce we włosy i
powiedział uspokajająco:
–
Mama sobie wieczorami słucha muzyki, nie panikuj już. A poza tym – dodał z
przebiegłym uśmiechem – umówiliśmy się, że na czas wakacji będzie tej muzyki
słuchała głośniej niż dotąd. No, wyluzuj.
Andrzej
jakoś się w końcu przyzwyczaił do tej sytuacji. Za to nie przyzwyczaił się do
bałaganu, który panował na Ratajczaka, i nieustannie z nim walczył, choć w
większości przypadków na próżno. To było po prostu tak bardzo Drzewieckie, to
kładzenie książki gdzie bądź, zawieszanie koszuli na krześle czy kładzenie byle
jak złożonych spodni na oparciu łóżka. Trzeba się było nauczyć lawirowania
między płótnami, które schły sobie w przedpokoju, i ignorowania plam farby na
podłodze w kuchni.
Tylko
łazience nie odpuścił. Niby był tam porządek, ale jakiś taki nieprzekonujący.
Gdy Andrzej pierwszy raz po swojemu umył wannę i umywalkę, a potem okno i
podłogę, pani Pola stwierdziła: „Nabawiłam się przez ciebie kompleksów do końca
życia”. No cóż, te kompleksy niewiele dały, bo i ona, i Poldek dalej myli w
łazience pędzle po malowaniu i zostawiali je na brzegu umywalki, „żeby
doschły”. To dosychanie trwało niekiedy nawet parę dni.
Mimo
wszystko źle się nie mieszkało. Nawet dobrze, bardzo dobrze. Dzielenie z
Poldkiem pokoju, łóżka i innych części mieszkania okazało się całkiem miłym
doświadczeniem. Świadomość, że ma się Poldka cały czas pod ręką, była
przyjemna. Obserwowanie go w różnych codziennych sytuacjach bawiło, czasem
urzekało, czasem irytowało, ale nawet ta irytacja miała swoje uroki.
Któregoś
dnia w połowie sierpnia Poldek wrócił z pracy – w wakacje dorabiał sobie w
pobliskim supermarkecie, głównie siedział na kasie, poza tym rozkładał towar na
półkach, sprzątał i czasem zderzał swoje „lubię ludzi” z rzeczywistością –
wziął prysznic, rozłożył się z książką na łóżku i oświadczył, że go nie ma,
nadźwigał się od rana tyle różnych rupieci, że na dziś ma dosyć i do wieczora
nie kontaktuje. Andrzej usiadł obok, z nogami wygodnie wyciągniętymi na
kołdrze, z poduszką za plecami, i przez jakiś czas też czytał. W pewnym
momencie Poldek położył głowę na jego udzie i powiedział:
–
Fajnie tak cię mieć na co dzień. Będzie mi tego brakowało, jak się w
październiku przeniesiesz do tego US-owego hotelu.
Andrzej
przez chwilę milczał. Myśli, które w ostatnich dniach chodziły mu po głowie,
domagały się zrobienia wreszcie czegoś konkretnego.
–
Moglibyśmy coś razem wynająć – mruknął, nie odrywając wzroku od książki.
Trudno
orzec, co dominowało w reakcji Poldka – czy radość z tej propozycji, czy zaskoczenie
nią, czy pewne niedowierzanie, że w ogóle padła. W każdym razie zareagował
bardzo pozytywnie, nawet trochę przesadnie, bo zaraz zaczął na głos liczyć, ile
zostało mu z ostatniego stypendium – oczywiście nie zostało nic – ile ma z
alimentów od ojca, ile już dorobił i jeszcze dorobi na kasie, jednym słowem, na
ile, jak to określił, „nie będzie pasożytem”.
–
Przestań pieprzyć – zdenerwował się w końcu Andrzej i odłożył książkę na bok. –
Zaczynasz brzmieć jak jakaś cholerna kasa fiskalna.
–
Nie chcę, żeby wyszło, że wszystkie rachunki spadną na ciebie – odpowiedział
Poldek spokojnie, unosząc się na łokciu. – Musi być jakoś fair. Chociaż jak się
zaczną studia i już nie będę na kasie, a jeszcze nie zaczną wypłacać
stypendium, będę mógł bazować tylko na oszczędnościach i alimentach, więc może
nie być równo.
–
Bo niby teraz to jest tak równo? – prychnął Andrzej. – Jaką musiałem stoczyć
batalię najpierw z tobą, a potem z twoją matką, żeby jakoś ustalić, ile się wam
dokładam za mieszkanie u was?
–
Ale ty jesteś gościem – odparł Poldek z ujmującym uśmiechem. Położył się z
powrotem, oczywiście na książce, i wymruczał Andrzejowi w biodro: – Rany,
chcesz ze mną mieszkać, jak fajnie. Obiecuję, że nie będę bałaganić i będę
sprzątać – dodał.
W
gruncie rzeczy dotrzymał tej obietnicy, na tyle, na ile potrafił. Nie
rozstawiał po całym mieszkaniu namalowanych obrazów – składował je w małym
pokoju. Pędzle mył w kuchni, chociaż nieraz zostawiał je „na chwilę” na
ociekaczu zlewu. Ciuchy dalej rozkładał po domu, ale potem chodził i zbierał,
głównie po to, by zaraz położyć je w innym miejscu. W swoich szufladach i
szafkach miał nieład, za to pilnował, by na wierzchu nie piętrzyły się rzeczy,
zwłaszcza na biurku, bo to doprowadzało Andrzeja do szału. Wannę, ubikację i
okna mył to tyle, o ile, za to akwarium żółwia pucował do połysku. Zmywał
porządnie, tylko że nie chciało mu się wycierać naczyń i na ociekaczu obok
pędzli wznosiły się nieraz piramidy mokrych talerzy, szklanek i sztućców.
Udawał, że nie widzi przepełnionego śmietnika w kuchni – Andrzej też, więc
niekiedy dochodziło do starcia „Czy ty nie widzisz, że śmietnik jest pełen i
trzeba wyrzucić śmieci? / A ty nie widzisz i nie możesz wywalić, jak już
widzisz?”.
Gdy
podczas jakiegoś wakacyjnego „spotkania rodzinnego” Poldek wspomniał panu
Kaziowi, że szukają mieszkania, stary muzealnik od razu podchwycił temat.
Wkrótce potem dostali od niego spis nazwisk, adresów i telefonów ludzi, którzy
wynajmują lub planują wynajęcie pokoju albo dwóch. Skąd miał te wszystkie
namiary – pozostawało tajemnicą, skwitowaną przez pana Kazia bagatelizującym
„Znam trochę ludzi, a oni znają ludzi”. Po obejrzeniu kilku lokali trafili na
dwupokojowe mieszkanie na Małopolskiej; cena była przystępna, a właścicielka
oświadczyła: „Całość wymaga odświeżenia, więc jeśli pomalujecie na własny
koszt, to możecie sobie wybrać dowolne kolory, tylko pod warunkiem, że przed
wyprowadzką przemalujecie wszystko z powrotem na biało”.
Matka
Poldka twierdziła później, że to ta nieszczęsna i niefrasobliwa kobieta ponosi
winę za zabójcze dla oczu połączenie rzeźniczej czerwieni ze smerfowym
błękitem. A pan Kazio przy każdej okazji dopytywał, jak się mieszka. „Czuję się
ojcem chrzestnym waszego mieszkania” – przyznał raz z przepraszającym uśmiechem.
W gruncie rzeczy coś w tym było.
–
Bardzo dobrze – odparł zatem Andrzej, na co pytający rozpromienił się i
uśmiechnął jeszcze szerzej. – Kupiliśmy sobie w lutym nowy regał do dużego
pokoju, bo na tym małym książki przestały się mieścić.
Pan
Kazio pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony z otrzymanej informacji, i
przerzucił się na wypytywanie o sprawy na uczelni. Jego zainteresowanie cudzą
codziennością bywało miłe, zabawne, chociaż niekiedy nieco męczące – i
pozwalało podejrzewać, że za Poldkową człowiekolubność odpowiada nie tylko pani
Pola.
Wreszcie
padła propozycja, której należało się wcześniej lub później spodziewać:
–
A może zapalimy, Andrzejku?
Andrzej
zignorował to nieszczęsne zdrobnienie – wybaczał je panu Kaziowi tylko i
wyłącznie dlatego, że temu człowiekowi zwyczajnie nie miało się ochoty
powiedzieć czegoś niemiłego – i przyjął zaproszenie. Pan Kazio lubił palić, ale
jedynie fajkę; lubił palić w towarzystwie, dlatego zawsze szukał chętnego do
wspólnego palenia; lubił też palić na świeżym powietrzu, najlepiej na balkonie,
więc trzeba było się wraz z nim wydostać z kuchni, przecisnąć przez przedpokój
i rozmawiające grupki, wziąć kurtkę i przejść przez duży pokój, w którym kilka
osób grało przy stole w karty, a reszta, usadzona na pufach, oparta o pianino i
pochylona nad grającymi, prowadziła z pięć rozmów naraz – by wreszcie znaleźć
się na niewielkim balkonie. Andrzej wyciągnął papierosa i obserwował, jak jego
towarzysz nabija tytoniem fajkę z pianki morskiej. Na serdecznym palcu lewej
dłoni, długim i chudym, dawało się dostrzec cienką, złotą obrączkę. Nosił tę
obrączkę cały czas, chociaż od dwudziestu czterech lat był wdowcem. Trudno było
go sobie wyobrazić jako męża młodej, ślicznej dziewczyny, której czarno-białe
zdjęcie czasem wyciągał z portfela i pokazywał. „To moja Anula” – mówił wówczas
czule. „Jego Anula” wolała zapach fajki niż papierosów, dlatego nauczył się palić
właśnie fajkę. „Jego Anula” uwielbiała dzieci i na pewno zakochałaby się w
małym Poldku. „Jego Anula” była najładniejszą dziewczyną pracującą w
znajdującej się na drugim piętrze Kaskady sali Słowiańskiej. Nie dodawał tylko,
że „jego Anula” w osiemdziesiątym pierwszym zginęła w czasie pożaru w tej
Kaskadzie wraz z kilkunastoma innymi osobami. Za to czasem, chowając fotografię,
dorzucał smutno: „Zostało mi po niej tylko parę zdjęć, fajka i obrączka, a
człowiek myślał, że całe życie razem ma przed sobą”. To były te rzadkie
momenty, gdy gubił swoją codzienną żartobliwość i wydawał się naprawdę stary i
zmęczony.
Teraz
jednak, gdy zapalał fajkę na balkonie, miał wyraźnie dobry humor. Opowiedział
kolejną zabawną historyjkę z życia muzeum, w której główne role przypadły
zirytowanej kierowniczce Działu Organizacji Wystaw, gapowatemu konserwatorowi z
Działu Konserwacji, młodszej księgowej i wiecznie nieobecnym sztalugom, następnie
pożalił się, że książka, którą mu Andrzej polecił, była nieco za awangardowa
jak na gust takiego starszego pana jak on, a potem przez dobry kwadrans w
komiczny sposób udowadniał, dlaczego człowiek po pięćdziesiątce nie powinien
czytać żadnych książek młodszych od niego o więcej niż dwadzieścia lat ani
oglądać żadnych obrazów starszych od niego o mniej niż dwieście lat. Andrzej
nieźle się bawił.
Fajka
już wygasła, drugi papieros został dopalony, ostatnia historyjka dobiegła końca
– i wrócili do środka, bo mimo kurtek zrobiło się zbyt chłodno. W mieszkaniu z
kolei było wręcz gorąco. Andrzej napił się w kuchni pepsi z lodem, po czym znów
ulokował się na kanapie, tylko tym razem musiał się wcisnąć pomiędzy tęgą
starszą kobietę a jakiegoś faceta w nieokreślonym wieku i o nieokreślonym
poziomie czystości przydługich włosów. Facet spojrzał na nowego sąsiada, uniósł
drink tak gwałtownie, że o mało go nie rozlał, i wskazując szklaną w stronę
okna, powiedział z pretensją:
–
Niech pan spojrzy, co Pola z tymi oknami porobiła. Wszędzie te siatki na owady,
paskudztwo. Coraz więcej moich znajomych tak robi, strasznie drobnomieszczańskie.
Jak ona wpadła na taki badziew?
–
Ja na to wpadłem – odparł Andrzej ostro.
–
Pan jest malarzem? – zapytał rozmówca, patrząc na niego podejrzliwie.
–
Nie.
–
Widać – stwierdził facet z niesmakiem, obrócił się plecami i całą uwagę
poświęcił usadowionej po swojej prawej stronie młodej dziewczynie, której
zaczął wyjaśniać, jakim złem tego świata są wszyscy ludzie o
drobnomieszczańskich poglądach, upodobaniach i nawykach.
Andrzej
darował sobie jakąkolwiek reakcję, chociaż co najmniej kilka mało życzliwych
uwag miał na końcu języka. Niestety w tym pokręconym towarzystwie nigdy się nie
wiedziało, kto jest prawdziwym artystą, mniej lub bardziej ekscentrycznym, a
kto zwykłym pozerem, mniej lub bardziej pretensjonalnym. Ze względu na matkę
Poldka lepiej było nie ryzykować obrażenia „najnowszej nadziei szczecińskich
galerii” czy „awangardowego filozofa współczesnych plakatów”. Człowieka
otaczała gromada dziwaków i należało się z tym pogodzić, tak jak nie należało
wymagać od gromady dziwaków minimum pragmatyzmu. Zamontowane w oknach siatki
przeciwko owadom mogły sobie wyglądać drobnomieszczańsko, proszę bardzo. Ale
ich skuteczność nie była drobnomieszczańska. I gdyby były w oknach już w lipcu,
człowiek nie musiałby przechodzić tamtej gehenny.
Andrzej
spojrzał na duże, kwadratowe kuchenne okno; pytanie, które zadawał sobie od
wakacji, powracało co jakiś czas i nadal podnosiło ciśnienie, choć na szczęście
już nie tak mocno. Ale jak, do ciężkiej cholery, jak, mając w domu alergika,
można było nie założyć tych siatek wcześniej? Poldek i pani Pola byli czasami
naprawdę kompletnie nieprzewidujący i bezmyślnie optymistyczni, żeby nie
powiedzieć głupi.
Tamtego
dnia mniej więcej w połowie lipca siedzieli we dwóch w dużym pokoju, z
książkami w rękach i z nogami przerzuconymi przez oparcia foteli. Poldek miał
wolny dzień w zamian za spędzoną przy kasie sobotę. Otworzyli szeroko drzwi
balkonowe, bo było bardzo ciepło, i już dwa razy przeganiali jakieś bzyczące
paskudztwo, które wleciało, przyciągnięte pewnie zapachem kwiatów na parapecie
i owocowych soków na stole.
–
Jak już przestanie tak przygrzewać, to sobie wystawię sztalugi na balkon i
pomaluję – oświadczył Poldek i machnął ręką. – Cholera, znowu coś wleciało.
–
Osa – mruknął Andrzej i też się odpędził dłonią od owada. – Może zaraz sama
wyleci, nie chce mi się znowu polować na to cholerstwo.
Niestety
po chwili wleciała druga, więc trzeba było w końcu wstać i próbować albo utłuc,
albo wygonić paskudztwo za okno. W którymś momencie Andrzej syknął, bo
przeganiana osa użądliła go w okolicach nadgarstka, i z mściwą satysfakcją
wgniótł ją kapciem w szybę.
–
Dobra, gdzie jest druga? – mruknął i rozejrzał się.
Poldek,
uzbrojony w gazetę, też wodził wzrokiem po pokoju. Parę razy zamachnęli się
bezskutecznie; nagle Poldek krzyknął i złapał się za szyję. Chwilę później
Andrzej dostrzegł owada na klapie pianina, podszedł ostrożnie i w końcu go
utłukł.
–
Trzeba to sprzątnąć, bo twoja mama się wkurzy – mruknął; usunął resztki osy
chusteczką, wyrzucił do ubikacji, umył ręce i wrócił do pokoju. Dopiero wtedy
zwrócił uwagę na swojego chłopaka, który siedział na fotelu, pochylony, i kaszlał.
– Co jest? – zapytał.
–
Nie wiem – powiedział Poldek cicho. – To jakoś… pewnie po użądleniu. Słabo mi
się zrobiło. I jakoś… ciężko mi oddychać. W głowie mi się kręci.
Zaniepokojony,
Andrzej podszedł i przyjrzał się użądlonemu miejscu. Skóra była podrażniona,
zresztą nie tylko na szyi, na twarzy Poldka również pojawiły się plamy i jakiś
dziwaczny obrzęk od nosa do lewego ucha. A potem, zanim się człowiek zdążył
zastanowić, co się dzieje – wszystko się nawarstwiło i przyspieszyło: Poldek
osunął się na fotel, paskudnie czerwony, i gwałtownie, chrapliwie łapał oddech,
a w jego wytrzeszczonych, zaczerwienionych oczach widać było narastające
przerażenie.
Andrzej
przez chwilę miał wrażenie, że coś go sparaliżowało – był w stanie tylko
patrzeć na konwulsyjnie zaciśnięte na fotelu dłonie, za to nie mógł się ruszyć,
żeby cokolwiek zrobić. To nie mogło trwać zbyt długo, kilka, może kilkanaście
sekund, ale przez ten czas wszystko zdawało się nie do końca realne i
spowolnione, niczym we śnie, w którym bezskutecznie próbuje się uciekać.
Wreszcie
rzucił się do leżącej na komodzie komórki, niemal wywracając po drodze stół,
zadzwonił na pogotowie i gdy opisywał dyspozytorce sytuację, poczuł bolesny,
lodowaty ścisk w żołądku, bo dopiero wtedy dotarło do niego w pełni, co się
dzieje. Na słowa „Wysyłam karetkę” wrzasnął do telefonu: „Ale co ja mam teraz
robić, przecież on się dusi!”.
Później,
gdy niechętnie wracał myślami do tamtych chwil, musiał przyznać, że tylko
dzięki tej przyjmującej zgłoszenie kobiecie zdołał zachować zimną krew, choćby
w szczątkowej postaci. Wykonywał jej polecenia „Niech pan sprawdzi, czy nie ma
żądła, a jeśli jest, to proszę usunąć, tylko podważyć, nie wyrywać”, „Niech go
pan posadzi na ziemi, to ułatwi oddychanie, proszę rozpiąć koszulę, spodnie,
wszystko”, „Jeśli zwymiotuje, proszę pilnować, by się nie zadławił”, „Niech pan
pozamyka okna i drzwi, żeby nie wleciały kolejne owady”, „Niech pan przyłoży w
użądlone miejsce lód, dużo lodu”, „Proszę zostawić uchylone drzwi dla
ratowników” z komórką przyciśniętą ramieniem do ucha i z powtarzaną co jakiś
czas prośbą „Tylko niech się pani nie rozłącza”.
–
Proszę zachować spokój, jestem z panem, a karetka już jedzie – odpowiadała za
każdym razem stanowczym, ale łagodnym tonem.
Poldek
na tym etapie nie był już w stanie mówić; miał mocno opuchniętą twarz i usta,
mętny wzrok i wykonywał słabe, nieskoordynowane ruchy rąk, jakby próbował sobie
ułatwić oddychanie. W pewnym momencie rzeczywiście zwymiotował, a potem nie
dawał się podnieść, więc Andrzej ułożył go na plecach, oparł nogi o przysunięty
drugi fotel i w myślach powtórzył chyba po raz tysięczny pytanie: „Gdzie jest
ta pierdolona karetka?”. Zadał je głośno, gdy układał Poldka, już
nieprzytomnego, na boku. Miał wrażenie, że na tę pierdoloną karetkę czeka od
godziny, od kilku godzin, czeka cały dzień, kompletnie bezradny, niezdolny
zrobić czegokolwiek sensownego i całkowicie pozbawiony szans, by pomóc własnemu
chłopakowi.
Karetka
wreszcie się zjawiła – głośne kroki na piętrze i zgrzyt otwieranych na oścież drzwi
rozległy się niemal w tym samym momencie, w którym Andrzej z obezwładniającym,
wywołującym lodowaty dreszcz i falę mdłości przerażeniem stwierdził, że Poldek
przestał oddychać.
Chwilę
później, oparty o ścianę, z uczuciem, że zaraz się przewróci, bo z trudem
zachowuje równowagę, wpatrywał się w klęczących na podłodze ratowników. Bał się,
że jeśli przestanie im patrzeć na ręce, przestanie pilnować – nic nie zdołają
zrobić. Sens słów „Dobra, mamy go” zrozumiał dopiero po chwili, gdy jeden z
ratowników przerwał uciskanie klatki piersiowej, a drugi robił zastrzyk w udo.
Ciężki, świszczący oddech Poldka stanowił jakiś punkt zaczepienia, który
pozwalał zachować resztki zdrowego rozsądku i powstrzymywał przed rzuceniem się
na tych trzech mężczyzn ze wściekłym „Zróbcie coś, kurwa!”. Zrobili. Poldek
oddychał, chociaż nadal był nieprzytomny.
Kilka
chwil później Andrzej w pośpiechu założył buty, chwycił telefon, zamknął drzwi
i zbiegł po schodach za ratownikami wynoszącymi Poldka na noszach. Dogonił ich,
gdy otwierali drzwi karetki. Wprawdzie jeden, ten od zastrzyku, powiedział:
„Panie, tu nie wolno, chyba żeby się kierownik zgodził”, ale drugi – najwyraźniej rzeczony kierownik –
spojrzał tylko, machnął ręką i mruknął: „Niech wsiada, nie ma czasu”.
W
karetce Poldek dwa razy odzyskał przytomność i dwa razy ponownie ją stracił.
Dalej ciężko oddychał, ale już nie tak chrapliwie. Opuchlizna na twarzy
przestała się powiększać. Andrzej nie odrywał od niego wzroku; sygnał ambulansu
docierał jakby z oddali, całe wnętrze karetki wydawało się mało realne,
prawdziwe i pewne było tylko to, że klatka piersiowa Poldka unosiła się i
opadała, regularnie, cały czas, bez przerw, bez tamtej porażającej,
podważającej wszystko przerwy sprzed kilkunastu minut.
Dopiero
w szpitalu Andrzejowi wróciła namiastka równowagi – Poldek był już bezpieczny,
pod fachową opieką, chociaż ta fachowa opieka w ciągu pierwszych pięciu minut
zdołała człowieka wkurzyć. Zadzwonił do pani Poli, ale nie odbierała. Uznał, że
nie ma czasu czekać, aż odczyta SMS i odpisze, wybrał więc numer sekretariatu
muzeum.
–
Kierownicy działów są teraz na zebraniu u pana dyrektora – odpowiedziała
sekretarka na jego prośbę o pilne połączenie z panią Drzewiecką. – Niech pan
zadzwoni tak za dwie godziny, powinni skończyć.
Andrzej
poczuł, jak wszystko się w nim gotuje. Nie był już w stanie panować nad sobą i
wcale nie zamierzał.
–
Niech ją pani natychmiast wyciągnie z tego zebrania i da mi do telefonu –
powiedział wściekle. – Jej syn jest w szpitalu w stanie krytycznym, do cholery!
–
O Boże – jęknęła kobieta. – Boże, niech pan się nie rozłącza, idę po nią.
Odetchnął
głęboko; ten wybuch pozwolił uwolnić się od jakiejś części napięcia. Gdy
usłyszał przerażony głos „Chryste, Andrzej, co się stało?”, mógł już rozmawiać
normalniej.
–
Pani Polu, niech się pani uspokoi – powiedział szybko – to nie jest stan
krytyczny, musiałem panią wyciągnąć z tego zebrania. Poldka użądliła osa i miał
atak…– zawahał się. – Cholera, nie pamiętam, jak to się nazywa, w każdym razie
miał paskudny atak, wezwałem karetkę. Jest nieprzytomny, ale oddycha. Jesteśmy
na Unii Lubelskiej. Musi tu pani przyjechać, nie wiem, gdzie go zabrali i co
robią, ci cholerni lekarze i pielęgniarki nie chcą ze mną rozmawiać, bo nie
jestem z najbliższej rodziny. Niech pani po drodze weźmie może jakieś jego
karty zdrowia czy inne dokumenty – przypomniał sobie – bo coś mówili, że mogą
się przydać. Niech pani tu jak najszybciej przyjedzie, nie wiem, co mam robić.
To
właśnie było najgorsze, i wcześniej, w mieszkaniu, i później, w szpitalu: nie
wiedział, co ma robić. Poczucie bezradności i braku możliwości ruchu
jednocześnie obezwładniało i doprowadzało do szału. Siedział na ławce na
korytarzu, patrzył na przechodzące pielęgniarki, na kręcących się gdzieś
pacjentów, na mijających go bez słowa lekarzy, przebierał nerwowo nogami w
miejscu i w myślach klął za każdym razem, gdy sprawdzał godzinę w telefonie.
W
końcu pani Pola się zjawiła – przebiegła przez korytarz, blada, z
zaczerwienionymi oczami, i chwyciła wstającego Andrzeja za ramiona tak mocno, że
zabolało.
–
Gdzie on jest? – zapytała; w jej głosie dało się wyczuć narastającą histerię. –
Gdzie jest, co z nim?
–
Tam go zabrali – odpowiedział Andrzej, obracając ją delikatnie w odpowiednią
stronę korytarza. – Niech pani idzie do tej chudej pielęgniarki w okularach, to
właśnie to babsko nie chciało ze mną rozmawiać, tylko z najbliższą rodziną,
powiedziała, że jak matka przyjdzie, a nie kuzyn, to wtedy wszystko powie i
zaprowadzi.
–
Kuzyn? – powtórzyła pani Pola nieprzytomnie, spojrzała na niego, mruknęła
„Aaa…”, pokręciła głową i szybko ruszyła w kierunku pielęgniarki.
Andrzej
usiadł z powrotem na ławce; konieczność dalszego czekania była wkurzająca, ale
przynajmniej mama Poldka mogła się czegoś dowiedzieć.
Kilka
minut później pojawił się pan Kazio. Andrzej zorientował się dopiero wtedy, gdy
poczuł na plecach dłoń i usłyszał wypowiedziane znajomym głosem pytanie: „Co z
Poldkiem, już coś wiedzą?”.
Pan
Kazio, jak sam wyjaśnił, zaniemówił, gdy Pola wpadła do ich działu zapłakana i
chwyciła torebkę tak niezdarnie, że cała zawartość rozsypała się po podłodze.
Pozbierali wszystko, dowiedział się od Poli, co się stało, wybił jej z głowy
dzwonienie po taksówkę, wpakował ją do swojego samochodu i przywiózł
najszybciej, jak mógł, po drodze dwa razy wymuszając pierwszeństwo, trzy razy przejeżdżając
na czerwonym świetle i raz wyprzedzając na ciągłej.
Słuchanie
tej opowieści pozwoliło na chwilę uciec od powracających obrazów opuchniętego,
nieprzytomnego, niesionego na noszach Poldka. Albo leżącego bez ruchu, bez
oddechu, na podłodze w pokoju. Andrzej się wzdrygnął.
–
Spokojnie – powiedział łagodnie pan Kazio i poklepał go delikatnie po ramieniu.
– Jest już u lekarzy, jest bezpieczny, zaraz Pola przyjdzie i na pewno nam
powie, że wszystko będzie dobrze.
Siedzieli
przez chwilę w milczeniu; potem pan Kazio wstał, poszedł gdzieś, wrócił i
wcisnął Andrzejowi do rąk styropianowy kubek.
–
To gorąca czekolada – wyjaśnił. – Nie ufam kawom z automatu. Wypij, Andrzejku,
strasznie jesteś blady, trochę cukru dobrze ci zrobi. Mnie też – dodał i upił
łyk swojego napoju.
Andrzej
nie miał siły się spierać. Gorąca czekolada przypominała raczej słabe kakao, za
słodkie i mdłe w smaku, ale to nie miało znaczenia. Gdy dopił, zaczął powoli
odłamywać małe kawałki styropianu i wrzucać je do środka kubka.
–
On w pewnej chwili przestał oddychać – powiedział nagle cicho. Wcale nie chciał
wracać do tamtego momentu, szczególnie nie przy kimś, ale pan Kazio był na tyle
nieinwazyjny, że można było wyrzucić z siebie coś, co tak nieustannie,
parszywie męczyło. – Przerabiałem zasady sztucznego oddychania w liceum i na
prawie jazdy, ale nie byłem wtedy w stanie w ogóle się ruszyć. Kompletnie nie
byłem w stanie nic zrobić, jakby mnie sparaliżowało.
Ścisnął
resztki kubka tak, że styropian pękł mu w dłoniach i kilka kawałków upadło na
podłogę.
–
Nie jesteśmy lekarzami – powiedział pan Kazio łagodnie i objął go ramieniem. –
Nie mamy tej ich zimnej krwi i szybkiej reakcji, Andrzejku. To nie jest nic
złego, to normalne, nikt nie może mieć do ciebie pretensji, i tak dużo
zrobiłeś. Ja bym zapewne na twoim miejscu dostał histerii i nie zdołał nawet
wezwać karetki.
Był
pewnie jakiś sens w tych słowach, ale Andrzej i tak nie mógł się uwolnić od
paskudnej świadomości, że nie potrafił opanować tamtej paniki, tamtego
paraliżu, i samodzielnie zrobić czegoś więcej. Poczucie bezradności i myśl o
możliwych konsekwencjach – myśl, którą starał się z całych sił od siebie
odsuwać – dalej ściskały żołądek i gardło.
Minęło
kilkanaście minut, a pani Poli ciągle nie było. Za to pojawił się Boguś, z
czerwonymi wypiekami na tłustej twarzy, rozczochrany bardziej niż zwykle i z torbą z materiału na każdym ramieniu.
–
Jestem – oświadczył głośno, tak jakby tego nie zauważyli. – Co się dokładnie
stało? Pojechałem do Poli, jak tylko zadzwoniła, znalazłem te wszystkie
Poldkowe dokumenty, mam je tutaj. – Przerzucił sobie jedną z toreb na brzuch i
wyciągnął z niej niebieską teczkę.
Świadomość,
że Boguś ma klucze do mieszkania pani Poli, zwykle Andrzeja irytowała – to było
głupie i zbędne, tak samo jak fakt, że pani Pola miała klucze do mieszkania
Bogusia. Jednak w tamtym momencie w szpitalu uznał, że ma to jakiś sens – irytujący
wuj Poldka przynajmniej raz się do czegoś przydał.
–
Co się dokładnie stało? – powtórzył Boguś niecierpliwie. – Polę trudno było
zrozumieć, tak jej się głos łamał.
–
Poldka użądliła osa – odpowiedział Andrzej niechętnie, patrząc na kafle na
podłodze. – Spuchł i miał problem z oddychaniem, musiała przyjechać karetka.
–
A ty to co? Gdzie wtedy byłeś, do cholery, co robiłeś, jak on potrzebował
pomocy? – zapytał Boguś tak napastliwym tonem, że Andrzej aż poderwał głowę.
–
Wzywałem karetkę i pilnowałem, żeby się nie udusił – warknął. Albo jego ton,
albo mina, albo jedno i drugie musiały zdradzić, jak bardzo miał ochotę wstać i
przyłożyć na odlew, bo Boguś zamilkł i uciekł wzrokiem.
–
Przesuń się trochę, Kaziu – mruknął po chwili i usiadł na wolnym miejscu. – Co
z nim teraz?
–
Pola poszła się dowiedzieć – odparł pan Kazio cicho. – Czekamy.
Poczekali
jeszcze dobre dziesięć minut, aż wreszcie pani Pola wyszła z jakiegoś
pomieszczenia i podeszła do nich. Miała podpuchnięte oczy i zaczerwieniony
czubek nosa, ale wyglądała na spokojniejszą.
–
Poldek jest już przytomny – powiedziała i uśmiechnęła się słabo. Uścisnęła
Bogusia, podziękowała za teczkę, usiadła obok Andrzeja, pokręciła głową na
propozycję pana Kazia „Może coś gorącego?” i westchnęła ciężko. – Jest
przytomny, już jest bezpiecznie. Dali mu adrenalinę i inne leki, oddycha
normalnie. Lekarz mi powiedział, że zatrzymają go co najmniej do jutra, a po
porannym obchodzie prawdopodobnie zdecydują, kiedy będzie mógł wyjść. Muszą mu
porobić badania… – Pokręciła głową i znów westchnęła. – Boże, on mi mówił, ale
już nie pamiętam, połowa rzeczy ledwo do mnie docierała. Nie pamiętam już
nawet, jak się ten wstrząs po użądleniu nazywał, ana coś tam…
–
Anafilaktyczny – podpowiedział pan Kazio. – Możemy do niego pójść?
–
Tak, pielęgniarka powiedziała, że po mnie przyjdzie, jak już będzie można.
Powiedzieli – dodała ciszej, z wahaniem, patrząc na Andrzeja – że on… że nie
oddychał i musieli go reanimować?
–
Tak – odparł i spuścił wzrok, bo przerażenie w oczach pani Poli zbyt mocno
przypominało o jego własnym przerażeniu wtedy, w mieszkaniu. – To był moment, akurat
gdy już wchodzili. – Najdłuższy i najgorszy moment, jakiego doświadczył. –
Szybko go z tego wyciągnęli.
–
Jezu, jak to dobrze, że tam byłeś – szepnęła pani Pola, opierając mu głowę na ramieniu.
– Jak to dobrze, że wiedziałeś, co robić.
Nie
skomentował. Może i lepiej, że nie miała pojęcia, jak bardzo nie wiedział, co
robić.
–
Co masz na ręce? – zapytała po chwili, dotykając palcami jego lewej dłoni.
–
Też mnie użądliło – powiedział obojętnie.
–
Może lepiej poprosimy, żeby ci to obejrzeli?
–
Nie ma potrzeby – uspokoił ją. – Od małego coś mnie żądliło w każde wakacje,
nigdy nie było z tego nic więcej niż jakieś swędzenie czy pieczenie. Za dwa dni
nie będzie śladu.
–
Jak chcesz – mruknęła mama Poldka zmęczonym głosem. – Jak będziemy wracać,
kupimy jakąś maść, żeby ci to przynajmniej posmarować.
Siedzieli
przez jakiś czas w milczeniu; posapywanie Bogusia zagłuszały chwilami głosy
pielęgniarek, zgrzyt toczących się po posadzce kółek od wózków z lekami i
rozmowy innych kręcących się po korytarzu ludzi. W końcu do ich ławki podeszła
pielęgniarka – to samo wstrętne babsko, które na samym początku tak
nieżyczliwie ucięło wszystkie pytania ostrym „Tylko rodzina” – i powiedziała
pani Poli, że może już zobaczyć syna, na co mama Poldka podniosła się ze
słowami:
–
No to chodźcie, chłopaki.
–
Ale nie wszyscy – zaprotestowała pielęgniarka stanowczo. – Tylko pani,
ewentualnie jeszcze jedna osoba, i na krótko.
–
To idziemy, Pola. – Boguś z miejsca się poderwał. Andrzeja tak ta bezczelność
zaskoczyła, że nie zdołał jej nawet jakoś skomentować, zgrzytnął tylko zębami,
aż szczęka zabolała.
–
Czekaj, Boguś. – Pani Pola poprawiła torebkę na ramieniu. – Andrzej teraz ze
mną pójdzie. Gdybym wzywała do kogoś bliskiego karetkę, też bym się chciała
potem na własne oczy upewnić, że wszystko w porządku – dodała łagodnie. Na
twarzy Bogusia dało się dostrzec wielką obrazę, ale ostatnie słowa odniosły
przynajmniej taki skutek, że już bez komentarza usiadł i ostentacyjnie wbił
wzrok w ścianę.
–
Dziękuję – mruknął Andrzej, gdy szli korytarzem. Pani Pola ujęła go pod ramię.
–
Widzę, jak wyglądasz – powiedziała cicho. – I wolę nie myśleć, przez co
przechodziłeś.
W
sali, do której weszli, znajdowało się kilka pustych łóżek; tylko przy drzwiach
leżała dziewczynka z bandażem na głowie, a siedząca przy niej młoda kobieta na
zmianę szlochała i wydmuchiwała nos. Poldka umieszczono pod oknem; miał
podłączoną kroplówkę i nadal opuchniętą
twarz, ale zaczerwienienie nieco ustąpiło, a przede wszystkim – był przytomny.
Spojrzał na nich i uśmiechnął się słabo.
–
Hej – powiedział z pewnym trudem. – Jesteście. Mam język… jak deska.
–
Ale nam stracha napędziłeś. – Pani Pola usiadła na stołku przy łóżku; jej próba
utrzymania wesołego tonu niewiele dała i przy kolejnych słowach głos się
załamał. – Andrzej do mnie zadzwonił… Jezu, Polek…
Rozpłakała
się jak dziecko. Andrzej rozejrzał się bezradnie i podchwycił wzrok kobiety
siedzącej przy dziecku.
–
Pan weźmie. – Wyciągnęła w jego kierunku paczkę chusteczek, popatrzyła
współczująco na płaczącą, a potem odwróciła się z powrotem do dziewczynki i
odsunęła jej kosmyk włosów od bandaża.
Pani
Pola uspokoiła się dość szybko, chyba głównie ze względu na Poldka, który parę
razy powtórzył prosząco: „Mamo… już jest dobrze”. Andrzej przysunął sobie
stołek i usiadł po drugiej stronie. Patrzył na ułożoną na łóżku dłoń, na wbity
w nią wenflon, na zawieszoną na stojaku kroplówkę, która miarowo skapywała do
przezroczystej rurki, i czuł, jak dotychczasowe napięcie powoli z niego
uchodzi. Spojrzał wreszcie na Poldka – obrzęk na twarzy nieco zmalał, oddech był
normalny, kąciki oczu wciąż trochę zaczerwienione. Poldek zwrócił głowę w
stronę Andrzeja i uśmiechnął się tak, jakby próbował go pocieszyć.
Posiedzieli
jeszcze chwilę, w milczeniu; w końcu i oni, i kobieta od chusteczek zostali
wyproszeni przez pielęgniarkę, za którą wszedł lekarz. Pani Pola westchnęła
głęboko.
–
Chodź, dziś już nic tu po nas. Dałam mu tę teczkę, chociaż dużo to tam nie ma,
głównie wyniki badań na alergeny, ale niech to lepiej obejrzą papierek po
papierku. – Szła wolno, ociężale, i co chwila poprawiała zsuwającą się z
ramienia torebkę. – Nie wygląda może zbyt miło – dodała pod adresem lekarza, z
którym tuż przed wyjściem zamieniła kilka słów – ale jest bardzo rzeczowy, jak
poprzednio ze mną rozmawiał, to wszystko tak konkretnie, spokojnie, wyraźnie
tłumaczył. Tylko minę ma ciągle taką, jakby był obrażony. Ale pewnie ma każdego
dnia aż za dużo takich zabeczanych bab jak ja i jakoś się musi dystansować,
żeby nie oszaleć.
Pani
Pola mówiła przez resztę drogi, również wtedy, gdy dołączyli do nich pan Kazio
i Boguś; przerwała tylko na moment, gdy wstąpiła do szpitalnej apteki, bo nie
chciała słyszeć o zrezygnowaniu z maści dla Andrzeja, chociaż później zupełnie
o niej zapomniała. W samochodzie mówiła dalej – przerabiała na nowo wszystko,
co powiedział lekarz, co powiedziała pielęgniarka, jak wyglądał Poldek i jak
potwornie duża była ta kroplówka, którą mu podłączyli. Andrzej siedział z tyłu wraz
z Bogusiem i wraz z Bogusiem milczał. Pan Kazio rzucał zachęcająco-uspokajające
„Tak”, „Yhym”, „Naprawdę?”, „Ojej” i chwilami klepał panią Polę po ręku.
Dopiero gdy dojechali na Ratajczaka, matka Poldka zamilkła, wzięła głęboki
oddech i stwierdziła:
–
Boże, gadam jak nakręcona. Wejdziecie na chwilę? Już nie będę ględzić.
–
Mów, jak potrzebujesz – odpowiedział Boguś, wysiadając. – Ja wejdę, chętnie się
napiję porządnej kawy. Ta z automatu była obrzydliwa.
–
Mówiłem ci, że kawom z automatu nie można ufać – wytknął mu pan Kazio, zanim
zamknął samochód.
Gdy
weszli do mieszkania, pani Pola pociągnęła podejrzliwie nosem.
–
Co to za smród? – spytała z niepokojem. Andrzej przypomniał sobie, co się
znajdowało w dużym pokoju.
–
Poldek miał mdłości – wyjaśnił spokojnie. – Idźcie do kuchni, sprzątnę to.
Nie
protestowali; pan Kazio zaproponował pomoc, ale bez sprzeciwu ustąpił, gdy
Andrzej powtórzył, że sprzątnie sam i żeby się z Bogusiem zajęli panią Polą.
Sprzątnął,
pozbierał szkło – nie miał pojęcia, kiedy szklanki się potłukły, może wtedy,
gdy potrącił stół, by chwycić komórkę, a może później, gdy ten stół szybko
przesuwał, by zrobić Poldkowi więcej miejsca? – przemył podłogę, przetarł na
mokro poplamiony bok fotela, uchylił drzwi balkonowe i poszedł do kuchni. Pani
Pola siedziała na kanapie, przytulona do Bogusia, pan Kazio siedział po drugiej
stronie stołu na brzegu krzesła. Ostatnią rzeczą, na jaką Andrzej miał ochotę,
było siadanie przy nich w tej atmosferze bezsilności i bezruchu, więc nastawił
wodę w czajniku, przygotował kubki na herbatę, wyciągnął z lodówki dwie paczki
pierogów i ustawił na kuchence jeden z zielonych garnków w kwiatki. Mimo
początkowego „Nie, nie jesteśmy głodni” cała trójka zjadła niemal wszystko, co
było na talerzach.
Pan
Kazio i Boguś wyszli po jakiejś godzinie; pani Pola zapaliła czwartego już papierosa,
podała zapałki Andrzejowi i zaciągnęła się głęboko.
–
Boże, co za koszmar – powiedziała, patrząc na unoszący się dym. – Nie pamiętam
już, kiedy ostatnio tak mi się chciało palić i kiedy wypaliłam tyle za jednym
zamachem.
Andrzej
pokiwał głową, usiadł na krześle i też zapalił. Od dobrych dwóch lat mocno to swoje
palenie ograniczył – trochę przez Izę, która nie paliła w ogóle, trochę z
powodów finansowych, bo coraz więcej wydawał na książki, trochę sam z siebie,
bo w którymś momencie zorientował się, że po trzecim czy czwartym papierosie w
ciągu dnia smak tytoniu przestaje mu sprawiać przyjemność; jednak w tamtej
chwili miał ochotę palić do oporu, byle tylko zająć czymś ręce, byle tylko
uniknąć bezczynności.
Pani
Pola ponownie zgniotła swojego papierosa, zanim dopaliła go do połowy, i
odsunęła popielniczkę na bok.
–
Wezmę prysznic i się położę – powiedziała, wstając. – W dużym pokoju… już jest
OK?
–
Sprzątnięte i wywietrzone.
–
Dzięki.
Andrzej
zapalił jeszcze dwa razy, chociaż właściwie nawet ten pierwszy papieros mu nie
smakował. Gdy wyrzucał zawartość popielniczki do kosza, pani Pola zajrzała do
kuchni, rzuciła „Dobranoc, też się kładź” i poszła do siebie. Perspektywa
leżenia w pokoju Poldka i myślenia o całym tym dniu działała jednak
odpychająco, zwłaszcza gdy nie czuło się senności.
Andrzej
umył popielniczkę, zebrał ze stołu i wyrzucił niedojedzone pierogi, pozmywał
naczynia, wytarł je, schował, umył stół. Potem umył blat, kuchenkę i parapet.
Następnie wyciągnął wszystko z lodówki, wyrzucił rzeczy przeterminowane lub
wyglądające na niezbyt świeże, wyczyścił wyjęte półki oraz wnętrze samej
lodówki. Wyciągnął szuflady zamrażarki, wytarł, ułożył porządnie wszystkie
paczki mrożonych warzyw, zamrożone kawałki mięsa, bochenki chleba i pojemnik z
kostkami lodów. Gdy skończył, rozejrzał się po kuchni; te porządki zdecydowanie
pozwalały nie myśleć, zajmowały ręce wraz z głową, aż się nie chciało kończyć.
Spać też się nie chciało. Cicho, by nie obudzić pani Poli, powyjmował wszystko
z kuchennych szafek, wyczyścił je w środku i na zewnątrz środkiem do mebli,
poukładał porządnie garnki, herbaty, opakowania ryżu, makaronu i innych
produktów, przy okazji wywalił też kilka kolejnych przeterminowanych rzeczy.
Gdy
skończył szorować piekarnik, w kuchni nie pozostało już nic do zrobienia, więc
poszedł do łazienki. Z wanną, ubikacją i umywalką uwinął się szybko, za szybko.
Z trudem powstrzymał się przed przejrzeniem koszyczka z maseczkami i kremami
pani Poli – tam na pewno też tkwiły jakieś przeterminowane saszetki, ale jednak
lepiej było ich nie ruszać. Umył łazienkowe okienko – znajdowało się dość
wysoko i żeby go dosięgnąć, potrzebował krzesła. Potem umył podłogę; zaczynał już porządnie
odczuwać zmęczenie. Spojrzał jeszcze raz na koszyczek z kosmetykami, wzruszył
ramionami i wysypał zawartość na pralkę. Koszyczek był zakurzony, a siedem
saszetek od paru miesięcy powinno leżeć w koszu. Po kosmetykach przyszedł czas
na pralkę i to właśnie pralka okazała się błogosławieństwem, bo podczas
wycierania jej boku Andrzej przysnął na podłodze. Obudził się po jakimś czasie,
z bólem w szyi i zdrętwiałą do łokcia ręką. Odstawił wszystko na swoje miejsce,
poszedł do pokoju Poldka i położył się, tak jak stał, w ubraniu, zbyt zmęczony,
by choćby ściągnąć koszulę czy spodnie.
Gdy
się obudził, dochodziła jedenasta. W kuchni na stole znalazł karteczkę z
informacją, że pani Pola pojechała do Poldka. Wziął prysznic, zjadł szybko
kanapkę, zadzwonił po taksówkę i ruszył do Castoramy. Wrócił wczesnym
popołudniem z kilkoma siatkami przeciwko owadom. Rozłożył pierwszy zestaw na
stole w kuchni, przeczytał instrukcję, poczuł się trochę jak analfabeta,
przeczytał drugi raz, popatrzył na siatki i na okno, przeczytał trzeci raz,
wzruszył ramionami i zabrał się do montowania.
Akurat
skończył z oknami w dużym pokoju i wyciągał z lodówki sok, gdy pani Pola
wróciła.
–
Zawiozłam Polkowi piżamę, trochę łazienkowych drobiazgów i książkę –
zrelacjonowała, gdy podawał jej szklankę. – Opuchlizna już niemal zupełnie
zeszła, mówi normalnie, język też miał spuchnięty, dlatego tak wczoraj bełkotał.
O rany, jak dobrze, takie zimne w taki upał – westchnęła z zadowoleniem i
przyłożyła szkło do szyi. – Od razu lepiej. Myślałam, że się ugotuję w
autobusie. Przełożyłam sobie urlop na teraz, Julka i Kazio się ze mną pozamieniali,
kochani są. Rozmawiałam rano z dyrektorem, kazał pozdrowić Polka. Potrzymają go
jeszcze dwa dni – dodała z żalem – ale może to i lepiej, niech go porządnie
pobadają i poobserwują. Już normalnie mówi i chce wstawać, ale jeszcze wykańcza
jakąś kroplówkę. Pytał o ciebie – dodała i uśmiechnęła się lekko. – Musiałam
się przyznać, że nie mogłam cię rano dobudzić, bo spałeś jak kamień po
całonocnym sprzątaniu chałupy. Co cię napadło?
– Nie mogłem zasnąć – mruknął, wzruszając
ramionami.
–
Rozumiem – powiedziała łagodnie. – A te siatki to skąd?
–
Z Castoramy.
–
Dobra myśl – stwierdziła. – Ile ci jestem za nie winna?
–
Niech mnie pani nie denerwuje głupimi pytaniami – uciął. – Jak założę u Poldka,
może mi pani pomóc w łazience, bo tam przyda się ktoś do podawania.
–
W porządku – zgodziła się i naraz nieco przekorny uśmiech pojawił się na jej
ustach. – Andrzej, a może się w końcu przełamiesz i zaczniesz mi mówić po
imieniu, tak jak ci od dawna proponuję? Bo z tym „pani” to się czuję jak wredna
teściowa.
Roześmiał
się krótko i pokręcił głową.
–
Niezręcznie mi tak – przyznał. – Wolałbym jednak zostać przy dotychczasowej
formie.
–
W porządku, Kanciku, jak chcesz – powiedziała z rozbawieniem. – To na razie idę
się polenić, zawołaj, jak już będę potrzebna. Po czwartej Kazio ma po mnie
podjechać, wpadnę jeszcze na chwilę do Polka, chcesz też pojechać?
–Tak.
–
No to streszczaj się z tymi siatkami. – Ruszyła do przedpokoju, ale w drzwiach
kuchni przystanęła i spojrzała na niego. – Boże, Andrzej, jak zobaczyłam rano
Polka w takim dobrym stanie, to mi od razu chęć do życia wróciła. Zrobimy mu
szarlotkę na powitanie, gdy wróci do domu.
Zanim
pan Kazio przyjechał, wszystkie siatki już były w oknach. Pojechali do szpitala
całą czwórką, bo po drodze zabrali Bogusia. Poldek, już na normalnym oddziale, dzielił
salę z dwoma starszymi panami i jednym chłopakiem mniej więcej w swoim wieku. Wyglądał
naprawdę dobrze, jeśli nie liczyć lekkiej opuchlizny na szyi w miejscu, gdzie
został użądlony. Żartował, uśmiechał się, przyłączył się do komicznych narzekań
jednego ze starszych panów na szpitalne jedzenie, a drugiemu pacjentowi pożyczył
gazety, które przyniósł pan Kazio. W końcu stwierdził, że ma ochotę
rozprostować nogi.
–
Przejdziesz się ze mną? – zaproponował Andrzejowi. Tylko taktownemu „Dajmy
młodzieży trochę spokojnie pogadać” pani Poli zawdzięczali wyjście z sali bez
towarzystwa Bogusia.
–
Jak się czujesz? – spytał Andrzej, gdy szli korytarzem.
–
Całkiem nieźle – odparł Poldek spokojnie. – Chodź tam, za rogiem są fotele,
można usiąść. Miałem nadzieję, że jak skończę kroplówki, to mi to zdejmą –
dodał, unosząc dłoń z wenflonem – ale niestety chcą mieć stały dostęp do moich
żył, więc jeszcze się z tym męczę, pojęcia nie masz, jakie to upierdliwe przy
myciu.
Krótki
kawałek korytarza za zakrętem okazał się ślepą uliczką; była tam winda, automat
telefoniczny na kartę i cztery niezbyt wygodne fotele ustawione wokół małego,
plastikowego stolika. Poldek usiadł i położył nogi na blacie.
–
Idiotyczne są te pokrowce na buty – stwierdził, wskazując na jednorazowe
ochraniacze, które Andrzej, tak jak pozostała trójka gości, musiał założyć
przed wejściem na oddział.
–
Pokrowce jak pokrowce – mruknął Andrzej. – Naprawdę idiotyczny jest ten
fartuch, ciągle się gdzieś owija. – Podniósł się, zdjął ów nieszczęsny
materiał, zwinął w kulkę i usiadł z powrotem. – Nie wiem, czy to przed
czymkolwiek chroni, skoro jest takie badziewne. Zrobili ci już wszystkie
badania?
–
Nie, jeszcze parę zostało, a po wyjściu muszę znowu iść do alergologa – odparł
Poldek i skrzywił się zabawnie. – Uwielbiam robić testy na alergeny, za każdym
razem dowiaduję się o nowych rzeczach, których nie mogę jeść, pić albo wąchać.
Jak Pankracy?
–
W porządku – skłamał Andrzej bez mrugnięcia okiem. O tym, że o głupim żółwiu
kompletnie zapomniał i nawet w ciągu dnia nie sprawdził, czy skorupa ma wodę,
nikt nie musiał wiedzieć. – Biega jak dziki po akwarium w poszukiwaniu ciebie.
Poldek
się roześmiał.
–
Chcę już do domu – oświadczył. – Jedzenie naprawdę jest paskudne, a ja mam
dietę dla alergików, więc jest paskudne do kwadratu. Ale wczoraj było gorzej –
dodał. – Wlewali we mnie te kroplówki jedna za drugą i nie pozwalali wstawać, a
od kroplówek strasznie mi się chciało sikać i co chwila musiałem wołać
„Siostro, kaczka!”. – Znów się roześmiał. – Cholera, nie masz pojęcia, jakie to
krępujące, gdy obca baba przychodzi z tym kretyńskim pseudonocnikiem, który
wygląda jak jakaś wielka, pokręcona butla z laboratorium, i próbuje ci pomóc
wsadzić, co trzeba, w odpowiednie miejsce, żebyś nie nalał na prześcieradło.
Jak mi dzisiaj powiedzieli, że mogę już wstawać, to pierwsze, co zrobiłem, to
poleciałem do kibla, żeby się wysikać jak normalny człowiek.
Andrzej
uśmiechnął się, wziął Poldka za rękę i przyjrzał się wenflonowi.
–
Boli?
–
Nie, tylko przeszkadza. Ale pielęgniarka się w południe odgrażała, że chyba
założy mi jutro nowy, bo mam słabe żyły i ta już będzie musiała odpocząć.
Andrzej… – Uścisnął jego dłoń. – Niewiele z wczoraj pamiętam, chyba nawet wolę
za dużo nie pamiętać, ale mama mi powiedziała, w jakim stanie mnie przywieźli.
Dziękuję.
–
Dziękuj karetce, że dojechała na czas – burknął Andrzej, odwracając wzrok. – Ja
nic nie zrobiłem.
–
A kto wezwał karetkę, żeby dojechała na czas? – spytał Poldek spokojnie, nie
puszczając jego ręki.
Andrzej
nie odpowiedział. Dłoń Poldka była ciepła; długie, smukłe palce przesuwały się
po skórze delikatnie, jakby nieświadomie. Siedzieli tak przez chwilę, bez
słowa; dopiero gdy na zakręcie pojawiła się jakaś pacjentka, wyjmująca z
kieszeni piżamy kartę telefoniczną, Poldek zabrał rękę i stwierdził, że
najwyższy czas wracać na salę.
Dwa
dni później rzeczywiście go wypisali. Wrócił do domu, trochę bledszy niż
zwykle, zmęczony, pokłuty i marzący, jak sam powiedział, o normalnym, wygodnym
łóżku oraz niechrapiącym jak stado nosorożców współlokatorze.
Impreza
powitalna była kameralna, za to trochę potrwała. Pan Kazio i Boguś wyszli pierwsi;
nieco dłużej została pani Julia. Patrząc na tę niewysoką, pulchną kobietę,
której nerwowe, gwałtowne ruchy kazały w każdej chwili spodziewać się strącenia
czegoś lub uderzenia w coś, Andrzej zastanawiał się, jak matka Poldka na co
dzień opanowuje w swoim dziale dwa tak skrajne żywioły jak ta czepialska i
pełna pretensji o wszystko właścicielka trzech kotów oraz spokojny pan Kazio.
Pani Julia w ciągu tej wizyty zdążyła się dwukrotnie pokłócić z Bogusiem, raz o
współczesne malarstwo, a raz o wyższość plastikowych toreb nad materiałowymi,
storpedować polskie szpitale, szczecińskie pielęgniarki i lekarzy z Unii
Lubelskiej, popomstować na swoich sąsiadów, którzy nie dokarmiali bezdomnych
kotów i nie zgadzali się na zostawianie dla nich otwartego okienka w piwnicy,
obsztorcować pana Kazia za decyzję spędzenia urlopu w mieście zamiast gdzieś
poza miastem, najlepiej w górach, kwaśno poinformować Andrzeja o kiepskich
zarobkach, kiepskich perspektywach zawodowych i kiepskim morale współczesnych
polonistów oraz pouczyć panią Polę, jak niewłaściwe jest zalewanie herbaty
wrzątkiem. Tylko Poldka się nie czepiała, w każdym razie nie tak porządnie, ale
i on musiał wysłuchać swojej porcji dotyczącej tego, jak ma rozmawiać z
lekarzami podczas testów na alergię, żeby te głupie konowały rzeczywiście
porządnie go zbadały, a poza tym najlepiej, żeby poszedł do jakiegoś homeopaty,
bo ta dzisiejsza medycyna to o kant czterech liter potłuc.
Gdy
wczesnym wieczorem pani Julia już się pożegnała i ubierała się w przedpokoju,
zamieniając jeszcze ostatnie uwagi z panią Polą, Poldek przysunął się do
Andrzeja i szepnął mu do ucha:
–
Jeśli dalej będziesz na co dzień taki marudny, jak jesteś, to na stare lata
zamienisz się w ciocię Julkę – po czym parsknął śmiechem i zakrył twarz
poduszką. Andrzej też się roześmiał.
Pani
Pola wróciła i nastawiła znów czajnik.
–
Wiem, że Julka wydaje się trochę marudna – rzuciła przez ramię – ale to
naprawdę kochana dziewczyna i tak diabelnie rzetelny pracownik, jak coś ma
zrobić, to zrobi to na sto jeden procent. A poza tym ze świecą szukać takiej
dobrej i lojalnej przyjaciółki. Polek, pamiętasz, jak byłeś mały, to ciocia
Julka często z tobą zostawała, gdy ja gdzieś wychodziłam. – Zalała herbaty i
dodała: – I to ona oduczyła cię obgryzania paznokci.
–
Tak – powiedział Poldek urażonym głosem. – Bo mi wmówiła, że od obgryzanych
paznokci wyrastają z tyłka długie i grube pazury.
Andrzej
zaczął się tak śmiać, że aż się zakrztusił.
–
Liczy się efekt – odparła sentencjonalnie pani Pola i postawiła kubki na stole.
– Zresztą nikt ci nie kazał w to wierzyć.
–
Miałem dziewięć lat – wypomniał. – Dziewięciolatek uwierzy w różne bzdury.
–
Ale paznokci już więcej nie obgryzałeś – podsumowała z zadowoleniem jego mama.
– Kanciku, żyjesz?
Andrzej
pokiwał głową i syknął, bo Poldek przyłożył mu łokciem w bok.
–
To za brak męskiej lojalności – wyjaśnił rekonwalescent. – Spędziłbyś jako dzieciak
jeden wieczór z ciocią Julką i też byś w różne rzeczy uwierzył. Ale – dodał po
chwili zamyślonym tonem – to ciotka mnie zaraziła poezją. Jak byłem u niej albo
ona u nas i siedzieliśmy tylko we dwoje, to zawsze czytała mi jakieś wiersze i
o nich opowiadała. Nadal pożyczamy sobie różne tomiki. I kryminały.
Kilka
chwil później Andrzej wstał i otworzył na oścież okno; silny powiew świeżego
powietrza przyjemnie chłodził.
–
Co to jest? – zapytał Poldek, przechylając się w bok. – Co to za paskudztwo w
oknie?
–
Siatki – wyjaśniła mu matka. – Przeciwko owadom. Andrzej zamontował je w całym
mieszkaniu, więc jedno zagrożenie mniej.
–
Zwariowałeś? – Poldek popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Po co to?
–
Po to, żeby więcej żadne cholerstwo nie wleciało do mieszkania – powiedział
Andrzej wściekle; ta bezsensowna uwaga w jednej chwili wyprowadziła go z
równowagi. – I żebym nie musiał się więcej zastanawiać, czy ta cholerna karetka
zdąży, zanim się udusisz. Nie wiem, do ciężkiej cholery, jak można być tak
durnym, żeby przy takich problemach jak twoje samemu ich wcześniej nie
zamontować!
Poldek
przygryzł usta i popatrzył na niego niepewnie. Pani Pola w milczeniu odstawiła
kubek na stół.
–
Przepraszam – zreflektował się Andrzej. – Poniosło mnie. Ale…
–
Ale masz rację – przerwała pani Pola spokojnie. – Ja też się od czterech dni
zastanawiam, jak mogłam być tak głupia, że już dawno ich nie zamontowałam.
Zostaw otwarte, niech się przewietrzy, i siadaj. Nie, nie przepraszaj mnie –
dodała szybko, gdy otworzył usta. – Nie masz za co. Siadaj, o właśnie, dopij
herbatę, ja się idę umyć, a potem macie wolną łazienkę. – Wstała, podeszła do
Poldka i pocałowała go w głowę. – Boże, mały, jak dobrze mieć cię z powrotem w
domu. Jutro damy sobie spokój ze wszystkim i się polenimy, a pojutrze ruszamy
na te wszystkie badania i resztę. Nie krzycz mi już na niego – dodała i
rozczochrała Andrzejowi włosy. – Jesteś wspaniały, wszystko ogarniający facet,
już nas ochrzaniłeś, teraz możesz go porozpieszczać. – Mrugnęła porozumiewawczo
i wyszła z kuchni.
–
Już się nie będziesz wściekał? – zapytał Poldek.
–
Nie – odparł znużonym głosem. – Przepraszam. Schodzi ze mnie jeszcze to
wszystko. – Objął go ramieniem. – Ale spróbuj powiedzieć jeszcze słowo na temat
siatek, a szlag mnie trafi.
Gdy
jakiś czas później, już po kąpieli, Andrzej wszedł do pokoju, Poldek leżał w
łóżku, w koszulce z długim rękawem i w starych domowych spodniach, których jedna
z nogawek wystawała spod kołdry.
–
Zimno mi – wyjaśnił trochę zmęczonym głosem na pytanie „Nie za ciepło ci?”. –
Pielęgniarka z nocnego dyżuru mówiła, że mogę mieć tak przez parę dni z
osłabienia, za oknem będzie upał, a ja będę się chował pod trzema kołdrami. Jak
dobrze leżeć we własnym łóżku – dodał z rozmarzeniem – i na porządnej, miękkiej
poduszce. Te szpitalne łóżka są jednak diabelnie twarde, a poduszki są na słowo
honoru. Wiesz – dodał, gdy Andrzej położył się obok – miałem nadzieję, że jak
wrócę, to urządzimy sobie dzikie seksy, ale nie mam już teraz na nic siły.
–
Domyślam się – mruknął Andrzej i przesunął dłonią po jego szyi. – Zeszło. Masz
tylko niewielki ślad.
–
Myhym – wymruczał Poldek. – Tak szczerze to przez ostatnią godzinę
zastanawiałem się, kiedy ciocia już sobie pójdzie, bo ledwo mogłem usiedzieć.
–
Trzeba było wyjść z kuchni i się położyć.
–
Nie, to by było nieładnie – stwierdził sennie. – Przyszli dla mnie, więc nie
mogłem tak sobie po prostu wyjść, że o, mam was gdzieś. – Nagle otworzył oczy,
uśmiechnął się i powiedział nieco bardziej przytomnie: – Ej, pocałujesz mnie
czy dalej mam karę za te siatki?
Na
pocałunek odpowiedział jednak słabo, a wkrótce potem zasnął. Andrzej leżał na
boku, obejmując Poldka w pasie, i wsłuchiwał się w jego spokojny, miarowy
oddech. W pokoju było ciemno, cicho i dość ciepło – może nawet za ciepło, mimo
podkoszulki bez rękawów i zsuniętej z ciała kołdry, i przez to nie chciało się
spać. A może przez zawieszony nad drzwiami zegar, którego tykanie w którymś
momencie stało się męczące. A może przez jakieś niepokojące uczucie, które nie
pozwalało się wyciszyć, odprężyć i odciąć od wszelkich myśli, które sprawiało,
że aż człowieka nosiło w środku, i które w końcu wyciągnęło z łóżka, bo tylko
poza bezczynnością, w ruchu, dawało się ten niepokój choć trochę złagodzić.
W
kuchni Andrzej nalał sobie wody z czajnika, wypił połowę, odstawił kubek i o
mało nie podskoczył, gdy usłyszał za plecami:
–
Znowu masz napad sprzątania?
Pani
Pola, w cienkim, byle jak zawiązanym jasnym szlafroku, podeszła i oparła się o
blat. Lampka stojąca na stole rzucała słabe światło na jej twarz.
–
Będziesz sprzątał? – powtórzyła z bladym uśmiechem.
–
Nie. – Pokręcił głową, wylał resztę wody do zlewu, przepłukał kubek i wytarł
ręce. – Nie mogę zasnąć.
–
Ja też – przyznała. – Dopiero teraz to wszystko ze mnie schodzi. I chyba
dopiero teraz pewne rzeczy zaczynają do mnie naprawdę docierać, bo wcześniej w
ogóle bałam się o tym myśleć… – Popatrzyła przez chwilę na podłogę. – Jak tak
leżałam, zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdybyście wtedy nie byli razem,
gdybym nie powiedziała Polkowi, żeby cię zaprosił na wakacje, gdybym
stwierdziła, że przecież jakoś te trzy miesiące wytrzyma bez ciebie od rana do
nocy… i gdyby był tu wtedy sam, bez jakiejkolwiek pomocy…
–
Niech pani da spokój – powiedział cicho. – Takie gdybanie nie ma sensu.
–
Może i nie. – Westchnęła głęboko. – Ale wiesz, dopiero teraz dociera do mnie w
pełni, że uratowałeś mi syna. – Przy ostatnich słowach podeszła, objęła go
obiema rękami w pasie i nagle się rozpłakała, niemal tak, jak parę dni
wcześniej na oddziale ratowniczym.
Andrzej
przez chwilę stał bez ruchu. Jeżeli płacz Izy wywoływał poczucie zakłopotania i
bezradności, to łzy matki Poldka sprawiły, że kompletnie nie wiedział, co zrobić.
W końcu objął ją, dość niepewnie, i mruknął:
–
Już jest dobrze.
Miał
nadzieję, że to wystarczy, by się uspokoiła. Niestety nie wystarczyło, bo
płakała dalej, chociaż po jakimś czasie ten płacz stał się cichszy, słabszy, aż
w końcu pani Pola odsunęła się, otarła twarz rękami i stwierdziła komicznie
żałosnym głosem:
–
Zabeczałam ci całą koszulkę.
–
Nie szkodzi. Niech pani sobie opłucze twarz i się kładzie – zarządził,
podprowadził ją do zlewu i odkręcił zimną wodę. Z Drzewieckimi trzeba było
jednak twardo i konkretnie, inaczej się rozłazili na boki, uznał, więc
bezpardonowo sam otarł jej policzki i czoło zmoczonym ręcznikiem do rąk,
delikatnie wypchnął z kuchni, zaprowadził do dużego pokoju i powtórzył
stanowczo: –
Niech się pani kładzie spać.
–
Nie bądź taki groźny – mruknęła z rozbawieniem. – Dzięki. Dobranoc. Pilnuj mi
dziecka.
Następnego
dnia Andrzej oprowadził Poldka po mieszkaniu i pouczył, gdzie w którym
pomieszczeniu jest adrenalina. W kwestii adrenaliny wyciągnął najpierw
wszystko, co powiedzieli lekarze, od pani Poli, następnie przemaglował pięć
farmaceutek w trzech aptekach, po czym kupił spory zapas i porozkładał
strzykawki w całym mieszkaniu. Jedną wpakował pani Poli do torebki, dorzucił
dwie dla pana Kazia i Bogusia, jedną wsadził do własnej teczki, jedną do teczki
Poldka i jeszcze po jednej do kurtek.
Poldek
posłusznie szedł od pokoju do pokoju, kiwał głową, potwierdzał, że pamięta,
gdzie co jest, i pokornie przyjął do wiadomości, że jeśli kiedykolwiek wyjmie
ze swojej teczki adrenalinę, bo akurat mu się nie mieści czy przeszkadza, to
Andrzej mu własnoręcznie nogi z dupy powyrywa.
–
Ale wiesz, że przesadzasz? – zapytał, gdy zakończyli obchód.
–
Nie dyskutuj ze mną – poradził Andrzej uprzejmie.
–
Ale ta adrenalina nie powinna leżeć w lodówce, a nie wszędzie, gdzie się da?
–
Powiedziałem, nie dyskutuj ze mną – warknął.
To
były dwie pierwsze rzeczy, o które zadbał, gdy się wprowadzali na Małopolską:
porozkładał we wszystkich pomieszczeniach strzykawki z adrenaliną, a we
wszystkich oknach zamontował siatki. Znalazł wtedy dobrą moskitierę na drzwi
balkonowe, dzięki czemu mogli w ciepłe dni wietrzyć duży pokój bez obaw, ze coś
wleci. Poldek miał niezbyt szczęśliwą minę, bo jak raz przyznał, te siatki
zdecydowanie mu się nie podobały, ale najwyraźniej wiedział, kiedy się ugryźć w
język.
Człowiek
mógł spokojnie spać i spokojnie wychodzić z domu, z pewnością, że ten
bezmyślnie niefrasobliwy alergik jest bezpieczny. Trzeba było tylko co jakiś
czas sprawdzać datę ważności ampułek – zwłaszcza na Ratajczaka, bo tam
przetrzymywanie przeterminowanych rzeczy stanowiło chyba swoistą tradycję
rodzinną – i regularnie czyścić siatki, a na zimę ostrożnie je zdejmować, i
miało się kontrolę nad sytuacją.
Mama
Poldka założyła z powrotem swoje siatki już w marcu, bo stwierdziła, że za dużo
różnych much wlatuje jej co chwila do mieszkania. Wcale nie wyglądały źle; może
w pierwszej chwili rzeczywiście trochę szpeciły okno, ale dawało się łatwo
przyzwyczaić.
–
Hej – powiedział Poldek, siadając na zwolnionym przez starszą panią miejscu. –
Chcesz jeszcze piwo, wino, ciasto albo coś?
–
Nie, dzięki.
–
Zobacz, co dostałem od cioci Julki – pochwalił się i podał mu popielate
rękawiczki z jednym palcem. – Robione na drutach.
–
Świetnie – stwierdził Andrzej, oglądając je bez zainteresowania. – Będziesz
miał kolejną parę do zostawiania w domu i zapominania w największe mrozy.
–
Spadaj – zaproponował życzliwie Poldek, zabrał rękawiczki i rzucił głośno: –
Dobry wieczór, panie Zdzisiu, jak ciasto?
Facet
z przydługimi włosami odwrócił się niechętnie od swojej towarzyszki, na widok
Poldka uśmiechnął się krzywo i powiedział napastliwie:
–
Ciasto na pewno lepsze niż ten wasz wystrój wnętrz. Co wam odbiło z tym starym
dywanem na ścianie w przedpokoju? Tak już się nie wiesza, to dawno poszło do
lamusa. Mówiłem twojej matce, że meble powinna już dawno wymienić, powinna mieć
jakieś lekkie, mobilne i najlepiej biało-czarne, to uwalnia przestrzeń. I te
siatki na oknach – dodał z niesmakiem – to wygląda jak jakiś salonik
drobnomieszczańskiej starej panny. Pogadaj z matką, Poldek, kobieta w jej wieku
nie powinna mieszkać jak własna ciotka.
–
Nie, nie, panie Zdzisiu – odparł Poldek uprzejmie i przechylił się ku niemu,
opierając się przedramieniem o kolano Andrzeja. – To jest przemyślana koncepcja,
testujemy aranżację dadaistyczną w połączeniu z lekkim kampem. Siatki są
właśnie kampowe. Dywan na ścianie jest dadaistyczny, ale chyba trochę za mało,
planujemy dorzucić tam jeszcze taką starą, przetartą skórę dzika dla
wzmocnienia efektu.
Pan
Zdzisio pokiwał z namysłem głową.
–
Może coś w tym jest – zgodził się łaskawie – ale jak już macie iść w kamp, to
porządnie w kamp, a nie robić jakieś eklektyczne, ciężkostrawne połączenia.
Powiedz mamie, że jak będzie potrzebowała czegoś do poprawienia wystroju, niech
się do mnie odezwie. – Wstał i ponaglił gestem towarzyszącą mu kobietę. –
Idziemy, słońce. Wybacz, Poldek, robię jutro trzy mieszkania do zdjęć dla
„Nowoczesnych wnętrz”, muszę mieć świeży umysł. Jeszcze raz najlepszego. I
wywalcie ten dywan, gryzie się z siatkami.
–
Co to za świr? – spytał Andrzej, gdy tamten wyszedł z kuchni.
–
Współczesny aranżator wnętrz – wyjaśnił Poldek z rozbawieniem, wyprostował się
i dodał: – Fajny człowiek, tylko ma trochę specyficzny gust i fioła na punkcie
nowoczesnego wystroju. Czasem, jak się za bardzo czepia, że nasz wystrój leży i
kwiczy, wymyślamy z mamą na jego użytek jakieś oryginalne koncepcje
aranżatorskie, od razu mu się humor poprawia. Zmęczony jesteś czy masz już dość
ludzi?
–
Jedno i drugie – przyznał Andrzej.
–
Bo to jeszcze pewnie chwilę potrwa – mruknął Poldek z przepraszającym
uśmiechem.
–
Wytrzymam – uciął. – Idź się bawić.
–
Teraz też się bawię – odparł Poldek cicho i przesunął palcami po jego ramieniu.
– Ale skoczę do przedpokoju, bo już część wychodzi na dobre, pożegnam się.
Impreza
rzeczywiście jeszcze potrwała, i to nie chwilę. Dopiero przed dwudziestą drugą
z mieszkania wyszła ostatnia większa grupa; pozostali tylko pan Kazio, Boguś i
pani Julia. Dojadali w szóstkę ostatnie kawałki ciast, dopijali resztę wina,
piwa i herbaty, a ciotka Poldka, ku cichej uciesze Andrzeja, torpedowała
Bogusia uwagami na temat konieczności zrzucenia zbędnych kilogramów. Boguś
trochę prychał, trochę się krzywił, trochę się obrażał, a trochę burczał „Daj
mi już spokój, ty kopnięta kociaro”, ale za bardzo nie podskakiwał, pewnie
dlatego, że chciał się zabrać do domu wraz z panią Julią, po którą obiecała
przyjechać siostrzenica. Boguś był skąpiradłem i z reguły żerował na znajomych mających
transport, bo przez wydanie paru złotych na taryfę tak by strasznie zbiedniał.
–
My się już będziemy zbierać – powiedział wreszcie Poldek. – Posiedziałbym jeszcze,
ale jutro mam poranną zmianę.
–
Pracujesz w imieniny? – zmartwiła się pani Pola. – Biedny.
–
Próbowałem się zamienić, ale dwie osoby są na L4, a zamienić mógłbym się tylko
na niedzielę, a w niedzielę to ja planuję mieć kaca po jutrzejszej imprezie –
wyjaśnił wesoło. – Ale umówiłem się z dziewczynami, że wyjdę przed szesnastą.
Pożegnania
Drzewieckich były z reguły długie i wylewne, więc korzystając z sugestii pani
Poli, Andrzej poszedł po kilkanaście prezentów, które Poldek jednak otrzymał od
niektórych gości. Ponieważ w czasie imprezy ludzi było coraz więcej, a miejsca
coraz mniej, wrzucili te podarunki do mniejszego pokoju. Pani Pola przeniosła
się tam po przeprowadzce syna, ale niewiele zmieniła; łóżko i biurko stały
inaczej, inne książki były na półkach, część obrazów została wymieniona – w
miejsce Poldkowych krajobrazów zawisło parę szkiców portretowych i dwa najmniej
nieudane eksperymenty z kubizmem – doszło też parę kobiecych drobiazgów, nadal
jednak po wejściu miało się wrażenie, jakby znów były wakacje, w czasie których
przeleżało się, przesiedziało i przegadało tyle godzin w tym miejscu.
Prezenty
znajdowały się na łóżku. Poldek cieszył się z każdego drobiazgu, który
otrzymał, nawet z kompletnych głupot, jak choćby z tej wielkiej mlecznej
czekolady z orzechami, której przecież nie mógł jeść, bo miał uczulenie i na
mleko, i na orzechy. „Ty ją zjesz”, oświadczył radośnie, gdy Andrzej parę
godzin wcześniej zwrócił mu na to uwagę. Równie dobrze mógłby dostać koparkę,
młot pneumatyczny albo szydełko, też zdołałby wymyślić pozytywną stronę takiego
prezentu.
Andrzej
zapakował część paczek do torby, którą dała mu pani Pola, i spojrzał na ścianę
przy oknie. Kiedyś tam właśnie stało łóżko, a nad nim wisiał wiersz; i o ile
matka Poldka łóżko przesunęła, o tyle wiersz, wydrukowany na niebieskiej kartce
i oprawiony w antyramę, pozostawiła. To
był jeden z elementów, które najmocniej utkwiły w pamięci już przy pierwszej
wizycie w tym mieszkaniu – te wersy, zapisane starannym, nieco pochylonym
pismem, z ozdobnie zakręconymi literami „y”, „s”, „z” i „k”:
„obym
miał serce zawsze otwarte dla małych
ptaków
bo każdy z nich jest tajemnicą życia
cokolwiek
zaśpiewają jest lepsze niż wiedzieć
gdy
ktoś już ich nie słucha znaczy że siwieje
obym
miał myśli krążące dokoła
męstwa
pragnienia uległości głodu
nawet
gdy jest niedziela obym mógł się mylić
gdy
ktoś ma rację znaczy że już nie jest młody
obym
nie robił nic co pożyteczne
i
kochał ciebie bardziej niż wiernie i wiecznie
nie
było takich głupców co by nie umieli
jednym
uśmiechem schować się w nieba pościeli”1
Wtedy,
podczas tych pierwszych odwiedzin pod koniec kwietnia czy na początku maja,
Poldek, zagadnięty o powód zawieszenia tego wiersza niczym świętego obrazka,
odpowiedział nieco zamyślony:
–
Wiesz, ja lubię cummingsa, ma w sobie taką niesamowitą prostotę. Gdybym miał
tak porządnie pisać wiersze, to właśnie tak. A ten akurat – wyjaśnił z zakłopotanym uśmiechem – to rzeczywiście jest dla mnie jak modlitwa.
Wiesz, jak się tak kiedyś zastanawiałem, to doszedłem do wniosku, że w sumie
jestem deistą, bo wierzę w jakąś większą siłę czy istotę nad człowiekiem, ale
nie przemawia do mnie ani trochę instytucjonalna forma któregokolwiek kościoła
chrześcijańskiego, zresztą innych monoteistycznych wierzeń też nie za bardzo.
Ale chciałbym – przy tych słowach spoważniał – żeby tam coś było, jakiś
Pierwszy Poruszyciel czy coś w tym stylu. A to jest taka modlitwa, którą
mógłbym odmawiać. – Zdjął wtedy antyramę ze ściany i przez chwilę przyglądał
się wierszowi. – Najbardziej lubię te trzy kawałki – dodał po chwili, nie
podnosząc głowy. – „obym miał serce zawsze otwarte dla małych / ptaków bo każdy
z nich jest tajemnicą życia”, bo to jest jak taka deklaracja prostoty. I to:
„gdy ktoś ma rację znaczy że już nie jest młody”, bo to jest po prostu
kwintesencja… kurde, sam nie wiem, czego, jakiejś takiej niezgody na patos,
hierarchię i zadufane przekonanie o własnej wszechwiedzy. I jeszcze to: „obym
nie robił nic co pożyteczne / i kochał ciebie bardziej niż wiernie i wiecznie”.
– Uniósł głowę i spojrzał na Andrzeja, który stał obok, wsparty o parapet. – To
jest chyba najlepsza definicja filozofii i miłości w jednym.
–
I tak chcesz żyć? – spytał Andrzej; właściwie zamierzał trochę zakpić,
zwłaszcza że ostatnie zdania wprawiały w pewne zakłopotanie, ale kpina rozmyła
się w szczerym zainteresowaniu.
–
Nie robiąc nic pożytecznego i kochając cię jak wariat? – podsumował Poldek z
czułym uśmiechem. – Pewnie. Do końca świata i jeden dzień dłużej.
Andrzej
wprawdzie uważał, że wiersz jest banalny, a zapisywanie własnych inicjałów i
nazwiska małymi literami – do bólu pretensjonalne, ale zachował tę opinię dla
siebie. Chociaż od pierwszego spotkania rozmawiali o wielu sprawach, Poldek
wcale się tak mocno nie odsłaniał – i te kilka zdań na temat cummingsa
pozwoliło nagle zobaczyć wyraźniej, dokładniej pewne kwestie. Zabawne, jak
bardzo w tamtym momencie odwieszany z powrotem na ścianę wiersz zdawał się
pasować do osoby trzymającej w ręku antyramę.
Zabawne,
jak dobrze się całowało Poldka, przypartego do ściany tuż obok tego wiersza,
całowało powoli, delikatnie i długo.
Zabawne,
może dlatego, że w gruncie rzeczy wcale zabawne nie było, ale Andrzej nie umiał
znaleźć lepszego określenia, w każdym razie nie wtedy. A może i teraz nie.
Wepchnął
resztę prezentów do torby, wyszedł z pokoju, ubrał się i cierpliwie odczekał przy
drzwiach, aż Poldek po raz ostatni wszystkich wyściska, wysłucha głupich porad
„Pij jak młody bóg, a kaca lecz jak stary wyjadacz!” Bogusia, odpowie,
zażartuje, pięć razy oderwie się od zawiązywania butów, żeby jeszcze coś dodać,
i wreszcie wyjdzie, wraz z panem Kaziem, który obiecał ich odwieźć. Jako
zatwardziały abstynent stary muzealnik pił na imprezach soki, gazowane napoje i
mocną kawę, więc zawsze był gotów służyć komuś jako imprezowy transport.
–
O której zaczynasz? – spytał pan Kazio, gdy już ruszyli. Poldek siedział wraz z
Andrzejem z tyłu i musiał się trochę pochylić ku kierowcy, by przebić się
głosem przez coraz głośniej pracujący podstarzały silnik podstarzałego poloneza
podstarzałego wdowca.
–
W soboty otwieramy o jedenastej – odpowiedział. – Ale w pizzerii muszę być już
o dziesiątej, żeby wszystko przygotować i ogarnąć.
–
Biedni wy dzisiaj jesteście – stwierdził jego wuj ze współczuciem. – Praca,
nauka, nauka, praca, w ciągłej gonitwie. Dobra chociaż u was ta pizza?
–
Niech wujek w końcu wpadnie – zaproponował Poldek wesoło. – Sam wujek zobaczy,
pizza jest super, wystrój jest super, ludzie są super…
–
Tylko zarobki nie są super – mruknął Andrzej.
–
Ja nie narzekam – zaprotestował Poldek i oparł głowę na jego ramieniu. – Zawsze
to jakiś grosz.
Przez
resztę drogi milczeli, zgodnie z prośbą kierowcy, który podczas prowadzenia po
ciemku musiał się skupiać na drodze, a rozmowy go rozpraszały. Dopiero gdy
dotarli pod dom, pan Kazio odprężył się i podczas pożegnania obiecał, że
wpadnie do tej pizzerii, by zostawić porządny napiwek, który wynagrodzi „nie
takie superzarobki”.
Wdrapali
się jakoś na trzecie piętro z tymi wszystkimi paczkami, upchnęli je tymczasowo
do składzika i Poldek postanowił się pierwszy umyć. Gdy wyszedł z łazienki,
jeszcze z wilgotnymi włosami i w samym ręczniku, bo oczywiście zapomniał
ciuchów do spania, Andrzej szybko poszedł wziąć prysznic, póki jeszcze stał na
nogach. Po powrocie do pokoju zastał Podlka wyciągniętego na łóżku i z żółwiem
na brzuchu.
–
A ten tu co? – spytał, patrząc krytycznie na skorupę. – Żółwie spać.
–
Zaraz – mruknął Poldek. – Cały dzień się z nim nie widziałem. – Gładził palcami
brązowo-zielony pancerz, a nieładna, przypominająca przykrótkiego węża głowa
Pankracego kołysała się leniwie to na jedną, to na drugą stronę. – Nie łaskocz!
– jęknął, gdy żółw ruszył wolno wzdłuż brzucha ku klatce piersiowej, ugniatając
łapami materiał koszulki. – Ja nie mogę, niesamowite uczucie. Chcesz spróbować?
– zaproponował z przebiegłym uśmiechem, odchylają głowę na poduszce.
–
Obejdę się bez tej przyjemności – odparł Andrzej sucho i oparł się o ścianę
przy łóżku. – Odłóż żółwia, jest późno, chciałbym się położyć bez żadnych
skorup na pościeli.
–
Ale ty jesteś mizanżółw – wymruczał Poldek, podnosząc się wraz z trzymanym na
rękach żółwiem. – Dobra, Pankracy, idziemy spać, bo ja jutro haruję i muszę
wstać o barbarzyńskiej porze.
–
O dziewiątej – przypomniał mu Andrzej spokojnie. – To wcale nie jest
barbarzyńska pora.
–
Żeby wstawać do pracy, i to w sobotę, i to we własne imieniny? – zapytał Poldek
z komicznym oburzeniem, gdy wkładał żółwia do klatki. – Dobranoc, mały. To jest
barbarzyńska pora – oświadczył dobitnie, odwracając się. – To jest cholernie
barbarzyńska pora. Ale za to w niedzielę śpię do południa – podkreślił,
podszedł do łóżka i padł z rozmachem na materac. – Mógłbym uprawiać filozofię
pościelową – dodał, gdy Andrzej kładł się obok niego i naciągał na siebie część
kołdry. – O, jak tam. – Wskazał na wiszącą kilkadziesiąt centymetrów nad
poduszką antyramę, taką samą jak na Ratajczaka, z taką samą niebieską kartką i
z tym samym wierszem. – Tylko zamiast „jednym uśmiechem schować się w nieba
pościeli” miałbym „jednym leżeniem schować się w filozofii pościeli”. To by
mogła być moja filozofia, zwłaszcza nad ranem, gdy trzeba się zwlekać z wyra.
–
Śpij już – poradził Andrzej. – Zostaw żółwia, zostaw cummingsa, zostaw
filozofię i po prostu śpij, bo inaczej to ja cię będę musiał rano zwlekać z
tego wyra. A ja mam jutro wolne.
–
Jesteś na dobrej drodze, by mnie wkurzyć – mruknął Poldek, uniósł się, by wyłączyć
lampkę umieszczoną na nocnym stoliku, po czym położył się na boku. – Dobranoc.
Andrzej
przysunął się trochę, objął go w pasie i pocałował w kark. Zapach skóry Poldka
to było coś, z czym miło się zasypiało. Nawet jeśli można się było spodziewać,
że w czasie snu ten „pościelowy filozof” znów ukradnie człowiekowi większość
kołdry.
PRZYPISY
1 e.e. cummings, „Obym miał serce zawsze
otwarte dla małych”, przeł. Stanisław Barańczak.
fot.
Pexels
Jak to możliwe, że takie uczucia kiedyś wygasły?... Tak mi się podoba ta ich relacja, że naprawdę trudno mi przyjąć, że się kiedyś skończy. Chciałabym żeby ktoś tak dla mnie potrafił pozawieszać takie siatki w oknach 😁 Bardzo poruszające te momenty byly w tym rozdziale. Człowiek dopiero w takich sytuacjach naprawdę docenia pracę ratowników medycznych. Andrzej się tak bardzo przejął... I zestresował na tyle żeby wysprzątać całe mieszkanie xd. A ta jego nieumiejętność okazywania uczuć zaczyna się robić niebezpiecznie urocza 😃 Bardzo dziękuję za rozdział i serdecznie pozdrawiam 😘
OdpowiedzUsuńTo chyba pytanie, które powraca przy wielu zakończonych związkach, niestety.
UsuńCieszę się, że podoba Ci się ich relacja :) Tak, Andrzej posprzątał w ramach odstresowania, aż szkoda, że przy okazji nie sprzątnął u mnie.
Ha, niebezpiecznie urocza, mówisz? To już jestem ciekawa Twoich wrażeń z piątego rozdziału :D A na razie - wielkie dzięki za ten komentarz!
Uczucia nie wygasają, zmieniają się ustawienia... Przecież Poldka nie można przestać kochać.
OdpowiedzUsuńSiatki w oknach jako motyw, doskonałe.
Twoje pisanie uwielbiam od dawna. Już się cieszę na przyszłe wpisy. A Michała nie daruję. To był MÓJ pierwszy raz z Musivum. Bacha.
Podoba mi się to "uczucia nie wygasają, zmieniają się ustawienia" :) Tu szczególnie pasuje.
UsuńOgromnie się cieszę, że się cieszysz na nowe teksty :) I wielkie dzięki za komentarz!
(A Michał... co ja poradzę :( Ja to tylko opisuję).