POWROTY
DO DOMU
ROZDZIAŁ V:
IMPREZY Z FILOZOFEM, CZĘŚĆ DRUGA. SZTUKA OPOWIADANIA DOBRYCH SUCHARÓW I INNE
ROZMOWY
Devi
crederci
ci sarà –
una storia d’amore e un mondo migliore.
Ci sarà –
un azzurro più intenso e un cielo più immenso.
Ci sarà – la tua ombra al mio fianco vestita di bianco.
Ci sarà – anche un modo più umano per dirsi ti amo di
più1.
Al Bano
& Romina Power, „Ci sarà”
Poldek
planował wyjść o dziewiątej trzydzieści, a z pracy wrócić między piętnastą a
szesnastą, spotkanie w pubie wyznaczyli na dziewiętnastą, więc w gruncie rzeczy
miało się całą sobotę na pracę i sprawy domowe. Zjedli rano razem śniadanie,
przy okazji zaliczając trzeci w tym roku kataklizm konstrukcji
książkowo-posiłkowej: w którymś momencie, chyba przy szturchnięciu w stół
kolanami, solniczka się przesunęła, „Uśpione morderstwo”, straciwszy jeden
punkt podparcia, spadło na „Bibliotekę XXI wieku”, „Biblioteka XXI wieku”
zepchnęła na podłogę szklankę z sokiem, a próba zatrzymania szklanki w locie
skończyła się zrzuceniem solniczki. Poldek, chwyciwszy na czas obie książki,
tak by również nie poleciały na posadzkę, stwierdził spokojnie:
–
Sprzątnę dopiero, jak zjem. I jak doczytam, zaraz wyjdzie, kto zabił.
Andrzej
tylko pokiwał głową; też wolał skończyć rozdział zamiast od razu rzucać się do
sprzątania.
Potem
jeszcze wypili razem kawę; Poldek, usadowiony wygodnie pod oknem, z nogami na
stołku z szerokim, prostokątnym siedziskiem, który kupili właśnie w celu
takiego „wykładania kopyt”, przerzucił najnowszy numer „Charakterów”, otworzył
na jakiejś stronie i parsknął cichym śmiechem, gdy Andrzej położył na stole
notatnik.
–
Znowu lista rzeczy do zrobienia? – zapytał wesoło. – Kurde, mogłem kupić
grubszy. Ale przyznaj, że trafiłem.
–
Owszem, poza okładką – odparł Andrzej spokojnie; powodu do śmiechu zdecydowanie
nie widział, natomiast notatnik rzeczywiście sprawdzał się lepiej niż luźne
kartki, z których dotąd korzystał. W notatniku można było spisać wszystkie
ważne sprawy na bieżący miesiąc, na bieżący tydzień i na kolejne dni. Format A6
nie obciążał teczki, a dzięki trochę sztywniejszej niż w zwykłym zeszycie
okładce notes nie wyglądał po paru dniach jak wyjęty psu z gardła. Czarno-biały
obrazek zdobiący okładkę był najmniej udanym elementem całości: dwie owieczki, z
uszami ułożonymi w kształt serca, przytulały się do siebie pod utworzonym z ich
wełny napisem „I love you”. Wyjątkowo sztampowy walentynkowy badziew. Badziew,
który Andrzej dostał od Poldka na walentynki.
–
Jak zobaczyłem ten obrazek, od razu pomyślałem o tobie – oświadczył wtedy
Poldek z perfidnym uśmiechem.
–
Że mnie skręci od tego lukru? – spytał Andrzej kwaśno. – Mówiłem, że nie
obchodzę tego rodzaju głupich pseudoświąt.
–
No i ich nie obchodzisz – zgodził się. – Po prostu dostałeś notes. W klimatach,
bo chwilowo tylko takie były. Nie marudź, przyda ci się pewnie, a ja będę miał
codziennie ubaw.
Obecnie,
dalej ubawiony, Poldek już nie komentował, za to gdy Andrzej skończył pisać,
wstał, zażądał:
–
Pokaż – i wyjął mu notatnik z rąk, po czym wrócił na krzesło. – To twoje pismo
to naprawdę hardkorowe wyzwanie. – Upił trochę kawy. – Ale czekaj, jak już się
człowiek trochę przyzwyczai… Widzę „cucić panie”, pewnie „wrzucić pranie”. Nie
wiem, czy to pośrodku to „czarne”, czy „kolorowe”, ale wszystko mi jedno, jedne
i drugie ciuchy mam prawie wszystkie w brudach, wypierz cokolwiek. O, i jest
„minić piskę”, to pewnie „skończyć książkę”. I „prwić atykł”, czyli albo
„poprawić artykuł”, albo „spalić artykuł”, zależy, jakie będziesz miał wrażenia
po przeczytaniu.
–
Bardzo śmieszne – prychnął Andrzej i zabrał mu notes. – Zaraz będziesz miał
tramwaj.
–
A która to? – zaniepokoił się Poldek i spojrzał na zegar nad zlewem. – Ej, mam
jeszcze prawie kwadrans, spokojnie dopiję i skoczę do kibla. Trzy minuty mi
wystarczą na dojście.
Gdy
już wyszedł, Andrzej wrzucił pranie – czarne, kolorowe było drugie w kolejce –
pozmywał, odkurzył, wyprasował i schował do szafy kilka koszul, umył wannę i
umywalkę, a potem, z drugą kawą, usiadł do artykułu. Uwagi od recenzentów,
które redaktorka tomu pokonferencyjnego przesłała mu w zeszłym tygodni, były
drobne i głównie techniczne, chociaż zasugerowana w jednej z recenzji książka
jako dodatkowy kontekst do omawianego tematu okazała się rzeczywiście przydatna
i sama w sobie ciekawa. Teraz pozostawało już tylko przeczytać całość
dokładnie, poprawić ostatnie drobiazgi i sprawdzić trzy przypisy, które
wcześniej zostały zaznaczone roboczymi skrótami tytułów.
Gdy
skończył, wysłał artykuł na adres redakcji; Internet na Małopolskiej był
porządny, całkiem dobry, a przede wszystkim – w ogóle był, nie musiało się
biegać do kafejek internetowych jak za czasów Parkowej. Trochę po pierwszej
sprawa została zamknięta i resztę soboty miało się dla siebie. Jeszcze tylko
drugie pranie na suszarkę – i mógł się ułożyć z książką na łóżku. Tym razem
była to pozycja fachowa, dlatego wpisał ją na listę; beletrystyki nie ujmował w
planach, chyba że akurat potrzebował czegoś na zajęcia – natomiast tytuły do
pracy wolał mieć pod kontrolą. Pożyczył sobie jeden z miękkich ołówków Poldka,
by zaznaczać istotne fragmenty w „Śmierci narracji auktorialnej?”, oparł się o
poduszkę i zaczął czytać. To był jeden z najlepszych momentów weekendu –
spokojna, uważna, interesująca lektura. Te momenty stawały się nawet jeszcze
lepsze, gdy obok, ze swoją książką, siedział Poldek.
Był
w połowie przedostatniego rozdziału, gdy usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku
klucza. Spojrzał na zegar: dwadzieścia parę po drugiej. Jeśli widok Poldka
zdziwił, to widok trzymanego przez niego wielkiego opakowania pizzy zdziwił
jeszcze bardziej.
–
Chodź, weź to ode mnie – popędził Poldek, gdy Andrzej wyszedł do przedpokoju. –
Jest jeszcze gorąca, ale w sumie można na moment wsadzić do piekarnika, to się
podtrzyma.
–
Co tak wcześnie? – spytał, przejmując od niego pizzę.
–
Miałem pizzeriowe imieniny – oświadczył Poldek radośnie, zdejmując kurtkę i
buty. – Dziewczyny mnie wyściskały, bo dzisiaj na zmianie była Kaśka z Dorotą, powiedziały,
że koło drugiej mogę spadać, poradzą sobie, i razem z Grześkiem z kuchni i
Wojtkiem od rozwozu zafundowały mi giganta. Na orkiszowej i tylko z tym, co
mogę jeść, więc jest trochę uboga, ale i tak smaczna. Wojtek mnie przy okazji
podwiózł teraz, jak ruszył znów z rozwozami, nie musiałem się taszczyć z tym
pudłem całą drogę.
Droga
wprawdzie za długa nie była, raptem cztery przystanki między placem Kościuszki
a placem Rodła, ale Andrzej docenił, że pizza nie dojechała zimna jak z
lodówki. Mimo wszystko wstawił ją jednak na trochę do piekarnika.
–
Głodny już byłem – przyznał Poldek, gdy usiedli do jedzenia. – Słuchaj, ledwo
otworzyliśmy, zwaliły nam się trzy rodziny na głowę i dwie zakochane pary,
jedna w ogóle nie patrzyła w karty, tylko na siebie, brali, co im proponowałem,
aż się zastanawiałem, czy potem awantury nie będzie, że dostali coś, czego nie
lubią. – Odgryzł kawałek pizzy, przełknął i dodał: – Ale w sumie na jedzenie
też nie patrzyli. Jak im przyniosłem pizze, to jeszcze dostawiłem stojaczek z
serduszkiem, wygrzebałem z magazynku, był jeszcze na wierzchu po walentynkach.
Kaśka dostała czkawki ze śmiechu, ale oni nic, twardo na siebie i do siebie.
Chociaż nie, ona na ten stojaczek w pierwszej chwili zerknęła, uśmiechnęła się
i potem znowu odpłynęli.
Poldkowe
opowieści z pizzerii czasem bawiły, czasem nudziły, ale przynajmniej nie
męczyły, jak to wcześniej miało miejsce z opowieściami z kasy. Praca na kasie w
supersamie naprawdę kilkukrotnie wystawiła jego „lubię ludzi” na niezłą próbę;
raz, jakoś na początku września zeszłego roku, wrócił z pracy wyraźnie
zdenerwowany, usiadł w kuchni, zapalił i oświadczył: „Dzisiaj totalnie
straciłem nad sobą panowanie”. Podczas kasowania, jak się okazało, usłyszał od
jednej klientki coś, przez co miał jej ochotę rozbić trzydziestopak jajek na
głowie.
–
Kasuję ją – opowiadał – ona stoi z dzieckiem, taka na oko dwunastoletnia
dziewczynka, spokojny dzieciak, ona pakuje do torby to, co ja skasowałem,
wszystko OK, mała nagle pyta, czy po zakupach pójdą do kina, matka jej mówi, że
nie, bo jeszcze nie odrobiła lekcji, i nagle strzela tekstem: „A jak nie
będziesz odrabiać lekcji i się uczyć, to skończysz jak pan tutaj, na kasie”, i
pokazuje ręką na mnie. – Wciągnął głęboko powietrze i zgniótł gwałtownie
papierosa w popielniczce, choć nie wypalił go jeszcze nawet do połowy. – Kurwa,
Andrzej, rozumiesz? Patrzy na wykonującego jakąś pracę człowieka i mówi mu w
twarz coś w stylu „Jesteś życiowym przegrańcem”. Bo co, bo pracuję na kasie i
ona może zrobić w sklepie zakupy? Co ona o mnie wie? A nawet jakbym całe życie
pracował na kasie, to co? – Oparł łokcie na stole, schował na chwilę twarz w
dłoniach, znów głęboko westchnął, po czym uniósł głowę. – I nie wytrzymałem,
serio. Zwykle jak się wściekają, że za mało kas otwartych, że cena była inna, a
w sumie to sami nie doczytali, że to w promocji tylko przy zakupie dwóch albo
trzech sztuk, albo cokolwiek takiego, to się nie przejmuję, jakoś rozładowuję,
jakoś spokojnie się to daje opanować. Ale dzisiaj… – Pokręcił głową. – Nie wytrzymałem
– powtórzył. – Kasowałem wtedy ten trzydziestopak jajek, sam go przełożyłem na
koniec, żeby mogła go na końcu wsadzić do torby i sobie nie zgniotła, ale w
tamtym momencie to niewiele brakowało, żeby tymi jajkami w łeb dostała.
–
I co? – spytał Andrzej, bo Poldek zamilkł na dłużej.
–
Nie wytrzymałem – podjął. – Podałem jej te jajka i mówię: „Wie pani, ja tu
pracuję tymczasowo, bo ogólnie to studiuję, mam stypendium naukowe i po prostu
dorabiam w wakacje. I dobrze się uczyłem. Ale koleżanki i koledzy, którzy
pracują tu na stałe, też się dobrze uczyli, a to, że pracujemy w sklepie, to
nie znaczy, że jesteśmy życiowymi przegrańcami i można nas pokazywać jak małpy
w zoo ku przestrodze. Bo jakby nas nie było, to nie miałaby pani gdzie tych
zakupów zrobić. Reszta, paragon i miłego dnia”. Babę zatkało, coś wymruczała,
nie wiem nawet, co, zresztą mam to gdzieś. – Przygryzł na moment usta. – Za nią
stał jakiś starszy facet i jak jego zacząłem kasować, to mówi do mnie: „Panie,
pan się nie przejmuje, takie to się wszędzie trafią i muszą wymądrzać, żeby się
lepiej poczuć. Ja bym ją na pana miejscu za karę skasował potrójnie”. –
Roześmiał się krótko, ale to nie był zbyt wesoły śmiech. – Trochę mi to
poprawiło humor, potem na zapleczu wszyscy sobie wspólnie babę wyklęliśmy, ale…
–
Ale co?
–
Ale niesmak mi pozostał – wyjaśnił Poldek ciszej, patrząc na swoje ręce. –
Rzadko się spotykam z czymś takim, z takim brutalnym, chamskim wręcz
pogardzaniem kimś, bo wykonuje jakąś pracę, która dla ciebie jest poniżej
jakiegoś standardu. I wiesz, ja ogólnie lubię tę pracę, ale w tym momencie
poczułem się jak jakiś podgatunek, który jest tylko przedłużeniem kasy. I wiesz
– uniósł głowę – ja to ja, ja tam jestem do końca wakacji czy dopóki nie
wypłacą stypendium, ale inni są tam na stałe i na stałe muszą się mierzyć z
takim zachowaniem, traktowaniem. Kierowniczka, jak jej o tym powiedzieliśmy,
wzruszyła tylko ramionami i stwierdziła: „Standard, młody, ty jeszcze bardzo
zielony jesteś”. I może jestem – dodał ponuro. – Rzeczywiście, jestem zielony,
naiwny gówniarz, który gówno wie o świecie i jak raz dostał od świata w pysk,
to się nogami nakrył ze zdziwienia.
Andrzej
rzadko widział go w równie złym humorze; Poldek spędził resztę tego dnia w
pokoju, z książką, której za bardzo nie czytał, bez ochoty na dalsze rozmowy,
na papierosa, na piwo i na seks. Zdecydowanie za bardzo wziął sobie jakąś
głupią sytuację do serca, ale Andrzej uznał, że na ma sensu mu tego wytykać, w
każdym razie nie w tamtym momencie; Poldek był już wystarczająco rozbity. W
kolejnych dniach się pozbierał i już nie wracał do tematu. W październiku z
trzech czwartych etatu przeszedł na mniejszą część, tylko w weekendy, a potem,
gdy w listopadzie wypłacono pierwsze stypendia, pożegnał się z supersamem na
dobre. Gdy pod koniec stycznia oświadczył, że znów będzie pracował, Andrzej
postukał się wymownie w czoło. „Ale nie na kasie, w pizzerii” – dodał szybko
Poldek. No, to brzmiało minimalnie lepiej, chociaż nadal trudno było zrozumieć,
skąd ten głupi pomysł. „Bo ty płacisz większość rachunków, a ja się zwyczajnie
źle z tym czuję” – upierał się Poldek. Fakt, alimenty i stypendium, nawet
razem, to nie były kokosy. Ale i tak by im wystarczyło na życie, więc to
musiała być już tylko kwestia śmiesznie rozumianego honoru i sprawiedliwego
podziału. „Chcesz mieć sprawiedliwy podział, to wynoś śmieci co drugi worek, a
nie co siódmy”, zasugerował raz Andrzej chłodno w odpowiedzi na to „Mieliśmy
się dzielić po równo”. Po równo. Linijkę sobie weź, Leopold, i wymierzaj każdy
rachunek co do milimetra. Po równo. Tak jakby człowiek zaproponował mu wspólne
mieszkanie po to, żeby na opłatach zaoszczędzić.
Z
dwojga złego Andrzej wolał jednak Poldkowe kelnerowanie niż kasowanie i jego
pizzerię niż kasę w supersamie. Z pizzerii Poldek wracał w dobrym humorze,
nieraz nieprzytomny ze zmęczenia, ale nigdy tak wkurzony i rozbity jak wtedy ze
sklepu. Więc niech już sobie lata z pizzą w Marco Polo, przynajmniej czasem
jakąś pizzę i do domu przyniesie. Poza tym czas miał bardziej elastyczny, a
pizzerię – i z domu, i z uczelni – po drodze, z dobrym dojazdem.
Po
zjedzeniu Poldek wziął prysznic, położył się z „Charakterami” na łóżku i po
przeczytaniu kilku stron przysnął. Andrzej dał mu się wyspać – koniec końców,
bieganie przez parę godzin po pizzerii mogło zmęczyć, a przed nimi jeszcze
wieczorna impreza. Jak się znało Poldkowe możliwości i chęci, spotkanie w pubie
mogło się przeciągnąć i do północy, jeśli tylko znaleźliby się chętni, tym
bardziej że niedzielę mieli wolną, więc na jakiekolwiek „Już późno” Poldek
pewnie już miał w zanadrzu gotowe stwierdzenie „No co ty, jutro odeśpimy!”.
Andrzej
odłożył książkę na kołdrę, położył się na boku, przesunął dłonią po plecach
śpiącego chłopaka i oparł się czołem o jego ramię.
–
Jesteś kopniętym ludziolubem – mruknął. Zamknął oczy. Na moment.
Irytujący
dźwięk budzika – i tak najmniej irytujący ze wszystkich melodii dostępnych w
telefonie – zmusił do otwarcia oczu. Andrzej uniósł głowę, spojrzał na zegar i
trochę się zdziwił, bo najwyraźniej przysnął.
–
Pobudka – powiedział, potrząsając ramieniem Poldka. Gdy ten się wybudził i
zapytał sennie „Ale co?”, Andrzej wyjaśnił: – Jest kwadrans po szóstej.
Wstawaj, za pół godziny mamy tramwaj.
–
To jeszcze mogę poleżeć – bronił się Poldek.
–
Mowy nie ma, wiem, jakie masz wolne tempo po pobudce, nie będę biegł za
tramwajem, wstawaj – rozkazał. – Cholera, też przysnąłem, dobrze, że nastawiłem
alarm. No, ruszaj się.
Poldek
rzeczywiście miał spowolnione tempo, jak zawsze, gdy musiał zrezygnować z
wylegiwania się w łóżku, ale ogarnął się jak na siebie dość szybko. Pewnie
napędzała go myśl o spotkaniu z gromadą ludzi, stwierdził Andrzej, gdy wiązał w
pokoju krawat. W gruncie rzeczy gdyby to nie były imieniny Poldka, gdyby nie
obiecał w ramach prezentu postawić drinków i gdyby wyjście do ludzi z Poldkiem
zwyczajnie nie sprawiało człowiekowi przyjemności, Andrzej najchętniej by się z
tego spotkania wymigał, bo w tym momencie najbardziej kuszącą wizją wieczoru
było leżenie z książką w łóżku i ruszanie się co najwyżej do kuchni po herbatę
czy wino. Ale trudno, obiecało się, a ludziolubny filozof już teraz miał wielce
zadowoloną minę.
–
Ty tak idziesz? – spytał Poldek, gdy wszedł do pokoju.
–
A co? – zdziwił się Andrzej.
–
No wiesz… trochę za oficjalnie – wyjaśnił tamten z rozbawieniem, podszedł i
pociągnął lekko za krawat. – To i marynarka to trochę za dużo szczęścia.
–
To sportowa – zwrócił mu uwagę.
–
Wiem, i dobrze, że koszulę masz niebieską, a nie białą. – Poldek uśmiechnął się
szeroko. – Ale krawat zdejmij, serio. – Nie czekając na reakcję, sam go
rozwiązał. – Nie żebym nie lubił cię w krawacie – dodał, przysunął się trochę,
ujął palcami wolnej ręki kołnierzyk koszuli i przyciągnął Andrzeja do siebie. –
Bo lubię, bardzo lubię. Najlepiej – mruknął mu w usta – w samym krawacie. –
Zerknął szybko na zegar i zapytał: – Ej, zdążymy szybki numerek przed wyjściem?
Andrzej
też spojrzał na zegar.
–
Nie zdążymy – stwierdził z żalem. – Jak nie wyjdziemy maksymalnie za pięć
minut, nie zdążymy na tramwaj.
Poldek
westchnął ciężko, odsunął się i poprawił mu klapę marynarki.
–
Tak jest dobrze – stwierdził. – Ale mnie będziesz miał w wersji
prostacko-nieeleganckiej – dodał, rozkładając ręce. – Bierz, jak jest,
reklamacji nie uwzględniamy.
Andrzej
popatrzył na niego. Metr siedemdziesiąt osiem. Szczupła sylwetka, ciemnoblond
włosy, uniesione w uśmiechu kąciki ładnych ust. Jasnoniebieskie dżinsy,
rozpięta granatowa kurtka, spod której widać było czarną koszulkę z napisem.
Poldek na początku studiów, jak kiedyś opowiadał, miał z mamą okres fascynacji
ręcznie robionymi nadrukami na koszulkach, więc wyprodukowali ich w warunkach
domowych całkiem sporo, a niektóre nadal nadawały się do noszenia. Ta na
przykład, mimo iluś tam prań, trzymała się całkiem dobrze; umieszczony na niej
napis dawał się bez problemu odczytać, a przy okazji zdradzał upodobania
poetyckie właściciela, bo to znów był cummings.
–
Chyba nie będę reklamował – powiedział Andrzej z lekkim uśmiechem. – Nie jest
źle. Idziemy.
–
OK. – Poldek odwrócił się i rzucił krawat na łóżko. – Ale jak wrócimy, to
krawat może się przydać.
–
Jak wrócimy, będziesz tak zalany, że będę cię musiał wnosić po schodach –
prychnął Andrzej, ale Poldek tylko machnął ręką.
–
Na widok krawata i na perspektywę dobrego seksu od razu wytrzeźwieję – obiecał,
przeszedł do przedpokoju i zaczął zakładać buty.
***
W
Dublinie, gdzie mieli zarezerwowany stół na dwadzieścia osób, czekało już kilku
pierwszych gości. Pozostali pojawili się w przeciągu kwadransa; ostatnia
przyjechała Iza, ale ona od początku uprzedzała, że się pewnie spóźni, bo w ten
piątek ma audycję w radiu i nie jest pewna, która wejdzie, pierwsza czy
ostatnia. Objęła Andrzeja z radosnym „Kurde, tyle cię nie widziałam!”, chociaż
dopiero co widzieli się na początku marca. Ale dla Izy niewidzenie się z
przyjaciółmi dłużej niż tydzień było długim rozstaniem.
Nie
dojechał jedynie jakiś dobry kumpel Poldka, jeszcze z podstawówki. Na wolne krzesło
dziewczyny zrzuciły więc swoje torebki. Gdy tylko podano pierwszą turę drinków,
Iza, która na każdej imprezie niemal automatycznie wskakiwała w rolę wodzireja,
wstała ze szklanką w dłoni i zaordynowała:
–
Uwaga, to toast! Za Poldka, który jest najfajniejszym facetem, w którym się
jednak nie zakochałam! – Po wybuchu śmiechu i stuknięciu się szklankami dodała,
patrząc na Andrzeja z porozumiewawczym uśmiechem: – I który ma anielską
cierpliwość do mojego najlepszego przyjaciela ze studiów.
–
I vice versa – dorzucił Poldek wesoło. – On też ma do mnie anielską
cierpliwość.
–
Ta, ja znam jego „anielską cierpliwość” – zakpiła Iza, siadając. – Byłam z nim
na praktykach nauczycielskich w podstawówce, uwierz, te dzieci do dziś pewnie
mają traumę. Pamiętasz, jak wychodziliśmy z tej podstawówki niemal głusi? –
dodała, szturchając Andrzeja w ramię.
Pokręcił
głową z udręką. Wolał nie pamiętać, to był koszmar, całe te praktyki. W ogóle
specjalność nauczycielską, dodatkową, dobrał chyba głównie siłą rozpędu, może
trochę przez promotorkę, która jeszcze na monografie na trzecim roku mówiła im:
„Warto zrobić tę dydaktyczną nawet na wszelki wypadek, a poza tym to zawsze
poszerzy państwa warsztat filologiczny”. Uwierzył, poszedł na tę specjalność,
przecierpiał swoje, nigdy więcej.
Rozmowy
szybko się rozkręciły, trochę ogólne, trochę w grupkach, trochę na zasadzie
przekrzykiwania się przez pół stołu, a potem, gdy w pubie pojawiło się więcej
inni ludzi – przekrzykiwania się przez własny stół i hałasy dobiegające wokół.
Poldek, jak to Poldek, rozmawiał ze wszystkimi, co jakiś czas zamieniał się z
kimś na miejsca i pełno go było przy tym stole, jakby się rozdwoił albo
roztroił. Większość gości to byli jego znajomi: Ulka i Wojtek z roku,
Aśka, córka sąsiadów z dzieciństwa, Mateusz i Jola, których kiedyś niechcący ze
sobą zeswatał, „Tak jakoś, poszliśmy w trójkę na wagary w trzeciej klasie, a
jak wracaliśmy, to ja przodem, a oni za mną i się co chwila całowali, nie wiem
w sumie, co takiego powiedziałem, że nagle Mateusz mi mówi, ty masz rację,
Jolka jest zajebista!, i potem już nie mógł się od niej odkleić”, Kamil, z
którym pracował wcześniej na kasie, i jeszcze kilka osób, których imion Andrzej
nie za bardzo pamiętał. O, tamten zwalisty facet naprzeciwko, który teraz
zaśmiewa się z Poldkiem z czegoś, co mu pokazuje na telefonie, to chyba Kajtek,
czy Antek, jakoś tak, Poldek grał z nim w piłkę na jakichś szkolnych zawodach w
podstawówce. Kajtek lub Antek właśnie uniósł głowę, podchwycił wzrok Andrzeja i
uczynnie podsunął mu swój telefon przez stół. Jakiś kadr z filmu z jakimś
komentarzem z serii „Gdy w poniedziałek znów jest poniedziałek”. Andrzej
pokiwał pro forma głową, jakoś go to nie rozbawiło, ale na szczęście taka
reakcja wystarczyła, bo właściciel zabrał telefon i znów zaczął coś pokazywać
Poldkowi.
Andrzej
czasem szczerze podziwiał Poldkową umiejętność nawiązywania i podtrzymywania
kontaktów z ludźmi. A czasem szczerze go to przytłaczało. Poldek łapał tych
ludzi wszędzie, trochę chyba nieświadomie, zasysał ich jak odkurzacz, wszystkich
po drodze, nieważne – studia, praca, podstawówka, liceum, ognisko muzyczne,
wystawy, przypadkowa rozmowa w przychodni. Łapał ich, poznawał, rozmawiał,
wbijał im się do głowy i już potem najwyraźniej nie dawał się z tej głowy
wybić, skoro niektórzy przyjaźnili się z nimi jeszcze po tylu latach. Magda na
przykład, o właśnie, to była Magda – a może jednak Marta? – ta obok Kamila, z
którą Poldek chodził w dzieciństwie na ognisko muzyczne, gdzie uczył się gry na
pianinie, i z którą poza tym nie miał już potem nic wspólnego, ani szkoła, ani
znajomi, ani studia, a jednak co jakiś czas wychodzili razem czy na piwo, czy
do kina, czy po prostu połazić po mieście i pogadać.
Niekiedy
też dopadało Andrzeja głębokie zdumienie: po co. Nie, nie „po co” sami ci ludzie
– raczej po co, a może bardziej: dlaczego, a może jeszcze bardziej: jak… Po co,
dlaczego, jak się chce utrzymywać tyle lat kontakty z ludźmi z dzieciństwa, z
dawnych szkół, z dawnych etapów życia? Jedną z najpiękniejszych rzeczy po
skończeniu liceum była właśnie ta możliwość odcięcia się od wszystkiego, od
przeszłości, od samego siebie z przeszłości, zakończenie wszelkich dawniejszych
znajomości, postawienie grubej kreski pomiędzy życiem „wtedy” a życiem „teraz”.
I nie chodziło tylko o Biały Bór – taka możliwość odcięcia dawnego od obecnego
była świetną sprawą także od początku mieszkania w Szczecinie. Co Poldek
odnajdywał w tych dawnych znajomościach, co mu to dawało?
Andrzej
kompletnie tego nie rozumiał. Ale OK, skoro Poldkowi to sprawia przyjemność, to
niech sobie utrzymuje te swoje „stare znajomości”. Na szczęście sam Poldek nie
prawił nigdy nikomu kazań na temat cudzych kontaktów, ich jakości, ilości i
częstotliwości. Nie ciągał do swoich znajomych na siłę. Nie narzucał ich w
domu. Nie zmuszał innych do życia po swojemu.
–
Ty, milczek – szturchnęła go ponownie Iza. – Nic się nie zmieniłeś, mało
mówisz, dużo patrzysz, najwięcej osądzasz.
Roześmiał
się i spojrzał na nią. Iza zmieniła w ostatnim czasie fryzurę, miała teraz
grzywkę i włosy do ramion, ufarbowane na kilka odcieni czerwieni i wiśni.
Ładnie jej z tym było.
–
Dobrze wyglądasz – stwierdził. Iza pokiwała głową i pochyliła się, bo robiło
się coraz głośniej.
–
Odstawiłam się dziś, bo najpierw ta audycja, niby radio, ale wiesz, jakieś
zdjęcie zawsze muszą zrobić, no i nie chciałam wyglądać gorzej od innych. A
potem impreza, prosto z radia już tu przyleciałam.
Iza,
po własnej krótkiej przygodzie z radiem, przerzuciła się na agencje reklamowe,
a po drodze na pomoc w organizacji różnych eventów kulturalnych. Do radia
wracała już tylko jako gość, by opowiedzieć o planowanych wydarzeniach.
–
Ale myślę o rzuceniu tego, bo się strasznie ze wszystkim szarpię – przyznała po
chwili. – I kasa w sumie gówniana. Zaczęłam przeglądać ogłoszenia o szukaniu
rzecznika prasowego. W Straży Miejskiej szukają i tak rozważam, czy jest sens
startować. Nie śmiej się – syknęła. – To może być fajne.
–
Na pewno zdołasz wmówić wszystkim, że Straż Miejska od rana do wieczora
przegania z miasta smoki – stwierdził Andrzej z rozbawieniem. – Ale odnajdziesz
się w tym?
–
Bo ja wiem. – Wzruszyła ramionami. – Zobaczę. Szukają też w którymś teatrze, tylko
nie pamiętam teraz, czy w Polskim, czy w Pleciudze, kierownika literackiego.
Muszę sprawdzić, bo ktoś mi wczoraj tak ogólnie wspominał. Może w to bym
poszła.
–
Ej, zamawiamy drugą kolejkę! – ryknął z drugiego końca stołu Adam. – Kto co
chce?
Iza
i Adam to były jedyne „jego” osoby w tym towarzystwie. Brakowało Karoliny –
siedziała gdzieś pod Londynem, gdzie wyjechała niemal pół roku temu. Miała w
okolicach świąt popracować w hotelu znajomej swojej siostry i sobie dorobić;
potem okazało się, że nieźle ogarnia sprawy organizacyjne, wylądowała „z mopa i
ścierki na recepcji”, jak to sama skwitowała w SMS-ie, i najwyraźniej całkiem
nieźle się w tym hotelu czuła, skoro nie zamierzała wracać. Przynajmniej na
razie. „Rzygam tą gównianą pracą w szkole”, napisała Andrzejowi na początku
marca, gdy zapytał, jak tam, kiedy planuje wrócić. „Tu mogę niedługo zostać
drugą menadżerką, pierdolę polską szkołę i polską pensję. Tu jest super. Jak
kiedyś tu będziecie, to wpadnijcie, załatwię Wam fajny pokój”.
A
potem dosłała: „Tęsknię za rodzicami, za Wami, za wszystkim. Ale tu się po
prostu lepiej żyje. Oddycham tu w końcu”.
Szkoda,
pomyślał wtedy Andrzej. Szkoda, bo to akurat były te „jego” trzy osoby, poza
Poldkiem, z których teraz zrobiły się tylko dwie. Też wystarczy, ale zwyczajnie
się przywiązał do tej „swojej” trójki, do tego czworokąta Iza – Karolina – Adam
– i on, czworokąta ze specjalności kulturoznawczej, czworokąta na zajęciach, w
bibliotece, na piwie, w teatrze, na weekendowym wypadzie Fiacikiem Karo gdzieś
do lasu czy nad morze, żeby się oderwać od ciężkiej harówki magisterskiej.
Karolina warcząca: „Andrzej, nie myśl nawet o paleniu w moim Fiaciku! Czuję ten
dym w twojej głowie!”, Adam kopiący go w łydkę i mruczący: „Sorry, stary, też
mam za długie kopyta na to pudełko od zapałek”, co oczywiście od razu
wywoływało kolejne groźne powarkiwania Karoliny, Iza z mapą w ręku, nawigująca
radośnie i stanowczo, choć często błędnie. Adam rozpalający ognisko, Iza
otwierająca paczkę kiełbasek i udająca, że wcale nic jej nie poleciało na
ziemię, a poza tym to las, natura, samo zdrowie, co ci szkodzi, że się
kiełbaska trochę z trawą zaprzyjaźniła?, Karolina rozkładająca się na kocu z
radosnym „Ja już się narobiłam za kierownicą, teraz wy zapierdalacie!”. Iza
wypijająca drugie piwo i wygłaszająca monolog o jakimś genderowym tekście, Adam
rozciągający się na trawie z pełnym zadowolenia „To jest życie, po co ja się,
kurwa, męczę z tym językiem reklamy?”, Karolina z kwaśną miną sącząca sok, ale
nie, nie ma mowy, żeby kto inny prowadził jej Fiacika, ma w dupie, że oni
wszyscy też mają prawo jazdy, z nikim się nie zamieni za kierownicą i woli całą
wycieczkę być trzeźwa jak świnia niż dać komuś choćby dotknąć jej kluczyków od
stacyjki.
I
w tym wszystkim on, Andrzej. Rzucający czasami w Fiaciku „Zapaliłbym”, tylko po
to, by Karolina mogła znów się powściekać. Odsuwający trochę nogi, żeby Adam
mógł się jakoś zmieścić ze swoimi. Wyrywający Izie mapę zza fotela, ze
zirytowanym „Ty w ogóle patrzysz, gdzie mamy jechać?”. Przynoszący Adamowi gałęzie,
„Dzięki, stary”, mówił Adam, „tylko na ciebie można w tym pierdolniku liczyć,
jedna się wywaliła na koc, druga wywala żarcie na ziemię, jak to dobrze, że
chociaż ty jesteś normalny”. Zbierający z Izą te nieszczęsne kiełbaski i wraz z
nią rozważający, czy ta z doczepioną mrówką to już się liczy jako niejadalna,
czy jeszcze jako nadająca się, w końcu wysterylizuje się w ognisku, wszystko
przy akompaniamencie drącego się z tyłu Adama, „A może byście, kurwa, najpierw
zdjęli to robactwo z mięsa?!”. Kładący Karolinie na czole czterolistną
koniczynkę, którą przypadkiem znalazł, i jej zachwycone „Ej, mam czterolistną
koniczynkę od Andrzeja, ale super!”, i jeszcze „Ja też chcę, ja też chcę!” Izy,
i „Ja pierdolę, ale narobiłeś” ryczącego ze śmiechu Adama. Spierający się z Izą
o jakąś powieść, o jakąś teorię, o jakiś artykuł. Siedzący obok Adama, z
papierosem w ręku, „Nie będzie ci przeszkadzać?”, „Nie, stary, pal, to twój
rak, tylko dmuchaj w robaki, chyba mi jakieś pod dupą zaczynają urządzać
igrzyska olimpijskie”. Dolewający Karolinie soku z uprzejmym „Jakby co, ja mogę
prowadzić w drodze powrotnej, ale jak prowadzę, to zawsze palę, tak życzliwie
uprzedzam”, i potem już tylko trzeba się uchylić przed tenisówką Karoliny,
rzuconą z rozmachem.
Szkoda,
pomyślał wtedy i teraz znów go ta myśl dopadła. Szkoda, lubił mieć ich razem,
całą trójkę, całą tę swoją trójkę. Naprawdę ich lubił. Chyba dopóki nie poznał
Poldka, nikogo tak nie lubił, jak właśnie ich.
–
No cześć – powiedziała Ulka, siadając właśnie na miejscu Izy, która wylądowała
trzy krzesła dalej. Roszada przy stole trwała. – Co tam, jak tam?
Im
więcej Andrzej spędzał czasu z ludźmi, tak towarzysko, tym bardziej sobie
uświadamiał, że zdecydowanie woli, gdy to oni zaczynają mówić, a nie oczekują
mówienia od niego. Wolał ich najpierw posłuchać. Nie, nie krępował się – Iza go
kiedyś o to zapytała, na samym początku znajomości, „Ty się krępujesz pierwszy
zacząć gadać? Nie no, powiedz, to będę wiedziała, jak się z tobą obchodzić” –
po prostu kompletnie nie odnajdywał się w takich luźnych, wstępnych rozmowach o
niczym czy o czymkolwiek. Czuł się… trochę tak, jak wtedy, gdy na kursie
językowym dopiero zaczynali rozmawiać po angielsku i najpierw trzeba było
ułożyć sobie w głowie wypowiedź po polsku, potem ją w myślach przetłumaczyć na
angielski i dopiero wtedy mówić. Więc teraz, gdy Ulka – skądinąd sympatyczna –
wyskoczyła z tym pytaniem, zrobił to, co od pewnego czasu robił regularnie:
odwrócił pytanie.
–
Powiedz najpierw, co u ciebie – zaproponował. Ulka radośnie podchwyciła
propozycję i zaczęła opowiadać o wyjeździe na Erasmusa, do którego się szykuje
w kolejnym semestrze.
To
była naprawdę wygodna i skuteczna strategia, to odwracanie pytania. Na początku
zrobił to parę razy trochę nieświadomie, a trochę obronnie, gdy na czyjeś „No,
opowiadaj, co u ciebie!” rzucał: „W porządku, pracuję, studiuję, piszę
magisterkę, jest OK” i okazywało się, że to za mało, ludzie chcieli czegoś
więcej.
Ludzi
bardziej interesują odczucia niż fakty, tak to jakoś skwitował Poldek, gdy o
tym rozmawiali. Ludzie lubią wiedzieć, co ktoś czuje, dlatego mają w dupie
twoje „piszę magisterkę”, oni chcą wiedzieć, jakie to uczucie pisać magisterkę.
Moje
uczucia to moja sprawa, burknął wtedy Andrzej z irytacją. Poldek spojrzał na
niego z lekkim uśmiechem, „I moja też”, mruknął i położył mu głowę na ramieniu.
W
każdym razie to „Powiedz najpierw, co u ciebie” ratowało w sytuacjach, gdy
czuł, że nie podołą cudzemu oczekiwaniu „opowieści o uczuciach”. Od opowieści o
uczuciach są książki, a nie rozmowy przy piwie, tak swoją drogą…
Wyjazd
Ulki zapowiadał się ciekawie, więc Andrzej podpytał o kilka rzeczy, a potem
stało się to, co już tyle razy zaobserwował dzięki temu odwracaniu pytań:
ludzie, wracając do tematu „co u ciebie”, robili się trochę bardziej konkretni.
Ulka zażądała opowieści, jak to jest wykładać na uczelni, jak się patrzy na to
wszystko od strony wykładowcy. To już było coś, na co mógł sensownie
odpowiedzieć. Potem przeszli do magisterki, nad którą Ulka się męczyła mniej
więcej z takim skutkiem, jak Poldek nad swoją.
–
A o czym piszesz ten swój doktorat? – zapytała, przysuwając się tak, że jej
włosy łaskotały w ucho. Też się musiał trochę pochylić, żeby ją lepiej słyszeć.
Ludzi w pubie było coraz więcej, poziom wzajemnej słyszalności coraz mniejszy.
– Ej, ty palisz, nie? – dorzuciła Ulka, zanim zdążył odpowiedzieć, a gdy
pokiwał głową, krzyknęła, żeby przebić się przez huk tłukącego się szkła: – To
chodź zapalić!
Wyszli,
omijając porozbijane szklanki, które jeden z kelnerów właśnie zamiatał z kwaśną
miną. Musiała mu się zsunąć cała zastawa z tacy, sądząc i po rozmiarach
zniszczenia, i po jego uwagach wymienianych barmanką.
Stanęli
przed pubem, Andrzej poczęstował Ulkę papierosami, ale ona pokręciła głową i
wyjęła własne.
–
Ja tylko miętowe – wyjaśniła. Za to ogień przyjęła. – Ale cisza – dodała z
ulgą. – Już tam w sumie nic nie słyszałam. No to mów, o czym piszesz. To chyba
trochę inaczej wygląda niż przy magisterce, nie?
–
Mniej kontroli ze strony promotora – wyjaśnił. – Tak, to czasem jest fajne –
zgodził się, gdy Ulka westchnęła z komicznym „O jaka zazdrość!”. – Ale wtedy
musisz się sama pilnować, żeby pisać i w ogóle z kierunkiem, w którym piszesz.
–
To o czym piszesz? – spytała, gdy znów wypuścili z płuc trochę dymu.
–
Tak ogólnie mówiąc, o niewiarygodnym narratorze.
–
O czym? – Dłoń z papierosem zamarła w połowie drogi do ust. – Co to niby jest?
–
Chodzi o poziom zaufania, jakie możesz mieć jako czytelnik do narratora –
wyjaśnił i znów się zaciągnął. – No wiesz – podjął – przez wieki sprawa
wyglądała tak, że ten, kto w tekście mówi, jest z zasady godny zaufania.
Narrator pierwszoosobowy, trzecioosobowy, wszechwiedzący – nieważne, ważne, że
możesz mu zaufać. Przedstawia ci jakąś wizję świata, rzeczywistości, charaktery
bohaterów, i odgórnie jego przekaz jest wiarygodny. Inne postacie mogą się
mylić, bohaterowie robią coś dobrego lub złego, mogą ewoluować, zmieniać
strony, ale ten, kto o nich opowiada, jest tym, który zna właściwą wersję. O,
dobrze to widać w pierwszym etapie powieści realistycznej – dodał i strzepnął
popiół do stojącej obok popielniczki. Ulka kołysała się ze stóp na pięty i z
powrotem, kiwając zachęcająco głową. – Narrator wszechwiedzący pokazuje ci
wyraźnie: ten bohater jest taki, ta bohaterka jest taka. Cokolwiek zrobią, masz
stały punkt, który wyznacza właściwą miarę, stałą wartość w tekście, właśnie
narratora, który stoi po twojej stronie, jego wiedza jest pełna i prawdziwa,
jego widzenie świata jest tym właściwym. Niekoniecznie dla ciebie, ale dla tekstu,
dla świata przedstawionego, więc wiadomo, że jeśli narrator mówi „Bohater A
jest idiotą”, to jest on idiotą, nieważne, co mówią czy myślą inne postacie. A
potem zaczynają się coraz odważniejsze eksperymenty z narracją – dorzucił z
zadowoleniem i zapalił Ulce drugiego papierosa – i najpierw okazuje się, że
różne postacie patrzą różnie nie tylko na wydarzenia, ale i na siebie samych, a
potem się okazuje, że w zasadzie nie ma jednej właściwej wizji ani wydarzeń,
ani bohaterów.
–
Jak w „Zbrodni i karze”? – wtrąciła Ulka domyślnie. Pokiwał głową i zgniótł
swojego papierosa w papierośnicy.
–
Na przykład. Polifonia, punkty widzenia, narracja personalna, to wszystko
sprawia, że rozpada się tradycyjny układ narracji, w którym ten, kto mówi o
wydarzeniach, ma monopol na wiedzę, prawdę i władzę w tekście. A potem – wyjął
kolejnego papierosa, zapalił i uśmiechnął się lekko do napisu na zapalniczce –
okazuje się, że narrator może cię okłamać. Okłamać, oszukać, zmylić, niechcący
albo specjalnie. – Uniósł głowę i spojrzał na poszarzałe niebo. – Zanika
przekonanie o jedynej właściwej wersji świata, do której ktoś ma klucz,
opowieści stają się zbiorem rozmaitych spojrzeń, z których żadne nie jest ani
lepsze, ani bliższe prawdy. – Popatrzył na Ulkę, która wpatrywała się w niego w
milczeniu. – Bo nie ma żadnej „prawdy”, jest tylko twoja historia, moja
historia, jego historia, jej historia. Ta sama historia, ale za każdym razem
inaczej zobaczona, opowiedziana, pokazana. I nie tylko żadna z nich nie jest tą
„prawdziwszą”, nawet nie ma żadnej „prawdziwej”, do której te opowieści dążą.
To nie tak, jak, powiedzmy, w opisach świadków, że z tych wszystkich opisów uda
się zebrać portret pamięciowy najbliższy prawdziwemu wyglądowi przestępcy. Tu
nie ma żadnego „prawdziwego wyglądu” ani „nieprawdziwego”, tu jest tyle
wyglądów, ilu świadków. Równe sobie, przekonujące cię co najwyżej tym, że z
jednymi się zgadzasz, a z innymi nie.
–
Andrzej wsiadł na swojego konika? – rozległ się rozbawiony głos i Poldek, a za
nim Iza, Adam, Kamil oraz Jola podeszli do niego i Uli. – Ulka, ja cię lojalnie
ostrzegam, jak Andrzej zacznie wykład, to się nie wychodzi z sali, dopóki on
nie skończy.
–
Spoko, sama się prosiłam – roześmiała się Ulka. Poczęstowała papierosem Kamila,
ale ten skrzywił się na hasło „miętowy” i z wdzięcznością sięgnął do paczki
Andrzeja. Jolka usiadła na jednym z krzeseł ogródkowych, wystawionych
zdecydowanie za wcześnie przy tej pogodzie. Iza przysunęła sobie krzesło do
Andrzeja, Adam oparł się biodrem o ławkę. Poldek też wziął od Andrzeja
papierosa.
–
Zachciało nam się chwili przerwy – wyjaśnił podczas podawania ognia. – Tam się
właśnie zrobiła dyskusja polityczna, więc zwialiśmy.
–
Mam dość dyskusji politycznych w pracy – zezłościł się Adam. – Marketing,
kurwa, a od rana program informacyjny, ledwo wejdę do biura. I nie, że radio
włączą, tylko wszyscy ględzą o tej zasranej polityce.
–
No to mów dalej – poprosiła Ulka. – Podoba mi się to.
–
Tylko nie mów, że nie ostrzegałem – roześmiał się Poldek i oparł się głową o
jego ramię. – Bo jak się go zacznie słuchać, to serio można się wciągnąć.
–
No właśnie się wciągam – zapewniła dziewczyna wesoło. – Andrzej mi mówi o
narratorze, który jest takim wrednym chujem, że okłamuje czytelnika – wyjaśniła
pozostałym w ramach wprowadzenia, a potem, ignorując ich śmiechy, powtórzyła: –
No mów dalej, więc nie ma jednej właściwej wersji i co?
–
I teraz dopiero zaczyna się zabawa – powiedział, unosząc papierosa do ust. –
Wchodzimy na kolejny poziom: jeżeli nie ma jednej właściwej wersji świata,
jeżeli nie ma narratora, który ma lub zna prawdę, to dochodzimy do narracji,
które są ograniczone. Upośledzone wręcz.
–
Czym? – zdziwił się Kamil.
–
Nami – mruknął Poldek z zadowoleniem, dalej przytulony. No tak, on już tego
słuchał tyle razy.
–
Nami – powtórzył Andrzej z satysfakcją. – Tobą, mną, nim. Już nie bohaterami, o
których opowiada narrator, tylko narratorami, którzy opowiadają nam świat, swój
kawałek świata, tylko ze swojej pozycji, tylko swoimi oczami, ze swoimi
ograniczeniami, uprzedzeniami i preferencjami. – Zaciągnął się, wypuścił dym z
ust i podjął: – Dlatego uwielbiam narrację personalną, gdy historia jest
opowiadana z punktu widzenia jednego bohatera, albo jeszcze lepiej kilku, i nie
ma żadnego „punktu zerowego”, w którym tkwiłaby prawda, wokół której oni krążą.
Każdy ma swoją prawdę, wygrywa ta, która bardziej pasuje czytelnikowi albo ta,
która jest lepiej opowiedziana. I nagle okazuje się, że to, co albo jak
opowiada dany narrator, może być przekłamane. Czasem specjalnie, częściej
niechcący, niezamierzenie – po prostu jest jakoś zafałszowane, zakrzywione,
zdeformowane przez to, jak ten bohater-narrator widzi samego siebie, widzi
innych, widzi świat wokół. I najpierw czytelnik to przyjmuje z całym
dobrodziejstwem inwentarza, tak naiwnie i klasycznie, „skoro X mówi, że tak
jest, to tak jest”, ewentualne winy, za nieścisłości, za przesadę, za
gloryfikowanie postaci, zrzuca na autora. A potem widzimy tę samą historię,
postać czy coś z nimi powiązane z innego punktu, oczami innej postaci, innego
narratora – i nagle okazuje się, że to, co według X było niebieskie, według Y
jest pomarańczowe. Albo „tylko” jasnoniebieskie. I rzecz nie w tym, czy
„naprawdę” to jest niebieskie, jasnoniebieskie czy pomarańczowe, rzecz w tym,
komu bardziej wierzymy, kogo wybieramy, żeby mu bardziej wierzyć. I czy mamy
już w głowie, że nie można wierzyć absolutnie żadnemu z nich, bo to nie tak, że
X kłamie czy się myli, a Y ma rację, bo X i Y mają tak samo ograniczone
widzenie świata tylko do własnego horyzontu, mają swoje „lubię” i „nie lubię”,
deformują widziany wokół świat po swojemu i pod siebie. Jak każdy z nas –
zakończył, uśmiechając się lekko do nieodrywającej od niego wzroku Ulki. – Jak
każdy z nas, który siedzi tylko w swojej głowie i cokolwiek myśli o innych albo
myśli, że wie o innych – myśli i wie tylko to, co jest w jego głowie, nie w
cudzych. – Spojrzał na unoszącego głowę Poldka. – Nie możesz wierzyć
narratorowi, bo narrator już stracił monopol na wiedzę i prawdę. Narrator jest
już tylko jednym z nas, i czasem oszukuje nas, bo tak mu wygodniej, bo chce nas
wyprowadzić w pole albo po prostu dlatego, że nie umie wyjść poza własne
ograniczenia i nigdy nie będzie umiał.
–
I to był koniec wykładu na dziś, dziękujemy państwu, zaliczenie w sesji, a za
tydzień wejścióweczka – podsumowała po chwili ciszy Iza. Ciche śmiechy, które
wywołała tymi słowami, chyba zadziałały odprężająco.
–
Przypomniały mi się wykłady z teorii na trzecim roku – powiedział Adam z
uznaniem. – Tak samo mi się dobrze słuchało i tak samo za chuja pana nie umiałbym
nic z tego powtórzyć.
–
Ale w sumie to trochę smutne – powiedziała nagle Jolka, przebijając się przez
kolejne śmiechy. – Człowiek jednak szuka w książkach jakiegoś takiego poczucia,
że są jakieś pewne rzeczy, wartości, bo ja wiem… Moim zdaniem to przykre.
–
Mnie się to podoba – odparł Andrzej. Jolka uniosła brwi i skrzywiła usta, jakby
chciała powtórzyć „Bo ja wiem…”.
–
O, mam coś, co do tego pasuje! – ucieszyła się nagle Ulka. – W jednej z
powieści Agathy Christie narrator jest mordercą. Tego nie powinno być – dodała
wyjaśniająco, rozglądając się po całej grupie. – Jak Christie pisała, należała
do klubu pisarzy kryminałów, mieli swój dekalog, no i według jednego z punktów
nie wolno było, żeby morderca był narratorem. Więc jak zrobiła narratora mordercą,
wywalili ją z klubu za naruszenie zasad. A potem przyjęli z powrotem, bo
książka za dobrze się sprzedawała i to był obciach, wywalić najlepszą autorkę
za to, że zrobiła coś, co zachwyciło czytelników – dodała ze śmiechem. – Znasz
to? – zwróciła się do Andrzeja.
–
Nie – przyznał niechętnie. – Nie czytam kryminałów. Ale mogłoby mi się przydać
jako kontekst.
–
Mogę ci pożyczyć – zaoferowała. – Serio, jest super, cały czas czytasz i
myślisz, że jak zawsze, narrator to jeden z tych bohaterów, którzy pomagają
Poirotowi w rozwiązaniu zagadki, gdy akurat nie ma Hastingsa. I wszystko sobie
leci normalnie, podejrzewasz wszystkich, tylko nie narratora, a na końcu zonk,
narrator jest mordercą i jeszcze się przechwala, jak zrobił swoich czytelników
w konia, i pokazuje, gdzie nakłamał, bo co prawda mówił, co się stało, ale
opisywał to tak, że jak się przyjrzeć, to widzisz, że było dwuznacznie. Tylko
że od razu zakładasz, że narrator tradycyjnie jest niewinny, więc nie widzisz
tej dwuznaczności, nawet jak cię wali prosto w pysk. Weź sobie zapisz mój numer
i mi przypomnij jutro, to przyniosę Poldkowi na poniedziałek na seminarium. I
tak już mu obiecałam kolejną książkę, jak skończy „Uśpione morderstwo”.
Andrzej
wpisywał jej numer przy akompaniamencie narzekań Poldka, że mu
przypomniano, że w poniedziałek seminarium, a on ma tyle, ile miał w zeszłym
tygodniu, czyli nic.
–
Chodźcie do środka – odezwał się Kamil. – Zimno się już robi.
Gdy
wrócili, znów nastąpiła zamiana miejsc; Adam usiadł koło Andrzeja, westchnął
ciężko i zapytał:
–
A w ogóle jak się wykłada, zadowolony jesteś?
–
Tak.
–
To dobrze.
–
A ty?
–
A już nie wiem – przyznał. – Niby fajnie, kasa niezła, robota niezła, ale
wiesz, co jest najgorsze w pracy w marketingu i z ludźmi?
–
Co?
–
Marketing – powiedział Adam grobowym tonem. – I ludzie.
Andrzej
się roześmiał. Pod względem poczucia humoru Adam nic się nie zmienił. Utył
trochę, lepiej się ubierał i nie ścinał się już na zapałkę, ale poczucie humoru
miał wciąż takie samo. I dobrze.
Nowa
kolejka drinków znów trochę wymieszała ludzi; Adam, który nie zmienił miejsca,
stuknął swoim piwem o piwo Andrzeja.
–
Zdrowie filologów, którzy są w mniejszości – oświadczył.
–
I to okrojonej mniejszości – dorzucił Andrzej. – Karolina się do ciebie odzywała?
–
Na Wielkanoc, z życzeniami – odparł. – Wszystkiego najlepszego, blablabla, u
niej fajnie, nadal nie wraca, uściskaj wszystkich.
–
Do mnie to samo – mruknął Andrzej i upił trochę piwa.
–
No – podsumował Adam i dalej już pili w milczeniu.
Z
Adamem dobrze się siedziało przy piwie, można było tylko od czasu do czasu
rzucić jakąś uwagę, bez szczególnego rozwijania tematu, i potem znów milczeć
bez wrażenia, że cisza ciąży. Karolina kiedyś, nie, to Iza, Iza kiedyś
powiedziała: „Jacy my jesteśmy makabrycznie stereotypowi, ja z Karo gadamy jak
nakręcone, a wy dwaj siedzicie, żłopiecie piwo i milczycie jak takie
najbardziej typowe samce!”. Adam wtedy z miejsca odparował: „My po prostu
jesteśmy mądre chłopy i wiemy, że baby nie przegadasz”. Andrzej, widząc minę
Karoliny, natychmiast się zastrzegł obronnie: „Ja się pod tym nie podpisuję!”,
więc wprawdzie nie oberwał kapciem Karoli, za to zarobił w żebra od Adama, bo
„Gdzie męska solidarność, samce się mają razem trzymać!”.
–
A jak wam się razem mieszka? – odezwał się Adam, wskazując częściowo opróżnioną
szklanką w kierunku Poldka.
–
Dobrze – odpowiedział Andrzej. – Trochę bałagani, ale daje się wytrzymać. Jego
żółw jest gorszy, gryzie i patrzy osądzająco.
–
Bardziej osądzająco niż ty? – zainteresował się Adam.
–
Bardziej, uwierz.
–
To musi boleć. – Adam pokiwał w zamyśleniu głową, a potem upił znów trochę
piwa, odstawił szklankę na stół i dodał: – Dobrze ci tak.
Andrzej
się roześmiał i wziął ze stołu swoje piwo.
–
Coś w tym jest – zgodził się.
W
pierwszych tygodniach po przeprowadzce na Małopolską Poldek wpadł na dwa
pomysły, które postanowił wcielić w życie i które z różnych powodów zmusiły
Andrzeja do pewnych konfrontacji z samym sobą, a także doprowadziły do obecnego
punktu. Po pierwsze, oświadczył Poldek, chce zrezygnować z prezerwatyw, a po
drugie, chce powiedzieć trochę większej grupie znajomych, że są razem. Co
Andrzej na to.
Andrzej
na to uznał, że czeka go bardzo dziwna sobota i w sumie szkoda, że to nie
piątek, poszedłby sobie spokojnie na zajęcia, spokojnie powściekałby się na
studentów, że niczego nie czytają, i spokojnie uniknąłby tych niespodzianek. No
ale – była sobota, nie było zajęć, były niespodzianki. Odłożył książkę, bo
poranne czytanie właśnie szlag trafił, i popatrzył na Poldka, siedzącego na
łóżku ze skrzyżowanymi nogami, z rękami podpartymi o jedną z poduszek i z taką
pełną wyczekiwania miną. Zastanawiał się przez chwilę, a potem się poddał.
–
Dobra, nie rozumiem – powiedział szczerze. – Co i dlaczego. Po kolei. I po
kawałku.
Poldek
roześmiał się cicho.
–
OK, dawkuję szoki. Prezerwatywy. Zbędne, jesteśmy razem, nie skaczemy na boki,
obejdzie się. No wiesz – dodał, uśmiechając się w ten swój nieco prowokujący
sposób – chciałbym cię poczuć tak w pełni, bez gumy.
Andrzej
nie odwzajemnił uśmiechu; robił właśnie w głowie pewne, niezbyt przyjemne,
podsumowanie.
–
Najpierw – odezwał się wreszcie niechętnie – to ja sobie zrobię badanie.
Poldek
otworzył szeroko oczy.
–
O czymś nie wiem?
–
O niczym, o czym ja bym wiedział – odburknął. – Ale wolę sprawdzić, czy ci w
ramach tego wspólnego mieszkania nie sprezentuję jakiegoś świństwa.
To
była cholernie nieprzyjemna myśl, z którą po raz pierwszy stanął świadomie
twarzą w twarz. Gdzieś, kiedyś, powiedział buńczucznie Remigiuszowi, gdy ten
sugerował możliwe zagrożenia: „Ja się zabezpieczam, nic mi nie grozi”. Na co
dzień łatwiej się nie myślało o tym, że prezerwatywa nie chroni przed
wszystkim. Ale teraz nie było miejsca na „łatwiej”.
–
Dobra – powiedział nagle Poldek. – To się obaj przebadamy. No co? – roześmiał
się, gdy Andrzej spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Ja też nie jestem niewinną
pensjonarką, choć pewnie mnie w tym przebijasz. Też lepiej, żebym zrobił, obaj
będziemy spokojni. A co do tego drugiego…
–
A do tego drugiego wrócimy po badaniu – przerwał Andrzej z irytacją. –
Wystarczy mi jednego twojego pomysłu na ten weekend.
Poldek
podniósł ręce w geście poddania się i zostawił kwestię „tego drugiego” w
spokoju.
Testy
na HIV zrobili w poniedziałek, wyniki odebrali w czwartek. Andrzej rozłożył
kartkę ze swoim badaniem, ledwo wyszli ze stacji sanitarno-epidemiologicznej, i
dopiero po dłuższej chwili wpatrywania się w słowa „wynik negatywny” poczuł, że
wstrzymywał oddech. Poldek zajrzał mu przez ramię.
–
Super – ucieszył się. – Mówiłem, że nie masz się czego bać.
Andrzej
nie skomentował. Przez te kilka dni niestety rzeczywiście czuł pewien niepokój.
–
Sprawdź swój i miejmy już tę całą sprawę za sobą – powiedział. Poldek zrobił
niepewną minę.
– Ja
w sumie… sprawdzę w domu – wymruczał.
–
Co jest?
–
Cholernie się stresuję – przyznał. – Kurde, serio, coraz bardziej boję się to
otworzyć.
Andrzej
westchnął ciężko, wyrwał Poldkowi trzymaną w palcach kartkę, rozłożył, zerknął
na wynik, po czym wcisnął mu papier z powrotem do rąk.
–
Histeryk – podsumował i ruszył w stronę przystanku.
W
domu Poldek wystawił śmietnik na środek kuchni, po czym zaczął wrzucać do niego
prezerwatywy, jedna po drugiej, z taką miną, jakby to wszystko było jego
zasługą.
–
Jeśli nie spodoba ci się bez, sam będziesz je sobie wygrzebywał z powrotem –
ostrzegł Andrzej z rozbawieniem.
–
Spodoba mi się – zapewnił go Poldek. – Wiem, że zrobisz tak, żeby mi się
spodobało.
Miał
rację.
–
To co, jesteś gotowy na ten drugi szok? – zapytał Poldek w kolejną sobotę,
ledwo się obudzili. Zdecydowanie lubił wyskakiwać z tymi swoimi pomysłami z
rana, gdy człowiek jeszcze nie wypił kawy ani nie zapalił.
–
Dawaj – powiedział Andrzej z rezygnacją, opadł z powrotem na plecy i zasłonił
sobie przedramieniem oczy, bo zza zasłon wyjątkowo perfidnie przebiło się
poranne światło. – Jakoś to przetrwam.
Sprawa
sama w sobie była dość prosta: Poldek chciał powiedzieć swoim znajomym, że jest
gejem. Nie, nie wszystkim, po prostu grupce najbliższych osób, do których ma
zaufanie, z którymi często się spotyka, których chciałby czasem zaprosić i tu,
do ich mieszkania. Przed którymi chciałby nie udawać, że o, mieszka z kolegą,
ma współlokatora, a to jedno łóżko na całe mieszkanie, hm, jak to wyjaśnić, w
sumie to on śpi w tym drugim, w tym magazynku, albo Andrzej tam śpi, albo obaj
śpią tutaj, ale na zmianę, albo… i tak można kombinować na wszystkie strony.
Chciałby nie kombinować. Chciałby mieć wokół siebie większą grupę ludzi,
rówieśników, którzy wiedzą, których można zaprosić bez kombinowania właśnie,
przy których nie będzie musiał się pilnować, by nie wymsknęło mu się jakieś
„my” do Andrzeja, by go przypadkiem nie objąć, by nie spojrzeć na niego w zbyt
oczywisty sposób.
–
Może po prostu czas, żebym sobie zrobił przesiew znajomych – zakończył Poldek.
– Lubię ich wszystkich, ale jeśli ci, których lubię najbardziej, będą mieli
problem z moją orientacją, to w sumie mógłbym zapytać, kogo ja właściwie
lubiłem i kogo właściwie lubili oni. No, co ty na to?
–
Jak chcesz, to mów – odparł Andrzej spokojnie. Poldek, który dotąd leżał obok,
uniósł się teraz nieco na łokciu.
–
Tylko wiesz, w tym jeszcze ty jesteś – zauważył. – Bo jak im powiem o sobie, to
od razu powiem im o tobie. A nie chcę cię outować bez pytania i bez zgody. Ani
na siłę.
–
Mam w dupie, co twoi znajomi o mnie myślą – uświadomił mu Andrzej uprzejmie. –
Zarówno to, co myślą o mnie jako o hetero, jak i to, co pomyślą o mnie jako o
geju.
Poldek
uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.
–
Dobra, ale nie żyjemy w hermetycznych środowiskach – zauważył. – Od moich
znajomych może to dotrzeć do twoich znajomych czy innych ludzi, wśród których
się obracasz, i w sumie nie wiadomo, kto i kiedy się może dowiedzieć. Jesteś na
to gotów?
–
A ty jesteś? – odbił pytanie Andrzej. Poldek popatrzył gdzieś przed siebie i
przez dłuższą chwilę milczał.
–
Nie wiem – odezwał się wreszcie cicho. – Ale wiecznie w takim „ojej, kryć się”
też nie chcę żyć.
Andrzej
przesunął dłonią po jego ramieniu.
–
Więc mów – powiedział łagodnie. – Ja sobie poradzę. Powodzenia w zderzeniu z
rzeczywistością.
Poldek
zderzył się tą z rzeczywistością w miarę znośnie, choć z paru „spotkań
uświadamiających” wrócił z kiepską miną. Potem zderzył się bardziej, bo okazało
się, że część osób deklarujących na początku „Ależ oczywiście, że mi to nie
przeszkadza!” zaczęła, mniej lub bardziej świadomie, wkrótce ograniczać
kontakty. Zaliczył kilka naprawdę gorszych dni i wieczorów, ze dwa czy trzy
razy stwierdził „Na chuj mi to było”, raz też zezłościł się na Andrzeja za
komentarz „Może to cię trochę oduczy bezsensownego lubienia ludzi?”. Pousuwał
część kontaktów z telefonu, pokręcił się, przybity, po domu,
obraził się, gdy Andrzej mu wytknął: „Spotkanie na żywo z homofobią to żadna
wymówka, by nic nie robić na seminarium, napisz w końcu ten cholerny wstępny
plan!”, ale plan napisał, pod nosem mrucząc, że niektórych to pewnie i stado
szarżujących słoni nie powstrzymałoby od produkowania artykułów. Pogadał z
mamą, pogadał z Bogusiem, przynajmniej raz ten paskudny dziad się do czegoś
przydał, pogadał znów z Andrzejem. W końcu się uspokoił – i chyba pogodził.
–
Ludzie w większości są głupi – przypomniał mu w którymś momencie Andrzej,
licząc, że ten fakt wreszcie do Poldka dotrze. – Ludzie, którzy nie lubią kogoś
z powodu orientacji, są szczególnie głupi. Ludzie, którzy nie lubią konkretnie
ciebie, bez względu na powód, to debile. Przyjmij to do wiadomości i przestań
przeżywać, że tak duży procent populacji używa mózgu tylko do odróżniania okna
od drzwi.
Poldek
popatrzył na niego, parsknął śmiechem i zapytał z niedowierzaniem:
–
Serio tak sobie dzielisz ludzi? Jeśli mnie nie lubią, to są głupi?
–
Jeśli cię nie lubią, to są debilami – poprawił go Andrzej. – Bo trzeba być
naprawdę niezłym debilem, żeby cię nie lubić.
–
Dzięki – mruknął Poldek. – To chyba jeden z lepszych komplementów, jaki
kiedykolwiek usłyszałem…
To
nie był komplement, tylko proste stwierdzenie faktu, ale nie miało sensu już
wałkować tematu.
Natomiast
po drodze tego Poldkowego outowania się przed znajomymi Andrzej zastanowił się
nad własną sytuacją. Poza Izą, Karoliną i Adamem reszta ludzi naprawdę go nie
obchodziła – czy wiedzą, czy nie wiedzą, co myślą. Ale tamtą trójkę chciałby
jednak dalej mieć w swoim otoczeniu. Na swoich zasadach. A to oznaczało – bez
ukrywania. To chyba był ten moment, w którym należało przekroczyć dotychczasowe
„nie obchodzi mnie, kto wie” i przejść w „obchodzi mnie, czy ta konkretna osoba
wie”. Albo i więcej: „chcę, by ta konkretna osoba wiedziała”.
Izę
miał z głowy już od dawna, jedna sztuka do przodu. Z Karoliną poszło łatwiej i
szybciej, niż się spodziewał, bo gdy spotkali się na kawę na deptaku Bogusława
i na pytanie „Jak się mieszka na nowych śmieciach?” wyjaśnił sytuację,
dziewczyna nawet nie wyglądała na zbyt zaskoczoną.
–
A wiesz, ja ciągle miałam wrażenie, że coś między wami wisi – przyznała. –
Czasami tak na niego patrzyłeś, nie wiem… Nic nie mówiłam, bo nie moja sprawa i
sam nic nie poruszałeś, to się nie chciałam wtrącać. No dobra, to fajnie, to
najlepszego – zakończyła wesoło.
I
to było na tyle, potem przeszli do jej narzekań na beznadziejną pracę w szkole,
beznadziejną umowę, beznadziejną płacę i w ogóle o kant dupy to wszystko.
Kilkanaście dni później Karolina wyjechała. Na święta przysłała zdjęcie
udekorowanego lampkami hotelu w Basingstoke i życzenia: „Dużo miłości, radości
i tęczowości, na pohybel polskiej mentalności!”.
Największym
wyzwaniem okazał się Adam. I to nawet nie sam Adam jako Adam, tylko Adam jako
część tego, co Andrzej dotąd bez głębszej refleksji przyjmował jako „swoją
trójkę”. Dopiero tego dnia, gdy wpadł na piwo i po kilka pożyczonych wcześniej
książek, z założeniem, co chce powiedzieć, uświadomił sobie, jak bardzo tego
człowieka lubi. Adam był zawsze trochę jakby obok, krok za nimi, nie w sensie
nauki, tylko tak jakby… jakby szedł nieco z boku, przyglądając się pędowi
pozostałych, czasem temperując ich pomysły, niekiedy rzucając jeden celny
komentarz, a najczęściej po prostu wprowadzając nieco spokoju i luzu. Można go
było w pierwszej chwili trochę przegapić, ale później już się nie chciało go
zgubić.
Andrzej
nie chciał go zgubić. Lubił tego potężnego, małomównego faceta, z którym
wspólnie wciskał się do Fiacika Karoliny, z którym pił piwo podczas imprez Izy,
z którym siedział na wykładach z prawa autorskiego i grał w wisielca na
marginesie notatek, bo te wykłady były tak śmiertelnie nudne, oni grali w
wisielca, dziewczyny za nimi w statki i co jakiś czas za plecami dało się
słyszeć ciche „jest, zatopiony!”.
Adam
sporo przeklinał, średnio się odnajdywał w teorii literatury, miał słabość do
nieco mdłej wody po goleniu i tak jak dziewczyny nieraz krzyczał: „Wynocha stąd
z tymi petami, ty nałogowcu!”, tyle że komicznie się wtedy wykrzywiał i
rechotał jak szalony.
Adam
potrafił jednym celnym zdaniem podsumować niektórych ludzi i niektóre sytuacje,
nie wtrącał się w cudze pomysły na życie, zachowywał stoicki spokój w nieźle
kryzysowych sytuacjach i umiał siedzieć przy piwie bez słowa i bez pytania „A
ty co tak milczysz?”.
Adam
był po prostu dobrym kumplem. Andrzej nie lubił tego określenia „kumpel”, ale
do Adama pasowało ono idealnie. Był dobrym kumplem, bardzo dobrym. Takim,
którego wolałoby się nie stracić.
Trudno,
zobaczymy, stwierdził Andrzej, gdy usiedli w kuchni mieszkania, które Adam
dzielił ze swoją babcią. Babcia w teorii wymagała opieki, w praktyce chyba
raczej potrzebowała towarzystwa, w każdym razie Adam mieszkał z nią prawie od
początku studiów i nie narzekał. Jak sam mówił, uwielbiał patrzeć, jak jego
babcia podrywa jego kumpli, a jego koleżanki namawia do wypicia którejś ze
swoich diabelnie mocnych nalewek.
Teraz
babcia akurat poszła u fryzjerki. Na szczęście. Andrzej bowiem też doświadczył
tych babcinych podrywów i raczej się nie pisał na powtórkę.
–
Dzięki za książki, stary – powiedział wtedy Adam, stawiając na stole trzy
butelki z piwem. – I w sumie to ci jeszcze tak porządnie nie podziękowałem za
czytanie w wakacje tych moich wypocin i pomoc w ich ogarnięciu, więc dzięki.
Adam
nie wyrobił się ze swoją magisterką na lipiec, kończył ją jeszcze w sierpniu i
dopiero we wrześniu się bronił. Andrzej bez wahania zgodził się przeczytać
pierwszą, a potem drugą i trzecią ukończoną i poprawioną wersję, zanim Adam
oddawał ją promotorowi. „Chyba coraz bardziej pierdolę bzdury w tej pracy”,
wyjaśnił Adam posępnie w lipcu, „chciałbym, żeby ktoś mi to przeczytał, zanim
oddam Korkiewiczowi, a on mnie uzna za totalnego kretyna i wywali z gabinetu.
Ty się nie będziesz ze mną cackał, powiesz mi w twarz, że coś zjebałem i trzeba
poprawić”.
Owszem,
Andrzej zwrócił mu uwagę na kilka rzeczy, które zdecydowanie wymagały
uzupełnień czy nawet przeróbek. „Tylko pamiętaj, że ja nie siedzę w języku
mediów ani w reklamie”, zastrzegł się, ale Adam machnął na to ręką, „Ty na
kilometr wyczujesz każdy debilizm, o to mi najbardziej chodzi. Korkiewicz się
ze mną męczy i nie może już patrzeć ani na mnie, ani na to gówno, które mu
przynoszę, ja tak samo, chcę to napisać, obronić i zapomnieć o tym na resztę
życia”.
–
Nie ma sprawy – odparł zatem Andrzej. – Masz za sobą.
–
O tak. – Adam usiadł i otworzył pierwszą butelkę. – Jak się mieszka z nowym
lokatorem? Pewnie mniej cię rozstawia po kątach niż Iza. Ale powiem ci, że już
mi zaczęło brakować tych naszych wspólnych wyjść do czytelni i Izki „ty robisz
to, ty to, ty to, ja to, za pół godziny patrzymy, co mamy”, żeby mój kiero taki
był, to nie przesuwalibyśmy tych zasranych dedlajnów co chwila na jeszcze i
jeszcze.
–
Dobrze się mieszka – zaczął.
–
Parapetówę zróbcie – przerwał mu Adam, nalewając piwo do obu szklanek. –
Potrzebuję jakiejś dobrej imprezy. Chyba jebnę tą całą agencją reklamową, jedna
znajoma mi mówiła, że u niej w marketingu kogoś szukają, może to wezmę.
Potrzebuję dobrej imprezy, żeby się odprężyć i potem spokojnie to przemyśleć.
–
Poldek chce zrobić.
–
Zajebiście, czuję się zaproszony.
–
Jesteś zaproszony – odpowiedział Andrzej spokojnie. Temat wprowadził się sam. –
O ile nie będzie ci przeszkadzać to, że Poldek nie jest moim współlokatorem,
tylko moim chłopakiem.
Adam
upił trochę piwa i odstawił szklankę na stół, nie odrywając od rozmówcy wzroku.
–
Ty… tak serio? – upewnił się.
–
Tak.
–
Aha – wymruczał Adam, spojrzał na swoją szklankę, na leżące na środku stołu
cztery książki, na okno, ponownie na książki, po czym wzruszył ramionami. – No
OK – skwitował i znów wziął duży łyk.
Andrzej
przyglądał mu się przez chwilę bez słowa.
–
„No OK” i co dalej? – zapytał wreszcie sucho.
–
No OK i dalej się czuję zaproszony na waszą parapetówę – odparł Adam i w końcu
na niego spojrzał. – A co?
–
W sumie nie wiem – przyznał Andrzej z nagłym zakłopotaniem. – Spodziewałem się
chyba… mniej bezproblemowej reakcji.
–
No weź, po coś nam jednak te gendery wbijali na polonistyce do głowy –
roześmiał się tamten, ale po chwili spoważniał. – Ty, weź nie pierdol, że
spodziewałeś się po mnie jakiegoś „o kurwa, pedzio, pomocy!”. – Wzruszył
ramionami. – Bez jaj. Co mi do tego, kto z kim. Poza tym jesteś moim kumplem –
dodał z lekkim uśmiechem. – Czytałeś to gówno, które naprodukowałem, i pomogłeś
mi poprawić, Korkiewicz mi na koniec powiedział: „No teraz to panu z czystym
sumieniem postawię czwórkę”, a ja myślę: „Ta, mnie i Andrzejowi ją postawisz,
mnie samemu to byś trzy na szynach z łaski rzucił”. Dawałeś się zawsze jak
skończona dupa ograć w bilard – zarechotał, a Andrzej skrzywił się na
wspomnienie tych wszystkich wspólnych rund w Szafie, które rzeczywiście za
każdym razem przegrywał – ale grałeś, zawsze się dałeś namówić, jak mi się
chciało grać, a inni kazali mi spierdalać, bo już mieli dość mojego marudzenia.
No i siedziałeś ze mną, jak mnie Kaśka rzuciła – dodał poważniej. – Tego to ci
w życiu nie zapomnę.
Andrzej
popatrzył na niego ze zdziwieniem. Kaśka – niemal tak wielka jak sam Adam, z
szopą skręconych w drobne loczki rudych włosów, z przenikliwym, wwiercającym
się w uszy głosem, studiująca politologię – była wielką miłością Adama od
drugiego roku polonistyki. Byli ze sobą prawie do końca czwartego roku, aż
nagle Kaśka oświadczyła, że już go nie kocha, jest wspaniałym przyjacielem, ale
to jednak nie to, powinni się rozstać, serio, tak będzie lepiej, nie ma sensu
udawać, tak na siłę, lepiej teraz niż dalej w to brnąć na siłę…
Wszystko
to Adam wyrecytował jednym tchem pewnego popołudnia, gdy wychodzili we dwóch z
czytelni na Tarczyńskiego i Andrzej zapytał, czy coś się stało. Zwykle by nie
pytał, ale od Adama aż biła taka mieszanina złości i smutku, że trudno było
przeoczyć. Zresztą zaraz po zadaniu tego pytania i wysłuchaniu odpowiedzi
pożałował, że się odezwał, bo nie miał pojęcia, co teraz zrobić.
–
Chcesz iść na piwo? – zaproponował wreszcie niepewnie. Adam pokręcił głową.
–
Nie, nigdzie nie chcę iść. Świat mi się rozjebał. Sorry, wiem, jak to brzmi,
ale serio, świat mi się teraz rozjebał na drobne i nie mam ochoty nigdzie iść,
w ogóle nie mam ochoty nic robić. Idę do domu, schleję się i tyle. – Poprawił
szalik, rzucił: – Do zobaczenia za kilka dni, na razie zajęcia też sobie
odpuszczam. Powiedz dziewczynom, że jestem chory. Albo prawdę. Albo co chcesz,
w sumie mam to w dupie. Cześć. – I poszedł, przygarbiony, z rękami w
kieszeniach.
Andrzej
wrócił na stancję z nieprzyjemnym wrażeniem, że coś przegapia. No ale co miał
zrobić, przecież siłą człowieka nie zaciągnie do pubu ani mu nie poprawi
humoru. W przedpokoju natknął się na Izę, która właśnie wychodziła. „Stało się
coś? Masz taką minę, jakby coś się stało”, zaatakowała go z miejsca, „Mów, jak
potrzebujesz, odwołam kino, możemy pogadać albo z tobą po prostu posiedzę, no
weź mów, a nie tak stoisz tylko i się gapisz”.
Zapewnił,
że nic się nie stało, to po prostu zmęczenie, niech spada do kina i da mu
posiedzieć trochę bez ludzi. Gdy wyszła, odłożył przyniesione książki u siebie,
pokręcił się jeszcze chwilę bez celu po mieszkaniu; w końcu zarzucił z powrotem
kurtkę i wyszedł. Kupił po drodze zgrzewkę piwa, butelkę Johnniego Walkera i
dwie butelki Pepsi, podjechał na Mickiewicza i dopiero gdy Adam z ponurą miną
otworzył drzwi, Andrzej uświadomił sobie, że w zasadzie nie ma pomysłu, jak się
sensownie wytłumaczyć.
–
Nie chciałeś iść do pubu, to pub przyszedł do ciebie – powiedział nieco
bezradnie, unosząc zgrzewkę. Adam parsknął krótko.
–
Ja pierdolę, dobry jesteś – mruknął, otwierając szerzej drzwi. – Właź, tylko
cicho, babcia śpi, jak się obudzi, wychleje nam to wszystko sama.
Usiedli
w jego pokoju, Adam z uznaniem spojrzał na swoją ulubioną whisky, nalał od
serca, szczególnie sobie, skwitował „Nie wiem, jak ty możesz tak czystą chlać”
pod adresem gościa, potem uprzedził: „Robię maraton »Szklanej
pułapki« i
nie zamierzam rezygnować”, na co Andrzej wzruszył ramionami, w porządku, niech
włącza – i tak spędzili cały wieczór, w sumie dopiero po północy skończyli.
Adam ze dwa razy rzucił coś o Kaśce, głównie powtórki tego, co mu powiedziała,
ale poza tym milczał, pił i oglądał. Gdy Andrzej powiedział, że musi iść,
tamten tylko pokiwał głową, chyba nawet nie miał siły wstać.
Następnego
wieczoru Andrzej znów podjechał z „zapasem”, tylko darował sobie piwo – Adam
przy gorszym humorze zdecydowanie wciągał głównie whisky, to swoje „ulubione
piwo”. Przywiózł też ksera notatek, tych robionych przez Karolinę. Dziewczyny,
które już wyczuły problem – Iza rzuciła mu rano po pierwszych zajęciach
triumfalnie: „Wiedziałam wczoraj, że coś się spierdoliło, widać było po twojej
gębie!” – wprowadził w sprawę krótkim: Kaśka rzuciła Adama, Adam naprawdę nie
ma teraz ochoty na gadanie i resztę, tak, ogarnę sprawę. Iza miała trochę
sceptyczną minę, ale Karolina po chwili stwierdziła: „Nie, wiesz co, on ma
rację, Adamowi teraz potrzeba kogoś, kto z nim pomilczy o tym, jaki świat jest
chujowy. Zrobię ci po ostatnim wykładzie ksero moich notatek, bo z twoich to
sorry, ale kurwicy idzie dostać, jak się chce coś przeczytać”. Andrzej, który
specjalnie w czasie ćwiczeń starał się pisać wyraźniej, spojrzał na swój
otwarty notes i wzruszył ramionami. Może rzeczywiście ksero od Karoli to lepsze
rozwiązanie.
Kolejny
wieczór spędzili tak samo: pili – Andrzej do pewnej granicy, Adam do oporu,
dopóki butelki nie były puste – oglądali ponownie wszystkie części „Szklanej
pułapki” i milczeli. Czasem Adam znów coś rzucił, głównie „Życie jest do dupy”
w rozmaitych ujęciach, Andrzej odmrukiwał potwierdzająco i pili dalej. Następne
trzy wieczory minęły według tego samego schematu.
W
sobotę, już w nocy, gdy Andrzej założył buty i sięgnął po kurtkę, Adam go nagle
mocno objął i poklepał po plecach tą swoją niedźwiedziowatą łapą.
–
Dzięki, stary – powiedział nieco bełkotliwym tonem. – Zajebisty z ciebie
kumpel. Nie wiem, jak bym ten tydzień przetrwał bez ciebie. – Odsunął się, klepnął
go jeszcze w ramię i dodał: – Nie przychodź jutro. Muszę wytrzeźwieć porządnie
i się pozbierać, w poniedziałek się widzimy na wykładzie. Dzięki.
–
Nie ma za co – wymruczał Andrzej z zakłopotaniem.
–
Jest za co – odparł Adam z naciskiem, kiwając głową z dziwną, trochę
niepokojącą miną. – Uwierz mi, kurwa, że jest za co. Spierdalaj do domu, koniec
chlania w tym tygodniu.
W
poniedziałek przyszedł na wykład punktualnie – może bledszy, bardziej milczący i
wycofany, ale przyszedł, siedział twardo na zajęciach, czasem się nawet
odzywał. Dziewczyny nie poruszały tematu Kaśki, za to Iza na powitanie
wyściskała go bez słów, a Karolina z dumą położyła przed nim duży kawałek
sernika, który upiekła w niedzielę. Oddał uścisk, zjadł od razu całe ciasto,
klepnął Andrzeja w ramię i wyciągnął notatnik. Z czasem wrócił do normy.
–
No co tak patrzysz? – odezwał się Adam podczas tej rozmowy w kuchni. – Jakbyś
nie wiedział, o co chodzi.
–
Nic nie zrobiłem – mruknął Andrzej. – Posiedzieliśmy i popiliśmy, i tyle…
–
Tyle – przerwał mu Adam dość ostro, unosząc rękę – to mi brakowało. O tyle. –
Zbliżył do siebie kciuk i palec wskazujący na odległość może kilku milimetrów.
– Tyle, żeby nie zwariować zaraz po tamtym zerwaniu. Albo czegoś nie odjebać.
Serio, kurewsko durne myśli mi chodziły wtedy po głowie, zwłaszcza w nocy.
Teraz ci mogę powiedzieć – dodał spokojniej – bo to już totalna przeszłość, ale
serio, było blisko, żeby było kiepsko. I uwierz, to, że wieczór w wieczór siedziałeś
ze mną twardo na dupie, chlałeś i oglądałeś tę „Szklaną pułapkę” w tę i z
powrotem, to mi naprawdę pomogło przetrwać najgorszy moment. Siedziałeś, piłeś,
oglądałeś i trzymałeś mordę na kłódkę, przecież bym ci chyba przyjebał, gdybyś
próbował mnie pocieszać albo pouczać, albo coś. Dzięki – powiedział łagodniej.
– Serio, stary, jakbym miał przez coś takiego jeszcze raz przechodzić, to tylko
z tobą i dużą butelką Wędrowniczka.
Andrzej
uśmiechnął się z jeszcze większym zakłopotaniem i wzruszył ramionami, bo nie za
bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał wtedy przecież żadnego pomysłu na
to, co robi i jak robi, po prostu coś w tej przygarbionej sylwetce odchodzącego
Adama i w jego „W sumie mam to w dupie” nie dawało człowiekowi spokoju, nie
pozwalało machnąć ręką, stwierdzić, „A, przejdzie mu”.
–
No – podjął Adam rzeczowym tonem i dolał im obu alkoholu. – To teraz, jak już
sobie zrobiliśmy taką godzinę szczerości, to podsumujmy. Ja rucham dziewczynki,
ty ruchasz chłopców, obaj jesteśmy zadowoleni. Ty mi nie mówisz, gdzie mogę
albo nie mogę wsadzać własnego fiuta, ja też ci nie mówię. Ty robisz
parapetówkę i mnie zapraszasz, ja przychodzę i będę chlał zdrowie twoje i
Poldka. Coś pominąłem? – zapytał uprzejmie i uniósł piwo.
Andrzej
uśmiechnął się lekko, pokręcił głową, wziął ze stołu swoją szklankę i stuknął w
szklankę Adama. Dopili drugą butelkę, otworzyli i wypili w milczeniu jeszcze
trzecią, potem Andrzej zabrał książki i wrócił do domu.
Teraz,
gdy spoglądał na siedzącego obok Adama, na tych Poldkowych imieninach, wśród
grupy ludzi, którzy wiedzieli o ich związku i nie mieli z tym problemów –
Andrzej musiał sam przed sobą przyznać, że to, co czuł podczas tamtego
wspólnego dopijania piwa, to nawet nie była ulga. To było zadowolenie, takie
zwykłe, banalne i może trochę zaskakujące zadowolenie. Tak, do tamtego momentu
chyba naprawdę nie zdawał sobie sprawy, jak polubił tego człowieka.
–
Więc co to jest: chodzi po ścianie na „sz”? – dobiegł ich głos Poldka kilka
krzeseł dalej.
–
O nie – jęknął cicho Adam znad swojej szklanki. – On dalej opowiada te suchary?
–
Szczypawka – oświadczył Poldek radośnie, z nieco nieskoordynowanym ruchem
wolnej ręki, bo w drugiej trzymał piwo. – A co to jest: chodzi po ścianie na „d”?
–
Tak – mruknął Andrzej z rezygnacją. – Po czwartym piwie nie ma bata, zawsze
opowie.
–
Druga szczypawka! – wyjaśnił Poldek grupce słuchaczy, którzy już chichotali,
pewnie też nieźle wstawieni.
–
I zawsze te same? – upewnił się Adam ze zgrozą.
–
Zawsze.
–
Kurwa, ja je pamiętam jeszcze z sylwestra na piątym roku…
–
A co to jest: chodzi po ścianie na „t”?
–
Ja też – westchnął Andrzej. – Wszystkie. Treść, kolejność i nawet gdzie spali
ten ostatni.
–
Trzecia szczypawka? – zasugerował Kamil. Iza, która też musiała dobrze pamiętać
ten suchar, już się zarykiwała w dopijanego drinka.
–
No cóż – podsumował Adam. – Widziały gały, co brały.
–
Nie, teraz pająk! – wykrzyknął Poldek radośnie. Parę osób się roześmiało, parę
miało taką minę, jakby dalej czekało na puentę. Kajtek lub Antek stukał się
wymownie palcem w czoło z szerokim uśmiechem.
–
Tak – zgodził się Andrzej, patrząc na Poldka, który najwyraźniej przygotowywał
się do opowiedzenia kolejnego suchara ze swojego stałego repertuaru. –
Widziały.
Poldek,
oczywiście, opowiedział kolejny suchar, z podobnym efektem. No cóż.
–
Ty, a ty dalej chodzisz na siłownię? – zagadnął nagle Adam.
–
Przychodzi spóźniony student na wykład z filozofii starożytnej… –
rozpoczął Poldek trzecią kiepską historyjkę.
–
Tak.
–
Regularnie?
–
„Można wiedzieć, dlaczego pan się znowu spóźnił?”, pyta wkurzony profesor, więc
student w panice mówi…
–
Staram się raz w tygodniu – odparł Andrzej, patrząc z mieszaniną
rozbawienia i irytacji na siedzącego do niego bokiem Poldka, znów
gestykulującego trochę bez sensu, zachęcanego jeszcze przez Izę, by kontynuował
te bzdury.
–
Kiedy?
–
Teraz w poniedziałki, najbardziej mi pasuje pod plan zajęć.
–
„Bo wie pan, ja się w czytelni zasiedziałem i czytałem dzieła filozoficzne!”.
„No i co pan takiego tam wyczytał, proszę się podzielić z grupą…”
–
A gdzie?
–
Fitness Club Universum na Wojska Polskiego.
–
To nie jest jakiś babski fitness?
–
„Sokratesa, panie profesorze, czytałem pisma Sokratesa!”
–
Nie tylko, mają też porządną siłownię i dużo dobrego sprzętu. I karnet w dobrej
cenie.
–
„No to gratuluję, jest pan pierwszym na świecie człowiekiem, który czytał pisma
Sokratesa!”
–
Ten mnie za pierwszym razem nawet rozśmieszył – stwierdził Adam, zerkając
na Andrzeja, podczas gdy grupka słuchaczy znów się częściowo śmiała, a
częściowo nie. – Za pierwszym. Po dwudziestym przestał.
–
Mnie po pięćdziesiątym wkurza – przyznał Andrzej. – Trzymaj się, w
tym zestawie są jeszcze trzy.
–
Miłość jest naprawdę ślepa – mruknął Adam sentencjonalnie. –
Pojutrze też idziesz? Na tę siłownię?
–
Tak.
–
Ty, to weź mi się jutro przypomnij esem i się umówimy na godzinę, co? Muszę
trochę zrzucić. – Poklepał się po nieco wystającym brzuchu. – W
marketingu podstawowa rzecz to żarcie: żresz, gdy wymyślasz strategię, żresz,
gdy ją opracowujesz, żresz, gdy ją przedstawiasz na zebraniu, żresz, gdy ją
poprawiasz i żresz, gdy ją wreszcie masz z głowy. A w wolnych chwilach, gdy nie
masz co robić, to zgadnij, co, oczywiście żresz.
–
Dobra, napiszę po południu – zgodził się Andrzej.
–
Super. Samemu mi się nie będzie chciało ruszyć dupy, a jak pójdziemy we dwóch,
to może nawet zrobię coś więcej niż tylko stanie w kącie i gapienie się na
zgrabne laski na bieżniach.
Roześmiali
się obaj krótko, a potem obaj dopili swoje piwa, przy akompaniamencie czwartego
i piątego suchara Poldka.
–
Ale trzeba przyznać, że ma chłop talent – mruknął Adam w momencie krótkiej
przerwy, gdy dwie dziewczyny poszły do toalety, a parę osób zmieniło znów
krzesła. – Tyle razy powtarzać twardo te same suchary i się nie znudzić.
–
Jest po prostu zbyt narąbany, by pamiętać, że już je opowiadał –
stwierdził Andrzej. – Teraz będzie clou, suchar finalny, który spala w połowie
jak marzannę na pierwszy dzień wiosny.
Poldek
doszedł do tej połowy, w której zawsze mu się coś kręciło, spalił i tak kiepski
dowcip, zreflektował się „Nie, czekaj, to chyba odwrotnie było…”, spojrzał
bezradnie na Andrzeja, który z mściwym uśmiechem tylko pokręcił głową –
nie ma mowy, nie będzie przykładał do tego ręki – w końcu wzruszył
ramionami i zakończył: „To serio było śmieszne, tylko spaliłem”, czym wywołał
prawdopodobnie i tak większy wybuch śmiechu, niż gdyby udało mu się opowiedzieć
tę historyjkę porządnie.
–
Dobra, ja się zbieram – rzucił Adam. – Muszę wytrzeźwieć, babcia
się upiera, żebym ją jutro zawiózł na działkę do sąsiadki. Czyli sąsiadkę też
muszę zawieźć. Znowu w drodze poznam wszystkie najnowsze plotki z osiedla,
mówię ci, stare babcie są gorsze niż FBI i Rutkowski razem wzięci.
Sygnał
„Hej, ludzie, ja już uciekam” Adama zadziałał jakoś mobilizująco na całą grupę,
nagle się okazało, że w sumie to ja też, ja też, my chyba już też powinniśmy, a
ja w zasadzie też będę. Andrzej wcisnął się przed kilku gości na sam przód
kolejki i niemal się zderzył z też wciskającym się tam Adamem.
–
Płacę za pierwszą kolejkę – rzucił Adam. – Wiesz, gówniany jestem w
prezenty, to postawię wszystkim pierwszą rundę i już nie będę gówniany.
–
Ja stawiam pierwszą kolejkę – powiedział Andrzej ostrzegawczo.
–
A tak – zreflektował się Adam. – Ty też jesteś gówniany w prezenty.
Dobra, to ja stawiam drugą.
Informacja
wywołała spory aplauz, zwłaszcza tych, którzy, jak Poldek, przekroczyli trzy
drinki. Potem już tylko trzeba było wygrzebać się spomiędzy stolików, krzeseł i
innych ludzi, i już można się było żegnać przed pubem. Adam poklepał Poldka po
ramieniu, klepnął znacznie mocniej Andrzeja, przypomniał: „To mi jutro esa puść
o tej siłce” i poszedł, machając jeszcze ręką nad głową. Kilka osób wpakowało
się razem do taksówki, Kamil z Aśką ruszyli do przystanku, Kajtek-Antek zgarnął
dwie osoby do drugiej taksówki.
–
Chodź z buta – zaproponował Poldek. – Mamy w sumie rzut beretem. Taka
fajna noc, ciepło, przeszedłbym się, już tak na spokojnie, bez spiny, że o,
goście czekają.
Aż
tak ciepło to może nie było, ale spacer Andrzej uznał za niezły pomysł, więc
ruszyli przez Kaszubską. Skręcili w Bogurodzicę, potem w aleję Niepodległości.
Gdy mijali dziewiętnastowieczny budynek Poczty Głównej, Andrzej nie wytrzymał.
–
Musiałeś znowu wałkować te swoje suchary? – wytknął. – Czwarte piwo
i już wiem, że standardowo polecisz, jeden po drugim, wszystkie, i ostatni
tradycyjnie spalisz. Masz szlaban na picie po trzecim piwie.
Poldek,
który dotąd coś nucił pod nosem, teraz urwał i spojrzał na niego.
–
Mogłeś mi podpowiedzieć, jak to prawidłowo idzie w tym o żabie – powiedział
z pretensją. – Wiem, że pamiętasz. Trzeba mi było przypomnieć, tobym nie
spalił.
–
W życiu – żachnął się Andrzej. – Jeszcze by wyszło na to, że to ja
ci go opowiedziałem.
–
Trudno – stwierdził Poldek. – W takim razie będę go w przyszłości
dalej spalał.
–
Po cholerę je opowiadasz? – drążył. – Znowu, znowu i znowu? Ludzie już na
pamięć znają te twoje suchary, po cholerę za każdym razem je wyciągasz?
–
Bo w którymś momencie robi mi się tak fajnie i wesoło, i mam ochotę opowiedzieć
ludziom coś śmiesznego – wyjaśnił Poldek, uśmiechając się przepraszająco.
– A te dowcipy to jedyne, które wtedy pamiętam. Sorry. – Rozłożył bezradnie
ręce, z coraz szerszym uśmiechem. – Ej, ale oni się śmiali!
–
Bo byli tak samo narąbani jak ty – burknął Andrzej. W sumie to nie miało sensu.
Za każdym razem to się powtarzało, Poldek opowiadał te swoje durne żarciki, on
mu to wypominał, Poldek rozbrajająco stwierdzał, że sorry, ale lubi, zapomniał,
że już to opowiadał, myślał, że tamte dwie osoby jeszcze tego nie słyszały, no
i w ogóle przecież wielka krzywda się nie stała, prawda?
Szli
przez chwilę w milczeniu, potem Poldek znów zaczął sobie śpiewać pod nosem.
Chyba chciał sprowokować, sądząc po wybranej piosence.
–
„Inny nie będę, lepszy nie będę” – zanucił. – „Zawsze wolny, niesforny, czasem
przystojny…”2 – Przy ostatnich słowach szturchnął Andrzeja w ramię.
Trudno było zachować powagę, nie pokręcić z rezygnacją głową, nie roześmiać
się.
Przeszli
w milczeniu, jeśli nie liczyć dalszego nucenia Poldka, aż do placu Lotników.
Gdy minęli sklep z wachlarzami na wystawie, chłopak nagle przystanął, z rękami
w kieszeniach rozpiętej kurtki.
–
Ale wiesz, lubię cię słuchać, jak robisz te swoje wykłady dla mniej i bardziej
niewtajemniczonych – oświadczył zdecydowanie.
–
Zapnij się – poradził Andrzej.
–
Nie trzeba, ciepło mi. Na przykład o tym narratorze, już to kilka razy
słyszałem, i za każdym razem mi się dobrze słucha, i za każdym razem coś nowego
dorzucasz.
–
Zapnij się – powtórzył. – Nie będę cię potem przez tydzień niańczył, bo się
przeziębiłeś.
–
Nie – uparł się Poldek. – Mnie i cummingsowi jest ciepło.
Andrzej
spojrzał na czarną koszulkę; białe litery w świetle latarni dawało się dość
dobrze odczytać. Ten tekst był akurat całkiem niezły:
„jeśli
szukasz prawd
nie
wkraczaj na trakt
trakty
wiodą ku
a
prawda jest tu”3
–
Więc – podjął Poldek – naprawdę lubię cię słuchać. Jak zaczynasz mówić, o
literaturze, o narracji, o konstrukcji bohaterów, to nagle zaczynam widzieć
każdy przeczytany tekst jakoś inaczej…
Andrzej
podszedł do niego, chwycił dolne brzegi kurtki i zapiął ją Poldkowi aż pod
szyję, przerywając przy okazji ten wywód.
–
Mówiłem, żebyś się zapiął – powiedział cicho, dalej przytrzymując zamek w
jednej ręce, a materiał okrycia w drugiej. Poldek pokiwał bez słowa głową;
patrzył tak, że nie chciało się odsuwać. Ale trzeba było to w końcu zrobić,
trzeba było ruszyć dalej do domu. Znów w milczeniu, znów wspólnym tempem, znów
z rękami w kieszeniach i ze wspomnieniem pewnych wymienionych słów, które sprawiały,
że człowiek się sam do siebie uśmiechał.
Gdy
już się zbliżali do zakrętu prowadzącego do ich bloku, Poldek przerwał ciszę.
–
Myślisz, że to jest teraz jedyna droga?
–
Co? Do domu?
–
Nie no – roześmiał się – aż tak narąbany nie jestem. Ten spacer mnie nieźle
wytrzeźwił. W narracji. Zero prawdy absolutnej, same punkty widzenia,
ograniczenia narracji, niewiarygodny narrator.
–
Nie wiem, czy jedyna – przyznał Andrzej. – Ale wydaje mi się, że
najsensowniejsza. Najbliższa rzeczywistości, bez względu na to, o jakim gatunku
mówimy. Bo w sumie to jest jedyny sposób, w jaki zawsze widzisz świat, przez
własną perspektywę. – Wyciągnął z kieszeni klucze, bo już widać było ich
klatkę. – Możesz ją poszerzać, pogłębiać, zanurzyć się we wszystkie empatie,
inteligencje emocjonalne i inne psychoterapeutyczne sztuczki, ale efekt końcowy
jest zawsze taki sam: nie wyjdziesz poza siebie, poza swoje widzenie świata i
poza opowiadanie świata sobą, ze swojej perspektywy, językiem, jakim potrafisz
opowiadać.
Poldek
milczał, gdy wchodzili do środka, i dopiero w połowie drugiego piętra odezwał
się:
–
Ale jednak mogę tę perspektywę poszerzać i wzbogacać.
–
Tak – zgodził się. Stał kilka schodów wyżej i widział zamyśloną twarz swojego
chłopaka, przeciętą w połowie cieniem, bo światło na klatce schodowej znów
wysiadało. – To możesz zrobić. To i nic więcej.
Poldek
pokiwał głową i ruszył po schodach.
–
Zawsze to coś – powiedział, mijając go.
Gdy
weszli do mieszkania, Poldek jak zwykle pierwszy wpakował się do łazienki, bo
przecież piwo go goni. Andrzej umył ręce w kuchni, otworzył lodówkę i
zastanawiał się, czy jest sens jeszcze odkorkowywać wino. Nie, sam miał już
dość, a niektórzy mieli dość jeszcze bardziej.
–
Andrzej – usłyszał już z przedpokoju. – Chodź tutaj.
Poldek
czekał w pokoju, z krawatem w ręku.
–
Zakładaj – zażądał. – No zakładaj – pogonił, gdy Andrzej uniósł brwi w
uprzejmym zdziwieniu. – Szybciej. O właśnie – ucieszył się, gdy krawat został
zawiązany, podszedł do magnetofonu i włożył jakąś płytę. – A teraz sobie
zatańczymy.
–
Słucham? – Andrzej popatrzył na niego uważnie. Nadmiar piwa naprawdę komuś tu
zaszkodził.
–
Zatańczymy – powtórzył Poldek, gdy rozległy się pierwsze słowa piosenki. – Do
jednego z moich ulubionych utworów. Mieliśmy z mamą fazę na ten duet, gdy byłem
w podstawówce, znajoma mamy uczyła nas tych piosenek w oryginale i robiła nam
tłumaczenia z włoskiego, potem sobie razem śpiewaliśmy na wycieczkach ze
szkicownikami. No chodź – wyciągnął ręce. – Jest wolny, nie musisz podrygiwać.
Tak mnie ostatnio naszła myśl, że chciałbym z tobą zatańczyć. Z tobą w
krawacie. – Podszedł i splótł mu dłonie na szyi. – No chodź – powtórzył. –
Prowadzisz. A ja mam imieniny.
Andrzej
się poddał i objął go w pasie. Było to idiotyczne, takie kołysanie się i
obracanie wokół, ale w końcu Poldek był wstawiony, on sam też trochę wypił,
były te imieniny, była noc, tylko światło lampki przy łóżku i muzyka w tle,
zapach dezodorantu Poldka mieszał się z zapachem szamponu do włosów i piwa,
koszulka na plecach Poldka była nieco wilgotna, skóra na szyi jeszcze trochę
chłodna. Andrzej przyciągnął go mocniej, objął jedną ręką przez plecy, oparł
głowę na jego głowie. Wariackie pomysły Poldka, co człowiek ma zrobić,
wariackie pomysły Poldka potrafiły mieć swoje uroki.
Gdy
piosenka się skończyła, Poldek go przytrzymał.
–
Ustawiłem na zapętlenie – wymruczał mu w ramię z zadowoleniem. – Tańczymy
dalej. Cały dzień na to czekałem.
Andrzej
roześmiał się cicho. Niech będzie.
–
Pamiętam jeszcze fragmenty tego tłumaczenia – odezwał się po chwili Poldek,
unosząc głowę. – Z tego refrenu. – Przymknął na chwilę oczy, otworzył i,
kołysząc się dalej, wyrecytował, najwyraźniej wraz z oryginalnym refrenem: –
„Musisz uwierzyć, że będzie historia miłosna i lepszy świat, że będzie
intensywniejszy błękit i bardziej bezkresne niebo, że będzie twój cień w bieli
przy moim boku, że będzie bardziej ludzki sposób, by powiedzieć: kocham cię”1.
– Lekki, nieco rozmarzony uśmiech wcale nie łagodził czegoś intensywnego w
spojrzeniu. – Ładne, prawda?
–
Ckliwe – mruknął Andrzej i przyciągnął tak, by Poldek musiał się oprzeć
policzkiem o jego pierś. – I ty po pijaku też się robisz ckliwy.
–
Lubię być czasem ckliwy – stwierdził. – O, i jeszcze to pamiętam – dodał po
kilku kolejnych chwilach kołysania się. Piosenka leciała już trzeci raz. – „Po
wszystkim, co na świecie wokół złe, jak cudownie odnaleźć cię obok siebie”4.
Serio – dodał poważniej, zatrzymał się i nieco odsunął. – To mi tak pasuje. Do
ciebie, do nas. Kocham cię. – Jego głos był spokojny, czuły, ale miał w sobie
coś stanowczego, co nie pozwalało ani przerwać, ani odwrócić wzroku. – W sumie
to mi tą kurtką przerwałeś na Lotników, bo chciałem ci jeszcze wtedy
powiedzieć, że jak cię tak słucham, to się czuję cholernie dumny. Podziwiam to
wszystko, co masz w głowie i co umiesz opowiedzieć albo napisać. I jak mi
potrafisz nieraz rozwalić jakieś moje przekonanie o książce czy autorze, bo powiesz
coś takiego, że muszę pomyśleć z drugiej strony. Albo i z trzeciej. – Przesunął
dłońmi po jego ramionach. – I ogromnie lubię to, jak wszystkiego pilnujesz, od
tej nieszczęsnej adrenaliny i paskudnych siatek na okna aż po to, żebym zapiął
kurtkę na dworze. Lubię to, jak się przy tobie czuję, i jako facet, i w ogóle
jako człowiek. Nawet nie próbuj – dodał szybko, gdy Andrzej otworzył usta. – Ja
teraz mówię, musisz dotrwać do końca. Lubię tę naszą codzienność, lubię
siedzieć przy tobie z książką albo papierosem, albo tak bez niczego, i gadać
albo tak iść obok ciebie, jak teraz do domu, i nic nie mówić, i też jest
dobrze. Uwielbiam seks z tobą, tak, teraz się możesz uśmiechnąć, ale dalej nie
przerywaj. – Zsunął dłonie i pociągnął lekko za krawat. – I lubię zapach twojej
skóry, i lubię, jak się w nocy do mnie przytulasz. I lubię tę twoją minę, takie
„Niech ci będzie, skoro tak ci na tym zależy”, jak cię jakiś mój pomysł ścina z
nóg, rozczula mnie wtedy ta twoja mina. I że nie pytasz mnie wiecznie „O czym myślisz,
co piszesz?”, jak się zamyślę albo produkuję tę moją grafomanię. I po prostu
ciebie lubię, kocham cię, takim, jaki jesteś, ze wszystkimi twoimi kantami,
kancikami i zadziorami.
–
Poldek – poprosił Andrzej cicho. – Przestań.
Sam
słyszał, jak bezradnie zabrzmiał jego głos.
–
A co? – spytał Poldek, patrząc uważnie, po czym dodał raczej tak, jakby
stwierdzał fakt: – Za dużo?
–
Tak. – Poczucie przytłoczenia narastało. – Ja nie umiem… – Pokręcił głową i
wzruszył ramionami. Naprawdę nie umiał. Nie w taki sposób.
–
Hej – odezwał się Poldek łagodnie. Wsunął mu dłonie we włosy i zmusił do
ponownego spojrzenia na siebie. – Ale spokojnie. Ja nie oczekuję, że mi
odpowiesz tak samo. To jest moje, ja ci to chciałem powiedzieć, a nie wymusić
od ciebie. – Przesunął palcami lewej ręki po jego policzku. – Czytałem kilka
lat temu jakiś artykuł o różnych językach miłości i tam było fajnie pokazane, w
jak różny sposób ludzie sobie okazują uczucia. Ty nie jesteś z tej kategorii
mówiącej, kurde, wiem o tym od dawna. – Roześmiał się. – Ty to robisz po
swojemu. Zapniesz mi kurtkę, porozkładasz wszędzie leki, zagonisz mnie do
pisania magisterki, pójdziesz ze mną do tłumów ludzi, chociaż nie lubisz tłumów
ludzi, ugryziesz się w język przy Bogusiu, zrobisz sobie badanie, zanim
pozwolisz mi wywalić gumki, będziesz mnie pieprzył do upadłego, ale tylko mnie,
sprawdzisz rodzaj mąki, zanim kupisz makaron, żeby mnie pszenica nie załatwiła,
przetrwasz kolejną rundę moich sucharów na imprezie albo o, jak teraz, zatańczysz
ze mną, chociaż podrygiwanie do muzyki uważasz za idiotyczne, bo widzisz, że ja
mam na to straszną ochotę. Serio, Andrzej – powiedział ciszej i pociągnął go za
krawat. – Ja to wszystko widzę. I rozumiem. I za to też cię kocham.
Piosenka
znów zaczęła się od początku.
–
To co, masz już dość? – spytał Poldek z rozbawieniem, gdy skończyli się
całować. Andrzej popatrzył na niego, przyciągnął ponownie, objął w pasie i
mruknął:
–
Możemy jeszcze raz, skoro tak ci się podoba.
Krótki
śmiech Poldka zmieszał się na chwilę z włoskimi słowami. W półmroku pokoju,
przy rozpoznawanym już refrenie, z tym chłopakiem w ramionach, bezsensowne
kołysanie się nabierało sporo sensu.
1 Na podstawie tłumaczenia ze strony Tekstowo.
2 Ryszard Rynkowski, „Inny nie będę”.
3 e.e. cumings, „*** jeśli szukasz prawd”, przeł. S.
Barańczak.
4 Na podstawie tłumaczenia ze strony Tekstowo.
fot. Pexels
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńkurczę, cieszy mnie no Twój powrót i odblokowanie bloga, trafiłam na niego w zasadzie tuż, przed jego zablokowaniem, i niestety tak się stało, że nie udało mi się jeszcze coś napisać... ale teraz nam szansę przeczytać, jak i skomentować... wielkie dzięki...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Rany, pierwszy komentarz po powrocie :D Cieszę się, że Ty się cieszysz z powotu "Musivum", mam nadzieję, że będzie się dobrze czytać. Dziękuję za sygnał, że jesteś, ogromnie mnie to uradowało :)
Usuń