Jakiś czas temu zaczęłam pisać kolejną część „Albumu”, o ojcu Andrzeja. Z tego najpierw wykształcił się ten tekst, a potem, z nich obu – kolejny. „Betty” miała być ekskursem, ale szybko zaczęła się rozrastać tak, że ostatecznie będzie miała cztery rozdziały (a być może nawet pięć). Polubiłam Beatę i mam nadzieję, że zdobędzie też sympatię osób, które to przeczytają.
BETTY OD POLSKIEGO
KLASA PIERWSZA „B”: Z PAMIĘTNIKA MŁODEJ
BELFERKI
Prawidłowa definicja nauczyciela powinna brzmieć tak: nauczyciel to
człowiek, który sprawia, że uczeń czuje się człowiekiem.
Agnieszka
Wisłok-Karecka, „Etyka jako odruch pedagogiczny”, „Refleksje. Zachodniopomorski
Dwumiesięcznik Oświatowy”, nr 1/2018.
Jeszcze w szkole
podstawowej – w piątej, może w szóstej klasie – Beata przeczytała „Wczorajszą
młodość”. Nie pamiętała autorki tej powieści, ale pamiętała okładkę: duży liść,
liść klonu, w jesiennych barwach, zieleń, czerwień, żółć. I pamiętała
bohaterkę: Ewę, świeżo upieczoną nauczycielkę, która z jednej strony odkrywała
blaski i cienie pracy w szkole, z drugiej zaś – zderzała się z rzeczywistością,
ludźmi, wyzwaniami. To była książka, do której chciało się wracać,
kilkakrotnie. Pierwszy raz przeszło wtedy Beacie przez głowę, że bycie
nauczycielką to coś więcej niż chodzenie z dziennikiem pod ręką, wywoływanie do
tablicy i wstawianie ocen, czyli to wszystko, co znało się z zabaw z
koleżankami.
W czasie liceum i na
studiach próbowała odnaleźć tę książkę w bibliotekach. Jakoś nigdy się nie
udało. Może źle zapamiętała tytuł?
Na ostatnim roku
studiów, gdy zaczynała się już rozglądać za pracą, Beata pomyślała: napiszę
własną wersję. Taką współczesną. Tamto działo się niewiele lat po wojnie, może
to były lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte? Ale teraz czas na nową wersję, z
końca lat dziewięćdziesiątych i później.
Mogę to zatytułować „Z
pamiętnika młodej belferki”, uznała, gdy w któryś czwartek czekała na
seminarium. Drewniana ławka przed gabinetem Zakładu Literatury XIX Wieku była
strasznie niewygodna i przez to jakoś łatwo wymyślało się na niej ciekawe
rzeczy. Jak tylko zacznę pracę w jakiejś szkole, będę robić codziennie notatki,
a potem zbiorę to w całość i zrobię z tego powieść.
Tylko – to było
marzenie, na które z kolei pewnie wpłynęła miłość do „Ani z Zielonego Wzgórza”,
też z podstawówki – to powinna być szkoła w jakimś niedużym miasteczku albo na
wsi. Gdzieś, gdzie ludzie się dobrze znają, są w dobrych relacjach, wzajemnie
się wspierają…
Gdy więc tuż przed
obroną znalazła informację, że liceum numer jeden w Białym Borze szuka
polonistki, ogromnie się ucieszyła. Rozmowa kwalifikacyjna poszła dobrze,
chociaż dyrektor wydał się trochę… śliski, ale w sumie nie warto się
przejmować. Biały Bór był uroczy. Szkoła duża i ładna. Pensja… no,
nauczycielska pensja wyglądała, jak wyglądała, w sumie bardziej nie wyglądała,
ale przecież Beata wiedziała, na co się pisze. Poza tym będą nadgodziny. Poza
tym i tak musiała zrobić staż. Poza tym – po prostu chciała dostać tę pracę.
„Pamiętnik młodej
belferki” rozpoczął się od zderzenia ideałów z rzeczywistością. Pensja wymagała
uważnego planowania wydatków, choć wynajęte mieszkanie – kawalerka z aneksem
kuchennym – strasznie drogie nie było. Ludzie w Białym Borze byli jak ludzie w
każdym innym miejscu, nie odnalazło się tu żadnej mitycznej wspólnoty z
powieści Montgomery. Dyrektor był naprawdę śliski, czepialski, traktował młodszych
nauczycieli protekcjonalnie, czasem pogardliwie, a poza tym wrażenie z
pierwszej rozmowy się potwierdziło: gdy mówił do kobiet, patrzył im na cycki.
Beata już parę razy miała ochotę mu powiedzieć: „Panie dyrektorze, oczy mam
piętro wyżej”, ale chciała spokojnie skończyć staż i potem dalej spokojnie
pracować, więc się gryzła w język.
W sumie to byłam naiwną,
rozidealizowaną idiotką, stwierdziła Beata w pewnym momencie. To jest życie, a
nie „Ania z Avonlea”. Jasne, szkoda, ale kurde, ogarnij się, Becia, przestań
przeżywać, że ideał sięgnął bruku, jechanie Norwidem niewiele daje, gdy szef
wkurwia, a mimo to pracę się kocha.
Ogarnij się, Becia,
walić dyra, dodatkowa niezła kasa jest z korków, mieszkanie miłe, właścicielka,
od której się je wynajmuje, jeszcze milsza, bo jak czynsz jest na czas, to się
praktycznie nie pokazuje i nie odzywa, część ludzi w pokoju nauczycielskim jest
fajna, a dzieciaki są kochane.
To przede wszystkim.
Dzieciaki były kochane. Jasne, miały swoje za uszami, ale i tak były super.
Zwłaszcza jej klasa, pierwsza „b”, do której wchodziła zawsze z takim uczuciem:
„No, wreszcie jestem u siebie!”.
***
Pierwszą „b” dostała w
spadku, a raczej w awaryjnym zastępstwie-następstwie. Pierwsze klasy prowadziła
pierwotnie inna polonistka, pracująca w szkole już od kilku lat, Beata dostała
drugie i jedną trzecią, kolejna polonistka miała pozostałe. Anka, ucząca
pierwsze klasy, w listopadzie poinformowała, że idzie na zwolnienie lekarskie z
powodu ciąży, a potem pójdzie na macierzyński. Dyrektor się wściekł, zwołał
pozostałe polonistki, zużył dobre pół godziny na pomstowanie na kobiety, ciąże,
zwolnienia lekarskie i inne, a potem powiedział: macie się między sobą, drogie
panie, podzielić tymi klasami. Dużo ich nie ma, więc dacie radę. I któraś ma
wziąć wychowawstwo w pierwszej „b” za zaciążoną. Jutro ma być na biurku
informacja, jak to sobie podzieliły.
Beata spojrzała na
Michalinę, która za plecami szefa zrobiła minę znaną już z rad pedagogicznych:
skrzywiła zabawnie nos, przewróciła oczami i wysunęła z ust czubek języka. Mina
ta trwała kilka sekund i zawsze śmieszyła. Potem poszły do pobliskiej kawiarni,
zamówiły ciasto, herbatę i przeprowadziły naradę wojenną.
– W sumie to ja się tego
spodziewałam – oświadczyła Michalina, jedząc sernik. – Anka już od ponad roku
była taka sfrustrowana i wypalona. Trochę przez starego. – „Starym” za plecami
dyrektora nazywała go połowa nauczycieli. Diabli wiedzą, jak nazywali go
uczniowie. – Bo kawał skurwysyna z niego, chociaż miewa dobre momenty. A trochę
przez rodziców. Zobaczysz, w pracy w szkole rodzice są najgorsi. Z dyrem da się
wytrzymać, z dzieciakami da się dogadać, ale rodzice są pierdolnięci. –
Pokiwała głową i sięgnęła po herbatę. – Nie wszyscy, jasne. Ale wystarczy jeden
na klasę i już dupa.
– I dlatego Anka była
sfrustrowana i wypalona? – zapytała Beata, by nakierować koleżankę na pierwotny
temat.
– No. Już w zeszłym roku
mówiła, że ma ochotę to wszystko rzucić w cholerę. I wiesz, tak między nami –
Michalina przysunęła się trochę do stolika i lekko pochyliła – to już od
zeszłego roku Anka starała się zajść w ciążę. Powiedziała, że jak zajdzie w ciążę,
to od razu bierze L4, potem macierzyński, dwa lata ma spokój od szkoły, a potem
pomyśli, co dalej.
Bardzo dojrzały powód,
by zrobić sobie dziecko, pomyślała Beata kwaśno, ale nie przerywała.
– Chyba się trochę
wypaliła – dodała Michalina. – Więc może i lepiej, że zrobi sobie przerwę.
Dzieciaki też to czują, jak uczysz na siłę.
– Na pewno.
– No dobra, to dzielimy.
– Michalina upiła kolejny łyk herbaty i odstawiła dość głośno filiżankę. – Mam
taką propozycję nie do odrzucenia: ponieważ jesteś nowa i robisz staż, nie
będziemy cię mordować godzinami, więc ja wezmę dwie pierwsze klasy, a ty
weźmiesz jedną. Ale pod warunkiem, że ty weźmiesz „b” i wychowawstwo w niej. Bo
ja „b” nie chcę za żadne skarby.
– Dlaczego? – zdziwiła
się Beata.
– Bo tam jest Weredecki
– wyjaśniła Michalina z jadowitą słodyczą.
– Kto?
– Weredecki. Syn
komendanta. Ja z synalkiem komendanta policji nie chcę mieć do czynienia.
Beata zastanowiła się.
– Komendant nazywa się
jakoś inaczej, na „S” – zaprotestowała.
– Nie, nie. – Michalina
energicznie pokręciła głową. – Solski jest u nas, na posterunku policji, jest
kierownikiem posterunku. Weredecki był nim wcześniej, a teraz jest komendantem
powiatowym w Szczecinku. Czyli jeszcze gorzej, bo jest nad Solskim u nas i nad
tymi w Barwicach i w Bornem Sulinowie. Paskudny jest, gorszy od starego.
Zresztą się ze starym kumpluje. – Zjadła kolejny kawałek ciasta. – Ja się z nim
nie zderzyłam – dodała po chwili – ale moja przyjaciółka pracuje w przedszkolu
i miała w grupie tego jego syna. I miała przez gówniarza straszną awanturę.
– Jaką? – Beata też się
pochyliła. Jej tiramisu było za słodkie i za kluchowate, więc odsunęła talerzyk
na bok.
– Zwróciła jego matce
uwagę, że uczą dzieciaka tekstów z książek na pamięć, cholera wie, po co, żeby
się popisać czy jak. Ta matka twierdziła, że nie, że dzieciak sam czyta. A to
był czterolatek, to wiesz, nikt się raczej nie spodziewa, że czterolatek będzie
czytał, i to nie po literce czy sylabie, tylko tak normalnie. Więc Hanka, ta
moja przyjaciółka, mówi matce: nie no, proszę pani, przecież dzieciak w tym
wieku nie czyta, niech go państwo nie uczą na pamięć czytanek i innych, bo to
bez sensu, po co on siedzi i udaje, że czyta? A tamta dalej, że nie i
nieprawda. No i się trochę pokłóciły. – Podparła brodę na dłoni. – A na drugi
dzień po smarkacza przychodzi nie matka, tylko ojciec, Weredecki, jeszcze wtedy
był właśnie kierownikiem posterunku. I wyskakuje z mordą na Hankę, że jak ona
śmie, że jego żona nie kłamie, że on sobie wyprasza, że niczego na pamięć
dzieciaka nie uczą i w ogóle nawrzeszczał na nią koszmarnie. A potem zaczął
dawać dzieciakowi książkę, gazetę, coś tam jeszcze i kazał czytać. No i w końcu
wyszło, że rzeczywiście, dzieciak umie sprawnie czytać. Ale wiesz, zrobił wokół
tego taką wielką awanturę, jakby się nie wiadomo co stało. A po czterolatku
raczej nikt normalny się nie spodziewa umiejętności czytania, więc Hanka miała
prawo zakładać, że coś jest nie tak. No – zakończyła i wyprostowała się. – I ja
po czymś takim nie chcę tego gówniarza uczyć, nie potrzebuję mieć co chwila na
głowie komendanta policji wydzierającego się na mnie, bo nie postawiłam jego
synalkowi piątki czy na coś zwróciłam uwagę. Więc ty dostaniesz „b”, a ja wezmę
„a” i „c”. Tam też są różne egzemplarze, ale przynajmniej bez ojca z policji.
– Miło przynajmniej, że
mnie uprzedzasz – mruknęła Beata. – Bo rozumiem, że nie mam nic do powiedzenia.
– Sorry, jestem starsza
stażem i stopniem – odpowiedziała Michalina z zadowoleniem. – Zresztą za
wychowawstwo będziesz miała dodatek. Gówniany, ale zawsze coś.
Gdy sprawa została
zaakceptowana przez dyrektora, Beata spotkała się z Anką na „przekazanie
obowiązków” w wersji oficjalnej i na bezpardonowe obrabianie dupy wszystkim
uczniom w wersji nieoficjalnej. Usiadły w kuchni u Anki w mieszkaniu, z dziennikiem,
którego teoretycznie nie powinny wynosić ze szkoły, ale Anka powiedziała przez
telefon: „A co się przejmujesz, kto cię sprawdzi, weź dziennik, będzie łatwiej.
Stary ciągle wynosi dzienniki w piątki do domu, żeby nadrobić różne rzeczy i
poczytać uwagi o uczniach, żeby poniedziałki móc zacząć od awantur”. Usiadły
więc przy stole w kuchni, rozłożyły dziennik i Anka zaczęła przesuwać palcem po
liście obecności, zalewając Beatę informacjami, uwagami i ostrzeżeniami.
– Kaśka Adamek –
przeczytała pierwsze nazwisko. – Gówno umie, pewnie obleje pierwszą klasę.
Siedzi jak trep, nic nie mówi, gapi się na tablicę i trzeba jej mówić, żeby
przepisywała. Magda Azorska. Matkę ma pieprzniętą i taką trochę dziwkowatą,
zwróć uwagę, jak ta baba się ubiera. – Kilka kolejnych nazwisk zostało
zaopatrzonych w podobne uwagi. – Gośka Jankowska. – W głosie Anki pojawiła się
jeszcze wyraźniejsza niechęć. – Panna prymuska doskonała. Uważa, że wszystko
wie, wszystko umie i jest najpiękniejsza. Jest gospodarzem klasy i nigdy nie zapomni
ci o tym przypomnieć. – Po paru następnych Anka przerwała, upiła trochę herbaty
i podjęła: – Marcin Klimowicz. Matka mu parę lat temu umarła, więc trzeba się z
nim cackać, bo taki biedny i delikatny, jak mi tłumaczył ojciec. Straszny
dupoliz. Kamil Kmieciak. Tu ojciec wypiął się na rodzinę, więc syn robi z
siebie klasowego debila i jeśli jest pytanie, którego lepiej nie zadawać, on je
zada.
Z każdym kolejnym
wyczytanym i skomentowanym uczniem Beata dochodziła do wniosku, że albo dostała
jakieś patologiczne pole minowe zamiast klasy, albo Anka naprawdę potrzebuje
urlopu od pracy w szkole.
– Marta Szalecka. – Anka
pokręciła głową. – Ta pewnie pierwsza zajdzie w ciążę z jakimś chłopakiem ze
starszej klasy, ciągle wokół nich się kręci na przerwach i kręci dupą. Mateusz
Tymiński. Jeśli chcesz, żeby zrobił coś w piątek, powiedz mu to w poniedziałek,
może do piątku zrozumie, co powiedziałaś. Jak dla mnie jest upośledzony. Anita
Walewska. No tu to się żaden Napoleon nie trafi, to dziewuszysko to kaszalot, i
ciągle żre, któregoś dnia nie zmieści się w drzwiach szkoły. Andrzej Weredecki.
O, tu to będą cyrki. – Anka uniosła głowę i uśmiechnęła się z wyraźną
złośliwością. – Michalina ci mówiła, że jego ojciec jest milicjantem? Znaczy
teraz policjantem, ale to tak naprawdę taki stary komuchowski milicjant, mówiła
ci?
– Ogólnie.
– Spokojnie, szczegółowo
jeszcze się przekonasz. – Uśmiech Anki zrobił się jeszcze paskudniejszy. –
Matka to taka głupia wiejska baba, która ma świra na punkcie swojego synka i
ciągle mi wmawia, jaki to on jest mądry, dobry, grzeczny i w ogóle, tylko
wstrętni nauczyciele go nie rozumieją i nie doceniają. Ojca jeszcze na żywo nie
spotkałam, ale znam Hankę, która uczyła małego Weredeckiego, mówiła, że to
kawał gnoja. Ojciec, nie syn. Syn jest po prostu zarozumiałym, aroganckim
bachorem, i wiecznie jest na coś obrażony. – Prychnęła kpiąco, odczytała i
skomentowała kolejne trzy nazwiska. – No i Jacek Zięba, tu będziesz miała
wiecznie dziadków na głowie, bo matka choruje, a ojciec ciągle musi ją gdzieś wozić
po lekarzach. I to tyle. – Zamknęła dziennik z wyraźną satysfakcją. –
Dwadzieścia dziewięć koszmarków na cztery długie lata. Nie zazdroszczę ci.
Jakieś pytania?
Beata miała sporo pytań
dotyczących zadań wychowawcy, dokumentacji, procedur, terminarza szkolnego. Ale
pytanie, które chodziło jej po głowie od samego początku tej wizyty i z każdą
chwilą coraz bardziej dręczyło, zadała dopiero w drzwiach, gdy wychodziła.
– Czy ty w ogóle kiedyś
lubiłaś pracować w szkole?
Anka spojrzała na nią i
uniosła brwi.
– Szczerze? Nie. Robiłam
specjalność nauczycielską tak na zapas, wiesz, jak coś w życiu nie wyjdzie, to
w razie czego zawsze jest jakiś zawód w ręku. No i rzeczywiście nie wyszło, i
wylądowałam tutaj. Najpierw było znośnie, ale w ostatnich latach zrobiło się
koszmarnie, mam dość tej roboty.
– To widać – nie
wytrzymała Beata. – Dzięki za rozmowę.
Teraz to się boję, w co
się władowałam, pomyślała, gdy wracała do mieszkania. Ale nie może być tak źle.
Anka przedstawiła to wszystko tak tendencyjnie, że aż się wierzyć nie chce,
nawet nie w połowę – w nic, w nic z tego nie chce się wierzyć. Muszę to sobie
oczyścić w głowie, nie mogę wejść do tej klasy z wizją Anki, bo to będzie
porażka.
Poprosiła więc dyrektora
o możliwość zorganizowania oficjalnego spotkania z rodzicami uczniów pierwszej
„b”, takiego „przekazującego” wychowawstwo, zanim w ogóle wejdzie do tej klasy.
Dyrektor trochę kręcił nosem, że po co takie wymysły, przejmuje pani wychowawstwo
i wchodzi, i nic nikomu do tego, ale tu Beatę poparła pani pedagog. Dyrektor
ustąpił i w przedostatnim tygodniu listopada zebranie się odbyło. Dyrektor
przedstawił Beatę i wyszedł z sali. Anka wyjaśniła krótko sytuację, zakończyła
słowami „A to jest nowa wychowawczyni państwa dzieci” i też wyszła. Beata
została sama z prawie czterdziestką rodziców i opiekunów. Wpatrywali się w nią
z oczekiwaniem, niepokojem, uśmiechem, ściągniętymi brwiami.
– Domyślam się, że są
państwo zaniepokojeni tą zmianą – powiedziała spokojnie. – Na pewno nie mam
takiego doświadczenia jak pani Ania. – Zignorowała kilka prychnięć z lewej i
prawej strony. – Ale obiecuję, że dam z siebie wszystko. Z państwa dziećmi
spotkam się po raz pierwszy dopiero jutro, ale chciałam, żeby mnie państwo
mogli poznać trochę wcześniej. I tak sobie pomyślałam, że po prostu mogą mnie
państwo zapytać, o co chcą, albo powiedzieć mi o swoich dzieciach coś, co
uważają państwo za ważne, czy na forum, czy w cztery oczy. Na tablicy zapisałam
mój numer telefonu, więc mogą państwo do mnie dzwonić, gdy będą państwo chcieli
o swoich dzieciach pogadać.
Jakaś kobieta podniosła
rękę i wstała. Miała na sobie jasnozielone spodnie, sweter w szkocką kratę,
włosy ufarbowane na wiśniowy kolor i dość mocny makijaż.
– Azorska – przedstawiła
się. – Ja mam prośbę, żeby moją Magdę posadzić z powrotem z Kasią. Dziewczyny
kilka razy trochę rozmawiały, jasne, nie powinny, ale Magda zna Kasię od połowy
podstawówki, a innych dzieci nie zna i się wstydzi. To jest naprawdę nie w porządku,
przesadzać ich co kilka lekcji raz do tego, raz do tego. Magda się wstydzi, jak
siedzi z kimś, kogo nie zna.
Uruchomiło to niezłą
lawinę głosów. Beata nie próbowała się przez nie przebić, po prostu
przeczekała. Pomysł Anki, by za rozmowy czy jakiekolwiek „podpadnięcie”
przesadzać uczniów do innych ławek i robić co parę lekcji rotację – i jeszcze
wymuszać utrzymanie tych przesadzań na pozostałych lekcjach – sama uważała za
dość nietrafiony.
– Pani się w końcu
odezwie? – krzyknął jakiś mężczyzna.
– Tak – odparowała
natychmiast wesoło. – Gdy tylko mi państwo na to pozwolą.
Większość rodziców się
roześmiała i w tym momencie atmosfera zdecydowanie się rozluźniła. Wcześniejsza
propozycja indywidualnych rozmów została podchwycona. Rodzice z pierwszej „b” całkiem
sprawnie ustalili między sobą, kto po kim wchodzi, i nagle Beata została sama z
panią Azorską.
– Ja chcę tylko
powiedzieć – oświadczyła pani Azorska, stojąc przed Beatą z rękami w
kieszeniach spodni – że moja Magda nie jest ani głupia, ani nieuprzejma. Ona
jest wstydliwa. Ja wiem, że musi sobie z tym radzić i nie można wszystkiego do
niej naginać, ale proszę się z niej nie śmiać, jak cicho mówi czy nie patrzy na
panią przy odpowiedzi. Jak się przyzwyczai, to się tak nie będzie wstydzić.
– Kasia jest nieśmiała –
wyjaśniała chwilę później pani Adamek. – Jak siedzą z Magdą, to się trochę
wspierają. Kasia czasem potrzebuje chwili, żeby odpowiedzieć, bo się właśnie
wstydzi. I najlepiej się uczy, jak słucha. Dlatego czasem jest ten problem z przepisywaniem
z tablicy, bo ona woli posłuchać.
Trochę te rozmowy
trwały, ale poszły całkiem sprawnie: wchodzili, mówili o czymś konkretnym,
wychodzili. Z każdą kolejną osobą Beata dochodziła do wniosku, że wrzesień i
październik z Anką jako wychowawczynią nieźle zalazł za skórę całej pierwszej
„b”.
Małgosia jest taka
trochę postrzelona i zawsze chce się do wszystkiego przyłączyć. Marcin bywa
nieco gapowaty, ale to dobry chłopak. Kamil tak błaznuje, bo nie chce stracić
sympatii kolegów. Jacek czasem będzie opuszczał lekcje, bo chce pobyć z mamą,
to leczenie naprawde jest koszmarną sprawą, dzieciak tak często jest sam, tylko
z dziadkami. Anita ma cukrzycę, ma zawsze przy sobie leki i czasem musi zjeść
coś na lekcji, bo musi jeść o stałych porach. Weronika ma problemy z
ortografią, ale wie, że musi nad tym pracować. Agata czasem palnie coś, zanim
pomyśli, ale zawsze przeprosi, jak jej się powie, że przegięła.
– Jędrek to dobry
chłopak – powiedziała pani Weredecka z łagodnym uśmiechem. Siedziała
naprzeciwko Beaty, splecione dłonie trzymała na ławce i patrzyła bardzo
życzliwie. Miała ładną, owalną twarz, z dużymi, ciemnoniebieskimi oczami i
pięknie wykrojonymi, pełnymi ustami. Brązowe włosy upięła w kok. Nie nosiła
kolczyków ani klipsów w uszach, za to na szyi miała cienki srebrny łańcuszek z
zawieszką w kształcie róży, a na prawej dłoni pierścionek i obrączkę. Była
elegancko ubrana, narzucone na ramiona futro wyglądało na karakułowe. Ale
zachowywała się tak, jakby nie miała na sobie rzeczy wartych chyba więcej niż cała
pensja Beaty. – Pewnie każdy tak pani powie o swoim dziecku, pani nie musi w to
wierzyć, ale pani zobaczy. To naprawdę dobry chłopak, i mądry. Ma swoje za
uszami, jasne, kto nie ma. Ale jeśli coś zrobi nie tak, to nie specjalnie. I
jest trochę nieśmiały, potrzebuje się przyzwyczaić do ludzi, więc ja też bym
prosiła, żeby mógł znowu siedzieć z Marcinem, bo znają się z Marcinem od
piaskownicy. I Jędrek bardzo lubi czytać. Czasem to nie wiem, czy aż nie za
bardzo, tak się potrafi zaczytać. Jest jeszcze trochę taki… mały dzikus –
dodała i roześmiała się cicho. Miała miły, delikatny śmiech. – Wie pani, taki,
co to najpierw coś palnie, a potem dopiero pomyśli. Ale nie ma nic złego na
myśli. Najlepiej mu mówić tak konkretnie, co jest dobrze, a co źle i jak ma to
naprawić, co robić albo czego nie robić. I – pani Weredecka nagle spoważniała –
proszę nie słuchać tego gadania niektórych, że mój mąż ustawia nauczycieli. Raz
dość stanowczo zareagował, to się teraz ciągnie, że ich ustawia. On się nie
będzie wtrącał, a już na pewno nie będzie chciał, żeby Jędrka traktować jakoś
ulgowo. Pójdę już. – Podniosła się. – Tam jeszcze spora grupka na panią czeka.
– Podeszła do drzwi i odwróciła się do Beaty. – Tak sobie myślę, że może to
dobrze, że jest ta zmiana – powiedziała ciszej. – Pani jest trochę inna niż
pani Ania. Nie chcę nic złego mówić, ale pani Ania… chyba nie za bardzo tę
pracę lubiła.
Więc to jest ta gromada
parszywych rodziców tych parszywych dzieciaków z pierwszej „b”, pomyślała
Beata, gdy ostatni rodzic wyszedł. Jak na początek całkiem nieźle. Jutro
porówna uwagi Anki z dzisiejszymi wrażeniami i z samymi dzieciakami na żywo.
Dwie środowe lekcje
polskiego stały się zatem lekcją zapoznawczą. Beata weszła do klasy z uczuciem,
że ma większą tremę niż na początku września, gdy zaczynała pracę. To już nie
tylko klasa do uczenia polskiego – teraz to jej klasa, jej wychowawstwo, do
tego tak w środku semestru, i jeszcze te różne przekazy, może to jednak nie był
dobry pomysł, że się zgodziła wziąć pierwszą „b”, może jednak tyle negatywnych
uwag, słów i ostrzeżeń należało potraktować poważnie, może…
Klasa powitała ją
niezbyt głośnym „Dzień dobry” i uważnym spojrzeniem dwudziestu kilku par oczu.
Dzieciaki wyglądały normalnie, jak dzieciaki. Chłopak na końcu rzędu przy oknie
żuł gumę. Dwie dziewczyny siedzące w pierwszej ławce przy biurku nauczycielskim
szeptały do siebie. Jeden z chłopaków z ostatniej ławki pod ścianą czytał
książkę, drugi szturchał go właśnie w ramię. Dość tęga dziewczyna w połowie
środkowego rzędu kończyła w pośpiechu kanapkę.
Beata przywitała się, po
raz drugi w tym tygodniu przedstawiła siebie i całą sytuację, otworzyła
dziennik i powiedziała:
– Chcę was trochę
poznać, więc teraz sobie zrobimy takie zajęcia wstępne. Wyczytam każdego i
poproszę, żeby wyczytana osoba wstała i powiedziała o sobie kilka słów. Jeśli
ktoś nie będzie miał pomysłu, to podrzucę pytania. Pewnie wszystkich was od
razu nie zapamiętam z imienia, ale obiecuję, że postaram się jak najszybciej to
zrobić. I możecie mi od razu powiedzieć, jak wolicie, żeby się do was zwracać.
Kasia Adamek, wyczytana
jako pierwsza, wstała i wpatrywała się w ławkę bez słowa.
– Kasiu, jaki przedmiot
lubisz? – zapytała Beata łagodnie.
– Historię – wymruczała
Kasia, dalej z oczami wbitymi w ławkę.
– Też lubię historię.
Mogę mówić „Kasia” czy wolisz „Katarzyna”?
– „Kasia” jest OK –
wymruczała Kasia, trochę zaczerwieniona, i usiadła.
Magda też potrzebowała
wsparcia pytaniami, ale za to uniosła głowę i uśmiechnęła się lekko do Beaty.
– Ja mam na imię Magda,
nie „Magdalena” – dorzuciła na zakończenie sama z siebie. – To są dwa różne
imiona.
– Będę pamiętać –
obiecała Beata i najwyraźniej zasłużyła na drugi, nieco szerszy uśmiech Magdy.
Małgorzata Jankowska,
wyczytana kilka osób później, zerwała się energicznie z trzeciej ławki przy
oknie i uśmiechnęła się całą twarzą.
– Ja jestem gospodarzem
klasy – pochwaliła się. – A Hanka tutaj jest moim zastępcą, ale to sama powie.
Proszę pani, a my możemy siedzieć tak jak teraz, tak normalnie, czy znowu będą
akcje z przesadzaniem nas jak smutne paprotki?
Sądząc po reakcji
pozostałych, Małgorzata pytała w imieniu całej klasy. Beata roześmiała się, te
„smutne paprotki” były urocze.
– Możecie siedzieć tak,
jak chcecie – odpowiedziała – ale w życiu zawsze jest coś za coś. Jeśli wy
siedzicie tak, jak wam jest komfortowo, to dbacie też o to, żeby mnie i innym
nauczycielom na lekcjach komfortowo się z wami pracowało. Możemy się tak umówić?
– No super! –
wykrzyknęła Małgorzata. – A do mnie może pani mówić, jak chce, tylko nie
„Gocha”, bo nienawidzę. I kocham polski. Piszę własne opowiadania! Jak panią
polubię, to pani pokażę, ale teraz ma pani okres testowy u nas.
– Wy u mnie też,
Małgosiu – odparowała natychmiast Beata. Część klasy zaczęła się śmiać –
Małgosia również.
Chyba nie będzie tak
źle, pomyślała Beata i przeszła do kolejnej osoby.
Karolina lubiła
matematykę i angielski. Hania prosiła, by się nie zwracać do niej nazwiskiem
ani numerem w dzienniku, bo wtedy się czuje jak przedmiot. Iza pochwaliła się,
że w wakacje była w Berlinie z rodzicami. Marcin stwierdził, że on ogólnie
szkoły nie lubi, bez obrazy, ale za to lubi ludzi w szkole. Kamil, siedzący w
ostatniej ławce w środkowym rzędzie, wstał i zapytał:
– A wie pani, czym się
różni wróbelek od niżu? Wróbelek ma nóżkę bardziej niż!
Chłopak obok niego
parsknął śmiechem, kilka innych osób też, parę zrobiło minę „Znowu?”. Beata
uśmiechnęła się.
– Słyszałam ten dowcip
już w podstawówce. Dobrze, że znasz klasykę – powiedziała z rozbawieniem. Kamil
zrobił niepewną minę, a po chwili też się uśmiechnął.
Marta Szalecka, która
miała „kręcić dupą przy starszych klasach”, była niewysoka, nosiła okrągłe
okulary i mówiła cichym głosem. Lubiła polski, angielski i biologię. Ale
najbardziej angielski. Co kilka słów odgarniała przydługą grzywkę sprzed oczu i
uśmiechała się lekko.
Mateusz Tymiński był
wysoki, pulchny i najwyraźniej przestraszony. Dwa razy poprosił o powtórzenie
pytania. Mówił bardzo głośno i wolno. I z sensem, tylko tak, jakby sprawdzał po
omacku, co właściwie mówi.
Anita Walewska, wstając,
obciągnęła i tak szeroką, długą bluzę.
– Ja tam nic nie mam
ciekawego do powiedzenia – mruknęła.
– Anita pięknie rysuje!
– krzyknęła Małgosia. Anita rzuciła jej mało życzliwe spojrzenie.
– Tak sobie bazgrzę –
powiedziała obronnie.
– Pokaż pani zeszyt z
rysunkami! – zażądała Małgosia. – Ten, co mi raz pokazywałaś. Daj! – Zerwała
się z ławki, najwyraźniej zachwycona pomysłem. – Ja pokażę!
– Małgosiu – wtrąciła
się szybko Beata, widząc minę Anity – zrobimy tak, jak z twoimi opowiadaniami.
Anita mi pokaże, jeśli zdam wasz test.
Małgosia przystopowała i
usiadła z powrotem. Anita spojrzała na Beatę, a może raczej na jej ramię, już
mniej najeżona, i pokiwała głową, po czym usiadła.
Wojtek Weltrowski oświadczył, że lubi piłkę nożną, fizykę i filmy sensacyjne, a w „b” wylądował,
bo się nie dostał do mat-fizu w „c”. Ale w sumie przeżyje. Tylko lektury są za
grube. Ale za to dziewczyny ładne – tu wyraźnie spojrzał na Małgosię, która
potrząsnęła jasnymi włosami i powiedziała niby to do Hanki: „Nie dla psa
kiełbasa, nie?”.
– Andrzej Weredecki –
wyczytała Beata i rozejrzała się. Niewiele osób już zostało, a była ciekawa
tego „synalka komendanta”.
Chłopak, którego na początku
pierwszej lekcji Marcin szturchał, już od dłuższego czasu nie czytał, tylko
patrzył na tablicę, czasem w stronę nauczycielskiego biurka. Teraz wstał i
spoglądał w milczeniu dalej na biurko. Był niewysoki, miał gęstą, czarną
czuprynę, która opadała mu na oczy, i niezbyt przyjemną minę, jakby siedział tu
za karę.
– To jak się najlepiej
do ciebie zwracać? – zapytała Beata zachęcająco.
– Ma pani moje imię
zapisane w dzienniku – odpowiedział. Kilka osób się roześmiało. Beata
postanowiła to zignorować.
– Racja, mam –
powiedziała spokojnie. – Czyli to mamy z głowy. Co lubisz robić?
– Czytać książki.
– Czyli lubisz lekcje
polskiego? – upewniła się.
– Nie. – Andrzej
spojrzał na nią ponuro. – Lekcje polskiego nie mają nic wspólnego z czytaniem
książek.
– Spróbuję was
przekonać, że jest zupełnie inaczej – obiecała Beata. Wolała się nie
zastanawiać, na ile to stwierdzenie jest obciążone klimatem lekcji prowadzonych
przez Ankę.
Andrzej wzruszył
ramionami i usiadł. Kolejne cztery osoby były bardziej przystępne, choć Jacek
Zięba wyglądał na niewyspanego i smutnego.
– No widzicie,
przetrwaliśmy – powiedziała Beata wesoło, gdy skończyli. – I nawet na przerwę
nie zwialiście. – Rzeczywiście, teraz to dopiero do niej dotarło: zignorowali
dziesięciominutową przerwę pomiędzy pierwszym a drugim polskim. – Cieszę się,
trochę się już pewniej wśród was czuję. To teraz sobie ruszymy dalej z tematem.
– Udała, że nie słyszy żałosnych jęków. – Widzę po tematach, że zaczęliście
„Antygonę”, no to jedziemy.
Okazało się jednak, że
przez kilka następnych lekcji trzeba było zrobić gruntowne powtórzenie i
uzupełnienie z Biblii i antyku. Anka najwyraźniej leciała po łebkach i byle
tylko musnąć zagadnienie. Ponieważ antyk był jedną z ulubionych epok Beaty,
powrót do mitologii i Homera stanowił czystą przyjemność. W następny
poniedziałek przyniosła „Mity” Gravesa i przeczytała kilka przykładów różnych
wersji tego samego mitu. Gdy po dzwonku na przerwę większość uczniów wyszła,
Andrzej podszedł do niej z zeszytem w dłoni.
– Mogę przepisać tytuł i
autora? – zapytał.
– Jasne – odpowiedziała
Beata z uśmiechem. Zaczęła się już przyzwyczajać do niektórych zachowań:
Małgosia często komentowała pod nosem jakieś fragmenty lekcji albo coś
wtrącała, miło i sympatycznie, po prostu tak miała, nie mogła się powstrzymać;
Mateusz nie reagował, jeśli się do niego nie podeszło i i nie zapytało o coś
głośno; Andrzej rzadko patrzył w oczy i miał trochę nieprzyjemną minę. Tak jak
teraz: pokiwał tylko głową, zapisał pod notatkami z lekcji autora i tytuł
książki, zamknął zeszyt i mruknął: „Dziękuję”, po czym odwrócił się na pięcie i
podszedł do czekającego przy drzwiach Marcina.
– Do widzenia! – Marcin
pomachał jej ręką, klepnął Andrzeja w ramię i wyszli.
Po kilku tygodniach
Beata wchodziła już do pierwszej „b” z uczuciem „jestem w domu”. To była fajna
klasa, naprawdę fajne dzieciaki, i rodzice też całkiem mili, zwłaszcza
niektórzy.
***
Do końca pierwszego
semestru udało się zrobić trochę porządków, wprowadzić nieco zmian, dokonać
paru ulepszeń. Tata Jacka przyznał, że indywidualne nauczanie będzie na razie
dla chłopca lepszym rozwiązaniem – Jacek niech przychodzi do szkoły, gdy może,
żeby posiedzieć w klasie z rówieśnikami, ale uczyć się ma na indywidualnych
spotkaniach z nauczycielami. Mateusz został zabrany przez mamę na badanie słuchu
i gdy zaczął nosić aparat, a do tego dał się namówić na siedzenie z przodu, w
ławce przed Anitą, problemy z rozumieniem informacji i poleceń nagle się
skończyły. Mama Mateusza pożaliła się tylko: „Czemu mi nikt wcześniej nie
zwrócił na to uwagi? On się nigdy nie przyznawał, że źle słyszy”. Małgosia, po
paru przyjacielskich rozmowach na przerwach, nieco opanowała swoją żywiołowość
w stosunku do mniej entuzjastycznie nastawionych do wszystkiego osób. Andrzej
przestał czytać pod ławką na innych lekcjach.
– Mamy problem –
powiedziała mu Beata na początku stycznia, gdy zobaczyła w dzienniku sześć uwag
z pięciu różnych lekcji na ten sam temat. Poprosiła Andrzeja, żeby podszedł do
niej po zajęciach, zabrała go do pustej o tej porze biblioteki, posadziła
naprzeciwko siebie w kąciku czytelniczym i starała się ująć to jak
najkonkretniej. Praca z licealistami to było ciągłe poszukiwanie właściwych
kodów komunikacyjnych. Magda potrzebowała zawsze na początku paru zdań
zapewniających o tym, że się ją lubi i że wszystko jest w porządku. Kamila
dobrze było podejść żartem. Andrzej na wszelkie sygnały z serii „jesteś miłym
chłopakiem i dobrze ci idzie” reagował niechętnym „W czym rzecz?”. Biblioteka
szkolna stanowiła dobre miejsce na takie rozmowy – z reguły pusta, mniej oficjalna
niż klasa szkolna czy pokój nauczycielski, z tym dość kameralnym kącikiem
czytelniczym w rogu pomieszczenia, przy dużym oknie. – W tym tygodniu w
dzienniku masz uwagi za czytanie książki pod ławką podczas fizyki, matematyki,
chemii, biologii i geografii.
Andrzej siedział z
rękami skrzyżowanymi na piersi, patrzył gdzieś w bok. Nie wyglądał na
obrażonego – ale Beata mogła zrozumieć, dlaczego u niektórych nauczycieli
wywoływał takie właśnie skojarzenie. Rzadko patrzył w oczy, rzadko się
uśmiechał. Właściwie tylko w towarzystwie Marcina dawało się zobaczyć innego
Andrzeja, nieraz uśmiechniętego, raz czy dwa nawet roześmianego, gdy grali na
boisku, rozmawiali w kącie, coś razem robili.
– Nudzą mnie tamte
lekcje – odezwał się, wzruszając ramionami. Za to też mógł podpadać, za to
wzruszanie ramionami, bo robił to dość często. Ale Beata miała coraz silniejsze
wrażenie, że to nie jest wyraz obojętności czy nieuprzejmość, raczej takie…
stwierdzenie faktu. Albo bezradności. Nudzą go tamte lekcje, i co ma zrobić.
– Rozumiem, ciebie nudzą
tamte lekcje – powiedziała spokojnie. – A nauczycieli z tamtych lekcji złości,
jak czytasz pod ławką. W ogóle jak czytasz w czasie lekcji książki. I wtedy
runda jest taka: oni się złoszczą, wstawiają ci uwagi, ja te uwagi muszę ogarnąć
i się martwię, potem ja ci muszę nagadać, ty musisz słuchać mojego zrzędzenia i
wszyscy cierpią. Zwłaszcza ty musisz cierpieć, siedząc tu ze mną.
Andrzej wreszcie na nią
spojrzał, nawet się lekko uśmiechnął.
– Nie cierpię, siedząc z
panią – poprawił.
– I vice versa –
odparła, też z uśmiechem. – Ale moglibyśmy gadać o czymś ciekawszym niż twoje
uwagi z zachowania. Więc teraz chcę, żebyś zrobił tak: zaczyna się jakaś
lekcja, chowasz książkę do plecaka i nie wyjmujesz do przerwy. Tylko
podręczniki i zeszyty na ławce. I tego się trzymasz twardo od dzwonka do
dzwonka. Literaturę piękną wyciągasz dopiero na przerwach. W ten sposób inni
nauczyciele się nie złoszczą, ty nie masz uwag w dzienniku, a ja się nie
martwię. Możemy przyjąć taki układ?
– Kiepski ten układ –
mruknął. – Przerwy są krótsze.
– Chłopie, lepszego
układu nikt ci w szkole nie zaproponuje – oświadczyła Beata stanowczo. – Ty się
ciesz, że jeszcze nie każą ci do tego dopłacać.
Andrzej nagle się
roześmiał – krótko, z oczami utkwionymi w ławce, ale się roześmiał. Potem
uniósł wzrok.
– Dobra – powiedział. –
Postaram się.
– Cieszę się. To teraz
uciekaj, pewnie Marcin na ciebie czeka i się martwi, że przerobiłam cię na
mielone.
Znów na nią spojrzał;
nie uśmiechnął się, ale miał w twarzy coś zdecydowanie miłego. Pożegnał się i
wyszedł.
Beata oparła się o tył
krzesła i westchnęła. W tym tygodniu to była szósta rozmowa z serii „akcje
wychowawcze”. Między Małgosią i Hanką pojawiły się ostatnio jakieś zgrzyty i
dziewczyny zaczęły nieładnie dzielić między sobą klasę, trzeba było trzech
spotkań, by im wyprostować sytuację i ogarnąć ten cyrk. Kamila dyrektor
przyłapał na paleniu za boiskiem. Iza na obiadowej wyszła do spożywczego dwie
ulice dalej, mimo zakazu wychodzenia ze szkoły podczas przerw. A teraz Andrzej
i jego uwagi, zwłaszcza „Weredecki znowu czyta jakieś powieścidła na
fizyce!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!”, zapisane kulfonami fizyka, Haleckiego, i
opatrzone dwudziestoma trzema wykrzyknikami, Beata policzyła je trzy razy, nie
dowierzając własnym oczom. W gruncie rzeczy u Haleckiego była obok jeszcze
druga uwaga: „I pyskuje nauczycielowi!!!!!!”, tym razem zmieściło się już tylko
sześć wykrzykników. Zapytany o to pyskowanie, Andrzej odparł: „Powiedziałem po
prostu, że to nie są powieścidła, tylko Platon. Sama pani mówiła, że Platona
powinno się dobrze znać, żeby zrozumieć część zagadnień ze średniowiecza”.
Ale nie na fizyce,
jęknęła Beata w duchu. Te uwagi powtarzały się dość często w ostatnich
tygodniach i dziś uznała, że musi chłopaka ogarnąć, zanim zrobi się z tego
większa afera. Pozostawało mieć nadzieję, że Andrzej zrozumiał i dotrzyma
słowa.
A to dopiero środa,
pomyślała Beata. Jeszcze dwa dni możliwych katastrof, zanim nadejdzie weekend,
a potem znów pięć dni, w czasie których może wydarzyć się wszystko. Strach się
bać.
Jednak gdy wychodziła ze
szkoły, humor trochę jej się poprawił. Na ławce przed szkołą siedziały Magda z
Kasią, pewnie czekały na mamę jednej z nich, bo panie Adamek i Azorska
odbierały dziewczyny na zmianę. Magda pomachała Beacie ręką, Kasia się
uśmiechnęła. Do ferii brakowało trzech tygodni. Pogoda była ładna, całkiem
ciepło jak na styczeń.
Praca w szkole to jest
po prostu to, pomyślała Beata w drodze do domu. Zrezygnowała z autobusu, wolała
się przejść. Biały Bór okazał się uroczy jesienią, urzekał w zimie. Dzieciaki
były świetne. Pokazywanie im, co się działo w literaturze, stanowiło wspaniałą
zabawę. Bycie wychowawcą miało swoje cienie, ale blaski okazywały się znacznie
wyraźniejsze.
„Z pamiętnika młodej
belferki” powinno się zaczynać tak: pewnego dnia Becia przyjechała do Białego
Boru, przejęła pierwszą „b”, zakochała się w swojej pracy i uczyła polskiego
długo i szczęśliwie. Oczywiście Becia była strasznie naiwną, napakowaną
ideałami i tak dalej dwudziestopięcioletnią smarkulą, ale przynajmniej dobrze
się w życiu bawiła.
Tak, stwierdziła Beata,
gdy po wejściu do mieszkania zrzuciła buty, przebrała się w domowe ciuchy i
z gorącą herbatą, mleczną czekoladą oraz książką usiadła w fotelu przy
oknie. Becia świetnie się w życiu bawi. I zamierza się tak świetnie bawić przez
wiele lat.
***
To był dobry rok, taki
dobry, niesamowity rok, stwierdziła Beata w dniu zakończenia roku szkolnego.
Uwielbiam tę pracę. Uwielbiam tę szkołę. Uwielbiam te dzieciaki.
W takie dni jak dziś
dawało się zapomnieć nawet o dyrektorze. Dyrektor to był naprawdę kawał dupka i
chama, a do tego niezły manipulator; gdy czegoś chciał, potrafił stworzyć
atmosferę „jest pani taka wspaniała, niezastąpiona i tylko na panią można
liczyć”, a pięć minut później, gdy już dostał to, czego chciał, mieszał
człowieka z błotem za każdy drobiazg. Jeśli się pomylił, nigdy nie przeprosił.
Za to, co poszło dobrze, prawie nigdy nie dziękował. Młodszych nauczycieli
traktował nieraz jak przygłupów, do tego nauczycielkom naprawdę gapił się na
piersi albo pośladki. I często rzucał komentarze w stylu „Taka ładna
dziewczyna, a tyle marudzi”.
Taki stary, obleśny
dziad, a marudzi jeszcze bardziej, myślała wtedy Beata. Sporo nauczycieli
musiało mieć podobne myśli, sądząc po ich minach na radach pedagogicznych.
Zastępca dyrektora był milszy, ale ciężko przestraszony i z zasady tylko
przytakiwał dyrektorowi, po czym leciał do pokoju nauczycielskiego, by łagodzić
nastroje. Pani pedagog ogólnie wydawała się sympatyczna i ogarnięta, ale była
jakąś krewną starego, więc też mu nie podskakiwała.
Szkoda, że w pokoju
nauczycielskim były podziały. Do tego wniosku doszły już kilka miesięcy temu
wraz z Michaliną. Duża część kadry trzymała się razem, ale paru nauczycieli –
głównie tych starszych stażem, zwłaszcza zbliżających się do emerytury –
zajmowało stanowisko „prodyrowe”. A może po prostu nie chcieli mieć problemów
pod koniec pracy zawodowej? Ale chemica to lubiła dyrowi donosić, o czym się w
pokoju nauczycielskim rozmawia, więc gdy tylko zbliżała się do którejś grupki,
rozmowy natychmiast cichły lub przeskakiwały na tematy zupełnie niewinne, typu:
pogoda, promocja w spożywczym, ostatni odcinek „Porucznika Columbo”.
– Uczniowie to najlepsza
część tego całego burdelu – powiedziała Michalina, gdy we wtorek i środę
wypisywały świadectwa dla swoich klas. – Ja mam zawsze dwa momenty, gdy nie mam
ochoty tym wszystkim pierdolnąć: na rozpoczęcie roku, gdy widzę te wszystkie
moje gęby po raz pierwszy po dwóch miesiącach przerwy, i na zakończenie roku,
gdy widzę je ostatni raz przed dwoma miesiącami przerwy. Pomiędzy jest różnie.
Ale i tak uczniowie to najlepsza część tego całego burdelu.
Beata się z nią
zgadzała. Choć rodzice też nie byli tacy źli. Zwłaszcza rodzice w jej klasie. W
najgorszym razie – nie przeszkadzali. Ale często pomagali, jak wtedy, gdy
trzeba było odnowić szkolne sale i dyrektor cwaniaczył, żeby zrzucić tę robotę
na radę rodziców. Przyszli ojcowie Wojtka, Kamila i Małgosi, z farbą załatwioną
przez mamę Hani, i w jedno popołudnie odmalowali pięknie salę. Mamy Andrzeja,
Anity i Mateusza przyniosły kwiaty, mama Andrzeja uszyła jeszcze śliczne
firanki, a tata Anity podarował dwa obrazy, które ostatnio namalował „dla
wprawy”. Mama Magdy wraz z mamą Kasi powiesiły trzy tablice korkowe, które
załatwił dziadek Jacka. Klasa pierwszej „b” zrobiła się bardzo klimatyczna. Na
tablicach zawisła gazetka klasowa, regularnie wymieniana przez Małgosię, z
karykaturami i komiksami Anity. Storczyki i paprotki na parapetach kwitły jak
szalone. Firanki okazały się błogosławieństwem, gdy nadeszły ciepłe dni i w
innych salach słońce raziło w oczy, a w pierwszej „b” musiało pogodzić się z
przegraną.
Poza zebraniami rodzice
czasem przychodzili, częściej dzwonili. Mama Kamila zadzwoniła, żeby
podziękować, że „opieprzyła pani gówniarza za te papierosy od góry do dołu, ale
broniła go pani przed dyrektorem, już ja dopilnuję, żeby mu więcej żadne pety w
głowie nie postały”; czasem też dzwoniła i uprzedzała: „Kamil jutro będzie nie
w sosie, ojciec miał go dzisiaj odwiedzić, ale jak zwykle coś było ważniejsze,
bo po co odwiedzać własnego syna, chociaż w sądzie to się awanturował, że chce
przejąć pełną opiekę, bo ja się nie umiem dzieckiem zajmować. Nie zwracajcie
uwagi na jego wygłupy, on dzisiaj ciągle ryczy w pokoju”. Tata Izy zadzwonił,
żeby zapytać, czemu ta cholerna Hanka czepia się jego dziecka, i uspokoił się,
gdy Beata zapewniła, że porządkuje sprawę z Hanką, Gosią i ich zachowaniem
wobec niektórych osób. Mamy Magdy i Kasi dzwoniły albo przychodził na zmianę.
Trzymały się razem, tak samo jak ich córki.
– My jesteśmy
marynarskie żony, wie pani – wyjaśniła raz pani Azorska. – Jagoda i ja rodziłyśmy,
gdy nasze chłopaki były na morzu, zmagałyśmy się z pierwszymi zębami małych,
gdy oni byli na morzu, użerałyśmy się z przedszkolem i ospami, gdy oni byli na
morzu. Niech pani nigdy nie wychodzi za marynarza, ostrzegam. Mój mąż jest
kochany, Jagody mąż to cudowny facet, ale ja się czuję żoną tylko ze trzy
miesiące w roku. Musimy się trzymać razem, bo kto mi albo jej pomoże, jak męża
nie ma?
– To się na dziewczynach
trochę odbija – uzupełniła innego dnia pani Adamek. – Kasia co rejs najpierw
się przyzwyczaja, że taty nie ma, a potem, że tata jest. Jak była młodsza, to
po jego powrocie aż się go bała, jak obcego człowieka. Raz Włodek wziął ją
gdzieś do parku i była budka z lodami, Kasia strasznie chciała lody, ale nic
nie powiedziała, potem wrócili, ja wchodzę do pokoju, a ona chlipie w kącie.
Pytam, czemu, a ona, że bo loda chciała, takie dobre lody tam były, z jej
ulubionej budki. Pytam, to czemu tacie nie powiedziałaś, przecież by ci i trzy
lody kupił. A ona mówi: „Bo się wstydziłam. Bo tata jest taki obcy, jak wraca z
rejsu”. Aż mnie w sercu ścisnęło, mówię pani. A jak Włodkowi to powiedziałam,
to taki smutny kilka dni chodził. I dziewczyny widzą, jak my się razem
trzymamy, to też się razem trzymają, bo się rozumieją. Magda wie, jak to jest,
gdy tata dzwoni na urodziny albo Boże Narodzenie ze statku i jak wtedy Kasi
jest smutno.
Mama Andrzeja zadzwoniła
na początku czerwca i uprzedziła, że syna jutro nie będzie.
– On ma czasem takie
straszne bóle głowy – wyjaśniła. – Właśnie o tej porze roku, jak temperatura i
ciśnienie skaczą. Takie migrenowe. Dlatego go dzisiaj nie było, obudził się z
tym rano i nie mógł wstać, tak mu głowę rozsadzało. Przepraszam, że dzwonię
dopiero teraz, ale cały dzień z nim siedziałam, taki był biedny, nawet nic nie
jadł. Jutro go jeszcze nie puszczę do szkoły, jest osłabiony, dopiero teraz
niedawno wreszcie się uspokoiło na tyle, że może otworzyć oczy.
– Jasne, niech dojdzie
do siebie – powiedziała Beata współczująco. – Ale może przydałoby się pójść z
tym do lekarza?...
– A, lekarze, wie pani –
w głosie pani Weredeckiej zabrzmiała niechęć. – Byłam już, to mi powiedzieli,
że to pewnie migrena i przez temperaturę, tyle to i ja wiem. Ja mam czasem
takie wrażenie, że lekarze to albo nic, albo wynajdują w ludziach choroby.
Robię Jędrkowi okłady z lodu, daję tabletkę i daję mu spokojnie poleżeć, ile
potrzebuje, i to wystarcza.
No nie wiem, pomyślała
Beata, ale zachowała tę uwagę dla siebie. Ją też przez cały dzień pobolewała
głowa, więc nie miała ochoty na spory.
– I tak przy okazji
dziękuję, że mu pani książki pożycza – dorzuciła pani Weredecka. – On bardzo o
nie dba. W ogóle dba o książki. A te pożyczone od pani to połyka.
– Nie ma sprawy –
odparła Beata, uradowana tymi słowami. – Cieszę się, że ma z tego przyjemność.
Książki zaczęła Andrzejowi
pożyczać od początku drugiego semestru. Często podchodził po lekcji i pytał o
tytuł lub autora, o którym wspominała jako o kontekście do lektur. Na początku
powiedziała: „Może najpierw przeczytaj wszystkie lektury z listy na ten rok, to
dobry pierwszy krok”, ale spojrzał na nią ze zdziwieniem i mruknął: „Już
przeczytałem”.
No dobra, pomyślała
Beata, nieco zaskoczona. Podała mu parę nazwisk, parę tytułów, a parę dni
później usłyszała zirytowane podsumowanie poszukiwań Andrzeja: „Większości tych
książek nigdzie u nas nie ma. Tak, w bibliotece publicznej też nie ma”.
Wtedy pożyczyła mu
pierwszą z wcześniej zasugerowanych pozycji. Tym razem zaskoczony był Andrzej –
miło zaskoczony. Chyba trochę zakłopotany. I zadowolony, zaraz na następnej
przerwie zobaczyła go siedzącego na korytarzu z tą właśnie książką.
On, Anita, Jacek,
Małgosia i Iza – to była taka czytelnicza piątka, której Beata zaczęła pożyczać
książki. Andrzejowi najwięcej, bo on najszybciej czytał. Na początku Beata
zastanawiała się, czy przeczytał naprawdę, czy oddał tak prędko, bo chciał
zrobić wrażenie albo jednak nie chciało mu się tego czytać – ale z rozmowów na
temat refleksji po lekturze widać było, że dobrze zna treść, rozumie, pamięta.
Poza tym chyba nie było książki, której nie chciałoby mu się czytać – mógł ją
późnieju skrytykować od góry do dołu, ale najpierw przeczytał od deski do
deski. I zdecydowanie nie szukał sposobów na zrobienie wrażenia, wręcz
przeciwnie – wydawało się, że nawet nie umie się o to postarać. Albo nie chce.
Albo nie potrzebuje.
A teraz ich przez całe
wakacje nie zobaczę, pomyślała Beata podczas piątkowej uroczystości. Mój
pierwszy belferski koniec roku szkolnego. Moje dzieciaki przez dwa miesiące
będą dorastać beze mnie, ciekawe, ilu z nich nie poznam we wrześniu. Oby
niczego głupiego w wakacje sobie nie porobili. Oby ojciec Kamila nie nawalił z
tym obiecywanym wspólnym wyjazdem w góry. Oby mama Jacka dobrze przeszła
chemię. Mam nadzieję, że Magda i Kasia nacieszą się ojcami w lipcu i sierpniu,
zanim ci znowu popłyną w rejs. Niech Gośka z Hanką się w końcu ogarną,
przyjaźnią się albo nie przyjaźnią, ale niech trochę ochłoną przez wakacje i
przestaną załatwiać swoje spory poprzez tworzenie klik w klasie. Niech Marta
nie ścina włosów, takie ma piękne, gdybym miała takie włosy, w życiu bym ich
nie ścięła.
Z przyjemnością wręczała
swojej klasie nagrody. Małgosia dostała za frekwencję i wysoką średnią. Anita
za frekwencję i trzecie miejsce w powiatowym konkursie plastycznym. Beata
namawiała ją trzy tygodnie, aż w końcu Anita powiedziała: „No dobra, dla pani
to zrobię, ale niech pani nikomu w klasie nie mówi, bo będą się śmiali”.
Bzdura, nie śmiali się, bili brawo, gdy przyszły wyniki. „Czemu trzecie,
powinna mieć pierwsze!”, krzyknęła Małgosia, „komisja jest ślepa!”. Za frekwencję
w ogóle było sporo nagród, pierwsza „b” ładnie chodziła do szkoły.
Dyrektor, który
towarzyszył wychowawcom podczas wręczania, przy ściskaniu ręki nagrodzonym
pytał każdego: „Lubisz chodzić do szkoły?”. Durne pytanie, co niby mieli mu
odpowiedzieć? Ale przy niektórych dzieciakach Beata nie wiedziała, czy się
śmiać, czy syczeć: „Ugryź się w język!”. Anita, na przykład, mruknęła: „Czy ja
wyglądam na kogoś, kto się cieszy?”. Hanka oświadczyła głośno: „A to dobre
pytanie, opinie są podzielone”. Andrzej popatrzył na dyrektora uważnie i
zaproponował cicho, nieco złośliwym tonem: „Może pan mojego ojca zapyta?”.
Dupy wam spiorę w
klasie, obiecała sobie Beata. Zero instynktu samozachowawczego, do cholery.
Przy nagrodach za
osiągnięcia dyrektor na szczęście już zrezygnował z zadawania pytań, na które
nie da się odpowiedzieć szczerze. Za to, niestety, komentował; niestety, bo
próbował być zabawny. Anicie powiedział: „To już wiemy, kto następnym razem
odmaluje sale w szkole”.
– Może dyrekcja –
rozległ się cichy głos z tyłu, gdzie siedzieli rodzice, i po sali przeszedł
równie cichy śmiech. Stary udał, że nie usłyszał, ale po minie było widać, że
słyszał aż za dobrze.
Marta, odbierająca
nagrodę za wygraną w szkolnym konkursie z biologii, musiała znieść żarcik:
„Biologia i dziewczyny to fajne połączenie”. Siedząca w drugim rzędzie
Michalina uderzyła się teatralnie ręką w czoło.
Andrzej zajął pierwsze
miejsce w międzyszkolnym konkursie judo, więc dyrektor znów się popisał.
– Tylko żebyś mi tu na
kolegach w szkole nie trenował, bo ja nie uznaję tych wszystkich mordobić, w
konkursach czy bez konkursów. Straszna głupota, nagradzać za pranie się po
gębach.
Michalina wysunęła lekko
język i zrobiła zeza. Beata obserwowała przyjaciółkę kątem oka i właśnie
myślała, że parsknie śmiechem, gdy zmroziła ją odpowiedź Andrzeja,
wypowiedziana zirytowanym głosem:
– To po co mi pan daje
tę nagrodę?
Jasna cholera, Andrzej,
ty baranie, pomyślała Beata z przerażeniem. Ja ci ten jęzor na supeł zawiążę w
przyszłym roku. Ty jeszcze powinieneś dostać nagrodę za pierwsze miejsce w
kategorii „zero instynktu samozachowawczego”.
Dobrze, że nie mówił za
głośno, chyba nikt poza pierwszymi rzędami nie usłyszał. A w pierwszych rzędach
siedzieli nauczyciele, którzy mieli wyraźny ubaw. Nieważne, czy lubili
Andrzeja, czy nie – odpyskowanie staremu zawsze mile widziane, jak powtarzała
Michalina.
– Nie pyskuj – syknął
cicho dyrektor, wepchnął mu książkę w ręce i ruchem głowy dał do zrozumienia:
zjeżdżaj mi stąd. Andrzej chyba chciał coś dodać, ale na szczęście spojrzał na
Beatę i prawidłowo odczytał z jej twarzy: „Zamknij się i spadaj na miejsce”.
Odetchnęła z ulgą, gdy
nagrody dla pierwszej „b” się skończyły. Po uroczystości wyściskała się z
uczniami z innych klas, przyjęła kwiaty i czekoladki, a potem poszła do swojej
sali i stanęła przed swoimi dzieciakami.
– Pierwsza rzecz –
oświadczyła stanowczo. – Gdy dyrektor coś mówi, to choćbyście mieli na końcu
języka ripostę życia, gryziecie się w ten język. Dociera? Dla własnego
bezpieczeństwa. Zwłaszcza grupa szczególnie utalentowana w mówieniu tego, czego
lepiej nie mówić. Tak, Anita, Hanka i Andrzej, wy dziś wygraliście w
przedbiegach. Nie róbcie tego, nigdy więcej tego nie róbcie.
– Bo co? – wymruczała
Anita.
– Bo was proszę –
odparła Beata łagodnie. – I się o was martwię.
Sądząc po ich minach,
chyba w końcu do nich dotarło, do wszystkich.
– No dobra – powiedziała
Beata po krótkiej chwili weselszym tonem. – Ochrzan był, teraz czas na
czułości. Rozdam pozostałe świadectwa. I chcę wam powiedzieć, że jestem dumna z
was wszystkich, z każdego. Z czerwonym paskiem czy bez, wszyscy dziś
wygraliście. Wszyscy przechodzą do drugiej klasy i wszyscy mają dwa miesiące
spokoju od budy!
Rozległy się oklaski i
śmiechy. Rozdała świadectwa, życzyła im dobrych, słonecznych, bezpiecznych,
radosnych, długich i w ogóle wakacji, kazała obiecać, że będą na siebie uważać
i wrócą w jednym kawałku. Gdy skończyła, Małgosia i Iza podeszły do niej z
wielkim bukietem i torbą prezentową.
– To jest od nas –
powiedziała Małgosia. – Uwielbiamy panią i też ma pani do nas wrócić w jednym
kawałku.
– I nie zajść w ciążę, i
nas nie zostawić – dodał Kamil z końca sali. Kilka osób parsknęło śmiechem.
– Dziękujemy, że pani
jest – uzupełniła Iza, po czym się rozbeczała.
Ściskanie, przytulanie,
parę łez. Beata też musiała wytrzeć oczy. Następnie rozpakowała prezent i
poczuła, że te zdradzieckie łzy znów płyną. Zawsze była płaczliwa, gdy dopadło
ją wzruszenie.
Dostała wielką
bombonierkę, piękną apaszkę i kubek. Nie jakiś tam zwykły kubek – był duży,
półlitrowy, w środku czarny, na zewnątrz błękitny, z wielkimi czarnymi
literami. Napis głosił: „Pani Betty od polskiego jest najlepsza!”.
Kubek był robiony na
zamówienie, u znajomego taty Anity, jak się okazało. Z pani ulubionymi
kolorami. I z imieniem pani ulubionej aktorki, pani jest naszą Bette Davis.
Małgosia wypowiedziała
to wszystko na jednym oddechu. Wtedy właśnie Beata poczuła na policzkach
spływające łzy. Pamiętali, że lubi wielkie kubki, do których mieści się dużo,
dużo kawy, jak najwięcej kawy. Pamiętali, jakie kolory lubi najbardziej – a
myślała, że Anita kilka tygodni temu pytała o to z czystej, takiej artystycznej
ciekawości. Pamiętali, jak tuż przed feriami zimowymi, gdy nikomu nic się już
nie chciało robić na lekcjach, puściła im fragment „Wszystkiego o Evie” i
opowiadała o Bette Davis, swojej ukochanej aktorce. „Pani też jest jak
aktorka”, stwierdziła wtedy Marta. „Odgrywa nam pani lektury na lekcjach”.
Fakt, trochę odgrywała.
Nie wszyscy czytali wszystko, w gruncie rzeczy nawet nie powinna się dziwić –
dla dzieciaków w ich wieku sporo lektur, zwłaszcza z dawnych epok, było po
prostu nudnych. Jak im wmusić „Pamiętniki” Paska? Lepiej pokazać, jak wyglądały
sarmackie imprezy i pogrzeby, stół jako katafalk i szczotka jako koń, z którego
zwalał się na ziemię „sobowtór” zmarłego, wystarczyły. Jak uświadomić tragizm
„Trenów”? Trochę udawania zrozpaczonego rodzica, wygrażającego na zmianę
Cyceronowi, Bogu i śmierci, jakoś pomogło. Jak wbić im mity do głowy? Jednoosobowa
jednoaktówka pod tytułem „trzy boginie robią chryję, która dostanie złote
jabłko” zadziałała.
Kubek był piękny, a
dzieciaki wyraźnie z siebie zadowolone. Beata nie miała serca zwrócić im uwagi,
że źle zapisały imię Davis – powinno mieć na końcu „e”, nie „y”. Ale jakie to
miało w gruncie rzeczy znaczenie? Bette Davis była jedyną w swoim rodzaju
aktorką. W takim razie ona, Beata, też będzie jedyną w swoim rodzaju – Betty od
polskiego.
Zów uściski, niemal całą
klasą, życzenia dobrych wakacji, upomnienia „Uważajcie na siebie!”, gratulacje,
trochę łez. Potem weszli rodzice. Zgodnie ze szkolnym zwyczajem, o którym już
uprzedziła ją Michalina, rodzice czekali przed klasami, aż wychowawcy załatwią
rozdanie świadectw i formalne pożegnanie, dopiero potem sami przychodzili się
pożegnać i podziękować. „Albo opierdzielić cię jeszcze raz na dobry początek
wakacji”, dodała Michalina. „Nigdy nie wiesz. Ale nie wejdą, dopóki dzieciaki
nie dadzą im sygnału. Dyr tak lata temu zarządził. W sumie to całkiem niezłe”.
Teraz Małgosia wyjrzała
przez drzwi, krzyknęła: „Mamo, już można!” i po chwili rodzice weszli. Nie
wszyscy się pojawili, ale stawili się sporą grupką. Na czele stały mamy Magdy,
Kasi, Andrzeja i Małgosi, z tatą Anity w środku.
– Dziękujemy, że cały
rok wytrzymała pani z naszymi bachorkami – powiedziała pani Azorska,
odgarniając z twarzy kosmyki jasnoblond, rudych i czarnych włosów. Co zebranie
przychodziła w innej fryzurze.
– I z nami – dorzuciła
pani Weredecka. – Że nas pani jeszcze nie pogoniła widłami za telefony o każdej
porze dnia i nocy, to jest pani święta.
– A tu – dodał pan
Walewski scenicznym szeptem – jest coś, czego dzieciakom nie wypada dawać
nauczycielowi. Ale każdy nauczyciel powinien mieć taki zapas w domu.
W torebce prezentowej,
którą jej wręczył, znajdowały się: kolejna wielka bombonierka, butelka
czerwonego i butelka białego wina. To nie były zwykłe wina ze spożywczka, tylko
jakieś lepsze. Zagraniczne. Pani Adamek, ściskając ją, szepnęła: „Marynarze się
czasem przydają. Nasze chłopaki miały w czasie ostatniego rejsu zadanie bojowe,
jak pani wypije, to pani powie, czy dobrze je wypełnili”.
Pani Weredecka
przytuliła ją mocno i długo.
– Dziękuję, że ma pani
tyle serca i cierpliwości do mojego małego dzikusa – powiedziała cicho.
Stojący za nią tata
Jacka pocałował Beatę bez słowa w rękę i szybko wyszedł z klasy.
Mama Mateusza uścisnęła
ją, ucałowała trzy razy w każdy policzek i pokręciła głową.
– Dzieciaki panią
kochają – oświadczyła stanowczo. – Tylko niech im pani nie da sobie wejść na
głowę. Niech pani odpoczywa, nikt w tej klasie tak nie zasłużył na wakacje jak
pani.
W końcu wszyscy wyszli.
Jeszcze kilka gratulacji, życzeń, słów pożegnania – i w sali zrobiło się pusto.
Beata wzięła z biurka dziennik – chciała go ostatni raz przejrzeć, tak na
wszelki wypadek, zanim odda dyrowi do archiwum. Dyr podobno przed radą plenarną
sprawdzał wszystkie dzienniki przez cały weekend, po czym na radzie robił
awanturę o wszystko, czego nie powinno tam być: wrzucone luzem zwolnienia,
kartki z notatkami, zapiski ołówkiem. Lepiej przejrzeć po raz ósmy niż potem
słuchać jego nieprzyjemnych uwag.
O, miała rację, że
przejrzała. Między stronami dziennika ukryła się kartka z zeszytu, zapisana
pismem Anki. „20 września, od dziś uczniowie 1 B siedzą tak” i spis nazwisk z
oznaczeniem, która ławka w którym rzędzie. I uwaga na końcu: „Proszę pilnować,
by tego przestrzegali na wszystkich lekcjach”.
Jesteś pieprznięta,
Anka, pomyślała Beata z niesmakiem. W sumie to szkoda mi twojego dziecka, jeśli
je też będziesz tak tresować.
Z mściwą satysfakcją
podarła kartkę na małe kawałeczki, wrzuciła je do śmietnika i rozejrzała się po
klasie. Okna zamknięte. Ławki i krzesła ustawione równo. Ostatnia gazetka
klasowa ściągnięta z korkowej tablicy. Kwiaty z parapetu zabrane – zgodnie z
zarządzeniem dyra kwiaty ze wszystkich klas na czas wakacji znosiło się do
pomieszczenia gospodarczego, dużego, dobrze oświetlonego, przy którym
sprzątaczki miały swój kąt. Ułatwiało to podlewanie. Pomysł był sensowny –
trzeba dyrowi przyznać, że miewał dobre pomysły. Tylko należało opisać i
przenieść doniczki. W poniedziałek, przed radą klasyfikacyjną, na prośbę Beaty
dzieciaki same to ogarnęły: Anita wykonała nieduże, ładne kartki z napisem „Ten
kwiat należy do 1 B! Prosimy podlewać!”, Iza z Małgosią oraz Hanka z Martą
poprzyklejały te kartki do wszystkich doniczek taśmą klejącą, a Kamil, Mateusz,
Andrzej i Magda zanieśli wszystkie kwiaty do pomieszczenia gospodarczego i
ustawili w równych rzędach, tak by łatwo się można dostać do poszczególnych
roślin. Teraz parapety były puste. Cała sala była pusta, trochę bezosobowa,
zupełnie jakby przez cały rok nie wypełniało jej dwadzieścia dziewięć
nastoletnich osobowości.
Czas do domu, pomyślała
Beata. Jeszcze tylko w poniedziałek plenarna i dwa miesiące laby.
Wyszła z sali i z
zaskoczeniem zauważyła stojącego przy oknie po drugiej stronie korytarza
Andrzeja. Spoglądał w zamyśleniu na podłogę, ale gdy zamknęła drzwi, uniósł
głowę, wyprostował się i podszedł. Urósł przez ostatnie miesiące, już był
wyższy od Beaty. A przecież jeszcze w styczniu, w lutym, gdy z nim rozmawiała,
pochylała głowę. Teraz musiała ją nieco zadzierać.
– A ty czemu jeszcze nie
w domu albo nie na dworze? – zapytała wesoło. – Uciekaj, masz wakacje. Twoja
mama już poszła?
– Czeka na mnie przed
szkołą – mruknął. – To dla pani.
Podał jej nieduży
bukiet. To były lilie, białe, z fiołkowymi brzegami.
– Dziękuję, są piękne –
ucieszyła się. No tak, cały czas się człowiek tych uczniów uczy. Gdy kilkanaście
minut wcześniej kątem oka zauważyła, że Andrzej wychodzi z klasy tak bez
osobistego pożegnania, zrobiło jej się trochę przykro. Mógł chociaż coś
powiedzieć. A ten się wyniósł bez słowa, gdy pozostałe dzieciaki jeszcze ją
ściskały. Ale przecież nie powinna się dziwić: Małgosia uwielbiała wielkie
akcje na forum i przed wszystkimi, Iza wolała z mniejszej grupce lub z kimś
bardziej przebojowym u boku, Andrzej wolał sam. Tak jak teraz.
– Dziękuję za pożyczanie
książek – powiedział spokojnie. – I… tak ogólnie.
Miała ochotę go
uścisnąć, ale odniosła wrażenie, że nie czułby się z tym dobrze.
– Ja też dziękuję –
odparła ciepło. – A jak mi jeszcze raz strzelisz dyrektorowi coś takiego jak
dzisiaj, to ci wyrwę język i zakopię na rozstajnych drogach, jasne?
– Jasne. – Spojrzał na
nią, uśmiechnął się lekko.
– Dobrych wakacji.
Uciekaj, niech mama nie czeka.
Pokiwał głową, nadal ze
śladem uśmiechu na ustach, odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Beata
jeszcze raz zajrzała do sali – tak na ostatni wszelki wypadek – zaniosła
dziennik do pokoju nauczycielskiego, zebrała kwiaty i prezenty, po czym,
objuczona jak wielbłąd, wyszła ze szkoły. Pogoda była piękna. Na dziedzińcu
spotkała jeszcze trochę uczniów i rodziców. Zauważyła Kasię i Małgosię, z
mamami – dwaj mężczyźni przy nich to musieli być ojcowie, nieźle opaleni,
prosto z rejsów. Hania wsiadała do samochodu z tatą. Andrzej był już dość
daleko, szedł pod rękę z mamą, która najwyraźniej coś opowiadała i
gestykulowała wolną dłonią. Wojtek odpinał od stojaka rower, którym od maja
przyjeżdżał do szkoły.
Dobrych wakacji,
dzieciaki, pomyślała Beata czule. Moje kochane dzieciaki. Uważajcie na siebie.
Kurczę, już za wami tęsknię. Jaki to był dobry rok, jak ja lubię tę pracę, jak
ja lubię to miasto.
Rok szkolny tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć – tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć
należało uznać za zakończony. I za udany.
***
Melancholijna myśl, że
przez całe wakacje nie zobaczy „tych swoich dzieciaków”, okazała się nie do
końca zgodna z prawdą. Biały Bór nie był duży, łatwo się spotykało znajomych.
Wpadała na uczniów, na ich rodziców, na innych nauczycieli – w sklepach, w
parku, na ulicy. Czasem zamieniali kilka słów, czasem tylko się sobie kłaniali.
Lubiła ten klimat małego
miasta, w którym zna się choćby z widzenia większość ludzi. Właśnie coś takiego
jej się marzyło od połowy studiów.
Raz, na początku lipca,
gdy szła nad Łobez, przejechał obok niej rowerzysta. „Dzień dobry” zmieszało
się z pędem powietrza. Chwilę później minął ją drugi rower – tu kierowca szybko
się zatrzymał.
– Dzień dobry! –
powiedział Marcin z szerokim uśmiechem.
Dostali z Andrzejem nowe
rowery w nagrodę za świadectwa, jak się okazało. Andrzeja był czarny, Marcina
granatowy, ojcowie razem wybierali. Więc teraz jeździli po całym Białym Borze.
– A ten głupek tak
pędzi, że się go nie da dogonić – poskarżył się Marcin. – I jak on wybiera
trasę, to ciągle lądujemy w jakichś pokrzywach. Pani spojrzy, jakie ja mam
nogi. – Pokazał na zaczerwienione łydki. – Wczoraj tak wjechaliśmy, bo Andrzej
się uparł, że tam się na pewno da przejechać.
Andrzej zdążył już
zawrócić i podjechał do nich. Zsiadł z roweru, powtórzył „Dzień dobry” i
spojrzał na Marcina krytycznie.
– Gdzieś cię jedna mała
pokrzywa dotknęła i już histeryzujesz – stwierdził.
– Następnym razem
wepchnę cię w tę „jedną małą pokrzywę” – zagroził Marcin.
Byli w krótkich
spodenkach, w koszulkach bez rękawów, zgrzani, zaczerwienieni, trochę opaleni.
– Jedziecie gdzieś na
wakacje? – zapytała z zaciekawieniem.
– Ja nie – odparł Marcin
z żalem. – Tata powiedział, że w tym roku nie damy rady. On niedługo jedzie –
dodał, wskazując głową na Andrzeja. – Do Włoch! Fajnie ma, zazdroszczę. – W
głosie chłopaka brzmiała jednak życzliwość, a nie zazdrość.
– Do Włoch, ale super –
ucieszyła się Beata, patrząc na Andrzeja, który jakoś nie wyglądał na
zachwyconego. – Gdzie dokładnie?
– Nie pamiętam –
powiedział obojętnie. – Gdzieś nad morze. Rodzice wybierają.
– Nie cieszysz się? –
zapytała z zaskoczeniem. Wzruszył ramionami.
– Wolałbym zostać w
domu. Wyjazdy to jeden wielki bajzel.
– Zamień się – wtrącił
Marcin. – Ty zostaniesz u mnie, a ja pojadę z twoimi rodzicami.
– Może być – mruknął
Andrzej, najwyraźniej poważnie. Marcin się roześmiał.
– Bawcie się dobrze,
obaj – powiedziała Beata.
– A pani gdzieś jedzie?
– spytał Marcin.
– Tak, pod koniec lipca,
do rodziny w Nowogardzie. A na razie idę na jezioro. Pa, chłopaki, uważajcie na
tych rowerach.
Ich „Do widzenia”
zmieszało się ze zgrzytem rowerów i powietrzem znów przecinanym przez dwóch rozpędzających
się piętnastolatków. Ponownie ją minęli, Andrzej z lewej, Marcin z prawej
strony. Pedałowali jak szaleni. Powietrze było gorące. Beata poprawiła okulary
przeciwsłoneczne i postanowiła, że gdy tylko dojdzie do najbliższej lodziarni,
kupi sobie lody. Cztery gałki.
Dobry rok szkolny, dobre
wakacje, dobre lato. Dobre życie. Becia, nie, sorry, Betty od polskiego – ma
dobre życie, dobrą pracę, dobry urlop.
Rany, jaki fajny dzień.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz