Zaczęłam pisać ten tekst ponad trzy lata temu. Gdy niedawno go znalazłam, aż się zdziwiłam – zupełnie o nim zapomniałam. Okazał się tak gotowy w tym, co już napisałam, i tak wyczekujący na ciąg dalszy, że zwyczajnie nie mogłam się powstrzymać, by go nie dokończyć. Zajęło to trzy dni: dwie i pół sceny, scena, scena.
Parę godzin temu właśnie skończyłam. A teraz nie mogę się powstrzymać, by go tutaj nie wrzucić, by nie pozwolić mu żyć dalej własnym życiem, już na blogu.
Ostatnie zdanie napisane ponad trzy lata temu to „I Pola była przyjaciółką, której chciało się ofiarować część swojego czasu, dlatego Julia bez wahania proponowała zajmowanie się Polkiem, gdy zajdzie potrzeba”. Od kolejnego akapitu – to ostatnie dni tego roku. Ciekawa jestem, czy i jak czuć różnicę czasu, przedział trzech lat w tym tekście.
A poza tym – jakoś się tak zwyczajnie cieszę, że potrafię do tego świata powrócić. Mam wrażenie, że mi tego brakowało.
ALBUM RODZINNY
CIOTKI: JULIA
Prometeusz śmieje się cicho.
Jest to teraz jedyny sposób
wyrażenia niezgody na świat.
Zbigniew Herbert, „Stary Prometeusz”
18 października 1991, Szczecin
– Cześć, Juleczko – powiedziała Pola, gdy otworzyła drzwi. – Dziękuję ci, kochana jesteś, że się zgodziłaś, i to tak w ostatniej chwili.
– Daj spokój – odparła Julia, ściągając buty w przedpokoju. – Lubię z tym twoim maluchem posiedzieć.
Pola zadzwoniła rano z pytaniem: „Czy mogłabyś popilnować dziś wieczorem Polka? Mam randkę, rodzice wyjechali, a dziewczyna, którą umówiłam, właśnie do mnie zadzwoniła, że skręciła sobie nogę i nie przyjdzie. Nie chcę małego samego zostawiać, dałabyś radę?”.
Pola trochę za bardzo się nad swoim synem roztkliwiała, chłopak mógłby w gruncie rzeczy zostać już sam. Z drugiej strony – lepsze to niż puszczanie dzieciaków samopas, żeby łaziły wieczorami po podwórku, wrzeszczały, bawiły się w niedozwolonych miejscach i jeszcze sobie gdzieś łeb rozwaliły. Więc choć Julia za dziećmi jako takimi, ogólnie, nie przepadała, a do nadmiernego ich rozpieszczania była nastawiona negatywnie, zgodziła się popilnować w ten piątkowy wieczór Polka. Raz, że lubiła Polę i nie chciała, by ta traciła randkę, skoro miało jej to sprawić przyjemność. Dwa, że lubiła Polka. Małe toto było, ledwo dziewięć lat, ale sympatyczne i całkiem sensowne.
Stojąc w drzwiach, Pola rzucała ostatnie informacje: jedzenie, leki, gdzie co jest w kuchni.
– Idź już – powiedziała Julia zniecierpliwionym tonem. – Co to ja, pierwszy raz z twoim małym zostaję? Wiem, gdzie co u ciebie jest i co wolno mu jeść, a czego nie, idź już i baw się dobrze.
Gdy Pola wreszcie poszła, Julia odwróciła się i spojrzała na stojącego kilka kroków dalej chłopca.
– To co, Polek, zrobimy sobie najpierw herbatę i zjemy te ciastka, które ci wolno jeść – zadecydowała. – Idź nastawić czajnik, a ja umyję ręce.
Gdy siedzieli w kuchni przy herbacie i ciastkach, Polek wyjął z akwarium żółwia. Fafik siedział na stole, czasem zrobił parę kroków w tę lub we w tę.
– Ciocia, opowiedz o kotach – poprosił chłopak tęsknym tonem.
Julia popatrzyła na niego ze współczuciem. Biedny dzieciak, z tą swoją alergią, przez którą nie mógł mieć żadnego normalnego, typowego zwierzaka. Żółw był całkiem ładny i interesujący, pewnie, jednak to nie to, co pies czy kot. Polek najbardziej chciałby mieć psa, kilka razy to mówił; ale koty, puszyste, mruczące, ocierające się o człowieka, też go fascynowały. Więc Julia zaczęła opowiadać o kolejnych wyczynach kradnącej wszystkie błyszczące drobiazgi czarnej Klaryny z białą tylną lewą łapką oraz o grze w „złap światełko latarki”, w którą wieczorami uwielbiał się bawić biały Garret. Oba koty były zwykłymi dachowcami, Klaryna zabrana ze schroniska, Garret wyciągnięty z podwórkowego śmietnika, Klaryna miała naderwane prawe ucho, Garret stracił jedno oko z powodu paskudnej infekcji, którą weterynarz zdiagnozował zaraz przy pierwszym badaniu; takie „koty z odzysku”, jak parę razy określiła je Wanda, siostra Julii, bardzo zwyczajne, bardzo kiedyś skrzywdzone i początkowo bardzo nieufne, zwłaszcza Klaryna. Ale też bardzo kochane, nawet jeśli Klaryna drapała wytrwale boki wszystkich mebli, a Garret uważał, że zlew wymyślono po to, aby mógł się w nim kłaść.
Część tych opowieści, zwłaszcza o początkach wspólnego życia Julii z dwoma kotami, Polek znał przecież na pamięć, a jednak za każdym razem słuchał ich równie zachłannie, tak jak zachłannie, niemal wygłodniale oglądał te koty – z daleka, z odległości kilku metrów, i tylko przez chwilę – gdy odwiedzał Julię wraz z matką, a Julia prezentowała na rękach oba futrzaki, po czym zamykała je w drugim pokoju. Pełne dziecięcego pożądania piwne oczy Polka wpatrywały się wtedy jeszcze ładnych kilka, kilkanaście minut w zamknięte drzwi.
– Masz tu – powiedziała Julia, wyjmując z torebki dwa kolorowe zdjęcia. – Przyniosłam je dla ciebie. Skoro nie możesz mieć kotów tak jak ja je mam, to możesz mieć chociaż ich zdjęcia. W ten sposób będą też trochę twoje.
Polek wziął oba zdjęcia do rąk i przyglądał im się przez dłuższy moment.
– Dziękuję, ciociu – powiedział wreszcie. – To nie to samo, ale też fajnie. Fafik chyba nie będzie zazdrosny?
– Pewnie, że nie – odpowiedziała poważnie. – Kończ herbatę, bierz zdjęcia i żółwia, pójdziemy do dużego pokoju i poczytamy sobie.
Polek był dosyć spokojnym dzieckiem i Julia go za to lubiła – na pewno bardziej niż dwójkę własnych siostrzeńców, rozbrykaną Aśkę i hałaśliwego Tadka, których pilnowania rzadko kiedy się podejmowała. Wanda miała o to nieraz pretensje – „Wolisz pilnować dzieciaków swoich psiapsiółek niż własnej siostry!” – ale Julia nie zwracała uwagi na te słowa. Przeszła już swoją drogę walki o prawo do życia według własnego pomysłu, przeszła wszystkie związane z tym „ale”, „co to będzie”, „co ludzie powiedzą” i obecnie miała wszystkiego tego rodzaju pytania, uwagi i zagadnienia głęboko w pewnym miejscu. Tak, to prawda, wolała popilnować obcego dzieciaka, który był spokojny, umiał się bawić cicho sam ze sobą i chętnie słuchał tego, co mu się opowiadało lub czytało, niż dwójki diabląt, które wrzeszczały, łaziły po ścianach i tak dalej. Dobrze, dzieci są różne, mają różne charaktery, różne potrzeby i mają prawo się po dziecięcemu wyszaleć, Julia się z tym zgadzała i wcale im tego prawa nie odmawiała. Ale ona sama miała prawo za niektórymi dziecięcymi charakterami nie przepadać, tak jak miała prawo nie chcieć jakiegoś dziecka pilnować i nie chcieć być zmuszoną znosić jego potrzeby i szaleństwa. To, że była starą panną – a była i ogromnie lubiła to określenie – nie oznaczało, że w ramach „zadośćuczynienia za brak spełnienia kobiecej powinności”, czyli urodzenia dziecka, miała obowiązek pilnować wszystkich bachorków jak leci. No bez przesady, nie była całodobową stacją opiekuńczą.
Duży pokój należał do rodziców Poli, a jednocześnie był takim pokojem do użytku codziennego, dla wszystkich domowników i dla gości. Drugi, mniejszy pokój należał do Poli. Polek sypiał w kuchni, tam też miał swoje biurko do odrabiania lekcji, mały regał na książki i żółwiowe akwarium. Julia podejrzewała, że już niedługo zaczną się z tego powodu kłótnie w domu – w końcu który dorastający dzieciak, chłopak czy dziewczyna, chciałby tak mieszkać? Ona sama darła koty z siostrą, odkąd skończyły odpowiednio trzynaście i dziesięć lat, bo wspólny pokój stał się wówczas kością niezgody. Musiały się nim dzielić jeszcze długo, a im dalej w las, tym było gorzej.
Polek, na szczęście, na razie jakoś nie zdradzał niezadowolenia z powodu tego pseudopokoju w kuchni. No cóż, miał dziewięć lat, w tym wieku wiele rzeczy przyjmuje się na zasadzie „tak jest i już”. Czasem szkoda, że nie można pozostać w tym nastawieniu do końca życia, byłoby łatwiej.
Julia otworzyła czerwcowy numer „Odry”. Kochała poezję – i tę dawną, i współczesną, i rymowane wiersze, i białe, i długie poematy, i krótkie utwory. Mało miała w otoczeniu osób, z którymi tę miłość mogła dzielić; winiła za to trochę szkołę, w której poezją katowano na zasadzie „co autor miał na myśli”, a trochę banalność codziennego życia, w którym wiersze stanowiły często „dodatek dla tych, co mają za dużo czasu”, parę razy usłyszała od znajomych takie stwierdzenie. Do poezji powinno się człowieka wychowywać, i to od małego, takie miała zdanie. W sumie szkoda, że uczyła techniki, a nie polskiego. Gdyby była polonistką, wszystkie dzieci czytałyby poezję od rana do nocy.
Co pewnie też nie byłoby dobre i wcale by nie rozwinęło u wszystkich miłości do wierszy, przyznała trzeźwo w duchu. Trudno, trzeba robić tyle, ile można i z tym, z kim można. Z Polkiem było można, bo lubił, gdy mu się czytało wiersze i o nich opowiadało. Dlatego ile razy miała małego pilnować, przynosiła parę tomików i robili sobie wieczór poetycki, nawet jeśli to nie był akurat wieczór.
– Skoro mówiliśmy o kotach, to przeczytam ci piękny wiersz o kocie i umieraniu – powiedziała. Polek uniósł głowę znad trzymanego na kolanach żółwia i popatrzył ze zdumieniem.
– Ale kot umrze? – zapytał z niepokojem.
– Nie – uspokoiła. – Człowiek umrze. Posłuchaj.
Polek siedział na kanapie obok niej; przysunął się jeszcze trochę, pogłaskał znów skorupę Fafika i wbił wyczekujący wzrok w czasopismo.
Julia sprawdziła spis treści, otworzyła na właściwej stronie i zaczęła czytać:
„Umrzeć – tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci”1.
– Widzisz – powiedziała – rzecz w tym, że zwierzęta, tak samo jak ludzie, odczuwają utratę bliskiej osoby. Nie wierz ludziom, którzy mówią, że zwierzęta nie mają duszy, nie mają uczuć, nie czują i nie pamiętają. Tacy ludzie są bezmyślni i sami pewnie nigdy nie mieli zwierzęcia albo go tak naprawdę nie pamiętali. Zwierzę też wyczuwa, że coś jest nie tak, jak było zawsze, że coś jest naruszone w takiej codziennej normalności. Słuchaj dalej:
„Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.
Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma”1.
– I jest jeszcze kwestia odpowiedzialności – dodała Julia, opuszczając trzymaną w rękach „Odrę”. – Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś, pamiętasz, skąd to? – Spojrzała na Polka uważnie, a ten szybko pokiwał głową.
– Z „Małego Księcia”.
– Tak, z „Małego Księcia”, masz rację – pochwaliła. – Jeżeli bierzesz jakieś zwierzę, to jesteś za nie odpowiedzialny, musisz myśleć o nim i o nie dbać. I to z wyprzedzeniem. Co będzie, jeśli sam zachorujesz i nie będziesz mógł się nim opiekować. Co będzie, jeśli coś się wydarzy. Co będzie, jeśli umrzesz, a zwierzę zostanie samo. Trzeba o tym myśleć i zadbać o zwierzęta z wyprzedzeniem, żeby potem nie głodowały albo nie trafiły na ulicę.
– A ty, ciociu? – zapytał Polek z zaciekawieniem. – Co będzie z twoimi kotami, jak ty umrzesz?
Być może nie powinna pozwalać dziecku zadawać podobnych pytań – tak w każdym razie na pewno stwierdziłaby Wanda, która już kilkukrotnie sztorcowała Julię za tematy, o których ta rozmawiała z dwójką siostrzeńców. Być może nie powinno się poruszać z dziećmi takich zagadnień, przyjmować takich pytań i odpowiadać na nie tak, jakby miały prawo paść. Być może. Ale Julia w gruncie rzeczy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nie powinno się rozmawiać o tych tak zwanych trudnych sprawach. Co to, dziecko się ze śmiercią nie zetknie? Jak się je schowa pod kloszem przed życiowymi problemami, to w dorosłym życiu nigdy tych problemów nie doświadczy? Kiedy ma sobie zahartować trochę skórę, kiedy ma się dowiedzieć, że pewne rzeczy po prostu się wydarzają, z kim ma to pierwszy raz omówić, jeśli nie w dzieciństwie i z jakąś bliską, życzliwą osobą? To co, lepiej czekać, aż będzie dorosłe, kompletnie nieprzygotowane do życia, a jakiejś podstawowej życiowej wiedzy nabędzie od przypadkowych obcych osób albo na kozetce u psychiatry?
„Widać, że nie masz dzieci i nie masz o ich wychowaniu zielonego pojęcia”, tak Wanda podsumowała raz jej uwagi. No zgoda, nie miała dzieci. Ale jako nauczycielka i wicedyrektorka szkoły trochę o tym wychowaniu jednak wiedziała, zwłaszcza że w ciągu roku miała do czynienia z kilkoma setkami maluchów w wieku od siedmiu do czternastu lat, więc może już nie demonizujmy.
„Dzieci w szkole to zupełnie co innego niż wychowywanie własnych”, oświadczyła raz Wanda surowo. „No to zapraszam cię na zebranie z rodzicami, zobaczysz i usłyszysz rzeczy, o jakich ci się jako matce nie śniło, a z którymi ja jako nauczyciel muszę się użerać na co dzień”, nie wytrzymała Julia. Ten spór skończył się tak, jak z reguły kończyły się ich starcia wokół tematu dzieci: Wanda wzruszyła ramionami i powtórzyła: „Nie masz swoich, to nie zrozumiesz”, a Julia wzruszyła ramionami i wróciła do domu zająć się własnymi sprawami.
Aby uniknąć dalszych waśni z siostrą, po prostu starała się jak najmniej rozmawiać z siostrzeńcami. Nie to nie, niech ich matka sama sobie rozwiązuje kwestię mówienia bądź niemówienia o trudnych tematach. Ale w przypadku niektórych znajomych i niektórych dzieciaków można sobie było pozwolić na więcej swobody i poważniejszą dyskusję. Pola na przykład nie miała raczej problemu z tymi „trudnymi pytaniami”, a Polek zadawał je takim tonem, jakby pojawiły mu się w głowie zupełnie przy okazji. Tak jak teraz.
– Umówiłam się z siostrą, że jeśli coś by mi się stało, to natychmiast znajdzie kotom dom tymczasowy – wyjaśniła zatem spokojnie. – Mam odłożone pieniądze na ich jedzenie i weterynarza na pół roku. Umówiłam się też z twoją mamą, że pomoże w szukaniu domu tymczasowego i jakiegoś stałego domu, tylko takiego, w którym Klaryna i Garret mogłyby mieszkać razem. Więc gdybym umarła, to będzie miał się nimi kto zająć.
– A jeśli ty umrzesz i nikt się nie zorientuje od razu, i one będą kilka dni siedzieć z tobą bez jedzenia, i też umrą z głodu? – spytał Polek z przejęciem. Julia popatrzyła na niego z namysłem.
– A widzisz, o tym nie pomyślałam – przyznała.
– Mogłabyś dać siostrze klucz do mieszkania i ona by sprawdzała, czy żyjesz – zaproponował.
Na myśl o dawaniu Wandzie klucza do swojego domu Julia jęknęła w duchu. Jak znała życie, a w każdym razie własną siostrę, mogła się założyć, że Wanda uznałaby mieszkanie niezamężnej i bezdzietnej osoby za świetne miejsce do składowania chwilowo zbędnych rupieci i podrzucania bez zapowiedzi swoich pociech.
– Klucz to dobry pomysł, ale raczej dam go twojej mamie – odpowiedziała. – Dzięki za podpowiedź.
Polek, z pełną dumy miną, poprawił się na kanapie.
– Czytamy dalej? – upomniał się. Więc czytali dalej.
Julia co jakiś czas przerywała i komentowała. Nie, nie znała się na poezji – nie tak, by umieć o niej opowiedzieć coś profesjonalnego, poważnego, naukowego. Czasem żałowała, że nie studiowała czegoś innego, czegoś, co pozwoliłoby jej się wgryźć w samą esencję każdego wiersza, widzieć różne konteksty, niuanse, metafory; ale kiedy indziej dochodziła do wniosku, że może to i dobrze, że może i poezja, zbyt uważnie i dokładnie oglądana pod lupą, straciłaby ten swój niezwykły smak. Miała świadomość tego, że o poezji nie potrafi mówić tak jak polonistki, choćby polonistka z jej szkoły – ale, z drugiej strony, czy dzieciaki chodzące na lekcje do Kardzińskiej albo Wieliczkowskiej tak potem chętnie sięgały po tomiki wierszy? Jakoś wątpiła. Kardzińska i Wieliczkowska były miłe, sensowne, inne polonistki z jej szkoły zresztą też, ale czy szkolne „omawianie wierszy” rzeczywiście zakochiwało dzieciaki w tych wierszach?
Pozostawało zadowolić się tym, co się miało. A Julia miała swoje przemyślenia, wrażenia i skojarzenia, i trochę pytań, i kilka niepokojów, które pojawiały się podczas czytania poszczególnych autorów, poszczególnych utworów, poszczególnych wersów. Tak jak tu, przy „Kocie w pustym mieszkaniu”, który zawsze ją chwytał za gardło i wywoływał sporo obaw o to, co będzie, gdy kogoś przy kotach nie będzie. Przy kotach, przy bliskich, przy tym, co bezbronne i zależne.
I dlatego, choć pewnie według Wandy powinna się oburzyć na Polka za to pytanie „A co będzie z twoimi kotami, gdy ty umrzesz?”, oburzyć się nie umiała, bo i za co? Za pytanie, które sama też sobie parę razy zadała, za pytanie, które – choć miała dopiero trzydzieści dziewięć lat – wcale nie było głupie ani nieuzasadnione?
„Dlaczego ty uważasz, że jesteś nieśmiertelna, poza jakimikolwiek losowymi wydarzeniami i zupełnie nienarażona na coś złego?”, zapytała raz Wandę, gdy rozmawiały na jakiś związany z tym temat. „Bo mam dzieci i nie mogę sobie pozwolić na jakieś głupie gdybania”, żachnęła się siostra. Może tu się różniły, bo Julia uważała, że czy ma się dzieci, czy nie – ale gdy ma się dzieci, to nawet szczególnie – powinno się czasem nad tym zastanowić i jakoś na to przygotować, zabezpieczyć.
Może była czepialską, marudną, szukającą dziury w całym starą panną, jak niekiedy słyszała. Może. W porządku, była to była. Ale przynajmniej spała spokojnie, pewna, że w razie czego zadbała o koty. A ten pomysł z kluczem był naprawdę sensowny, musi pogadać z Polą i dać jej kopię.
Skończyła czytać i podzieliła się z Polkiem jeszcze kilkoma swoimi przemyśleniami na temat wiersza. Nie była polonistką, ale dzieciak jakoś nie uciekał z krzykiem ani nie umierał z nudów, gdy mu czytała poezję, więc chyba nie było tak źle. Zresztą przecież o to przede wszystkim w poezji chodziło, przynajmniej według niej – o przeżycie czegoś w samym sobie podczas czytania i o przeżywanie wspólnie podczas czytania z kimś, o dzielenie się tymi wrażeniami.
Może się myliła. Ale wcale nie chciała innej wizji poezji. Polek będzie dorastał i będzie mógł sobie rewidować cudze wizje, szukać własnych; na razie niech dostanie cokolwiek, niech się w ogóle nauczy, że wiersze są w życiu potrzebne, potem zrobi z tym, co będzie chciał. A teraz niech lepiej słucha.
Przeczytała mu jeszcze trzy wiersze Szymborskiej, tym razem z tomiku „Ludzie na moście”. Polek słuchał i tego, co czytała, i tego, co mówiła. Pola, widząc niekiedy przynoszone przez nią książki, mówiła: „On jest chyba jeszcze za mały na takie poważne rzeczy”, ale nie protestowała. Widocznie wychodziła z sensownego założenia, że jeśli dzieciak będzie na coś za mały, to zacznie się buntować, okazywać znudzenie albo po prostu zaśnie. Póki nie jęczy „Ciocia, nuda, dosyć” – nie ma problemu.
A Polek nie jęczał, Polek słuchał, i choć po jego minie widać było, że nie wszystko rozumie, Julia odnosiła wrażenie, że pewną podstawową nić porozumienia są w stanie podczas tej wspólnej lektury utrzymać.
Już miała zacząć czytać „Archeologię”, gdy nagle kątem oka coś podchwyciła. Polek obgryzał paznokcie.
Pola kilkukrotnie o tym wspominała, opowiadała też o nieudanych próbach oduczenia małego tego paskudnego nawyku. No cóż, Pola jak to Pola, miła, ciepła i łagodna, więc zrozumiałe, że jej wyjaśnienia i prośby mogły nie zadziałać. Trzeba było użyć mocniejszego kalibru.
– Czemu to robisz? – zapytała zatem Julia surowo. Na twarzy Polka widać było poczucie winy zmieszane ze złością, że został przyłapany na czymś zakazanym. – Chcesz sobie wyhodować paznokcie w pupie?
Otworzył szeroko oczy, opuścił rękę i wpatrywał się w Julię z niedowierzaniem, gdy ta podjęła:
– No co tak patrzysz zdziwiony, nie wiesz, co się robi od obgryzania paznokci?
– No wiem – mruknął. – Owsiki.
Owsiki, akurat dzieciaki się tego przestraszą.
– Owsiki to jeszcze pół biedy – odpowiedziała ponuro. – Jak się długo obgryza paznokcie, to obgryzione kawałki trafiają z ust do żołądka, z żołądka do jelit, bo się nie trawią dobrze, z jelit nie wychodzą tak jak inne rzeczy, w kupie, tylko się odkładają i odkładają, i z czasem zaczyna z nich rosnąć jeden wielki paznokieć, bardziej jak pazur dzikiego zwierzęcia. A jak się bardzo dużo obgryza, to potrafią urosnąć nawet dwa albo trzy.
– I co? – spytał głosem, w którym fascynacja mieszała się ze strachem.
– I boli – wyjaśniła Julia, nie zmieniając ponurego tonu. – Boli, kłuje, a potem ten pazur zaczyna wystawać z ciała. I wtedy dopiero jest ból i płacz, bo nie można go normalnie przyciąć nożyczkami, bo jest gruby i tak się zrósł z ciałem, że boli, jakbyś chciał sobie palec obciąć. A lekarze, jak to zobaczą, śmieją się jeden przez drugiego i wołają innych lekarzy, żeby zobaczyli takie dziwactwo u pacjenta.
Polek przez chwilę wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami.
– Kłamiesz – zdecydował wreszcie.
– Ja kłamię? – powtórzyła Julia z uprzejmym zdziwieniem. – Ja, twoja stara ciotka, która od lat pracuje z dziećmi i już niejedno u tych dzieci widziała? Ja kłamię? No cóż – z wystudiowaną obojętnością uniosła książkę na wysokość oczu – jeśli uważasz, że kłamię albo się nie znam, to proszę bardzo, uważaj tak sobie i miłego obgryzania. Ale jak za jakiś czas poczujesz w majtkach ten pazur, to nie przychodź do mnie z płaczem i pytaniem, czy można coś na to poradzić.
Przez chwilę czytała, a Polek siedział bez ruchu i bez słowa.
– A jak się przestanie obgryzać? – zapytał nagle cicho. – To wtedy nie urośnie?
– Nie – rzuciła obojętnie. – Chyba że się za późno przestanie. Masz dziewięć lat, więc jeszcze raczej nie jest za późno, ale jak poczekasz do dziesiątych urodzin, to może już być za późno.
Przeczytała jeszcze dwa wersy, nim Polek znów się odezwał.
– A jakbym teraz umył zęby, to to z tych teraz obgryzionych paznokci by nie poszło do żołądka?
– Poszłoby o wiele mniej – odpowiedziała z zastanowieniem – ale coś by na pewno poszło. Mycie zębów nie uchroni tak w pełni.
Polek pokiwał głową i zsunął się z kanapy.
– Zaraz wrócę – mruknął i wyszedł szybko z pokoju.
Słysząc odkręcaną wodę, Julia uśmiechnęła się do siebie. Dawno nie naopowiadała takich bzdur – ostatni raz coś podobnego wymyśliła ze dwa lata temu na potrzeby trzech maluchów z pierwszej klasy, które uparcie chciały zjeżdżać po poręczy schodów, a słowa „Rozbijecie sobie głowę!” zupełnie ich do tego nie zniechęcały. Podziałała dopiero mroczno-fantastyczna opowieść o dziecku, które kiedyś podczas takiego zjeżdżania przykleiło się do poręczy, i to tak mocno, że nie dało się go odkleić, i tak siedziało na poręczy przez lata, głodne, zapłakane i tęskniące za mamą, tatą i psem, aż w końcu z głodu wyschło na wiór i wiatr je rozsypał. „Jesteś kopnięta”, powiedziała jej wtedy wychowawczyni tych maluchów, gdy później rozmawiały. „To są jakieś chore zabobony, nie można dzieciom czegoś takiego wciskać do głowy”.
Może i chore zabobony, ale podziałały – dzieciaki już więcej po drabinie nie zjeżdżały. Lepsze chore zabobony niż roztrzaskane na podłodze dziecięce głowy.
I lepszy pazur wyrastający z pupy niż obgryzanie paznokci i owsiki.
Polek wrócił z łazienki, bez słowa usiadł znów na kanapie i jeszcze przez chwilę milczał, majtając w powietrzu nogami.
– Nie wierzę w te ogony – powiedział wreszcie wyzywającym tonem, ale jego mina zdradzała, że to „nie wierzę” nie do końca było prawdą. – Ale nie będę już obgryzał. Bo… bo obiecywałem mamie.
– Bardzo dobrze – skwitowała Julia spokojnie, z trudem powstrzymując uśmiech. – To ładnie dotrzymywać tego, co się obiecało mamie. Przeczytać ci od początku ten wiersz, który przerwaliśmy?
– Nie. – Poprawił się na kanapie, podciągnął ugięte w kolanach nogi i objął je ramionami, po czym spojrzał na Julię. – Przeczytaj jeszcze raz ten o kocie.
– Dobrze. – Odłożyła „Ludzi na moście”, sięgnęła po „Odrę” i odnalazła „Kota w pustym mieszkaniu”.
Gdy czytała, Polek ani razu nie uniósł dłoni do ust. Było jeszcze za wcześnie, by świętować zwycięstwo, ale najwyraźniej zasiana obawa zaczynała przynosić pierwsze owoce.
Cel uświęca środki. Ale na czytanie Polkowi Machiavellego też jeszcze było za wcześnie.
***
20 kwietnia 1995, Szczecin
Garret był już kocim seniorem, więc konieczność siedzenia w zamknięciu w małym pokoju wcale go nie urażała. Za to trzyletni Faraon i dwuletnia Luka – jedno biało-brązowe, drugie rude, tylko z białymi plamkami na czubku ogona i końcówkach łap – poczuły się urażone, zanim zostały jeszcze do tego pokoju porządnie wniesione, i rozmiałczały się na wszystkie strony. Garret obrzucił je ciężkim, ponurym spojrzeniem, jakby po raz kolejny stwierdzał, że dzisiejsza młodzież to okropna sprawa. I niestety miał rację, bo te dwa smarkate koty nie dorastały do pięt spokojnej, opanowanej w takich sytuacjach Klarynie, świętej pamięci Klarynie, która od niemal półtora roku była już tylko wspomnieniem w głowie i na zdjęciach.
– Zachowujcie się – upomniała młodsze koty Julia, gdy w końcu zdołała je z siebie odczepić i zamykała drzwi. – Mamy tu alergika, a wy nie macie wykupionej odpowiedzialności cywilnej, jeśli się przez was udusi.
Garret popatrzył na nią z niesmakiem.
– Przepraszam, Garuś, do młodych mówię – szepnęła. – Wiem, że ty to doskonale rozumiesz.