Jeśli dobrze pójdzie, rozdział ósmy też będzie w czerwcu. I mam taką szaloną myśl: może w tym roku uda mi się skończyć „Powroty”?
POWROTY DO DOMU
ROZDZIAŁ
VII: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ DRUGA
Twe najlżejsze spojrzenie z łatwością mnie odemknie
choć zamknąłem się w siebie jak w pięść
Ty mnie zawsze płatek po płatku otwierasz jak wiosna
która (zręcznie i tajemniczo) otwiera różę pierwszą […]
(nie wiem, co z Tobie tkwi, że mnie zamknąć potrafi
i otworzyć, tylko jakiś szczegół we mnie czyni to zrozumiałym
odgłos Twoich oczu jest głębszy niż wszystkie kwiaty) […]
e.e. cummings, „gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłem, na szczęście poza”
Z konferencji w
Warszawie Andrzej wrócił do domu w czwartek po południu. Sama konferencja
trwała od poniedziałku do wtorku, ale środę jeszcze spędził w bibliotece
uniwersyteckiej. Trzeba było skorzystać z okazji, bo samodzielne skserowanie
potrzebnych artykułów i fragmentów książek poszło znacznie szybciej niż
zamawianie konkretnych tomów przez wypożyczenia międzybiblioteczne; poza tym
mógł przejrzeć szereg innych pozycji i znaleźć jeszcze kilka nieoczekiwanych
tytułów, które okazały się przydatne albo chociaż interesujące.
Konferencje i artykuły
na ten rok miał już w dużej części zaplanowane, i pod względem tematów, i
terminów. Promotorka czasem śmiała się: „Panie Andrzeju, pan jest jak
skrzyżowanie rakiety z organizerem”. Uśmiechał się wtedy do niej z pewnym
zakłopotaniem, bo w gruncie rzeczy nie rozumiał, co w tym takiego zabawnego.
Lubił mieć zaplanowaną pracę, lubił wiedzieć z wyprzedzeniem i konkretnymi
datami, co i kiedy ma robić, a że chciał dużo pisać, dużo publikować i dużo
występować na konferencjach – co w tym dziwnego?
– Ale ja to rozumiem –
powiedziała mu kiedyś profesor Zielewska, na seminarium doktoranckim, które
sobie organizowali ze dwa razy w miesiącu. – Tylko że pan jest tak
zdeterminowany i tak… bo ja wiem, jak to określić, taki całkowicie tym
pochłonięty, że aż mnie to rozczula. I cieszy, żeby było jasne, i cieszy. Na
dziesięć osób planujących zrobienie doktoratu połowa odpada po pierwszym roku,
a z drugiej połowy połowa pasuje po otwarciu przewodu.
Siedzieli wtedy przy jej
biurku, paląc papierosy. Profesor Zielewska, średniego wzrostu, bardzo chuda, z
krótką, jasnobrązową czupryną, nosiła grube szkła w kwadratowych,
czarno-czerwonych oprawkach i nieco przyduże marynarki, narzucane na kolorowe
bluzki. Paliła zachłannie i byle jak, nie kończyła porządnie jednego papierosa,
zgniatała go w popielniczce i niemal jednocześnie zapalała drugiego. Potrafiła
tak w czasie dyskusji zużyć z pół paczki.
– Ja nie zrezygnuję –
oświadczył wtedy Andrzej stanowczo. Promotorka pokiwała głową.
– Nie wątpię. Widziałam
już w czasie seminarium magisterskiego, jak pan pracuje. – Zaciągnęła się,
wydmuchała dym i dodała: – Bo pan mi kiedy przyniósł ostateczną wersję
magisterki, już taką tylko do podpisania? W połowie maja, pod koniec maja?
– Pod koniec.
Dwudziestego siódmego – odparł.
– I nawet dokładną datę
pan pamięta! – Profesor Zielewska roześmiała się, jakby to był doskonały
dowcip. – No nic, niech pan pracuje dalej po swojemu. Teoretycznie ma pan na
zrobienie doktoratu osiem lat, ale coś czuję, że nie będzie pan tyle czekał.
Zwłaszcza że już teraz ma pan temat, konkretny temat, a nie jakiś ogólny
zakres.
Tak, miał temat – wstępnie zarysowany w początkowych miesiącach, ale z każdym tygodniem coraz bardziej wyrazisty. Do otwarcia przewodu potrzebował konferencji i publikacji, zresztą w ogóle do dorobku tego potrzebował. W części czasopism na opublikowanie czekało się krócej, w innych dłużej, monografie pokonferencyjne też pojawiały się po jakimś czasie, więc sporo rzeczy, które już napisał, powinny ukazać się drukiem dopiero w nowym roku akademickim. Na co miał więc niby czekać, na ostatnią chwilę, żeby w nerwach i z wściekłością na siebie próbować opublikować cokolwiek i gdziekolwiek?
Poza tym zwyczajnie to lubił. Lubił pisać – przekładać na zapisane słowa
wszystkie myśli, refleksje, spostrzeżenia dotyczące literatury. Lubił
występować na konferencjach – przedstawiać efekty swojej pracy, zadawać pytania
innym uczestnikom i odpowiadać na ich pytania, dyskutować podczas paneli
dyskusyjnych, podczas rozmów w przerwach, podczas obiadów i kolacje po sesjach.
Jak teraz, w Warszawie. Wprawdzie nie przepadał za tymi wszystkimi „spotkaniami
integracyjnymi”, ale posiłki były częścią pakietu konferencyjnego, więc i tak
jedli razem, a poza tym zdawał sobie sprawę, że nawiązanie kontaktów z ludźmi z
innych uczelni może się przydać. Natomiast odpuszczał sobie jakieś wieczorne
towarzyskie wypady na miasto, bo czasem pojawiały się i takie propozycje. Bez
przesady, nie po to przyjechał. Imprezy, alkohol i ludzi „dla towarzystwa” miał
w domu. Jeżeli spacer po mieście, to samotnie, czasem trafił się dobry
antykwariat lub niezła księgarnia. Warszawy co prawda jako miasta nie lubił,
ale Krakowskie Przedmieście miało sporo dobrych punktów, więc i w poniedziałek,
i we wtorek tam zajrzał. W środę natomiast siedział w bibliotece do oporu.
Do domu wrócił z
pięcioma książkami z księgarni i czterema z antykwariatów, z dużą stertą kser,
a także z wizytówką i telefonem sympatycznej angielskiej literaturoznawczyni, z
którą przegadał większość czasu przy posiłkach. Wysiłek włożony w liceum i na studiach
w naukę języka opłacił się – mógł nie tylko napisać artykuł i wystąpić z
prezentacją po angielsku, lecz również i swobodnie rozmawiać z kilkunastoma
zagranicznymi gośćmi. To była pierwsza międzynarodowa konferencja, w której
uczestniczył, i musiał przyznać, że jednak miał obawy, czy podoła.
– To inaczej wygląda,
gdy na co dzień używasz obcego języka – wyjaśnił Poldkowi po powrocie. Przed
wyjazdem wolał zatrzymać te obawy dla siebie, teraz już mógł o tym mówić. – W
życiu, w pracy. Ja nie używam. No, tyle, że od początku studiów pilnowałem,
żeby raz w miesiącu czytać w oryginale jakiś tekst, ale swobodna rozmowa, bez
wcześniejszego przygotowania sobie wypowiedzi, jak przy prelekcji, to zupełnie
inna sprawa. Ale jednak poszło dobrze – zakończył z zadowoleniem.
Poldek uśmiechnął się.
Siedzieli przy ni to obiedzie, ni to kolacji, już po obejrzeniu przywiezionych
książek. Dobrze było wrócić do domu, jeść w spokoju, tylko we dwóch, mieć wokół
siebie znajome, własne rzeczy.
– Zazdroszczę – przyznał
Poldek. – Znaczy niby mój angielski jest OK, maturę w końcu zdałem na pięć,
pogadać na luzie może bym pogadał, ale na pewno nie napisałbym artykułu od
zera. Tak szczerze to najpierw myślałem, że napiszesz normalnie i dasz do
tłumaczenia.
– Nie, ale po skończeniu
dałem znajomej z anglistyki do sprawdzenia – przyznał. – Wolałem się upewnić,
czy nie zrobiłem jakiegoś idiotyzmu.
– I co?
Andrzej odłożył sztućce
na pusty talerz i sięgnął po herbatę.
– Zrobiła mi jakieś
poprawki, ale powiedziała, że to takie głównie redakcyjno-stylistyczne, a
całość jest w porządku. Więc teraz będę miał na koncie pierwszy artykuł po angielsku –
podsumował z zadowoleniem.
– Jestem z ciebie dumny
– oświadczył Poldek i stuknął lekko swoim kubkiem w jego kubek. – I ty ze mnie
też możesz być, wyprodukowałem pod twoją nieobecność w sumie trzy kolejne
strony tego cholerstwa, które oficjalnie nazywamy moją magisterką. Do
dwudziestego pierwszego skończę – dodał stanowczo.
– Oby – mruknął Andrzej
z rozbawieniem.
W przedostatnią sobotę
maja miał być finał Eurowizji, jak Poldek poinformował go radośnie już w czasie
majówki. Finał, który co roku z mamą ogląda. No i w tym roku oczywiście też, i
Andrzej musi koniecznie dołączyć, robią sobie zawsze z mamą masę żarcia, dobre
wino i oglądają aż do końca, choćby padali z nóg.
– Przypominam ci, że
masz szlaban na imprezy – wytknął mu wtedy Andrzej bezlitośnie. – Jeśli nie
skończysz pierwszego rozdziału do tego czasu, możesz zapomnieć o tym muzycznym
badziewiu.
– To nie jest badziewie,
tylko świetna zabawa – powiedział Poldek z urazą. – No i chyba sobie jaja
robisz…
– Powiedziałem wyraźnie:
szlaban do skończenia pierwszego rozdziału – odparł ze złośliwym uśmiechem. –
Więc jeśli tak ci zależy, to lepiej przyspiesz pisanie.
W gruncie rzeczy tylko
go straszył; przecież nie odebrałby mu tej domowej tradycji, nawet jeśli była
głupawa. Ale na wspaniałomyślne „No dobra, szlaban chwilowo zawieszony” będzie
jeszcze czas. A na razie Poldek wziął sobie tamtą rozmowę do serca i
rzeczywiście trochę przyspieszył. Do tego z Warszawy Andrzej przywiózł mu ksera
trzech artykułów, których nie było w Szczecinie, więc miał przydatny materiał
do dalszej pracy. Może do dwudziestego pierwszego nie skończy, ale będzie już
blisko końca.
Dwa czy trzy dni po
tamtej rozmowie Poldek podszedł do niego z telefonem w ręku.
– Proszę bardzo –
powiedział z irytacją – potwierdź mojej mamie, że rzeczywiście dałeś mi szlaban
na imprezy i w niedzielę nie możemy do niej przyjść.
Przejął telefon i ruchem
głowy wskazał Poldkowi biurko. Poldek popatrzył ponuro i wrócił do swojego
laptopa.
– Dzień dobry, pani
Polu. – Andrzej uśmiechnął się z rozbawieniem, słysząc jej „Co to za szlabany,
Kanciku?”. – Poldek ma szlaban na imprezy i podobne, dopóki nie skończy
pierwszego rozdziału magisterki. Przez dwa miesiące nie ruszył palcem, więc
teraz nadrabia. Jak nadrobi, szlaban się skończy.
Poldek rzucił mu
mordercze spojrzenie przez ramię.
Pani Pola zareagowała na
szczęście dość rozsądnie, bo zgodziła się, że zaliczenie seminarium i pisanie
magisterki są ważniejsze niż w sumie zupełnie pozbawione powodu spotkanie na
ciasto i kawę.
– Ale na Eurowizję
przyjdziecie? – upewniła się.
– Nie wiem, czy
przyjdziemy na Eurowizję – odpowiedział Andrzej specjalnie głośno i dobitnie. –
Wszystko zależy od Poldka. Gdyby od lutego siedział nad rozdziałem, tak jak
było ustalone z promotorką, nie byłoby sprawy. A tak ma to, co sam sobie
zafundował.
Poldek, bez odwracania
się, uniósł lewą rękę i pokazał mu środkowy palec.
– I jest przez to
strasznie obrażony na mnie i na cały świat – dodał Andrzej, z trudem
powstrzymując śmiech. – Jakbym mieszkał z piętnastolatkiem.
Poldek uniósł też prawą
rękę, z tym samym gestem.
– Nie wtrącam się w to –
oświadczyła pani Pola, chichocząc. – W sumie to dzięki, że go pilnujesz. Ale
straszny jesteś. Na Eurowizję musisz mi go puścić.
Gdy się pożegnali,
Andrzej położył telefon na biurku i popatrzył na Poldka, który znów pisał, z
zaciętym wyrazem twarzy.
– Możesz być na mnie
wściekły – powiedział spokojnie – ale nie pozwolę ci zawalić czegoś, co jest
ważne.
Poldek pisał jeszcze
przez moment, po czym opuścił ręce na kolana i oparł się o krzesło.
– Wiem. – W jego głosie
słychać było zmęczenie. – I serio, jestem ci wdzięczny. Wkurwiony jestem
głównie na siebie, bo rzeczywiście zawaliłem tamte dwa miesiące, a teraz muszę
nadganiać. – Spojrzał na Andrzeja i uśmiechnął się lekko. – Zrób mi jakąś
kanapkę i herbatę, może być z hibiskusa. Będę tłukł do końca tej strony.
Dostał kanapki, dostał
herbatę, dostał papierosa, napisał resztę strony i nawet dwa zdania kolejnej. W
niedzielę po pracy wrócił, wziął prysznic, zjedli, trochę poczytał Christie i
jeden z tomów „Mikołajka”, a potem, już nawet bez poganiania, usiadł przed
laptopem i pisał. Nawet słowem nie pisnął, że wolałby w tym czasie siedzieć u
mamy i opychać się szarlotką.
Kto wie, może
rzeczywiście skończy rozdział do dwudziestego pierwszego maja.
***
W semestrze letnim plan
zajęć był zdecydowanie lepszy niż w zimowym. Pensum magistra teoretycznie
wynosiło trzysta sześćdziesiąt godzin, ale Andrzej dostał w sumie czterysta
pięćdziesiąt, bo grup było sporo, a do tego jeden z profesorów wyjechał na
stypendium, więc jego godziny trzeba było załatać innymi osobami. „No i na
magistrów spada najwięcej”, wyjaśniła profesor Zielewska z przepraszającym
uśmiechem. „Czyli na pana”.
W zimie miał więc
dwieście czterdzieści godzin i osiem grup, w lecie już tylko dwieście dziesięć
godzin i siedem grup: pięć na trzecim roku, z teorii literatury – te grupy już
znał, prowadził je od października – oraz dwie nowe, na pierwszy roku, z
poetyki. Zajęcia w poniedziałki od jedenastej trzydzieści do piętnastej, wtorki
wolne, w środy od ósmej do dziesiątej, w czwartki od trzynastej trzydzieści do
osiemnastej trzydzieści, plus jeszcze przed zajęciami półtorej godziny
konsultacji narzuconych odgórnie na całej polonistyce, piątki od dziesiątej do
jedenastej trzydzieści.
Taki plan dawał dużo
swobody i czasu – na czytanie, pisanie, na siłownię w poniedziałki po
zajęciach, na przesiadywanie w bibliotece. Andrzej nieraz wychodził we wtorki
wraz z Poldkiem, który miał wtedy na ósmą; na placu Rodła Poldek wsiadał do
któregokolwiek tramwaju, poza jedynką i piątką, i dojeżdżał do placu
Kościuszki, skąd łapał sześćdziesiąt jeden albo osiemdziesiąt jeden i już
autobusem docierał niemal pod wejście Wydziału Humanistycznego na Krakowskiej.
Andrzej natomiast wsiadał do piątki i wysiadał zaledwie kilkadziesiąt metrów od
Biblioteki Głównej US na Tarczyńskiego. Spędzał tam z sześć, siedem godzin; do
czternastej lub piętnastej było z reguły cicho, spokojnie i mało ludzi.
Niekiedy zamiast na Tarczyńskiego jechał do Książnicy; tam wprawdzie pojawiało
się od rana więcej osób, zwłaszcza studentów medycyny, ale dawało się bez
problemu wytrzymać.
W piątki wolał zostać w
domu. Coś było w piątku jako takim szczególnego, już od czasów liceum – ta
świadomość, że to piątek i zaraz weekend. Nawet później, od studiów, gdy na
weekend nie czekało się jak na uwolnienie od licealnej nudnej rutyny – ba,
nawet teraz myśl „piątek” sprawiała, że czuło się pewne odprężenie.
Po zajęciach załatwiał
więc zakupy, wpadał do którejś biblioteki i wracał do domu. Dziś zamiast
biblioteki odwiedził księgarnię językową koło Świata Książki na Śląskiej, kupił
kilka najpotrzebniejszych rzeczy w Społem niedaleko Małopolskiej i dotarł do
mieszkania przed czternastą. Poldek kończył o piętnastej, dojeżdżał w okolicach
szesnastej, więc jeszcze miało się trochę czasu na przejrzenie nowych nabytków
i spokojne przemyślenie pomysłu z konferencji.
Po obiedzie usiedli z
obu stron biurka; Poldek, jak sam mówił, potrzebował „rozgrzewki”, by zacząć
pisać, więc przez pierwsze minuty przeglądał poprzednie strony i zaglądał do
leżących przy lewej ręce notatek. Nagle zapytał:
– Co ty masz?
– Niemiecki.
– Po co ci niemiecki? –
zdziwił się.
Andrzej westchnął i
uniósł głowę znad rozłożonych książek.
– Bo jak tak sobie na
konferencji pogadałem z tą całą Edith z Anglii i z paroma innymi osobami, to
się okazało, że jest sporo ciekawych materiałów, takich, które by mi się mogły
przydać, dostępnych głównie po niemiecku. I wychodzi na to, że ten niemiecki by
mi się przydał.
Poldek uśmiechnął się z
niedowierzaniem.
– I co, chcesz się teraz
tego niemieckiego nauczyć?
Wzruszył ramionami.
– A co mam zrobić,
czekać z założonymi rękami, aż to przetłumaczą?
– No dobra, ale… chcesz
się go tak sam uczyć?
– Spróbuję – odparł.
Oparł łokcie na blacie biurka, splótł dłonie i wsparł na nich podbródek. –
Teoretycznie rok łaciny powinien być dobrym punktem wyjścia do uczenia się
języków romańskich i germańskich. Przejrzałem to sobie wstępnie, na razie
wydaje się do ogarnięcia. – Odchylił się i oparł plecami o krzesło. – Trochę
porobię sam, potem może poszukam kursu. Nie mam ochoty zaczynać od samego
początku z jakąś grupą ludzi i dostosowywać się do ich tempa.
– OK – mruknął Poldek i
sięgnął po papierosa. – Powodzenia. Kurde. Miałem niemiecki w ogólniaku, ale to
była masakra i nic z niego nie pamiętam, poza jakimś „der, die, das”, cokolwiek
to było.
– Rodzajniki określone.
– Andrzej uśmiechnął się z rozbawieniem. – Tyle już zdążyłem przyswoić.
– Dobra. – Poldek
zaciągnął się, wydmuchał dym i westchnął ciężko. – To ty sobie przyswajaj
dalej, ja mam tu poważną robotę, a nie rozrywki.
Przez jakiś czas
pracowali – Poldek stukał w klawiaturę raz szybciej, raz wolniej, czasem coś
mruczał z papierosem w zębach, czasem unosił głowę, spoglądał w sufit i po
cichu przeklinał, strzepywał popiół do popielniczki, zduszał tam niedopałek, po
pewnym czasie sięgał znów do paczki. Andrzej w nowym dużym notesie rozpisywał
sobie podstawy gramatyki niemieckiej; na razie zupełnie omijał słówka, mimo że
w obu samouczkach, które znalazł, było ich sporo – wolał najpierw zrozumieć
większą partię zasad językowych, dlatego skupił się bardziej na repetytorium
gramatycznym. Słówka były do wkucia; gramatyka była do zrozumienia.
– Ale wiesz co? –
powiedział nagle Poldek, przerywając pisanie.
– Hm? – Spojrzał na
niego. Poldek miał dziwną minę.
– Trzeba jednak być
tobą, żeby od stwierdzenia: „Jest masa potrzebnych mi tekstów po niemiecku”
przejść jednym ruchem do: „A to luz, nauczę się niemieckiego, sam, a co”. –
Pokręcił głową. – Jestem pełen podziwu, serio.
– Poczekaj z tym
podziwem, aż będę w stanie cokolwiek powiedzieć albo przeczytać – odparł z
rozbawieniem. – I w sumie co tu podziwiać, jest mi potrzebny, to co mam robić.
Patrzyli na siebie przez chwilę bez słowa; Poldek w końcu uśmiechnął się, znów pokręcił głową i powiedział:
– Serio, trzeba być tobą. – Po czym wrócił do pisania.
Andrzej nie skomentował,
bo i w gruncie rzeczy nie za bardzo rozumiał, o co Poldkowi chodzi. Problem był
jasny i dawał się konkretnie rozwiązać, o czym tu dalej dyskutować?
Gdy już późnym wieczorem
leżeli w łóżku, na boku, spleceni rękami i nogami, Poldek zapytał:
– Jak będzie po
niemiecku: „boski seks, który mnie wykończył”?
Andrzej roześmiał mu się
w kark.
– Nie mam pojęcia, ale
obiecuję, że jutro sprawdzę. Tylko nie gwarantuję pełnej poprawności, oni mają
trzy formy odmieniania przymiotników w zależności od rodzajników…
– Oszczędź mi – jęknął.
– Z liceum pamiętam tylko, że kułem na pamięć jakieś krótkie baśnie do
wyklepania, żeby zaliczyć na trzy na semestr. Klepałem i nic nie rozumiałem.
Chyba mieliśmy kiepską niemczycę albo ja z niemca byłem tępakiem, bo serio
przez cztery lata nie złapałem totalnie nic.
Leżeli przez chwilę w
milczeniu; wreszcie Poldek, nie odwracając się, mruknął:
– W sumie to mam durne
pytanie.
– Hm?
– Ale naprawdę durne.
– Mów.
– Jest. Cholernie.
Durne.
Mimo że górne światło
było wyłączone i świeciła się tylko nocna lampka na szafce za plecami Andrzeja,
dało się zauważyć, że policzek Poldka zrobił się trochę czerwony.
– Mów. – To już się
robiło intrygujące. – Najwyżej odpowiedź też będzie durna.
– Ty… – Poldek się zawahał,
odetchnął głęboko i szybko podjął: – Nie, w sumie to mam dwa, i to pierwsze nie
jest takie durne. Kiedy się zorientowałeś, że wolisz facetów?
Andrzej przez chwilę
milczał, zaskoczony.
– A jakie to ma
znaczenie?
Poldek spojrzał na niego
przez ramię.
– Jestem ciekaw –
wyjaśnił. – No i jakieś ma, prawda? W sensie, potem musisz siebie i wszystko
wokół poukładać od początku, ze świadomością, że nie pasujesz. – Ponownie
położył głowę na poduszce. – Ja się zorientowałem na początku drugiej klasy
liceum, jak się zakumplowałem z chłopakiem z trzeciej i najpierw było fajnie,
gadanie, oglądanie, granie w coś, a potem na imprezie andrzejkowej w budzie
zaczęliśmy się całować i myślałem, że nie zdołam wstać z podłogi, na której
siedzieliśmy, tak było gorąco.
Andrzej uśmiechnął się i
przytulił się mocniej do jego pleców.
– I co?
– I wróciłem do domu z
takim „kurwa, co ja powiem mamie?” – podjął Poldek cicho. – Bo w pierwszej
klasie całowałem się z dwiema dziewczynami i to było takie totalnie nic, były
ładne, miłe i fajne, ale zero wrażeń. A z nim było tak, że serio jakby mi się
mózg wyłączył. I z jednej strony chciałem powiedzieć mamie, bo nie wyobrażałem
sobie, że miałaby czegoś takiego o mnie nie wiedzieć, a z drugiej jak stałem
przed nią i myślałem: „Teraz jej powiem, zaraz jej powiem”, to miałem wrażenie,
że się z nerwów porzygam. Bałem się – dodał jeszcze ciszej. – Mówiłem ci kiedyś
zresztą. Tak się cholernie bałem, że… no wiesz, że uzna, że jestem nienormalny,
że się mnie brzydzi, że mnie znienawidzi.
– To nie w stylu twojej
mamy – mruknął Andrzej uspokajająco.
– A skąd to miałem wtedy
wiedzieć? – odparł Poldek. Zabrał dłoń z ręki Andrzeja i poprawił sobie
poduszkę pod głową. – Miałem szesnaście lat, to był mój pierwszy coming out i
to przed własną matką, skąd miałem wiedzieć, jak to się skończy? Przez chwilę
miałem nawet taką wizję, że mnie wywala z domu i będę spać na klatce schodowej.
– Parsknął niezbyt wesołym śmiechem. – Ale z drugiej strony naprawdę nie
umiałem sobie wyobrazić, że coś tak ważnego będę przed nią chował, jakbym
zrobił coś złego.
Milczeli przez chwilę.
Andrzej przesuwał dłonią po udzie Poldka, który wreszcie podjął, już weselszym
tonem:
– Ale skończyło się OK,
mama jest cudowna. Czasami tak sobie o tym myślę i dociera do mnie, że jest naprawdę
wspaniała, to było o początku takie: „aha, OK, taki jesteś, nie ma sprawy”. Ale
to był naprawdę przerażający moment – dodał. – Wtedy, gdy już, już miałem
powiedzieć i w tym pierwszym momencie, gdy powiedziałem. W życiu bym wtedy nie
uwierzył, że kilka lat później usłyszę od niej: „Zaproś swojego chłopaka na
wakacje, żeby z nami przemieszkał, co mi masz tak z tęsknoty usychać, zrobisz
się marudny i wkurzający i tylko mi lato zepsujesz”.
Roześmiali się obaj,
Poldek w poduszkę, Andrzej w ramię Poldka.
– I tak zostałeś
przechowany na Ratajczaka przez trzy miesiące, na życzenie mamy – podsumował
Poldek po chwili. – To teraz twoja kolej.
Andrzej przez moment
milczał.
– W gruncie rzeczy nie
ma o czym mówić – stwierdził wreszcie. – Nie umiem tego uchwycić, gdzieś między
końcem podstawówki a początkiem liceum coś mi się zaczęło klarować. I to nie
było jakieś wielkie objawienie, po prostu takie… „e, nie, dziewczyny nie,
chłopacy tak”.
– Daj spokój – prychnął
Poldek niedowierzająco. – Serio?
– Serio. – Próbował się
cofnąć pamięcią do tamtych lat, do jakiegoś konkretnego momentu, ale nie mógł
nic uchwycić. – Naprawdę, nie było żadnego szczególnego wydarzenia czy czegoś.
Raczej tak, jakbym cały czas miał to przed oczami, tylko niewyraźnie, i wtedy
właśnie się zaczęło robić coraz wyraźniejsze.
– Może i tak bywa –
mruknął Poldek. – Miałeś wtedy kogoś?
– Podobali mi się różni
chłopacy ze szkoły. W tym kolega z klasy. Dobry kolega. – Wspomnienie Marcina,
od dawna tak wyblakłe i bez znaczenia, na moment powróciło. – W drugiej klasie
zorientowałem się, że też mu się podobam, więc zaczęliśmy ze sobą sypiać. W
trzeciej klasie mi się znudził i uciąłem to. A potem poczekałem do rozpoczęcia
studiów, żeby sobie popsuć reputację, zgodnie z opinią twojego wuja – dokończył
kpiąco.
Poldek się nie
roześmiał.
– W twoim ujęciu brzmi
to strasznie… instrumentalnie. On ci się podobał, ty jemu też, więc sypialiście
ze sobą, potem przestał ci się podobać i koniec. Nie byłeś zakochany?
– Nie – odpowiedział
szczerze. – Byłem napalony. Podniecał mnie, był dostępny, lubiłem go, nie
potrzebowałem niczego więcej. I nie obiecywałem niczego więcej.
– Coś mi to przypomina –
mruknął Poldek. – Z początku znajomości, pamiętasz to twoje „nie rób sobie
nadinterpretcji, bo tu nie ma czego nadinterpretowywać”? Kurwa, miłe to nie
było. Ale było szczerze – dodał po chwili. – Pomyślałem sobie wtedy, że albo
musisz być skończonym chujem, albo naprawdę mieć sporo takiej wewnętrznej
uczciwości, skoro nie próbujesz się pokazywać w lepszym świetle i udawać, jaki
to ty jesteś miły, uczuciowy i tak dalej. Pieprzysz, co się nawinie, i nie
dorabiasz sobie do tego jakichś ckliwych usprawiedliwień, tylko stawiasz sprawę
jasno, nawet jeśli przez to ryzykujesz, że ci jakiś facet strzeli focha i
wyjdzie, trzaskając drzwiami.
– Miałem dosyć udawania
przez liceum – odpowiedział Andrzej spokojnie. – Od końcówki trzeciej klasy
obiecywałem sobie, że jak już się wyrwę z domu, z budy, z tego miasta, że jak
już pójdę na studia i będę panem samego siebie, nie będę się bawił w żadne udawanie,
upiększanie rzeczywistości, będę po prostu robił, co chcę, jak chcę i z kim
chcę.
– I po to ci był ten
wielki harem z Inferno, który tak przeżywa Boguś? – zapytał Poldek z wyraźnym
rozbawieniem.
Andrzej uśmiechnął się
lekko.
– Powiedzmy. Był, bo nie
miałem ochoty się ograniczać, za to miałem ochotę na dużo seksu, dużo facetów i
zero zobowiązań.
– Tak sobie na początku
myślałem, że jesteś przeciwnikiem stałych związków – przyznał Poldek.
– Nie jestem
przeciwnikiem – odparł Andrzej po chwili zastanowienia. – Tylko nie
potrzebowałem ich. Nie widziałem ich sensu, dla siebie. W sumie nie za bardzo
rozumiałem, po co ludzie tak się za nimi uganiają. Dobrze mi było z tym
układem: podryw – seks – pożegnanie. Przez dłuższy czas to mi w zupełności
wystarczało.
– Więc co się zmieniło?
– Nie wiem – stwierdził
spokojnie. Ręka, na której dotąd leżał, ścierpła, więc ułożył się inaczej, tak
by móc ją rozprostować. Drugą rękę wciąż trzymał na nodze Poldka. – Może to
była jakaś forma przesytu, może zacząłem potrzebować ludzi też trochę inaczej,
jako znajomych, do pogadania, do wyjścia gdzieś razem. A potem ty mi zwinąłeś
sprzed nosa epos babiloński i jesteśmy tutaj – dokończył z rozbawieniem.
Poldek wybuchnął
śmiechem w poduszkę.
– Czyli to moja wina –
podsumował. – No jasne. Ej, a tak szczerze, żałujesz tego haremu? Żałowałeś
kiedykolwiek?
– Nie – odparł ze
zdziwieniem. – Niby czemu? Miałem ochotę na wielu facetów, to miałem, dlaczego
mam tego teraz żałować?
– Nie, ja nie w tym
sensie – mruknął Poldek, spoglądając na niego przez ramię z wyraźnym uśmiechem.
– To mi akurat nie przyszło do głowy. Pytam w sensie, czy żałujesz, że już nie
masz tego haremu facetów, tylko jednego faceta, i to akurat tego, którego
musisz pilnować przy pisaniu magisterki? Nie żałujesz, że zrobiłeś taką
zamianę?
Andrzej patrzył na niego
przez moment w milczeniu.
– Mówiłem ci kiedyś, że
nie żałuję żadnej swojej życiowej decyzji – odpowiedział wreszcie twardo.
Poldek nie odpowiedział,
uśmiechnął się tylko jeszcze raz, lekko, jakby z czułością, i z powrotem opadł
na poduszkę.
– No dobra, to teraz w
sumie mógłbym zadać to cholernie durne pytanie – mruknął po chwili. – Chociaż w
zasadzie już znam odpowiedź, że nie.
– Zadaj je – zachęcił
Andrzej. – Chcę wiedzieć, co to za durne pytanie.
Poldek wziął głęboki
oddech.
– OK, ale uprzedzałem,
że jest durne. Byłeś kiedyś w stałym związku? Nie mówię o tym w liceum, tylko
później, na studiach. No… przed nami.
Andrzej przez moment
milczał.
– Byłem – odpowiedział
wreszcie spokojnie. – Raz.
Poldek uniósł głowę, a
potem szybko przewrócił się na plecy. Pomimo ciemności, słabo rozpraszanej
nocną lampką, zaskoczenie i zaciekawienie na jego twarzy były całkiem nieźle
widoczne.
– Dobra, teraz to
przeżyłem szok – oświadczył. – I ci nie daruję, sorry. Mów. Chcę szczegóły, nie
umiem sobie tego wyobrazić. Co ten facet musiał zrobić i kim być, że jednak mu
się coś takiego z tobą udało?
W jego głosie poza
zaciekawieniem brzmiało też niedowierzanie. I chyba coś jeszcze, czego jednak
nie dawało się rozpoznać.
Andrzej milczał przez
dłuższą chwilę, potem się krótko roześmiał.
– Naprawdę chcesz o tym
słuchać? – zapytał.
– Chcę – odparł Poldek
poważnie. – Chciałbym cię naprawdę tak porządnie poznać, ale wielu rzeczy o
tobie jeszcze nie wiem. A to wydaje się… no, ważne.
– Może i było ważne –
mruknął Andrzej. – W pewnym sensie. – Usiadł, oparł się plecami o poduszkę,
przyciągnął trochę kołdrę i zarzucił ją na nogi swoje i Poldka. – Poznałem go w
połowie pierwszego roku, też w Inferno, zaczepił mnie i poszliśmy do niego. A
po paru dniach znowu mnie w tym klubie znalazł. Był atrakcyjny, dobry w łóżku i
palił, więc było fajnie. Był mną mocno zainteresowany, chyba od samego
początku, a mnie się zaczęło podobać takie częstsze pieprzenie się z tą samą
osobą, więc przychodziłem, chociaż przez dłuższy czas chodziłem jednocześnie na
nowe podrywy. Bo miałem ochotę. A on się o to strasznie wkurzał. – Uśmiechnął
się lekko; przypomniał sobie, jaką minę robił Remigiusz, ile razy pojawiała się
choćby aluzja do innych facetów. – Był też ode mnie o dwadzieścia lat starszy –
dodał, zerkając na Poldka, który w tym momencie uniósł w zaskoczeniu brwi. –
Nie czuło się tego, chyba że wyjeżdżał z jakimiś akcjami wychowawczymi z serii
„nie masz kolegów”. A wyjeżdżał z tym dość często, bardziej się przejmował
takimi sprawami niż ja. O – dodał, sięgając po papierosy, zapalniczkę i
popielniczkę, które leżały na nocnej szafce – i zawsze marudził, gdy paliłem w
łóżku. Chyba się bał, że puszczę nas obu z dymem. – Podsunął Poldkowi paczkę,
ale ponieważ ten pokręcił głową, Andrzej zapalił papierosa tylko sobie. – To
był miły facet – podjął. – Miły, zabawny, dobry w łóżku. Troskliwy, aż chwilami
nadopiekuńczy, co mnie wkurzało. Ale na początku studiów niemal wszystko mnie
wkurzało. – Zaciągnął się głęboko, wydmuchał powoli dym i popatrzył na
zasłonięte okna. – Pierwsze miesiące pierwszego roku były najgorsze. Masa ludzi
na roku, wśród których kompletnie ginąłem, byłem po prostu jednym z wielu,
kolejna osoba z nazwiskiem na „W”, więc ostatnia grupa ćwiczeniowa, to
wszystko, co musi pan wiedzieć, dopóki pan czegoś nie obleje. – Ugiął nogi w
kolanach i oparł na nich ręce. – Szczecin, bo do Krakowa się nie dostałem. –
Zerknął na Poldka, który milczał, tylko ułożył się teraz na boku twarzą do
mówiącego. – To jest jedna z tych rzeczy, o których nikomu nie powiedziałem.
Składałem papiery na UJ, było dla mnie jasne, że tam jest moje miejsce. I nie
do pomyślenia, że mógłbym się nie dostać. A jednak. – Ponownie uniósł papierosa
do ust. – Egzaminy poszły mi dobrze – podjął po krótkiej chwili – ale innym
też, a ludzi na jedno miejsce było sporo. I wtedy zaliczyłem naprawdę paskudne
zderzenie z rzeczywistością: byli ludzie równie dobrzy jak ja. I byli ludzie
lepsi ode mnie. I zwyczajnie miałem za mało punktów, o sześć za mało, by się
dostać. A tyle punktów, ile miałem, miało też czterdzieści siedem innych osób.
O jeden punkt więcej ode mnie miało trzydzieści sześć, a o jeden mniej –
czterdzieści dwie. Musiało mnie mocno trzepnąć, skoro do dziś to pamiętam –
dodał z rozbawieniem i ponownie się zaciągnął.
– A skąd Szczecin? –
spytał Poldek cicho.
– Awaryjnie – wyjaśnił
spokojnie. – Szczecińską polonistykę kojarzyłem dobrze przez parę nazwisk, paru
autorów artykułów, które do egzaminów czytałem. Nie pamiętam już, czy to mama
mi ciągle wbijała do głowy, żebym składał na dwie uczelnie albo dwa kierunki,
skoro tak można, czy mnie coś tknęło, że lepiej mimo wszystko mieć taki plan
awaryjny, w każdym razie złożyłem też tam. I tam się bez problemu dostałem. –
Strzepnął popiół do leżącej pomiędzy nimi popielniczki. – Ale byłem wściekły.
Rodzicom nie mówiłem, gdzie dokładnie zdaję, nie mówiłem nikomu, więc po prostu
temat Krakowa oficjalnie nigdy nie istniał. Ale przez cały pierwszy rok miałem
takie poczucie porażki, niby jestem na wymarzonym kierunku, ale nie w
wymarzonej uczelni. Więc uznałem, że pokażę im wszystkim, tylko nie pytaj,
jakim „im”, po prostu jakimś „im”, pokażę im, że jestem od wszystkich lepszy.
Najlepszy. Lepszy od tych tutaj w Szczecinie, lepszych od innych, tych
przyjętych, w Krakowie. Najlepszy w czasie ćwiczeń, w czasie zaliczeń, w czasie
egzaminów. I to się rzeczywiście udawało, zerówki, zwolnienia z niektórych
egzaminów, dobre oceny. – Zaciągnął się. Poldek milczał, przesuwał palcem
prawej dłoni po popielniczce. – Przez pierwsze miesiące miałem nawet taką myśl,
że zdam dobrze pierwszy rok i się przeniosę do Krakowa, mogło się udać. –
Spojrzał na rozżarzony czubek papierosa. – Ale wtedy zaczęło się zmieniać. Moja
promotorka mnie zauważyła w czasie ćwiczeń, pożyczyła mi parę książek, potem
zaproponowała napisanie recenzji jednej z nich do „Pograniczy”. Napisałem,
opublikowali mi to. Potem dostałem drugą książkę, też do recenzji. Wiesz, to
były takie studenckie recenzje, nie taki poziom, jak wykładowców, ale
praktykowali to, dawali niektórym studentom do recenzji a to powieść, a to
publikację naukową. Tylko zwykle mierzyli w osoby co najmniej na trzecim roku.
Ale Zielewska powiedziała, że ręczy za mnie głową, i przepuścili tekst
pierwszaka. – Uśmiechnął się do siebie na to wspomnienie. – Nie masz pojęcia,
co poczułem, gdy pierwszy raz zobaczyłem swoje nazwisko wydrukowane w
czasopiśmie literackim, w czasopiśmie pod redakcją moich własnych wykładowców.
Byłem tam. Byłem czymś więcej niż jednym ze stu sześćdziesięciu nazwisk, które
może będą tu za rok, a może nie. Byłem obecny w „Pograniczach”, byłem rozpoznawany
przez kilku wykładowców z nazwiska, byłem tym, któremu można pożyczyć książki z
zakładowego księgozbioru. Nie zniknąłem, nie przegrałem. – Zdusił niedopałek w
popielniczce i spojrzał na Poldka. – Od tej pierwszej publikacji Kraków bardzo
szybko wyleciał mi z głowy. Tutaj zacząłem już coś osiągać, i to w momencie,
gdy większość moich znajomych z roku zastanawiała się tylko, czy zda łacinę albo
egzamin z gramatyki opisowej.
– Byłeś szczęśliwy –
powiedział Poldek cicho. Andrzej uśmiechnął się.
– Tak, byłem szczęśliwy.
– Ponownie oparł się o poduszkę i położył splecione dłonie na kolanach. – Wtedy
w końcu naprawdę zacząłem się czuć na tych studiach szczęśliwy. I zacząłem
lubić Szczecin, nie wiem, czy jakoś tak niezależnie, czy właśnie z powodu
studiów. Ale zacząłem. Wcześniej mnie to miasto strasznie wkurzało, było takie…
w kawałkach, jak jakaś byle jak pozszywana narzuta. A potem nagle zaczęło mi
się to podobać, taki nieoczywisty zestaw skrawków, które teoretycznie do siebie
nie pasują, ale jednak tworzą coś interesującego. I okazało się, że im bardziej
człowiek się w te skrawki wpatruje, zagłębia, tym się robi ciekawiej. –
Poprawił poduszkę, by mieć jej kawałek też za głową. – Wiesz, kiedy na czyjeś
pytanie, czemu akurat tutaj, odpowiadam „Bo wybrałem Szczecin”, zawsze myślę w
kontekście „po pierwszym roku”. Takie małe niedopowiedzenie, które zmienia
sytuację – dodał z rozbawieniem. – Ale w sumie to prawda, w ostatecznym
rozrachunku to ja wybrałem Szczecin. Natomiast wcześniej byłem naprawdę
wiecznie wkurzony. Na tę sprawę ze studiami. Na to miasto, bo to nie był
Kraków. Na codzienność i na siebie, bo okazało się, że jestem beznadziejnie
przygotowany do samodzielności, wtedy dopiero wyszło, jak matka wokół mnie
skakała, nie umiałem ani zrobić prania, ani czegoś ugotować, ani nie byłem
przyzwyczajony, że muszę sam wokół siebie jakoś ogarniać otoczenie. Akademik to
była na początku niezła szkoła życia, czułem się momentami jak kretyn. Ale
umiałem obserwować i się uczyć – dodał po chwili. – I byłem wkurzony na rodziców.
Na to, że muszę co jakiś czas do nich jeździć i się wybijać z tego rytmu „duże
miasto i studia”. Że ich potrzebowałem, to znaczy matki. Że jeszcze parę razy
musiałem się zetrzeć z ojcem, żeby mu uświadomić, gdzie są granice. Na matkę
byłem wtedy jeszcze wciąż dość zły za to, że w tej jednej konkretnej kwestii
zawsze ustępowała ojcu – dorzucił. – Potem, między drugim a trzecim rokiem, już
mi przeszło, ale wcześniej ciągle miałem jej to za złe i czasem lubiłem
powiedzieć ojcu coś tak, żeby i ją zabolało. Chcesz słuchać dalej? – spytał
kpiąco, głównie by przerwać to milczenie ze strony Poldka.
– Chcę – odparł Poldek
spokojnie, stanowczo, patrząc na niego uważnie. – Bardzo chcę.
Andrzej wzruszył
ramionami i spojrzał na zaciągnięte zasłony.
– Więc tak to wyglądało
– podjął. – Remigiusz wkroczył w to w momencie, gdy już się trochę zacząłem
ogarniać pod względem codziennego życia i już ustawiłem nieco rozkład sił na
uczelni, to znaczy przestałem być takim jednym z wielu i przynajmniej na
poziomie grupy wykładowcy mnie rozpoznawali, na zasadzie: „O, Weredecki, ten ma
zawsze coś sensownego do powiedzenia i jest przygotowany”. Ale to nadal był
dopiero początek i nadal ciągle mnie nosiło. I naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej
wtedy potrzebowałem, były jakieś romansowe historie. Ale Remigiusz wpakował mi
się w życie z jakimś takim… bo ja wiem, codziennym spokojem. Ładem. Troską.
Lubił wokół mnie skakać, a to było wygodne i ułatwiające życie. Lubił mnie
wozić. Nauczył mnie obsługi komputera i jazdy samochodem, potem na kursie
wszystko to już miałem opanowane. Przejmował się, czy zjadłem, czy dobrze się
czuję, czy mam zajęcia na ósmą i mnie podrzucić, żebym się nie tłukł autobusem.
Przed sesją, chyba wtedy, namówił mnie, żebym u niego przemieszkał, bo będę
miał lepsze warunki do nauki, i tak w końcu zostałem u niego aż do grudnia.
Wywoził mnie na siłę na jakieś wiejskie wycieczki, żebym się dotlenił. –
Skrzywił się na to wspomnienie. – Plus tego był taki, że ćwiczyłem manewry na
jakichś dzikich drogach. Ogólnie naprawdę ułatwił mi życie przez letni semestr,
w razie potrzeby mogłem się kompletnie wyłączyć i skupić na nauce. To było
miłe, ta troska. Chociaż raczej nie za bardzo mu okazywałem wdzięczność. Za to
chętnie i łatwo pokazywałem mu moje wkurzenie, nawet jeśli nie było jego winą –
dorzucił szczerze. – W sumie facet miał do mnie momentami świętą cierpliwość.
– Kochałeś go?
Głos Poldka był cichy i
łagodny. Twarz Poldka, tylko częściowo widoczna w świetle lampki – uważna i
wyczekująca. Andrzej popatrzył na niego, uśmiechnął się lekko.
– Nie – odpowiedział
spokojnie. – Nie kochałem go. Lubiłem go. – Spojrzał w kierunku okna. –
Naprawdę go polubiłem. Nieźle się z nim gadało, o ile nie miał tych akcji
wychowawczych. W łóżku było świetnie. Ta troska o mnie była wygodna, miła, taka…
dobra. Był inteligentny, był ogarnięty, był sympatyczny. To mi wystarczało. –
Wyprostował prawą nogę, kolano lewej na nowo objął dłońmi.
– I co się stało?
– Jemu to nie
wystarczało. – Wyciągnął z paczki nowego papierosa. – W wakacje mi nagle
oświadczył, że się we mnie zakochał. I potem zaczęło się takie… nie wiem, jak
to określić, takie jego dążenie za wszelką cenę do tego, żebym ja się określił
i żeby zrobić z tego takie oficjalne, jednoznaczne „razem”. – Zapalił, przez
chwilę obracał zapalniczkę w dłoniach. – Upierał się, żebym poznawał jego
znajomych. Jego siostrę. Żebym wygłaszał całe prelekcje na temat tego, co
czuję, co do niego czuję. Wymyślił sobie, że kupimy nowe mieszkanie, rozumiesz,
„my”, on, ja i moje stypendium, którego jeszcze nawet nie miałem. Większe
mieszkanie, żeby w kolejnych latach książki mi się mieściły. Ciągał mnie po
tych mieszkaniach do oglądania i się wściekał, że się tym nie entuzjazmuję. A
potem wymyślił sobie wspólne święta u jego siostry, w innym mieście, jako para.
I chyba to mi w końcu otworzyło oczy, że zaszliśmy za daleko.
Zaciągnął się mocno,
potem powoli wydmuchał dym. Wspomnienia niektórych rozmów, wrażeń, niepokojów
nadal miały dość wyrazisty smak.
– Nie chciałem go jakoś
bezdusznie wykorzystać – podjął ciszej. – Naprawdę go polubiłem. I naprawdę
było fajnie. Ale w pewnym momencie… zacząłem się dusić. Nie umiem tego
wyjaśnić, po prostu chwytało mnie momentami takie uczucie, jakby coś mnie
przygniatało, jakbym nie mógł w pełni oddychać. To nie było cały czas, to były
właśnie momenty, dlatego na początku je ignorowałem, a potem uznawałem za taką
chwilową irytację, nic szczególnego, wiadomo, że na chwilę każdy może cię
wkurzyć czy każdego możesz mieć przez dzień dość. Ale to wracało, coraz
częściej i coraz mocniej. – Zaciągnął się ponownie. – Drażnił mnie z tym
wymuszaniem poznawania jego znajomych, właśnie wtedy, gdy ludzie wokół poza
wykładowcami tylko mnie wkurzali. Z tą swoją siostrą, gdy ja sobie próbowałem
uporządkować jakoś sprawę z matką. Z tym wspólnym kupowaniem mieszkania, gdy ja
się dopiero odnalazłem w mieście. I gdy zastanawiałem się, co jeszcze mogę
zrobić, żeby się bardziej pokazać na studiach, a ten mi ględził, gdzie postawię
książki w „naszym” mieszkaniu za dziesięć lat. I z tymi świętami. Nigdy nie
lubiłem świąt, nie lubiłem tej całej otoczki, lubiłem tylko mieć wtedy wolne,
spokój i czas na czytanie. Ale uparł się i w końcu pomyślałem: „Dobra, co mi
zależy, niech mu będzie, skoro tak się o to rzuca, co mi szkodzi”. – Uderzył
papierosem w popielniczkę i znów uniósł go do ust. – Tak szczerze, momentami
miałem poczucie winy. Takie niefajne, niezbyt wyraźne, do którego sam przed
sobą niechętnie się przyznawałem. Że nie umiem docenić, a przecież tyle dla
mnie robi. Że bywam paskudny. Że jemu tak niewiele wystarczyłoby do szczęścia,
a ja jestem najwidoczniej głupim dupkiem i nie chcę mu tego dać. I dlatego
zgodziłem się na ten wspólny wyjazd na święta, chociaż naprawdę nie chciałem,
pokłóciliśmy się o to ostro, tak ostro, że aż się dziwię, że mi wtedy nie
przyłożył. I przegiąłem nieźle, sam to widziałem, widziałem już w momencie, gdy
przeginałem, ale miałem wtedy przez chwilę wrażenie, że normalnie łapię oddech.
A potem zrobiło mi się głupio, przeprosiłem, zgodziłem się pojechać. –
Wyciągnął przed siebie rękę z papierosem; rozżarzony czubek ponownie zabawnie
rozświetlał skórę. – I wtedy zrobiło się koszmarnie.
– Dlaczego?
Zerknął na Poldka, potem
znów przeniósł wzrok na czubek papierosa.
– Bo wtedy to wrażenie
duszenia się zaczęło bardzo mocno narastać. Im bardziej zbliżał się dzień
wyjazdu, tym było gorzej. Przyłapałem się w pewnym momencie na tym, że siedzę w
bibliotece i nie mam ochoty wracać do mieszkania albo wracam, zagrzebuję się w
notatkach i książkach i tylko mam nadzieję, że on nie wyskoczy zaraz z kolejnym
opowiadaniem, jak to będzie fajnie na święta. I miałem coraz większe poczucie
takiego dyskomfortu, że chyba coś jest ze mną nie tak, skoro im bardziej on się
cieszy, tym bardziej ja jestem zły. Nie miałem pojęcia, o co chodzi.
Pamiętał kilka wieczorów
spędzonych z papierosem przy oknie. To wrażenie, że coś nie pasuje, tylko nie
umie się określić, co. I tę myśl, która się raz pojawiła, tak nagle i mocno:
ubrać się, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i zwyczajnie wyjść. W ciemność, w
noc, przed siebie.
– I w końcu dotarło do
mnie, że po prostu wpakowałem się w coś, czego nie chcę – podjął, zaciągnął się
o raz ostatni i, nie odrywając wzroku od zasłon, zdusił niedopałek w
popielniczce. – Lubię go i tyle. Nie czuję tego, czego on by chciał i nie będę
się zmuszał do udawania, że jest inaczej albo że może być inaczej. Nie chcę
tego poznawania jego znajomych, tego wspólnego mieszkania, tego wyjazdu „razem”
na święta. I nie chcę tkwić w takim ciągłym „czekam, kiedy się zdeklarujesz” z
jego strony.
Spojrzał na Poldka,
który leżał dalej na boku, z jedną ręką pod głową, drugą dalej przy
popielniczce.
– W sumie to było trochę
dziwne. – Andrzej rozmasował sobie kark i poprawił poduszkę. – Wyjechałem z domu
z przekonaniem, że teraz już się nigdy nie dam wpakować w coś, czego nie chcę,
że nigdy już nie będę żył i robił wbrew sobie, niezgodnie ze sobą,
podporządkowywał się cudzym oczekiwaniom. I prawie rok później widzę, że siedzę
w samym środku takiej sytuacji i jeszcze próbuję nie widzieć, jak bardzo mi ona
nie pasuje. – Odchylił głowę w tył tak, że dotknął ściany. – Nie powiem, żebym
był dumny z tego, jak to załatwiłem. Bo zwiałem. Kupiłem sobie jednego dnia
bilet na pociąg do domu i na drugi dzień, ledwo wrócił z pracy, rzuciłem mu w
twarz, że zmieniłem zdanie, jadę do rodziców. Odwiózł mnie na dworzec… myślałem,
że po drodze na coś wjedzie albo naprawdę zrobi jakąś koszmarną awanturę. Bo
był wściekły. I jednocześnie przez całą drogę próbował mnie przekonać, że
przecież możemy to jeszcze przegadać, zmienić plany, zrobić w święta coś
innego. A ja chciałem tylko wsiąść do pociągu i być jak najdalej, nie czułem
się wtedy na siłach z nim konfrontować. Nagadałem mu wtedy, jeszcze w
mieszkaniu, różnych bzdur na temat tego, jak postrzegałem tę naszą znajomość,
byłem gotów powiedzieć cokolwiek, żeby tylko to skończyć. Ale znowu przegiąłem,
tym razem tak kompletnie, aż stracił nad sobą panowanie i dał mi w twarz. –
Zerknął na Poldka i uśmiechnął się krzywo. – W innej sytuacji bym oddał, i to z
nawiązką. Ale wtedy to przyjąłem, to było takie „dobra, zasłużyłem i wiem o
tym, chcę już wyjść”. No i w końcu pojechałem do rodziców na święta.
Uszczęśliwiona mina
mamy. Krótki, mocny uścisk dłoni ojca. Choinka, ta nieszczęsna choinka
wielkości małego słonia, którą mama co roku kazała ustawiać w salonie, z całą
masą bombek, łańcuchów i lampek. Obiad świąteczny, po którym człowiek ledwo
mógł wstać od stołu. Spokój i cisza własnego pokoju, w którym można było się
zamknąć i pomyśleć. Albo właśnie nie myśleć.
– I dopiero tam, tak
bardziej z dystansu, dotarło do mnie, że sprawa jest tak naprawdę bardzo
prosta. Lubię go i nic więcej. Nie ma w tym niczego więcej. I nie ma miejsca na
kompromisy. A ja tkwię w fałszywej sytuacji i nie jest mi z tym dobrze. Z samym
sobą w tej sytuacji nie jest mi dobrze. – Wyprostował się ponownie, wziął
popielniczkę z łóżka i odstawił na szafkę. – To chyba najbardziej mnie
uderzyło: że sam ze sobą czuję się w tym źle i fałszywie. Jestem ciągle na tej
gorszej pozycji, bo ciągle nie odpowiadam tym, czego on ode mnie oczekuje. I
albo mogę udawać, że odpowiadam lub w końcu odpowiem, albo postawić sprawę
jasno: że nie ma czym odpowiadać, bo po prostu niczego więcej poza tym zwykłym
lubieniem nie będzie. I nie ma w tym żadnej mojej winy, jego zresztą też, po
prostu każdy oczekiwał czegoś innego. Zresztą – dodał po chwili – ja cały czas
mówiłem szczerze, jak to wszystko widzę. Ale on chyba słyszał tylko te
fragmenty, które mu pasowały. A może ja nie umiałem tego powiedzieć
wystarczająco wyraźnie i konkretnie. Nie wiem.
– Widzieliście się potem
jeszcze? – zapytał Poldek po dłuższej chwili ciszy.
– Tak, zaraz po nowym
roku – odparł, nie patrząc na niego. – Pojechałem oddać mu klucze. Wcześniej,
póki był u siostry, zabrałem swoje rzeczy na stancję u znajomego. Może to było
szczeniackie zagranie, takie pakowanie się i zabieranie rzeczy pod jego
nieobecność, ale uznałem, że dopiero gdy zobaczy, że pozabierałem rzeczy,
dotrze do niego, że mówiłem poważnie. – Zamilkł na moment. – Przeprosiłem go za
to, co mu wcześniej nagadałem, żeby nie było – dodał. – Nie mam nic przeciwko
temu, żeby ktoś mnie uważał za głupiego złamasa, gdy chcę być głupim złamasem,
ale wtedy to było takie działanie na oślep, świadomie nie w porządku wobec niego.
Pożegnaliśmy się nawet spokojnie, szczerze mówiąc, obawiałem się jakichś
wielkich scen czy kolejnej awantury. Ale on najwidoczniej też już to sobie
trochę przemyślał i ułożył. Przynajmniej tak to wyglądało.
Poldek milczał.
Przyciągnął trochę kołdrę i okrył się po ramiona, ale milczał.
– Po paru tygodniach
złapałem się na takim wrażeniu, że jest mi lżej – dorzucił Andrzej, spoglądając
na niego. – Po prostu tak… normalnie i bez poczucia, że ktoś ciągle oczekuje
ode mnie czegoś, czego ja nie chcę, czego nawet dobrze nie rozumiem. Bo nie
rozumiałem – przyznał. – Na poziomie rozumowym OK, rozumiałem, o co mu chodzi,
ale na poziomie emocji… to było kompletnie poza mną. Nie czułem tego, nie
chciałem tego, nie potrzebowałem tego. I byłem tak cholernie zmęczony
siedzeniem w samym środku tego „ja czuję, czy ty czujesz, czemu nie czujesz,
kiedy poczujesz”. Poszedłem któregoś wieczoru do klubu, zaczepiłem kogoś, kto
mi się spodobał, przeleciałem go, wróciłem na stancję, koniec. Dostałem to, na
co miałem ochotę, a potem mogłem wrócić do swoich spraw i nie musiałem się
szarpać z czymś, co tak zupełnie do mnie nie przemawiało.
– Ale to chyba była
dobra znajomość – mruknął Poldek. Andrzej uśmiechnął się lekko.
– Była. Zdecydowanie
była. Dopiero po pewnym czasie zacząłem myśleć o niej pod tym kątem. Tak jak
mówiłem, to był sympatyczny, troskliwy, cierpliwy facet, z którym zwyczajnie
dobrze się spędzało czas. Później chwilami powracały do mnie pewne jego słowa,
te o braku bliższych ludzi wokół, i aż mnie parę razy wkurwiło, jak bardzo miał
rację. – Roześmiał się na wspomnienie siebie na trzecim roku, tamtej
kompletnej bezradności i poczucia braku umiejętności, gdy przychodziło do
budowania sobie „kółka towarzyskiego”. – Ale wcześniej ci ludzie wokół nie
sprawiali mi przyjemności, więc jaki niby byłby sens bawić się w jakieś
wymuszone znajomości? Naprawdę mnie denerwuje i odrzuca to częste przekonanie,
że trzeba coś robić, mieć, „bo tak”, bo „wszyscy tak robią”. – Splótł ręce na
karku i ponownie oparł głowę o ścianę. – I tak właściwie, gdy już tak to
rozgrzebujemy, to chyba powinienem uznać, że on trochę mnie jednak… wychował,
to niestety będzie odpowiednie słowo – dodał z rozbawieniem.
– W sensie?
– W sensie do takiego
bycia z kimś. Z ludźmi ogólnie. Mój współlokator z akademika mnie nie cierpiał,
wprawdzie z wzajemnością, ale podejrzewam, że więcej w tym było mojej zasługi
niż jego. Potem już się całkiem nieźle dogadywałem z ludźmi na stancjach, nawet
z tymi bardziej wkurzającymi. Nauczyłem się też zaciskać czasem zęby i gryźć
się w język, i nie pchać innym przed oczy, jak bardzo ich uważam za idiotów,
nawet jeśli uważałem ich za idiotów, ale wyartykułowanie tego nie było
niezbędne. – Zastanowił się przez moment. – I chyba nauczył mnie trochę
większego zwracania w łóżku uwagi na drugą osobę. I tego, żeby nie szarżować, a
najwyraźniej zdarzało mi się. I tego, że wolniejsze tempo i więcej czułości też
bywa fajne, a przytulenie się do siebie od czasu do czasu nie gryzie. –
Spojrzał na Poldka i uśmiechnął się z rozbawieniem. – Jednym słowem, jakkolwiek
nie podoba mi się to, że muszę to powiedzieć, sporo mu zawdzięczam.
Poldek pozostał poważny.
– Nie żałowałeś nigdy
tamtego rozstania?
– Nie. – Wyciągnął ręce
przed siebie i przeciągnął się. – Kurde, trochę mnie kark boli, za dużo
ostatnio siedzę nad laptopem. Nie, nie żałowałem. Czasem myślałem, że szkoda,
że nie umiałem tego zakończyć nieco… lepiej, bez takich numerów jak z tą nagłą
zmianą planów. Ale samego rozstania nie żałowałem. – Ponownie wsparł dłonie na
kolanie. – Poldek, zrozum, dusiłem się w tym. Dopiero u rodziców podczas świąt
to tak porządnie do mnie dotarło, właśnie to, że mam coraz bardziej wrażenie,
że się duszę. To nie była jego wina, raczej moja, bo dawałem się coraz bardziej
wciągać w coś, o czym wiedziałem, że nie jest dla mnie, ale po prostu
pozwalałem, żeby jeszcze chwilę potrwało, bo ogólnie było fajnie. Nigdy później
nie wpakowałem się w taką sytuację. Potrafiłem od razu się zorientować, że się
na nią zanosi, i od razu postawić sprawę jasno albo uciąć znajomość, jeśli
dalej się zanosiło. I umiałem już stwierdzić, czego w takich znajomościach nie
chcę.
– Nie chciałeś związku?
– To nawet nie to –
powiedział z namysłem. – Nie chciałem sytuacji, w której tkwiłbym wbrew sobie,
wbrew temu, co mi odpowiada i wbrew temu, jak chcę żyć. Nie chodziło o to, że
zbudowałem sobie jakąś jedyną odpowiadającą mi wizję, po prostu nie chciałem
niczego, co odbierałbym jako niezgodne z tym, co mi w danym momencie pasuje.
– A potem?
– To znaczy?
– No… po nim.
Andrzej wzruszył ramionami.
– Inni faceci. Dłuższe i
krótsze znajomości, dużo i często, od trzeciego roku mniej, wtedy coraz
bardziej szukałem znajomości w kierunku tego, co ostatecznie znalazłem z Izą,
Karoliną i Adamem. Nie twierdzę, że zrobiłem się ascetą – dodał z rozbawieniem –
ale w porównaniu z pierwszym czy drugim rokiem na czwartym zdecydowanie
zwolniłem. A potem… – Spojrzał na Poldka i uśmiechnął się lekko. – A potem
zabrałeś mi książkę, której potrzebowałem, podałeś mi ogień, spodobałeś mi się
i wylądowaliśmy w łóżku. Zakładałem, że będzie z tego fajny, koleżeński seks.
Ciekawa rozmowa, wspólne palenie, udany seks, czego chcieć więcej – rzucił
nieco kpiąco.
Poldek nie podchwycił
tego tonu. Leżał dalej na boku, spokojny, patrzył uważnie, jakby się nad czymś
zastanawiał.
– Nie powinieneś
ponownie zapytać „A potem”? – zasugerował Andrzej z pełną świadomością, że
prowokuje sytuację.
Poldek ściągnął lekko
brwi, jakby się wahał, po czym odezwał się cicho:
– A potem?
Właściwie Andrzej nie do
końca rozumiał, dlaczego chciał go do tego pytania sprowokować – ale chciał.
– A potem się zakochałem
– odpowiedział powoli. Odwrócił wzrok w kierunku okna i dodał: – Pierwszy raz w
życiu.
Poldek wygrzebał się
spod kołdry, usiadł, podciągnął nogi, objął je rękami i i wsparł podbródek na
przedramionach.
– W gruncie rzeczy –
powiedział cicho po krótkiej chwili – to było tak naprawdę to moje cholernie
durne pytanie. Czy byłeś kiedyś, wcześniej, zakochany. Byłem ciekaw… i jakoś
nie umiałem sobie tego wyobrazić.
Andrzej uśmiechnął się,
raczej do siebie.
– Nie ty jeden. Za to ja
umiem sobie wyobrazić ciebie zakochanego – stwierdził z rozbawieniem. – I to
niejeden raz.
– Parę razy – przyznał
Poldek spokojnie. – Ale to nigdy dotąd nie było… tak głęboko, intensywnie i na
zawsze.
Andrzej odwrócił się do
szafki nocnej, wyłączył lampkę, położył się i przesunął dłonią po jego plecach.
– Chodź tu – powiedział.
Poldek bez słowa położył
się obok. W ciemności nie było widać jego twarzy, ale pod palcami dawało się
wyczuć lekki uśmiech.
– Nie sądziłem, że komuś
o tym opowiem – mruknął Andrzej po chwili.
– Żałujesz?
– Nie. Po prostu co
jakiś czas uderza mnie, jak w sumie łatwo jest mówić ci o czymś, o czym wcale
nie jest łatwo mówić.
Poldek wsunął mu dłoń we
włosy.
– Skoro o mówieniu
niełatwych rzeczy mowa… Pamiętasz, jak kiedyś przyszedłem do ciebie tak bez
zapowiedzi? Trochę przed tą marcową rozmową.
– W lutym – zgodził się
Andrzej. – Pod koniec. Kończyłem trzeci rozdział magisterki.
– Yhym. Jakoś tak.
– I zachowywałeś się tak
dziwnie, że nie wiedziałem, czy tobą potrząsnąć, czy cię kopnąć.
Poldek roześmiał się
cicho.
– Bardzo możliwe. Bo
wiesz, wtedy właśnie, kilka dni wcześniej, dotarło do mnie, że się w tobie
zakochałem. Chociaż nie, już wcześniej zacząłem sobie z tego zdawać sprawę,
tylko wtedy dotarło do mnie tak wyraźnie i zacząłem czuć, że nie uciągnę dalej
tego twojego „tu nie ma czego interpretować”. Poszedłem sobie wtedy na spacer i
nagle patrzę, jestem pod twoim blokiem, aż mi się śmiać chciało, że jestem taki
banalny. – Zsunął dłoń na jego szyję. – No i pomyślałem: a pieprzyć to, jak już
jestem, to wejdę i mu powiem. A potem, jak już wszedłem, uznałem, że nie dam
rady, nawet nie wiem, co powiedzieć. Więc siedziałem u ciebie na łóżku,
patrzyłem, jak piszesz, i tak do mnie docierało: kurde, ale się wpakowałem.
Byłeś taki skupiony na tym pisaniu, taki odcięty od świata, tylko się czasem do
siebie uśmiechałeś, musiało ci wtedy wyjątkowo dobrze wyjść jakieś zdanie czy
akapit, zawsze tak robisz, jak jesteś z jakiegoś kawałka szczególnie zadowolony,
uśmiechasz się do siebie, kiwasz głową, czasem jeszcze mruczysz pod nosem:
„Aha” albo „Yhym, yhym”.
– Poważnie? – zdziwił
się Andrzej.
– Poważnie – w głosie
Poldka zabrzmiało czułe rozbawienie. – Przecież od ponad roku obserwuję cię
przy pisaniu, wiem już, że coś skasujesz, zanim jeszcze to zrobisz, wiem po
tym, jak marszczysz nos i wciągasz powietrze przez zęby, albo że jesteś bardzo
zadowolony z jakiegoś fragmentu, bo kiwasz głową i sobie mruczysz. I wtedy
właśnie tak ze dwa razy sobie pokiwałeś z uśmiechem – podjął – raz zamruczałeś,
miałem wtedy ochotę podejść i cię pocałować. A potem w którymś momencie
przerwałeś i patrzyłeś bez słowa na ścianę, tak się zawiesiłeś, czasem jak na
ciebie wtedy patrzę, to mam wrażenie, że aż widzę, jak ci się w głowie układają
kolejne partie tekstu albo myśli. A ja tam siedziałem, obserwowałem cię i
myślałem: nie dam tak długo rady. Nie dam rady udawać, że to tylko koleżeński
seks. Ale przecież sam mówiłeś, że „tu nie ma czego interpretować”. A potem ty
mi strzeliłeś tą informacją, że już się nie spotykasz z innymi, i wtedy
poczułem się kompletnie skołowany. Serio, wyszedłem z większym mętlikiem w
głowie, niż gdy przyszedłem. – Opuścił rękę na poduszkę. – Próbowałem to
ogarnąć, raz z tej strony, raz z innej, a potem w marcu uznałem, że trudno,
będzie, jak będzie, mam dość takiej huśtawki we własnej głowie. Dlatego ci
wtedy napisałem, że chcę pogadać. Szczerze mówiąc – dodał po krótkiej chwili –
spodziewałem się po tobie różnych rzeczy, od kpiącego „mówiłem, bez nadinterpretacji”
po współczujące „no co ja ci poradzę”, ale na pewno nie tego, że usłyszę „nie
tylko ty”. – Położył Andrzejowi dłoń na karku i zaczął przesuwać delikatnie
palcami o skórze. – Serio, to był jeden z największych szoków w moim życiu, ty
mówiący „zależy mi”. Wtedy to do ciebie dotarło czy też ci się coś już zaczęło
wcześniej klarować? – zapytał z zaciekawieniem.
Andrzej milczał przez
moment.
– Pamiętasz ten wieczór,
gdy Iza płakała przez tego debila, który ją rzucił? – odezwał się wreszcie. –
Ty jej się władowałeś z czekoladą do pokoju i skończyliśmy z całonocnym
maratonem Woody’ego Allena.
– Pamiętam, i co?
– Wtedy to sobie
uświadomiłem. Tamtej nocy, a właściwie już nad ranem, gdy wróciliśmy do mojego
pokoju i rozwaliłeś mi się na łóżku tak, że musiałem wyciągać spod ciebie
kołdrę.
– Czekaj – powiedział
Poldek zaskoczonym tonem – pamiętam… Pamiętam, że przez wszystkie filmy co
jakiś czas tak dziwnie na mnie patrzyłeś nad głową Izy, myślałem, że jesteś
wkurzony, że tak ci wywróciłem do góry nogami plany na wieczór.
– Nie byłem wkurzony.
Zastanawiałem się.
Poldek parsknął
śmiechem.
– Szczerze, czasem, gdy
się nad czymś zastanawiasz, potrafisz zrobić taką minę, jakbyś chciał kogoś
kopnąć – powiedział z rozbawieniem. – Ale… to było tuż przed walentynkami, nie?
Tak kojarzę, Iza miała wtedy właśnie dlatego ten napad doła.
– Tak.
– Czyli… – podjął
powoli. – Czyli z miesiąc przed naszą rozmową na Błoniach. I… co ty w sumie
zamierzałeś, skoro już cię tak oświeciło?
– Nic – odpowiedział
Andrzej z lekkim zdziwieniem. – A co miałem zamierzać?
Ręka przesuwająca się
dotąd po jego karku zamarła bez ruchu.
– Czekaj, czekaj –
powiedział Poldek niedowierzającym tonem. – Ja to próbuję ogarnąć.
Zorientowałeś się, że się we mnie zakochałeś… i nic? W sensie, nie rozważałeś
żadnej rozmowy, nic mi powiedzieć, żadnego sprawdzenia, czy to może być
obustronne? Tylko tak „o, czyli jest w ten sposób, dobra, idziemy dalej”?
– Tak – zgodził się
Andrzej spokojnie.
– Dlaczego? – Tym razem
w głosie Poldka brzmiało zdumienie… i chyba trochę zgrozy.
– Nie miałem potrzeby –
powiedział zgodnie z prawdą. – Uporządkowałem to sobie w głowie, zrozumiałem, o
co chodzi, ty byłeś obok, wszystko normalnie funkcjonowało.
– Ja pierdolę – odezwał
się Poldek po chwili, takim tonem, jakby odkrył coś przerażającego. – Teraz
właśnie do mnie dotarło, że jakbym się nie zdecydował postawić wszystkiego na
jedną kartę wtedy w marcu, to do dziś moglibyśmy się tak bujać: ja zdołowany,
że się zakochałem bez wzajemności w facecie, który traktuje mnie tylko jak
fajnego kumpla do pieprzenia, i ty zadowolony z siebie, bo ty wiesz, co czujesz
i nawet ci do łba nie przyjdzie, że może ktoś inny też chciałby to wiedzieć. –
Zacisnął mu rękę na karku tak mocno, że Andrzej aż syknął. – Boli, co? I dobrze
ci tak, że boli. Kurwa, Andrzej, o takich rzeczach się mówi! O uczuciach się
mówi! – Rozluźnił uścisk i dodał łagodniej: – Naprawdę bywasz dziwny.
– Przecież teraz mówię –
mruknął obronnie.
Poldek przysunął się i
objął go w pasie.
– Wiem – powiedział
cicho, z ustami przy jego szyi. – Wiem. Przepraszam, wkurzyłem się, bo tamten
okres był naprawdę paskudny i cholernie się biłem z myślami, a tu się okazuje,
że nie było powodu, tylko ktoś nie był uprzejmy się tym faktem podzielić. –
Pocałował go za uchem i dodał łagodnie: – I wiem, że mówisz, coraz częściej i
więcej mi mówisz o sobie. Nie masz pojęcia, jak się z tego cieszę.
Andrzej objął Poldka
mocno. Znany zapach skóry i włosów, znajomy kształt ciała, intensywna, ale
zupełnie nieprzytłaczająca bliskość. Możliwe, że nawet to będzie umiał mu
kiedyś powiedzieć.
– Naprawdę bywasz dziwny
– powtórzył nagle Poldek. – I kocham cię z tymi twoimi wszystkimi dziwactwami.
I tak się ogromnie cieszę, gdy mówisz mi rzeczy, których dotąd nikomu nie
mówiłeś. Czasem żałuję, że nie mogę wtedy dokładnie widzieć twojej twarzy, ale
jak wolisz tak, to nie ma sprawy. Ale jak nie masz ochoty o czymś mówić, to
mnie zwyczajnie pogoń, żebym się odczepił, dobra? – dodał, przesuwając dłonią
po jego biodrze. – Nie chcę, żebyś się kiedykolwiek poczuł… jak wtedy z tamtym
facetem, przytłoczony czy przyduszony, zmuszany do mówienia o czymś, o czym nie
chcesz mówić. OK? Możesz mi to obiecać?
– Obiecuję – odparł uspokajająco.
– Nie panikuj, nie czuję się tak.
– To dobrze. – W głosie
Poldka dało się wychwycić ulgę.
– Naprawdę coś do siebie
pomrukuję w czasie pisania? – zapytał Andrzej po chwili, wciąż nie dowierzając.
Poldek roześmiał mu się w szyję.
– Naprawdę. To jest
urocze – zapewnił. – Jak marszczysz nos z niezadowolenia, też wyglądasz uroczo,
ale zadowolone mruczenie wygrywa. Lubię wtedy na ciebie patrzeć, rozczulające
to jest.
– Raczej idiotyczne.
– Nie – zaprzeczył
Poldek, głaszcząc go delikatnie po plecach. – Nie widzisz się w tych momentach,
więc nie masz prawa głosu. To jest urocze.
Nie było sensu się
spierać. Skoro Poldek tak chciał to postrzegać – niech mu będzie. I może tym
lepiej, że pewne rozmowy odbywały się po ciemku, więc człowiek nie zawsze się
tak kompletnie – a tym bardziej nieświadomie – obnażał.
Inna sprawa, że ani
zamierzonego, ani niezamierzonego obnażenia się przed Poldkiem – Andrzej nie
żałował.
for. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz