To, co znajduje się w tym tekście – a właściwie epizod, który pojawi się dopiero w jego ostatniej części – po raz pierwszy ujawniło się podczas pisania planu do „Albumu” o Władysławie. Potem mignęło ogólnikowo w pierwszym rozdziale „Betty od polskiego” – i chwilę później ewoluowało do całego tekstu. I również, jak „Betty”, początkowo miał to być ekskurs. Po czym w trakcie pisania rozrósł się do czterech rozdziałów.
Chwilami, gdy moje myśli
przystają przy jakimś bardzo trzecioplanowym czy epizodycznym bohaterze albo
wydarzeniu, aż zaczynam prosić: „Tylko nie wyskakuj teraz z własnym tekstem, ja
nie wyrabiam, daj najpierw skończyć to, co już rozgrzebane”. Ale oni, one nie
słuchają. „Betty” wepchnęła się w kolejkę „Powrotów”, a „Plaża” wepchnęła się w
kolejkę „Betty”, w środek pisanej właśnie sceny z rozdziału drugiego, i zanim
się obejrzałam, miałam już dwa rozdziały nowego tekstu ukończone.
Na marginesie: ogromnie lubię
tytuł tego rozdziału.
PLAŻA W CEFALÙ
ROZDZIAŁ I: WSZYSTKIE
BAŁAGANY ŚWIATA
– Zauważyliście, że mitologizujemy i idealizujemy okres nastoletni? Gdy
byłam w liceum, zawsze ktoś z dorosłych mi mówił: „Najpiękniejsze lata życia,
chciałbym znów mieć piętnaście, szesnaście lat”. A ja wtedy myślałam: „Co za
debilne gadanie”. I nadal tak myślę, nie chciałabym być znów nastolatką. A wy?
Olka, chciałabyś?
– Nie wiem, może trochę. Czasami tak myślę, jak już mnie ilość roboty
wykańcza. Ale nie, tak ogólnie to nie. Masz rację, Agata, nie chciałabym.
– Olek, a ty?
– Nieszczególnie.
– Andrzej, a ty? Andrzej?
– Przepraszam, wyłączyłem się. O co pytałaś?
– Czy chciałbyś mieć znowu piętnaście, szesnaście lat?
– Nigdy w życiu.
Rozmowa zasłyszana w
czasie wieczornego spotkania integracyjnego podczas konferencji „Płeć i
seksualność”, Pobierowo 2010, źródło nieznane.
Nie chodziło o to, że
był niewdzięczny, nie doceniał, co się dla niego robi i miał w życiu za dobrze,
aż mu się w dupie poprzewracało, jak stwierdził ojciec. Ani nie o to, że nie
miał ochoty zobaczyć Włoch, czym się martwiła mama. Po prostu te wyjazdy były
męczące. Po prostu te wyjazdy to był bajzel, prawdziwy bajzel. Mama przez dwa
tygodnie robiła listy, co muszą zabrać, kupowała, przygotowywała, pakowała,
wypakowywała, było jej pełno w całym domu, chowała rzeczy, zakrywała meble
pokrowcami, martwiła się, co będzie, jeśli ktoś się włamie, jeśli czegoś
zapomną, jeśli bus się spóźni, jeśli samolot odleci za szybko, jeśli to, jeśli
tamto…
Ojciec był
spokojniejszy, nie wariował tak przed wyjazdem. Chociaż tyle. Czasem stawał
koło mamy i mówił: „I po co ty tak panikujesz, przecież tam wszystko będzie,
przecież chłopaki ode mnie z komisariatu będą tu zaglądać, przecież w
najgorszym razie coś się kupi, wynajmie, zadzwoni…”.
Ale mama nie umiała
wyjeżdżać na spokojnie. Uspokajała się na chwilę, po czym wszystko wracało do
normy. I na przykład w zeszłym roku wybebeszyła wieczorem przed wyjazdem
wszystkie walizki, bo uznała, że są źle spakowane, spakowała je od nowa, po
czym okazało się, że tym razem to, co wcześniej się dobrze mieściło – nie
mieści się w ogóle. Więc znowu wszystko z walizek wyleciało i pakowanie
rozpoczęło się po raz trzeci. Zwariować można.
Nie lubił tych wyjazdów
również dlatego, że rozbijały codzienną rutynę wakacyjną. Pół dnia z książką,
pół dnia z Marcinem na dworze, na rowerach, nad jeziorem, na boisku – to było
fajne, znane, spokojne, człowiek wiedział, czego się spodziewać. A przy
wyjazdach wszystko stawało do góry nogami – nowe miejsca, nowi ludzie, rozbity
rytm dnia i nocy, tłumy na dworcach, uczucie bycia gdzieś na chwilę, brak
własnej, znanej przestrzeni. To naprawdę męczyło. Kiedyś, gdy był młodszy, może
jeszcze nie tak bardzo, ale w ostatnich latach zaczęło coraz bardziej ciążyć. I
owszem, trochę później, gdy już się człowiek przyzwyczaił, oswoił z tymi
zmianami, zaczynało się robić fajnie – ale, w tym właśnie rzecz, zaraz potem
nadchodził powrót, znów wszystko do góry nogami, znów się trzeba przyzwyczajać
do zmiany.
Andrzej westchnął i
położył na podłodze kilkanaście książek, które właśnie zdjął z różnych półek
regału. Trzeba wybrać. To będzie koszmarna robota.
W tym roku o planach
wakacyjnych dowiedział się w połowie czerwca. Przy sobotnim śniadaniu mama
spojrzała na ojca, uśmiechnęła się porozumiewawczo, po czym oświadczyła:
– Jędrek, nie zgadniesz,
gdzie w tym roku jedziemy na wakacje! Do Włoch!
– Tak – potwierdził
ojciec. – Twojej mamie zamarzyło się romantycznych wakacji we Włoszech. No to
będą Włochy.
W głosie ojca brzmiało
coś czułego, co się nieraz pojawiało, gdy rozmawiał z mamą. Czasem nawet wtedy,
gdy tylko o niej mówił. W tych momentach ojciec nie wydawał się takim paskudnym
dupkiem ani nie budził takich obaw, jak to zwykle bywało.
Rzeczywiście, to mamie
zamarzyły się Włochy. Zupełnie inny kierunek niż ich dotychczasowe wyjazdy. Bo
jeździli dość często, może nawet bardzo często – gdy porównywał swoje wakacje i
ferie z tymi, o których w szkole opowiadali rówieśnicy, dochodził do wniosku,
że zdecydowanie jeździł często. Każde wakacje, każde ferie zimowe, nieraz
długie weekendy – to były wyjazdy z rodzicami. Głównie po Polsce – nad morze, w
góry, do większych miast, do jakichś małych miasteczek. Ale w drugiej połowie
podstawówki zaczęli też wyjeżdżać za granicę, głównie do krajów dawnego bloku komunistycznego.
Czechy, Litwa, Bułgaria, Słowacja. Ojciec lubił te kraje, bo tam się bez
problemu mógł dogadać po rosyjsku. Włochy oznaczały ruszenie po raz pierwszy w
zupełnie inną część Europy, a także w zupełnie inny krąg językowy.
Więc Włochy. Sycylia. A
konkretnie Cefalù, „podobno taka śliczna miejscowość nad morzem, jak się to
morze nazywało, Władek?, a tak, Tyrreńskie, Morze Tyrreńskie”, wyjaśniła
radośnie mama. Kolega taty z pracy ma znajomego, który tam prowadzi hotel, no,
nie taki normalny hotel, ma apartamenty do wynajęcia, i właśnie taki
samodzielny apartament dostaną, jak własne mieszkanie, będzie o wiele
przyjemniej niż w hotelach…
Mama nie lubiła hoteli,
to się dawało zauważyć. Kiedyś stwierdziła, że czuje się w nich tak obco i
anonimowo, i trochę głupio.
– Tata załatwił nam ten
apartament na dziesięć dni – zakończyła mama z zachwytem. – Nigdy nie myślałam,
że pojadę do Włoch. I tam jest podobno piękna plaża, będziecie sobie z tatą
pływać, ile dusza zapragnie. Będziemy chodzić, zwiedzać, pojedziemy sobie na
jakąś wycieczkę…
Mama mówiła dalej, a
Andrzej się zastanawiał. Bajzel przy wyjeździe, bajzel przy powrocie. Dziesięć
dni z dala od tego, co znał i z czym się dobrze czuł. Dziesięć dni bez Marcina
– uderzało go ostatnio, jak lubi towarzystwo Marcina, patrzenie na niego,
siedzenie z nim ramię w ramię w lesie, gdy obserwowali w ciszy wiewiórkę na
drzewie, albo ściganie się na rowerach, aż nie mogli złapać oddechu. I jak
często to właśnie wspomnienie Marcina wraca wieczorami, pod prysznicem albo w łóżku.
Ale głównie ten bajzel
podczas wyjazdu, nerwy, jakby to był koniec świata i jakby wszystko się miało
zawalić, gdyby na przykład zapomnieli szamponu czy skarpetek na zmianę.
Wtedy właśnie zapytał,
czy rodzice nie mogliby pojechać sami. On może zostać w domu. Mama się
zmartwiła, ojciec opieprzył go z góry na dół, no i wyszło jak zwykle: lepiej
się nie odzywać.
– Ugryź się czasem w
język, dla własnego komfortu – poradziła mu pani Beata w kwietniu, gdy znów
dostał uwagę za pyskowanie na fizyce. – Wiem, że nie pyskujesz. Ale czasem
mówisz tak szczerze i wprost, że wiele osób uważa to właśnie za pyskowanie.
– To ich problem –
burknął wtedy. Pani Beata spojrzała tak, jak czasem na niego patrzyła – jakby
ze zrozumieniem i współczuciem jednocześnie.
– Jeśli ty dostajesz
uwagę do dziennika, to jest to też twój problem – wyjaśniła łagodnie. – I mój.
Potraktuj to jako koleżeńską radę: jeżeli już parę razy widzisz, jak ktoś
reaguje na twój sposób mówienia, to albo zmień sposób mówienia, albo nie mów.
Nie, nie zawsze, nie rób takiej miny. Na razie, póki jesteś w liceum. Pan
Halecki uważa, że pyskujesz, więc po prostu nie odpowiadaj na jego uwagi.
Będzie bezpieczniej.
– Do dupy takie życie, w
którym wiecznie trzeba milczeć, żeby było bezpiecznie – nie wytrzymał. –
Przepraszam za słowo.
– Nie przepraszaj, tylko
znajdź synonim, za który nie trzeba przepraszać. – Znał to stwierdzenie na
pamięć, cała klasa znała. Wymienił siedem propozycji synonimów, pani Beata
uśmiechnęła się z aprobatą, po czym podjęła: – Andrzej, zrób sobie w głowie
listę ludzi w szkole, przy których lepiej, żebyś gryzł się w język. Pan
dyrektor jest na pierwszym miejscu. Na drugim pan Halecki. Resztę listy
uzupełnisz sobie sam. I trzymaj się tej listy do matury. Jasne?
– Co pani tak na tym
zależy? – zapytał kwaśno, bo pomysł wcale mu się nie podobał. – Najwyżej
dostanę kolejne uwagi.
Pani Beata nigdy nie
dawała się sprowokować. Ani się nie obrażała. Lubił to w niej. I mówiła szczerze
– to lubił jeszcze bardziej.
– Zależy mi, bo cię
lubię – wyjaśniła spokojnie. – I nie chcę, żebyś obrywał po głowie za to, że
masz tę głowę taką niereformowalną. Co też lubię.
Nie zawsze ją rozumiał.
Ale zawsze miał wrażenie, że ona akurat nie ma pretensji o to, że jest taki, a
nie inny. Obiecał, że zrobi tę listę i będzie się jej trzymał. Przynajmniej
będzie próbował.
Teraz więc mruknął:
„Dobrze, dobrze, przepraszam, jedziemy, fajnie”, choć wcale nie miał wrażenia,
że fajnie, ale przynajmniej rodzice się uspokoili. Potem, gdy powracał temat
wyjazdu, nie komentował. Metoda pani Beaty rzeczywiście ułatwiała życie,
przynajmniej na zewnątrz, bo w środku, w głowie, wcale nie.
Po cichu miał nadzieję,
że gdy ojciec zobaczy jego świadectwo, zdenerwuje się i oświadczy: za karę
nigdzie nie jedziesz. Ale ojciec – czasem stety, czasem niestety – podchodził
do ocen w szkole bardzo rozsądnie. Gdy w dniu zakończenia roku szkolnego wrócił
do domu późnym wieczorem – miał być na tym zakończeniu, ale coś się w pracy porobiło
i musiał dłużej zostać, to się nierzadko zdarzało, zwłaszcza odkąd był
komendantem w Szczecinku – usiadł w kuchni, zjadł kolację, zapalił i
powiedział:
– No, Jędrek, pokaż
świadectwo. Zobaczymy, jak ta pierwsza klasa poszła.
Andrzej przyniósł
świadectwo, usiadł obok, bo ojciec wskazał mu ręką krzesło, i patrzył na
unoszący się dym.
– No – odezwał się
ojciec po kilku minutach oglądania świadectwa z obu stron. – Ładnie.
– Nie ma czerwonego
paska – rzucił Andrzej z nadzieją.
– A tam – odparł ojciec.
– Jak pójdziesz do pracy, nikt ci na czerwony pasek na świadectwie nie będzie
patrzył. A oceny są przyzwoite. Nie masz żadnej dwói, to najważniejsze. –
Ojciec ciągle nie mógł się odzwyczaić od stawiania znaku równości między oceną dopuszczającą
a niedostateczną. Dwójka i jedynka były w jego przekonaniu tym samym. – O,
zobacz – zwrócił się do mamy, która właśnie podawała mu kawę. – Zobacz, Jadzia.
Pięć z angielskiego, cztery z matematyki. Trzy z chemii, no, ja też chemii nie
rozumiem. I z geografii. No to trochę nieładnie, ale geografia dzisiaj to
więcej niż mapa, więc tam. Z biologii trzy, z fizyki trzy, z WF-u sześć. No, te
twoje dżuda się przydają. Z przysposobienia obronnego pięć. Bardzo dobrze. Co
tam robicie?
– Owijamy się bandażami
i nosimy rannych na plecach – mruknął Andrzej z niesmakiem. – Mieliśmy się
uczyć strzelania, ale dyrektor się nie zgodził.
– Wasz dyrektor to… –
zaczął ojciec, ale urwał. – Zresztą. Historia, pięć, bardzo ładnie. O, muzyka,
trzy. A czemu trzy?
– Nie umiem śpiewać –
powiedział obronnie. – Zwłaszcza jak mamy śpiewać bez podkładu muzycznego.
– Głupota – zgodził się
ojciec. – Ale za co ty masz szóstkę z polskiego?
– Za czytanie – burknął.
– I pisanie. I odpowiadanie na lekcji. Pani Beata jako jedyna nie ma problemu,
gdy się z nią nie zgadzam i gdy wyjaśniam, dlaczego się nie zgadzam.
Ojciec uniósł głowę i
spojrzał na mamę.
– Ta ich wychowawczyni
to wyjątkowy traf w tej szkole – stwierdził.
– To jest kochana
dziewczyna – zgodziła się mama. – Idę wrzucić pranie. A zobacz, Jędrek ma
wzorowe!
– Tak? – zdziwił się
ojciec i spojrzał na świadectwo. – A rzeczywiście. Za co ty masz wzorowe
zachowanie, łobuzie? – roześmiał się. – Ta wasza wychowawczyni to ma do was za
dobre serce. Ale to dobrze, że docenia to twoje nałogowe czytanie.
Odłożył świadectwo,
zdusił papierosa w popielniczce, upił trochę kawy.
– No – odezwał się po
chwili. – Ładne świadectwo. Najważniejsze, że zdałeś bez problemu i że żadnych
dwój nie ma. A pokaż te nagrody, co to mama mówiła, że dostałeś.
Andrzej przyniósł obie
książki. Ojciec przewertował je, pokiwał głową.
– „Za frekwencję” –
przeczytał dedykację w pierwszej. – Nagroda za to, że się dzieciaki ze szkoły
nie zrywają i nie chodzą na wagary? Ale dobrze, niech będzie, przynajmniej
człowiek wie, że nie musi się wstydzić dziecka. A to za ten twój konkurs judo?
– Wziął drugą. – No, ładna. Chociaż bardziej mi się podoba ten puchar, który
wtedy dostałeś. A powiedz mi… – Uniósł głowę i wbił w Andrzeja to swoje
nieprzyjemne, wywołujące niepewność spojrzenie. – Co ty dyrektorowi
napyskowałeś, jak ci wręczał tę nagrodę? Nie rób takiej miny, spotkałem waszego
dyrektora na stacji benzynowej, gdy wracałem, i od razu mi się poskarżył.
– I co mu tata
powiedział? – spytał Andrzej.
– Nie twoja sprawa,
smarkaczu, co mu powiedziałem – warknął ojciec. – Ja się ciebie pytam, co ty
jemu powiedziałeś.
Andrzej niechętnie
streścił wymianę zdań, która miała miejsce podczas wręczania nagrody za
pierwsze miejsce w judo. Ojciec przez chwilę miał taką minę, jakby się chciał
roześmiać, ale zaraz spoważniał.
– Żeby mi to było
ostatni raz – powiedział surowo. – Rozumiesz? Nie będzie mi piętnastoletni
smarkacz pyskował dorosłym. Dyrektor to dyrektor, masz go szanować. I jak nie
masz nic mądrego do powiedzenia, to trzymaj gębę na kłódkę. Rozumiesz, Jędrek?
– powtórzył ostro, chwycił Andrzeja za podbródek i zmusił do spojrzenia na
siebie. – Pytam, czy rozumiesz. Dzieci i ryby głosu nie mają, to wcale nie jest
taka głupia zasada. Będziesz dorosły, to sobie będziesz pyskował, komu będziesz
chciał. Ale póki jesteś dzieckiem, a jesteś, to masz robić, co mówię. I do
starszych będziesz z szacunkiem. A jak nie umiesz, to ja cię tego szacunku
nauczę – dodał groźnie. – Jak będzie trzeba, to i po pysku oberwiesz, póki się
nie nauczysz. Dotarło?
Andrzej się wzdrygnął.
Po twarzy nigdy dotąd nie dostał, ale sądząc po minie ojca, nie było to
niemożliwe.
– Dotarło – mruknął i
próbował się odsunąć, ale dłoń dalej mocno się zaciskała na jego twarzy.
– Mówię poważnie, Jędrek
– powiedział ojciec cichszym i jeszcze bardziej nieprzyjemnym tonem. – Mój syn
nie będzie pyskował starszym jak jakaś patologia, którą mam na co dzień w
pracy. I chcę, żebyś to sobie zapamiętał na całe życie.
Andrzej pokiwał głową,
na tyle, na ile uścisk na brodzie na to pozwalał. Ojciec wpatrywał się w niego
jeszcze przez moment tym wzrokiem, którym potrafił człowieka sparaliżować;
wreszcie odetchnął głęboko, zabrał rękę i wziął kubek z kawą.
– No dobrze – odezwał
się spokojnie, dopił kawę i odstawił pusty kubek. – Głupi nie jesteś, to sobie
zapamiętasz, co powiedziałem. A świadectwo ładne. Jestem z ciebie dumny. –
Wsadził prawą rękę do kieszeni spodni i wyciągnął nieco zmiętą kopertę. – Masz
tu nagrodę. Uznaliśmy z mamą, że w twoim wieku to już nie ma ci co kupować
prezentów, bo pewnie nie trafimy, lepiej dać ci pieniądze, to sam sobie kupisz,
co będziesz chciał. – Położył kopertę na stole. – Ale rowery dostaniecie z
Marcinem, o to się nie martw, obiecywałem, to będą. A to jest tak dodatkowo.
Naprawdę jestem z ciebie dumny. Ładnie się spisałeś. Tylko – dodał z uśmiechem
– nie wydaj wszystkiego na te swoje książki, tak jak zwykle robisz z
kieszonkowym.
– To po co mi tata daje
pieniądze, skoro nie mogę ich wydać, jak chcę? – zapytał Andrzej z irytacją. No
i to był moment, gdy jednak należało zastosować radę pani Beaty, bo ojciec się
wkurzył.
– Jasna cholera, Jędrek!
– powiedział ze złością i uderzył mocno pięścią w stół. – I to jest właśnie to,
o czym, kurde, mówię! Ugryź się w ten swój za długi jęzor, jak nie masz nic
mądrego do powiedzenia! Pyskujesz, a potem wielkie zdziwienie, że dostajesz
uwagę albo lanie.
Na dźwięk ostatniego
słowa Andrzej przygryzł usta. Przez moment miał ochotę cisnąć ojcu tą kopertą w
twarz.
– No dobrze, dobrze –
mruknął ojciec po chwili, znacznie spokojniej. – Jaki ty jesteś czasami trudny,
dziecko, to nie masz pojęcia. – Spojrzał na Andrzeja i uśmiechnął się nagle. –
Taki jeszcze z ciebie głupkowaty gówniarz, chociaż tak wyrosłeś. No nic,
jeszcze zmądrzejesz. – Uniósł rękę i lekko poklepał Andrzeja po policzku. – A
na razie idź, masz wakacje, naciesz się nimi. Naprawdę jestem z ciebie dumny,
ty pyskaty smarkaczu.
Andrzej wstał, wziął
kopertę, mruknął „Dziękuję” i poszedł do swojego pokoju. Wtedy dopiero zajrzał
do koperty. Dwieście złotych. Odruchowo przeliczył to na stare nominały – był
do nich wciąż przyzwyczajony, mama zresztą też, po półtora roku od zmiany
waluty nadal obliczała zakupy i rachunki według starych złotych. Stare dwa
miliony. Ojciec się szarpnął.
No cóż, trzeba ojcu
przyznać, że nie był skąpy. Wręcz przeciwnie. Mamie ciągle dawał pieniądze i
mówił: „Kup sobie coś nowego, Jadzia, przecież ja wiem, jak tam kobiety lubią
te nowe szmatki”. Dwa lata temu na rocznicę ślubu podarował mamie futro z
karakułów. Mama się krępowała, mówiła, że szkoda takich pieniędzy, że gdzie ona
w takich futrach jak jakaś wielka pani będzie chodzić po mieście, że nie
trzeba, ale ojciec uciął krótko, że jego żona jest wielka pani i będzie sobie
chodzić jak wielka pani, koniec dyskusji, w futrze wygląda jak gwiazda filmowa
i ma się jeszcze raz przejść po przedpokoju, o właśnie tak, no pięknie wygląda,
pięknie. W ogóle dawał mamie prezenty często i chętnie.
I nie tylko mamie, to
Andrzej musiał szczerze stwierdzić. Płacił za treningi judo, za stroje na
treningi, za wyjazd treningowy w czasie ferii zimowych, a niewiele osób
pojechało, bo było dość drogo, w szatni po zajęciach kilkunastu chłopaków
powtarzało te opinie usłyszane w domach. Ojciec tylko spojrzał na kosztorys,
który trener przygotował dla rodziców, spojrzał na Andrzeja, zapytał krótko:
„Jędrek, chcesz jechać?”, a gdy Andrzej zgodnie z prawdą powiedział, że chce –
ojciec odparł: „To jutro pojadę zapłacić. Zobacz z mamą, czy ci tam czegoś nie
trzeba dokupić na ten wyjazd. Masz być grzeczny i słuchać trenera, bo inaczej
nigdzie więcej nie pojedziesz”. I tyle. Dawał co tydzień kieszonkowe, i to nie
jakieś tam grosze, poza tym podnosił to kieszonkowe co roku. Obiecał w kwietniu,
że za porządne świadectwo będzie w czerwcu nowy rower, i dotrzymał słowa –
rower, dokładnie taki, jaki Andrzej chciał, czekał pierwszego dnia wakacji w
garażu obok samochodu rodziców. Trzy lata temu, gdy Andrzej składał sobie z
kieszonkowego na rolki, a ojciec się o tym dowiedział, to się nawet zezłościł.
„Kieszonkowe to masz na te swoje jakieś głupoty, lody, kino, książki czy inne,
a nie na potrzebne rzeczy”, oświadczył z gniewem, zabrał Andrzeja do sklepu
sportowego i kazał sobie pokazać, które to mają być rolki. „Masz”, powiedział,
wpychając mu do rąk pudełko z rolkami, „i żebyś mi więcej z takimi numerami nie
wyskakiwał. Mój syn nie musi ściubić groszy, żeby mieć coś, co mają inne
dzieciaki”.
Andrzej chwilami odnosił
wrażenie, że ojca nie da się zrozumieć. Z jednej strony tyle gadał o
odpowiedzialności i tak dalej, z drugiej – gdy człowiek sobie coś zaplanował i
chciał to zrobić po swojemu, ojciec się nagle irytował i okazywało się, że
jednak ma być według jego wizji. Nie, naprawdę nie da się go zrozumieć.
W każdym razie wyjazd do
Włoch nie został anulowany, przeciwnie – ojciec zajął się załatwianiem biletów,
wynajmem „apartamentu”, ustaleniami ze znajomym znajomego, ubezpieczeniem na
wyjazd i ustalaniem „patroli kontrolnych” policjantów z komisariatu w Białym
Borze, którzy podczas każdego wyjazdu komendanta przynajmniej raz dziennie
przejeżdżali oznaczonym samochodem obok jego domu. Mama robiła listy rzeczy do
zabrania, do kupienia, do zwiedzenia, ciągnęła Andrzeja do sklepów, martwiła
się zapowiadanymi włoskimi temperaturami i cieszyła się, że zobaczy „taki
niesamowity kraj”.
Andrzejowi pozostało
niewiele do zrobienia. Chodził z mamą na zakupy, przymierzał rzeczy, które
chciała mu kupić – fakt, że wciąż wyrastał z dotychczasowych ubrań, więc i tak
potrzebował nowych – jeździł z Marcinem na rowerze i po prostu z rezygnacją czekał
na „dzień zero”, czyli dzień wyjazdu, inaczej – dzień koszmarnego bajzlu.
A, i próbował wybrać,
które książki wziąć na wyjazd.
Dziesięć dni to sporo,
za dużo na jedną książkę, nawet grubą. Najlepiej byłoby wziąć kilka. Tylko
których? Nastrój czytelniczy potrafił się niekiedy zmienić z chwili na chwilę.
„Nie zabierz całego regału”, ostrzegł ojciec. „Bo będziesz biegł za samolotem”.
Andrzej wreszcie
zdecydował się na kilka pozycji. Książki pożyczone od pani Beaty odpadały, tu
mama zastrzegła od razu: „Nie możesz zabierać na wyjazd cudzych książek. Jak
zgubisz swoje, to twój problem, ale jak zgubisz cudze, to wstyd i naruszenie
zaufania”. Coś w tym było, więc trudno. Przez chwilę czuł pokusę, by wziąć też
Vidala, ale w końcu uznał, że to zbytnie ryzyko, mama za bardzo lubiła
przepakowywać jego walizkę w tę i z powrotem. Wsunął więc „Nie oglądaj się w
stronę Sodomy” ponownie pod materac łóżka, spojrzał na zegar i wstał. Za pół
godziny mieli się spotkać z Marcinem pod kioskiem, pojeździć. Zjadł
przygotowane przez mamę kanapki, przebrał się, wyprowadził z garażu rower i
ruszył, unosząc się lekko na siodełku, by przyspieszyć.
Widok nadjeżdżającego
Marcina – roześmianego, machającego z daleka ręką, zdyszanego – wywołał to
wrażenie, które już od jakiegoś czasu powracało i i stawało się coraz
wyraźniejsze, choć jeszcze jakby trochę za mgłą. Chłopacy, nie dziewczyny.
***
Miał rację: wyjazdy to
straszny bajzel. Koszmarny wręcz.
Pakowanie, do ostatniej
niemal chwili przepakowywanie, naciskanie mamy, by na bus do Berlina wyjść
godzinę przed czasem, bo „a nuż odjedzie wcześniej, bez nas”. Potem trochę
spokoju w busie. Mama siedziała z ojcem, Andrzej za nimi. Jechali w nocy,
większość drogi przespał. Potem lotnisko. Nadawanie bagażu. Kontrola celna
bagażu podręcznego, wyrzucanie z walizek wszystkiego, co się wcześniej tak
porządnie zapakowało, i pakowanie od nowa, byle jak i w pośpiechu. Andrzej
zignorował poganianie ojca, ułożył rzeczy w plecaku, tak jak powinny być, i
dopiero wtedy ruszył dalej. Teraz już tylko czekanie.
Czekanie na samolot było
strasznie nudne, głównie dlatego, że ojciec upierał się, by trzymali się razem,
bo jeszcze się zgubią, a potem marudził: „Czy ty musisz wiecznie siedzieć z
nosem w książce, porozmawiaj z rodzicami”. Zjedli śniadanie w jednym z bistr.
– Jaki ten niemiecki
jest brzydki – mruknęła mama znad kawy. – Ładna ta dziewczyna przy bufecie, ale
jak zaczyna mówić po niemiecku, to tak ją to pobrzydza.
Andrzej pomyślał, że
przeciwnie, jest w niemieckim coś ładnego. Podobały mu się gardłowy dźwięk i
szorstkość tego języka. Ale nie skomentował, nie miał ochoty na rozmowę, wciąż
był senny.
Mama robiła zdjęcia. Jak
zawsze. Robiła zdjęcia, gdy jedli, robiła zdjęcia, gdy oglądali coś w sklepach
wolnocłowych, robiła zdjęcia, gdy już siedzieli przed swoją bramką i czekali na
wpuszczenie do samolotu. Andrzeja irytowało to pstrykanie, w ogóle nie lubił,
gdy robiono mu zdjęcia. Zdjęcia klasowe w szkole to zawsze była paskudna
sprawa. Ale wytrzymywał, bo mama cieszyła się z tych zdjęć i biegała wokół nich
z aparatem, jakby kilka ujęć na lotnisku miało być taką pamiątką. Ojciec też
chyba za tym nie przepadał, kręcił tylko głową i czasem mruczał do mamy:
„Gorzej z tobą niż z dzieckiem, Jadzia”. Ale uśmiechał się przy tym lekko.
W samolocie rodzice znów
siedzieli w rzędzie przed nim, we dwoje. Mama trochę się bała latania, więc
ojciec w czasie startów i lądowań zawsze ją trzymał za rękę. Mama nawet nie
chciała siedzieć przy oknie, żeby „nie widzieć, jak bardzo nie ma pod nami
ziemi”.
Andrzej siedział przy
oknie. Obok niego usiadł jakiś starszy mężczyzna, z gazetą. Start był przyjemny
– to krótkie wrażenie, że człowiek się unosi, a właściwie głowa unosi się
niezależnie od reszty ciała, całe ciało robi się dziwnie lekkie i zawieszone w
przestrzeni, to naprawdę było dość zabawne. Potem co jakiś czas uszy się
odtykały, choć wcześniej wcale się nie czuło, żeby się zatkały. Mama skarżyła
się, że jej uszy zatykają się okropnie, aż głowa boli. Ojciec zasnął. Andrzej
wyciągnął z plecaka walkmana, założył słuchawki i włączył „Made in Heaven”. Ta
kaseta Queen była jeszcze w dobry stanie, w przeciwieństwie do „A Kind of
Magic”, która już kilka razy wkręciła się w magnetofon. Za pierwszym razem, to
się stało jakoś w siódmej klasie, Andrzej otworzył kieszeń na kasety, spojrzał
na plątaninę w środku i poszedł zapytać ojca, czy to już jest do wyrzucenia.
Spodziewał się opieprzu, ale ojciec tylko popatrzył, westchnął, że tak się
czasem robi, jak kaseta jest stara, a ta jest stara, i kazał przynieść jakąś
długą kredkę. Ostrożnie wyciągnęli taśmę spomiędzy wałków, trochę pomagając
sobie czubkiem kredki, potem tę taśmę wyprostowali – „Dobrze, że się nie
przerwała”, powiedział ojciec, „jak się kiedyś przerwie, to trzeba będzie
poszarpany kawałek odciąć i resztę skleić taśmą, ale wtedy piosenka ci trochę
przeskoczy, niestety” – potem ojciec wsadził tył kredki pomiędzy ząbki od
jednej ze szpul i pokazał, jak można łatwo, szybko i bez męczenia palców
nawinąć taśmę z powrotem. I kaseta znów działała, choć co jakiś czas znów się
zaplątywała.
Walkmana dostał na
zakończenie ósmej klasy. Zabierał go często, gdy szli gdzieś z Marcinem –
siadali, słuchali razem muzyki, musieli się trochę do siebie przysunąć i
pochylić, żeby móc słuchać każdy z jednej słuchawki, i to były zdecydowanie
przyjemne momenty, gdy się opierali o siebie ramionami, głowa Marcina była
blisko, czuło się zapach jego skóry, czasem jego rękę na własnym kolanie, gdy
Marcin szturchał, „Weź cofnij, chcę tego posłuchać jeszcze raz”. Tak jak trzy
dni temu, przed wyjazdem, gdy pojechali na rowerach do lasu, usiedli na pniu
zwalonego drzewa, słuchali jakiejś składanki, którą Marcin wziął od swojego
ojca, i cofali ciągle, by posłuchać jednej piosenki Genesis, naprawdę fajnej.
Marcin oparł się ramieniem o ramię Andrzeja, obracał w dłoniach pudełko od
kasety.
– Gównianie, że tyle cię
nie będzie – mruknął.
– No.
– Znaczy fajnie masz, że
wyjeżdżasz na wakacje – dodał. – Tylko gównianie, że cię nie będzie. Nie będę
miał z kim jeździć.
– Masz innych kolegów,
nie rób z siebie takiej opuszczonej panienki – burknął Andrzej.
– Ale z tobą lubię
najbardziej – odpowiedział Marcin cicho. – Jeździć i w ogóle.
Nie wiedział, co na to
odpowiedzieć. Też lubił z nim jeździć i tak dalej. W zasadzie tylko z Marcinem
lubił spędzać czas, jeśli już miał go spędzać z kimś. Kiedyś tak nie było,
kiedyś tych kolegów wokół było więcej – ale od paru lat coraz bardziej nie miał
ochoty na większe towarzystwo. Wystarczyło, że dzień w dzień trzeba było w
szkole znosić tłumy ludzi.
Coś gwałtownie uderzyło
i Andrzej poderwał głowę. Musiał przysnąć. Kaseta się skończyła. Samolot
właśnie lądował. Ojciec znów trzymał mamę za rękę, pomiędzy fotelami widać było
ich splecione dłonie.
„Welcome to
Rome-Fiumicino airport”, wychwycił z głośników. To teraz prawie trzy godziny
przerwy i samolot z Rzymu na Sycylię. Potem jakiś bus. I gdzieś, w końcu, dotrą
do tego Cefalù.
Przełożył kasetę i
włączył. Ojciec, na szczęście, nie upierał się nigdy, by wysiadali za wszelką
cenę pierwsi, więc nie trzeba się będzie gnieść w tym tłumie, który już się
zaczął zrywać z foteli, chociaż stewardesy powtarzały, by na razie pozostać na
miejscach.
***
Mama była Cefalù
zachwycona. Ojcu też się podobało. Andrzej miał mieszane uczucia, choć w sumie
raczej pozytywne.
Apartament był bardzo
wygodny – takie normalne mieszkanie, trzy pokoje, dwie sypialnie i salon, spora
kuchnia. I fajna sprawa – każdy pokój miał własną małą łazienkę. I
klimatyzację. Coś wspaniałego, to chłodzące powietrze, sypiali z włączoną
klimatyzacją.
Bo było gorąco. Okropnie
gorąco. Wprawdzie nie tak potwornie duszno, jak byłoby w domu przy takiej
temperaturze, powietrze tu było inne – ale jednak czuło się te ponad
trzydzieści stopni. Najbardziej w zamkniętych pomieszczeniach. Więc tak,
klimatyzacja okazywała się prawdziwym ratunkiem.
Sporo zwiedzali.
Wyglądało to tak, jak zawsze: mama wyszukiwała i wybierała, gdzie chce iść, co
zobaczyć, Andrzej czasem proponował coś, co mu po drodze wpadło w oko, a ojciec
bez słowa człapał za nimi, wolniejszym krokiem, paląc i mówiąc czasem: „Hej
tam, poczekajcie”. Niekiedy siadał na ławce przed jakimś zabytkiem i
proponował, by pokręcili się tam sami, on sobie tu poczeka. Mama chciała
zobaczyć wszystko, wszędzie zrobić zdjęcia. I koniecznie zdjęcia razem. Ojciec
robił im te zdjęcia, potem mama przejmowała aparat i upierała się przy
zdjęciach z serii „ojciec i syn”, a potem się złościła, bo „Wy obaj to tacy
najeżeni do tych zdjęć jesteście, jakbym fotografowała parę obrażonych
nosorożców!”. Nieraz zaczepiała jakichś obcych ludzi z prośbą, by zrobiono im
wspólne, rodzinne zdjęcie. Mama nie znała żadnego języka obcego, po rosyjsku
potrafiła wypowiedzieć zaledwie parę prostych zdań, ale na migi dogadywała się
z ludźmi bardzo sprawnie. Wciskała jakiemuś człowiekowi aparat, chwytała jedną
ręką ramię ojca, drugą – ramię Andrzeja, przyciągała ich do siebie, kazała się
uśmiechać – na zdjęciach było potem widać, jak bardzo to „No uśmiechnijcie mi
się ładnie, chłopaki!” nie wychodziło – i tak ich trzymała przez kilka chwil.
Wreszcie puszczała; ojciec natychmiast wyciągał papierosa, Andrzej odsuwał się,
żeby przypadkiem nie załapać się na powtórkę.
Fakt, zabytki w Cefalù
były interesujące. Poza tym pojechali w kilka innych miejsc – busy dla turystów
tworzyły całkiem niezłe połączenia, więc jeden dzień spędzili w Castelbuono,
jeden w Palermo, jeden w Mesynie, jeden w Taorminie, a za piątym razem Andrzej
przeforsował Syrakuzy, które wprawdzie były o wiele dalej, no ale – Syrakuzy.
Platon i Dion z Syrakuz, o których pani Beata tak interesująco opowiadała,
wciąż tkwili mu w głowie, więc chciał zobaczyć to miasto, skoro już przetrwał
cały bajzel podróży. Ojciec najpierw marudził, że to daleko, pięć godzin będą
jechać w jedną stronę, czy to naprawdę warte zmarnowania tyle czasu? Andrzej w końcu
wzruszył ramionami, bo nie miał ochoty dłużej się prosić o wielką łaskę, i
mruknął: „Nie to nie”. Ojciec wtedy popatrzył na niego, wyciągnął papierosa,
zapalił i zapytał spokojniejszym tonem:
– Bardzo chcesz tam
jechać?
Andrzeja przez moment
kusiło, by odpowiedzieć, że wcale nie ma ochoty nigdzie jechać, ma w dupie
Syrakuzy, całe te Włochy i to „a po co, a po co” ojca, obejdzie się bez tego
wszystkiego. Ale naprawdę chciał pojechać. Poza tym nie chciał robić mamie
przykrości przez sprowokowanie awantury. I przypomniały mu się słowa pani
Beaty, z którejś lekcji, gdy mówiła, że czasem mieć ostatnie słowo to jak
strzelić sobie w kolano z bazooki. Miewała zabawne porównania, bardzo
plastyczne.
Zachował więc tamte
wszystkie uwagi dla siebie i odpowiedział krótko, nie patrząc na ojca:
– Bardzo.
Ojciec zaciągnął się
mocno, wydmuchał powoli dym, popatrzył na mamę.
– No to jedźmy –
zdecydował. – Co, Jadzia? Pojedziemy, skoro chłopakowi tak zależy. Niech ma te
swoje Syrakuzy, jak go to uszczęśliwi.
Mama zareagowała bardzo
entuzjastycznie i poszła do kuchni przygotowywać kanapki na podróż na następny
dzień. Zostali z ojcem w salonie sami. Ojciec dalej palił i patrzył tak, jakby
na coś czekał.
Dziękowanie ojcu było
kłopotliwe. W ogóle rozmowy z ojcem robiły się ostatnio kłopotliwe. Właściwie
coraz więcej rzeczy, spraw i sytuacji stawało się kłopotliwych.
– Dziękuję – mruknął
Andrzej, odwracając wzrok, i ruszył do drzwi.
– Jędrek. – Głos ojca
zatrzymał go w progu. Andrzej odwrócił się.
– Słucham.
– Uśmiechnij się, dzieciaku
– powiedział ojciec takim tonem, jakby wpadł na doskonały pomysł. – Jesteś na
wakacjach. Poza tym piętnaście lat kiedyś się skończy.
– Yhym – mruknął i
wyszedł z pokoju. Bardzo zabawne. Poza tym miał prawie szesnaście lat.
***
Syrakuzy robiły ogromne
wrażenie. Mama pstrykała co chwila zdjęcia, ojciec mruczał „Jakie te uliczki są
ciasne”, ale w jego głosie dało się słyszeć podziw. Fontannę z mitologicznymi
postaciami obeszli kilkukrotnie dookoła, obejrzeli ruiny świątyni Apolla, a gdy
się okazało, że zakotwiczone w pobliżu łódki są dla turystów, ojciec
stwierdził, że w takim razie wykupuje wycieczkę, popłyną sobie po tych włoskich
wodach. Co prawda ojciec znał tylko rosyjski, ale jakoś się dogadał z
człowiekiem, który stał obok łodzi i obsługiwał klientów. Mama trochę
panikowała, ta woda taka głęboka, ale ojciec posadził ją na ławce obok siebie,
objął i powiedział:
– Nie becz mi tu,
Jadzia, ja cię trzymam. Zobaczysz sobie ładne widoki. Jędrek, żeby ci do łba
nie wpadł jakiś durny pomysł skakania z łodzi do wody.
Andrzej, który usiadł na
ławce naprzeciwko, trochę z dala od rodziców, wzruszył tylko ramionami. Męczące
było to traktowanie przez ojca tak, jakby się było idiotą.
Rejs, to trzeba
przyznać, okazał się świetny. Opłynęli chyba całe Syrakuzy, wpłynęli do środka
dwóch jaskiń, które znajdowały się pod częścią wybrzeża. Przewodnik na łodzi
mówił coś po włosku i po angielsku – niestety z tego angielskiego niewiele
dawało się wyłapać. W jaskini mama chciała wstać i porobić zdjęcia, ale ojciec
ostrzegł: „Jak tak będziesz skakać z tym aparatem, to na pewno wypadniesz”,
więc szybko usiadła z powrotem.
Andrzej przymknął oczy;
tu słońce nie męczyło tak mocno, krople morskiej wody, wzbijane przez łódkę,
uderzały przyjemnie w twarz. Dawało się zapomnieć na moment o wszystkich
myślach kłębiących się w głowie, o całym tym dyskomforcie, który w ostatnich
dwóch latach tak narastał i narastał od środka.
Gdy rejs się skończył i
wysiedli z łódki, znów stanęli przed ruinami świątyni. Mama zaczęła podpytywać,
o Apolla, więc Andrzej najpierw jej wyjaśnił kilka rzeczy z mitologii, potem –
ponieważ dopytywała dalej i tak bardzo chciała, żeby jeszcze mówił – powiedział
jej o Archimedesie i Teokrycie, którzy tu mieszkali, o Platonie i jego
przyjaźni z Dionem z Syrakuz, potem z Platona odruchowo skręcił w Arystotelesa,
który miał zdecydowanie bardziej zdroworozsądkowe podejście do badania
rzeczywistości, potem, przez jakieś nieokreślone skojarzenie, które w
literaturze tak często się zdarzało, przeskoczył do podboju Grecji przez Rzym,
a potem – zauważył, że ojciec też słucha. Tak, ojciec, który wcześniej trochę
się sam kręcił w tę i z powrotem wokół ruin, w którymś momencie stanął obok,
oparł się o barierkę odgradzającą turystów od zabytku i słuchał.
– No, i co dalej? –
zapytał, gdy Andrzej umilkł.
– Nic – mruknął Andrzej.
– Już mi się nie chce gadać.
Ojciec wyglądał na
zawiedzionego. Dobrze mu tak.
To był sposób, by mu
czasem odpłacić pięknym za nadobne, czasem się na nim zemścić. Za te lania, za
pouczanie, za ciągłe czepianie się o wszystko, za lęk, który często wywoływał,
nawet samym spojrzeniem albo tonem głosu, za traktowanie, jakby się było debilem.
Milczenie. Odmówienie kontaktu. Zablokowanie podstawowej funkcji języka.
– To jest właściwie
najważniejsza, pierwsza, główna funkcja języka – tłumaczyła pani Beata, gdy z
okazji pierwszego dnia wiosny poszli całą klasą na wycieczkę nad Łobez i
siedzieli w kółku, wokół ogniska, a ona uznała, że trafia się świetna okazja,
by porozmawiać o tym, po co człowiekowi język. – Człowiek mówi, by tworzyć
relacje, związki, społeczności. Bez tego wszystkie pozostałe funkcje albo nie
będą możliwe, albo będą niekompletne, zubożone, uszkodzone. Najgorsze, co można
człowiekowi zrobić, to odmówić mu kontaktu, rozmowy, prawa do mówienia i prawa
do tego, by do niego mówiono. Gdy ludzie przestają do siebie mówić, relacja
umiera, nieważne, czy chodzi o pojedynczych ludzi, czy o całe grupy. Skazywanie
drugiego człowieka na wasze milczenie jest takim relacyjnym morderstwem. To
najgorsza kara, na jaką można kogoś skazać.
Pamiętał, jak uderzyły
go wtedy jej słowa. Milczenie jako kara – milczenie jako zemsta. Milczenie,
odmawianie rozmowy, jako sposób na okazanie pogardy, wyższości, niezależności.
Przedstawiła im to na przykładzie kilku powieści i opowiadań, paru filmów,
niektórych wydarzeń z historii. I zostawiła go z tą myślą: nie mówić oznacza
czasem wygrywać. Zamiast mówić do kogoś, można do niego – milczeć. I to bywa
gorsze niż najgorsze słowa.
Więc spróbował – raz,
drugi. Milkł, gdy w czasie jego rozmów z mamą ojciec wchodził do kuchni czy
pokoju. To była czasem kara za konkretne rzeczy – zachowania, słowa ojca – a
czasem tak robił po prostu, niekiedy tylko po to, by sprawdzić efekt. I to
działało – widać było, że ojcu sprawia to przykrość.
I dobrze.
Ale ojciec nie był
łatwym przeciwnikiem; z reguły udawał, że tego nie zauważa albo że go to nie
rusza. Tak jak teraz: zacisnął usta, odwrócił na moment głowę, po czym
powiedział, że czas iść na plażę, bo potem to już późny obiad i bus powrotny.
Więc poszli.
Plaża w Syrakuzach była
wyjątkowo dziwna: tworzyły ją wielkie kamienie, i w części plażowej, i w
wodzie. Mama usiadła ostrożnie na ręczniku rozłożonym na najmniejszych
kamieniach, jakie zdołała znaleźć, i tylko kręciła głową. Ojciec wszedł do wody
do połowy łydek, stwierdził, że nie będzie jak jakaś małpa skakać po
kamieniach, po czym wyszedł z morza i usiadł obok mamy.
– Nie poślizgnij się na
tym – powiedział z niezadowoleniem. – Strasznie śliskie te kamienie. Może
lepiej nie wchodź.
– Nic mi nie będzie –
mruknął Andrzej i wszedł do wody. Fakt, trudno się chodziło, zwłaszcza na
brzegu, bo potem już było łatwiej. Trochę przeszedł, trochę przepłynął kawałek,
dotarł do kilku większych kamieni, następnie do olbrzymiej skały, na której
szczycie siedziała w słońcu grupa ludzi. Kusiło go, by popłynąć dalej, znacznie
dalej, ale kilka chwil wcześniej usłyszał: „Do tej skały i ani kroku dalej,
Jędrek”. Pamiętał rozmowę z ojcem pierwszego dnia na plaży w Cefalù i nie miał
najmniejszego zamiaru ryzykować złamania zakazu. Przepłynął zatem w tę i z
powrotem kilkanaście razy, a gdy zauważył, że mama macha ręką, szybko wyszedł z
wody.
– Plaża tutaj jest
beznadziejna – oświadczył ojciec. – Gorsza była tylko w tej, jak to się
nazywało, Taorminie. U nas jest najlepsza.
Parę dni na Sycylii i
ojciec już nazywał plażę w Cefalù „ich plażą”. Komiczne.
Mama założyła sukienkę
na kostium, oni obaj wciągnęli krótkie spodenki na kąpielówki i koszulki bez
rękawów. Ojciec w tym letnio-plażowym stroju wydawał się dziwny, zupełnie nie
pasował do tego, do czego się było przyzwyczajonym. Ale wystarczyło, że się
odezwał, a wszystko wracało do normy. Niestety.
– No to idziemy jeść –
zarządził, gdy opuścili plażę. Wyciągnął papierosa, spojrzał na Andrzeja i
nagle się uśmiechnął. – Jędrek, to twoje te Syrakuzy, to ty wybierasz lokal.
Tylko szybko, dzieciaku, ja już głodny jestem.
Należało przyznać, że
pod tym względem ojciec był bardzo w porządku – i wobec mamy, i wobec Andrzeja.
Po pierwsze, zawsze się upierał, by w czasie wyjazdów jeść na mieście, nawet
jeśli byli w jakiejś małej miejscowości albo mieli do użytku kuchnię. „Nie po
to cię na wakacje zabieram, żebyś cały dzień przy garach stała”, mówił, gdy
mama czasem protestowała. „Cały rok w kuchni harujesz, też ci się odpoczynek
należy”. A gdy mama zwracała uwagę, że przecież to kosztuje, ojciec się
irytował. „Ja nie po to jak wół haruję, żeby moja żona i dzieciak nie mogli na
wakacje zjeść czegoś w restauracji”, burczał. „Zostaw natychmiast ten garnek,
Jadzia, ja rozumiem, że coś zrobisz rano do przegryzienia, jak nie ma czasu
gdzieś iść, ale teraz się nie wydurniaj. Ubieraj się i na obiad idziemy, teraz
wokół ciebie niech ktoś skacze i podaje”.
Po drugie, nie narzucał
zawsze własnych pomysłów, dawał im prawo do decydowania. Gdy Andrzej był
młodszy, lokale rodzice wybierali na zmianę, raz ojciec miejsce na śniadanie, a
mama na obiad, kolejnego dnia odwrotnie. Dwa lata temu, podczas wyjazdu na
Słowację, ojciec popatrzył pierwszego wieczoru na Andrzeja i oświadczył nagle:
„Czternaście lat to już nie taki smarkacz. Dziś ty możesz wybrać, gdzie jemy
kolację”. Te słowa wywołały dziwne, trochę kłopotliwe, gdy się je wspominało, uczucie
– jakby nagle stało się bardziej dorosłym. I potem już zasada, że wybierają po
kolei, wszyscy troje, utrzymała się przy każdym wyjeździe.
Teraz w gruncie rzeczy
powinna być kolej ojca. Andrzej nie był do końca pewny, czy czuje zadowolenie,
że ojciec oddał mu swoją „rundę lokalową”, czy niechęć, bo ojciec znów musiał
udowodnić, że ma ostatnie słowo i to on decyduje – nawet o tym, kto będzie
decydował. Ale niech tam. Poprowadził rodziców do miejsca, które w drodze na
plażę wpadło mu w oko, i tam zjedli.
Po trzecie, jeśli chodzi
o ojca „bycie w porządku”, to że nie miał pretensji, jeśli lokal okazał się
średnio udany. Dwa dni temu mama taki wybrała, jedzenie nie było za dobre. Gdy
wyszli, mama powiedziała ojcu, jak jej ogromnie przykro, że tak kiepsko trafili,
a wydawało jej się, że taki fajny punkt… Ojciec tylko mamę objął i mruknął: „Co
się przejmujesz, Jadzia, te restauracje to zawsze jest loteria. Przynajmniej
wiemy, że tu więcej nie przychodzimy. Chodźcie, kupimy sobie pizzę w tamtym
małym lokalu za rogiem, żeby zajeść te tutaj świństwa”.
Po czwarte, ojciec nie
żałował pieniędzy. Nie wypominał, ile musiał zapłacić, ani za posiłek, ani za
inne rzeczy. W zeszłym roku któryś z chłopaków z treningów opowiadał w szatni,
jaka była awantura w domu: „Najpierw stary zabrał mamę na rocznicę ślubu do
restauracji, a jak wrócili, to on zaczął wypominać, ile musiał za tę kolację
zabulić, a mama się wkurwiła, że zawsze jej tylko każdy grosz wylicza, nawet w
takim dniu, no i poszła taka chryja, że masakra. Starzy są popieprzeni”. Ojciec
tak nie robił, nigdy. Zachowywał się raczej tak, jakby się cieszył, że tyle
pieniędzy wydaje. Dawał też spore napiwki. Na Słowacji śniadania jedli
większość czasu w tym samym miejscu, bo tak im smakowały, i tam już kelnerki
ojca rozpoznawały, skakały wokół niego z wielkimi uśmiechami, te starsze
rozmawiały z nim po rosyjsku.
Andrzej coraz bardziej
dochodził do wniosku, że nie rozumie stosunku ojca do pieniędzy. Z jednej
strony ojciec tych pieniędzy bardzo pilnował: paru fachowcom, którzy coś w domu
naprawiali czy robili, powiedział twardo, że takich kwot za takie proste prace
płacić nie będzie, chyba na łeb upadli, jeśli myślą, że będą go skubać jak kurę
na święta; samochód zwykle naprawiał po kosztach u znajomych mechaników
ściąganych przez kolegów z policji; i na przykład taki był zadowolony, że ten
apartament w Cefalù mają po znajomości, więc znacznie taniej.
– A co ty sobie myślisz,
że ja lubię pieniądze w błoto wyrzucać? – powiedział ostro, gdy Andrzej, zaraz
pierwszego dnia po przyjeździe, mu to wytknął. – Co ty niby będziesz robił w
tym apartamencie poza spaniem i myciem się? Nic. Cały czas będziesz ganiał po
plaży albo po mieście, albo będziemy na wycieczkach. To po cholerę ja mam
płacić majątek za nocleg, bo to jakiś wielki hotel? Basenu potrzebujesz, jak
masz plażę i morze pod nosem? Jedzenia hotelowego, jak możesz codziennie jeść
gdzieś w lokalnych restauracjach? Czy pokojówki, jak i tak matka po tobie
sprząta? Tu są porządne warunki, i to wystarczy. Poza tym mama nie lubi hoteli
– dodał łagodniej. – A ja wolę mieć więcej pieniędzy dla was, żebyście sobie
pokupowali pamiątki czy co tam chcecie. Ty myślisz, że ja ci pieniędzy żałuję?
– dorzucił ostrzej. – Albo mamie? Smarkaczu głupi, ręce sobie po łokcie urabiam
dla was i tylko dla was. I dlatego na byle co nie będę pieniędzy wyrzucał, żeby
na wasze przyjemności było.
Z drugiej strony – no
właśnie, nie żałował im tych pieniędzy. Ani w domu, ani na wyjazdach. Sobie
kupował mało, w ogóle często twierdził, że jemu nic nie trzeba, ale ich
popychał w kierunku sklepów z pamiątkami, lokalnych targowisk, i mówił:
„Połaźcie tam sobie, kupcie sobie coś, Jadzia, tam są takie sukienki różne,
tobie w tej niebieskiej to ładnie by było”.
Wtedy, pierwszego
wieczoru, starli się w sprawie pieniędzy z jeszcze jednego powodu. Ojciec wyjął
z portfela kopertę. Miał taki wielki portfel, bardziej wręcz saszetkę, jak
sportowcy, w której nosił mały portfel, z pieniędzmi „bieżącymi”, i nieraz
poopisywane koperty z podzielonymi według jakiejś własnej koncepcji banknotami.
– Masz tu – powiedział,
podając kopertę. – To na jutro. Podzieliłem to wakacyjne kieszonkowe dla ciebie
na każdy dzień, żebyś od razu wszystkiego na głupoty nie wydał, i co wieczór
dostaniesz na następny dzień. I pilnuj, żeby nie zgubić. Majątek to nie jest,
ale jak zgubisz, to sam sobie będziesz winien. Więc patrz, co robisz.
W tym momencie Andrzej
nie wytrzymał. Był zmęczony po całym dniu podróży, wykończony tym wyjazdowym
bajzlem, tymi tłumami ludzi wszędzie, kontrolami celnymi, czekaniem na jeden
samolot, potem na drugi, upałem i przyzwyczajaniem się do nowych pomieszczeń, a
tu jeszcze to…
– Może mnie tata
przestać traktować jak debila? – zapytał wściekle.
Mierzyli się przez
chwilę wzrokiem. Andrzej starał się wytrzymać spojrzenie ojca, choć
podejrzewał, że właśnie przegiął i zaraz będzie niezła awantura. Albo gorzej.
Ale ojciec, który dotąd patrzył spod zmarszczonych brwi, nagle się rozchmurzył.
– Nie uważam cię za
debila, Jędrek – powiedział łagodnie. – Po prostu ciągle jeszcze widzę w tobie
dzieciaka, a ty już dorastasz. Masz rację. Trzymaj. – Wyjął z saszetki więcej
kopert. – Tu jest całość dla ciebie na wyjazd. Wszystko już zamieniłem na liry,
nie będziemy jak głupki ganiać po kantorach. – Podał mu koperty i przytrzymał
jego ręce w swoich dłoniach. – Masz całość i sobie nią zarządzaj po swojemu.
Jak coś schrzanisz, to już twoja odpowiedzialność. Ale ty mądry chłopak jesteś
– dodał po krótkiej chwili. – Tylko trochę dzikus. Dasz sobie radę. – Uniósł
jedną rękę i rozczochrał Andrzejowi włosy. – Ale ty urosłeś, dzieciaku.
I jedno, i drugie było
nieprzyjemne – to klepanie po twarzy, po głowie, po plecach i te uwagi o
wzroście, o fizycznych zmianach. Nie chodziło też o same pieniądze, chodziło o
całokształt. Ale do ojca to najwidoczniej nie docierało.
Tak, Andrzej coraz
częściej dochodził do wniosku, że nie rozumie ojca – nie tylko ze względu na
jego podejście do pieniędzy. W zasadzie ze względu na wszystko. Ojciec robił
się coraz bardziej denerwujący, a jednocześnie – coraz bardziej niezrozumiały.
I miewał dziwne zagrania, przez które człowiek już w ogóle nie wiedział, co
myśleć.
– No co, Jędrek,
zadowolony jesteś z tych swoich Syrakuz? – zapytał ojciec, gdy już jedli obiad.
Lokal okazał się dobry, jedzenie smaczne.
– Tak – mruknął Andrzej.
Patrzył głównie w talerz, ale właśnie podchwycił wzrok ojca. Jakby wyczekujący.
– Dziękuję, tato – domruczał, znów spuszczając oczy na swoje danie. Nie miał
ochoty oglądać zadowolonej z siebie miny tamtego.
Kelner przyniósł wino,
nalał trochę rodzicom do kieliszków i postawił butelkę na stole.
– Jędrek – odezwał się
nagle ojciec. – Chcesz spróbować? – Głową wskazał na butelkę wina.
Andrzej popatrzył na
niego ze zdziwieniem, a potem uśmiechnął się złośliwie.
– Na początku liceum i
przed wyjazdem na ferie wygłosił mi tata kazanie o alkoholu i że mi tata nogi z
dupy powyrywa, jak sięgnę choćby po głupie piwo, a teraz sam mi tata proponuje
picie? – spytał. Miał nadzieję, że ojciec się zmiesza z powodu własnej
niekonsekwencji – ale ojciec pozostał poważny.
– Wolę, żebyś spróbował
przy mnie i czegoś porządnego, a nie z kolegami w krzakach i jakiegoś świństwa,
po którym się jeszcze pochorujesz – wyjaśnił spokojnie. – Alkohol jest dla
ludzi. Tylko trzeba myśleć, jak się go pije. Daj kieliszek. Jadzia, nie
panikuj, tylko trochę mu naleję, ale niech chłopak sobie spróbuje.
Wino było dobre. Gest
ojca w sumie całkiem w porządku. I to właśnie był ten problem: nigdy się nie
wiedziało, czego się po ojcu spodziewać. I o co mu w ogóle chodzi.
– To może da mi tata
jeszcze spróbować papierosów? – zasugerował Andrzej kilka chwil później, gdy
ojciec właśnie zapalił. Nie do końca mówił poważnie, to był w zasadzie bardziej
żart. Ale ojciec nie znał się na żartach.
– Jędrek – warknął,
uniósł wolną rękę i pogroził mu palcem. – Bez durnych dowcipów. Jak cię zobaczę
z papierosem, to możesz być pewien, że nie będę się z tobą cackał.
No właśnie. Ojca nie
dawało się zrozumieć.
fot. Etsy
0 comments:
Prześlij komentarz