No i lipiec zamykam czterema tekstami. „Plażę” mam już całą skończoną i zastanawiam się, czy wrzucać trzeci i czwarty rozdział w pierwszych dwóch tygodniach sierpnia, czy co drugi tydzień, żeby po prostu wypełnić nimi w miarę harmonijnie nowy miesiąc.
PLAŻA W CEFALÙ
ROZDZIAŁ II: CIAŁO, CIAŁA, CIAŁU
Ciało stanowi element niewygodny – w narracji i poza narracją. Ilekroć
zostaje wprowadzone – jako motyw, temat, bohater – potrzebuje
usprawiedliwienia, pewnego obrobienia (by pasowało, by aż tak nie raziło, by
nie było właśnie – paradoksalnie – zbyt cielesne), ucywilizowania. Zwróćmy
uwagę na to, co jest w ciele dopuszczalne, gdy o nim mowa: wzrost, kolor,
niektóre jego części i kończyny, twarz, fryzura, czasem waga. Niedoskonałości –
tak, jeśli bohater jest zły, ma śmieszyć lub budzić współczucie (ale bez przesady,
przecież nie będziemy jakimiś naturalistami). A inne elementy? Są zbyt
nieeleganckie, zbyt obrzydliwe, zbyt „niepotrzebne”. Dla narracji nie istnieją.
Czytelnik oddycha z ulgą.
Ale literatura nie opiera się na uldze.
Andrzej Weredecki,
„Ciało bez narratora”, w: „Niewygody narracyjne”, red. G. Świeńdo, A.
Weredecki, B. Zielewska, Szczecin 2011.
Własne ciało człowieka
zdradza. To była myśl, która pojawiła się pierwszy raz w siódmej klasie
podstawówki i od tamtego czasu ciągle powracała. Plamy na prześcieradle po
przebudzeniu, po męczących i jednocześnie przyjemnych snach, w których mieszały
się twarze, sylwetki i wrażenia. Włosy na tych partiach skóry, na których dotąd
ich nie było. Zmiany głosu, te idiotyczne, piskliwe dźwięki, które się czasem wydobywały
z gardła zupełnie znienacka. Uczucie podniecenia w najmniej odpowiednich
momentach i paniczne starania, by nad tym zapanować. Wzrastanie, ten nagły skok
o tyle centymetrów, zupełnie niespodziewanie, na początku pierwszej klasy był
jednym z najniższych chłopaków, a teraz zaczął ich przerastać. Dłuższe ręce,
dłuższe nogi, czasem wydawało się, że te kończyny cholera wie gdzie się kończą
i jak nad nimi zapanować. I to pragnienie sprawdzenia, upewnienia się, czy
dobrze mu się wydaje, czy to, co w głowie pojawia się jako obrazy, a w ciele
jako dreszcz, uczucie głodu gdzieś w środku – czy to jest słuszne.
Własne ciało człowieka
zdradza, wiedział to już od paru lat. Nie można mu ufać. Trzeba nad nim
panować. Cały czas być przygotowanym na kolejny moment zdrady.
Więc był przygotowany.
Po cichu zmieniał pościel na swoim łóżku, tę brudną pakował do pralki i
dokładał jakieś ręczniki. Mama bez komentarza puszczała rano pranie. Nie
wiedział, czy się czegoś domyślała, i wolał nie wiedzieć. W każdym razie
problematyczna pościel znikała.
Przez resztę podstawówki
i prawie całą pierwszą klasę liceum starał się nie patrzeć na siebie w lustrze
ani pod prysznicem. Zbyt kłopotliwe. Długie spodnie, koszulki i bluzy z długim
rękawem w ciągu dnia – i po krzyku. W lecie już się tak nie dawało, ale w lecie
wszystko wydawało się nieco łatwiejsze.
Na głos nie było żadnej
rady. Mógłby nie mówić, zresztą w najgorszym okresie starał się unikać
odpowiadania na lekcjach, ale nic z tego. Jedyna pociecha, że inni chłopacy też
popiskiwali w durny sposób. Nie wszyscy, ale niektórzy jednak tak. Czasem
starał się mówić przy takiej jakby zaciśniętej krtani, trochę napiętej, żeby
obniżyć głos. I czasem pomagało. A czasem nie.
Tafla lodu. Lodowata
woda. Długi, ostry szpikulec wbijający się w dłoń, rozrywający skórę, żyły,
mięśnie, kruszący kość. Ściana, ceglana ściana, wysoka i szeroka, bez końca i
początku. Śnieg, gruby, ciężki śnieg, oblepiający człowieka tak, że nie można
złapać tchu. Te wyobrażenia pomagały, gdy w czasie lekcji albo w innej sytuacji
dopadało go to nieszczęsne, niespodziewane podniecenie, przez które nie można
było normalnie wstać z ławki. Te wyobrażenia działały, uspokajały, pozwalały
zapanować nad sobą.
Judo. Judo zdecydowanie
poprawiało koordynację. Dzięki treningom, na które zaczął chodzić od połowy
ósmej klasy, dawało się odzyskać wrażenie jedności tego ciała, wszystkich
kończyn, przynajmniej na chwilę.
I tylko na sprawdzenie
własnych odczuć nie miał pomysłu.
Pierwsze takie chwile –
to chyba właśnie była siódma klasa. A może szósta? Trudno powiedzieć, przecież
w tym okresie ogólnie chłopacy spędzali czas głównie ze sobą, a dziewczyny ze
sobą. Ale już w szóstej pojawiały się jakieś pary, jakieś „Chodzę z Julitą”,
„Magdzie się Kamil podoba”, rzucane na przerwach, pisane na ścianach w
toalecie, sugerowane w czasie klasowych walentynek. Kompletnie tego nie
zauważał. W siódmej jednak, podczas szkolnej dyskoteki, na którą mama kazała mu
pójść – zawsze się upierała, że ma chodzić na takie rzeczy – siedział w kącie
korytarza z kilkoma chłopakami, jedli chipsy, rozmawiano o jakimś meczu, o
sprawdzianie z matematyki, obok przeszły dwie dziewczyny, jeden z chłopaków
skomentował, że Ance majtki spod tej sukienki widać, drugi położył się na
podłodze, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście – a Andrzeja nagle uderzyła myśl:
chłopacy wyglądają fajniej niż dziewczyny. Tylko tyle. Taka całkowicie prosta
myśl, która pojawiła się zupełnie naturalnie, jakby odruchowo, i wcale nie
przeszkadzała. Trochę tak, jakby to już wiedział, czuł wcześniej, tylko nigdy
dotąd nie ujął w słowa.
Od tamtego momentu ta
myśl powracała, coraz częściej i wyraźniej. Niektórzy chłopacy ze szkoły.
Niektórzy z treningów. Niektórzy z podwórka. Najpierw to było czysto wizualne,
po prostu na dziewczyny nie chciało się tak patrzeć, na chłopaków chciało.
Później filmy. Ogólnie mało oglądał telewizji, jakoś go nie ciągnęło, chociaż
tylu kolegów z klasy ciągle coś oglądało, a szlaban na telewizor był dla nich
jedną z gorszych kar. Andrzeja filmy z reguły nudziły, trudno było utrzymać koncentrację
na tym, co się pojawiało na ekranie, i nieraz miał wrażenie, że nie do końca
nadąża za tym, co się dzieje. W powieściach to było takie proste, wyraźne,
uporządkowane; to, co się działo, miało sens i dawało się zrozumieć. Bardziej
niż w filmach.
Chyba nawet bardziej niż
w życiu.
Ale jednak w ósmej
klasie filmy się przydawały. Zwłaszcza takie bardziej dla dorosłych, z nieco
odważniejszymi scenami, oglądane zwykle trochę „na nielegalu”, jak to któryś z
chłopaków określił, właśnie z innymi chłopakami, pod nieobecność rodziców, za
ich plecami. Kilka imprez urodzinowych, na które poszedł – to już nie były
takie przyjęcia urodzinowe, jak we wcześniejszych latach, gdy zapraszano
wszystkie dzieciaki z podwórka czy klasy, i dziewczyny, i chłopaków; dziewczyny
na swoje przyjęcia zapraszały już tylko inne koleżanki, a chłopacy – innych
kolegów. Najpierw były prezenty, ciasta, potem zabawy, czasem coś w grali,
czasem się trochę pobili, potem oglądali coś, na co rodzice pozwalali, a gdy
dorośli znikali – przełączali na film sensacyjny, na horror albo…
Albo na tamten film u
Kamila, w czasie nocowania. Kamil miał piętnaste urodziny akurat w ferie, po
pierwszym semestrze ósmej klasy. Namówił rodziców, żeby pozwolili mu zrobić
nocowanie dla kolegów. Rodzice się zgodzili, sami gdzieś poszli, zostawili całą
ich siódemkę pod opieką starszej siostry Kamila, która w okolicach dwudziestej
drugiej wyszła na randkę ze swoim chłopakiem. „Morda w kubeł przed starymi”,
ostrzegła Kamila. „Jak ty mnie wkopiesz, to też będziesz miał przesrane”.
Obiecali, że będą grzeczni i tak dalej, niech idzie. Gdy tylko zamknęła za sobą
drzwi, Kamil pobiegł do kuchni, wrócił z butelką piwa, powiedział: „Stary ma w
lodówce ich tyle, że nie zauważy braku jednej” i puścił w ruch. Upili po trochu
wszyscy. Takie sobie było, Andrzej oddał butelkę chłopakowi obok i z niesmakiem
wytarł usta. Pozostali udawali, że super, ale jakoś po pierwszej rundzie
próbowania nikt nie sięgał więcej po to piwo. Następnie Kamil oświadczył z
dumą, że stary ma też pornosy na wideo, a on wie, gdzie są są schowane. Poszedł
do pokoju rodziców i po chwili przyniósł jedną kasetę. Usiedli całą grupą przed
telewizorem, przy wyłączonym świetle, uruchomili wideo. Tak, to rzeczywiście
był pornos.
Właśnie wtedy, gdy na
ekranie przewijały się nagie ciała, męskie i damskie, w różnych układach, z
reguły dość monotonnych, ale za to bardzo szczegółowych, przy akompaniamencie
komentarzy kolegów – częściowo zachwyconych, częściowo takich śmiesznie
udających brak zawstydzenia i dorosłe „och, żadna nowość”, komentarzach w stylu
„Ale ma cycki”, „Ty, jak on ją od tyłu” czy „Ale ona ma tam kudły” – właśnie
wtedy tak mocno i wyraziście uświadamiał sobie, że to nagie kobiece ciało
zupełnie do niego nie przemawia. Za to – przemawia męskie. I że, najwyraźniej
jako jedyny, podczas oglądania tego pornosa śledzi wzrokiem nagich aktorów, a
nie nagie aktorki.
Film został przerwany
dość gwałtownie i w popłochu, bo usłyszeli zgrzyt klucza w drzwiach
wejściowych. Siostra Kamila wróciła szybciej, niż zapowiadała, za to ze swoim
chłopakiem, i po rzuceniu: „Na gówniarzy nie zwracaj uwagi, a ty z tymi
głupkami mi nie przeszkadzaj” zamknęła się z nim w swoim pokoju. Nastrój
swobody prysł, Kamil po cichu odniósł kasetę na miejsce, puścili sobie dalej
jakąś strzelaninę, którą wcześniej oglądali.
Andrzej się wtedy na
resztę wspólnego oglądania wyłączył. Te obrazy powracały. Powracały jeszcze
silniej następnego wieczoru, już w domu, pod prysznicem, i to był pierwszy
moment, gdy znalazł rozładowanie tego narastającego chwilami napięcia,
rozładowanie w połączeniu świadomych wyobrażeń i ruchów własnych dłoni.
Bo wyobrażenia, obrazy,
pojawiały się i wcześniej: w snach, wieczorami przed zaśnięciem, niekiedy w
ciągu dnia. Najpierw były dość zmieszane, takie kłębowiska kawałków ciał obu
płci, trudno było wyodrębnić z tego coś konkretnego. Ale od tamtego dnia
wyobrażenia i obrazy stawały się coraz klarowniejsze i ujednolicone. Jakiś
chłopak z treningu. Jakiś aktor z filmu oglądanego z rodzicami. Nauczyciel
angielskiego teraz, w pierwszej liceum, w sumie beznadziejny, prawie nic nie
robili i było nudno, ale fajnie wyglądał. Marcin. Tak, w ostatnich miesiącach
coraz częściej w tych wyobrażeniach pojawiał się Marcin.
I Vidal.
„Nie oglądaj się w
stronę Sodomy” Vidala znalazł kwietniu zeszłego roku w miejskiej bibliotece. Od
dawna nie korzystał z części regałów oznaczonych tabliczką „Dla dzieci i
młodzieży”, bo to, co było tam ciekawego, już przeczytał, a inne rzeczy były
kompletnie nieinteresujące; wędrował więc wśród półek z części „Dla dorosłych”
i ciągle znajdował coś wciągającego. Vidala wyciągnął tak po prostu, z kilkoma
innymi autorami na „V”; przerzucił kartki, podchwycił jeden fragment, drugi…
Wstrzymał oddech, rozejrzał się. W bibliotece było pusto. Okładka książki nie
zdradzała za bardzo treści – ot, powyginana dziwnie męska sylwetka. Z tyłu
żadnego opisu.
A jednak podczas
wypożyczania z napięciem czekał na jakąś reakcję bibliotekarki. Zauważy,
domyśli się, coś powie? Będzie afera? Ale nie, ona bez większego
zainteresowania wyciągała karty biblioteczne z kolejnych książek, w sumie z
sześciu, Vidal był w środku, z niego też wyjęła kartę, potem z pozostałych, i
wszystkie wsadziła do kieszonki indywidualnej karty bibliotecznej czytelnika.
„Na miesiąc”, powiedziała, przesunęła książki w jego stronę i wróciła do
przeglądania gazety, którą miała rozłożoną na biurku.
Wyniósł Vidala bez
problemu. Odetchnął dopiero po wyjściu z biblioteki.
Poszedł wtedy z tą
książką na Wał Pomorski, nie miał odwagi czytać jej w domu.
Wcześniej czytał
„Pamiętniki Fanny Hill” – przyniósł to jeden z chłopaków, na początku ósmej
klasy, z księgozbioru dziadka, i czytali jeden po drugim, z zakazem zdejmowania
okładki z szarego papieru, która zasłaniała półnagą kobietę z oryginalnej ilustracji
– i to było zupełnie inne wrażenie. Sama historia niezła, ale to, czym
zachwycali się koledzy – dość szczegółowe i liczne sceny erotyczne – nudziło.
Poza jednym fragmentem, gdy podczas balu przebierańców któryś z uczestników,
jakiś arystokrata, bierze Fanny, w stroju pasterskim, za chłopaka – i jak z
chłopakiem próbuje uprawiać seks. To był fragment, do którego chciało się
ciągle powracać, bo tylko w nim odnajdywało się coś bardziej ekscytującego.
Natomiast Vidal… Vidala
chciało się czytać w kółko. Może sceny erotyczne nie były tak szczegółowe, ale
za to wywoływały prawdziwy dreszcz, uruchamiały kolejne obrazy, powracały
wieczorami, całe partie tekstu, słowo po słowie albo wrażenie po wrażeniu. Jim
Willard ze swoim przyjacielem ze szkoły, spleciony w uścisku, który początkowo
był koleżeńskim siłowaniem się, a skończył się pierwszym seksem; Jim w
kolejnych momentach życia, z kolejnymi mężczyznami, czasem pretensjonalnymi,
jak ten aktor, czasem diabelnie pociągającymi, jak tamten dziennikarz, którego
aktor nie cierpiał. Jim w wojsku, idiotyczna sytuacja z kolegą z oddziału,
usługi seksualne za korzyści „służbowe”. Jim w zakończeniu, i to zakończenie,
które irytowało i pozostawiało posmak zupełnego bezsensu, więc się wracało do
wcześniejszych rozdziałów, scen, słów.
Myśl, że Vidala trzeba
oddać, była zwyczajnie przykra. Jasne, można przedłużyć, ale ile razy? Można
wypożyczyć ponownie, ale skąd pewność, że nie wypożyczy ktoś inny albo że przy
następnym wypożyczeniu też pójdzie tak łatwo? A jeśli bibliotekarka się
zainteresuje, czemu ta sama książka wypożyczana jest przez tę samą osobę znowu
i znowu, i znowu? Albo ktoś inny wypożyczy i zgubi? Można też udać, że samemu
się zgubiło, ale znów – a jeśli bibliotekarka zwróci uwagę, o czym jest
zgubiona powieść?
Przy kolejnej wizycie w
bibliotece Andrzej oddał dwie książki, poszedł poszukać czegoś nowego, wrócił
do biurka bibliotekarki – i zorientował się, że jest sam. Bibliotekarka wyszła.
Często wychodziła na papierosa o tej porze – było koło drugiej, mało kto w czwartki
o drugiej po południu tu zaglądał, więc często zostawiała Andrzeja samego i
wychodziła przed budynek zapalić. Andrzej kończył wtedy o trzynastej
trzydzieści, jedyny dzień w tygodniu, gdy lekcje trwały tak krótko, i lubił
zaraz po szkole przychodzić do biblioteki, mieć całe pomieszczenie praktycznie
tylko dla siebie. Na początku jeszcze bibliotekarka mówiła: „Ty, mały, wychodzę
na chwilę, nie rozrabiaj mi tu”; potem już chyba się przyzwyczaiła do jego
obecności, bo wychodziła bez słowa.
Jego karta czytelnika
leżała na biurku. Wziął ją do ręki i obejrzał. Teoretycznie w kolejnych
kratkach bibliotekarka powinna wpisywać numery identyfikacyjne wypożyczanych
książek, wraz z datami wypożyczenia i oddania, ale u niego już od dawna tego
nie robiła. „Musiałabym ci co chwila zakładać nową kartę, gdybym miała to
wszystko wpisywać”, powiedziała, gdy był w siódmej klasie. „Ciągle tu
przyłazisz i ciągle tyle bierzesz, naprawdę to czytasz czy tylko tak się
popisujesz? Dobrze, dobrze, nie rób takiej obrażonej miny. Wsadzę tylko karty z
książek do kieszonki i wystarczy, nie będę co chwila wpisywać, przepisywać i
marnować papieru na nowe karty czytelnicze dla ciebie. Nic ci od tego nie
ubędzie, zabieraj ten swój stos, pewnie za tydzień oddasz mi go z powrotem”.
Vidal zatem, podobnie
jak pozostałe wypożyczone pozycje, nie był wpisany do karty czytelniczej. Tylko
karta identyfikacyjna książki tkwiła w kieszonce, wraz z pozostałymi trzema.
Tylko karta identyfikacyjna. Jedyny ślad, że to właśnie Andrzej wypożyczył tę
powieść.
Jedyny ślad. Jedna mała
kartka.
Przez dłuższą chwilę
wpatrywał się w swoją kartę czytelniczą i wystające z jej kieszonki karty
książek. W głowie powracała ta myśl: tylko jedna mała kartka.
Powoli wyciągnął ją z
karty czytelniczej. Zgiął na pół. Schował do tylnej kieszeni spodni. Odłożył
kartę czytelniczą z powrotem tak, jak leżała. Widać, nie widać?
Bibliotekarka wróciła po
kilku minutach, coś mruknęła, „O, ty już”, usiadła za biurkiem, wyjęła z
książek karty, schowała do kieszonki karty czytelniczej. Nawet nie spojrzała na
tę kieszonkę, nie zwróciła uwagi na to, ile już tam jest kart, nie zauważyła,
że jednej brakuje. Jej ruchy były naznaczone taką obojętnością, jakby pakowała
mięso w spożywczym. Właściwie sprzedawczyni z mięsnego była bardziej zaangażowana,
tuż przed owinięciem zakupu pokazywała go jeszcze raz mamie i pytała: „No niech
pani zobaczy, ładny kawałek, prawda? Pakujemy?”.
Wziął wypożyczone
książki, wyszedł z biblioteki; karta Vidala w tylnej kieszeni spodni wręcz
paliła, miał wrażenie, że gdy się odwrócił plecami do bibliotekarki, było ją
widać przez materiał. Powstrzymał się, by jej nie wyjąć zaraz po zamknięciu za
sobą drzwi budynku. Poszedł z książkami na Wał; dopiero tam wyciągnął z
kieszeni kartę, wyjął też zapałki, które po drodze kupił, i podpalił ją.
Żadnych śladów.
Vidal był jego.
Trzymał „Sodomę” pod
materacem łóżka. Rodzice nie grzebali mu w pokoju – nasłuchał się trochę w
klasie historii o zaglądaniu do szuflad, o przeglądaniu zeszytów i innych
notatek, kilka dziewczyn opowiadało sobie ze złością i żalem, jak matki im
czytają pamiętniki, a paru chłopaków – jak ojcowie robią „rewizję” w
poszukiwaniu zakazanych rzeczy. Nie, jego rodzice nigdy czegoś takiego nie
zrobili. Ale jednak bał się, że gdzieś ten Vidal wpadnie im w ręce, tak zupełnie
przypadkiem, przez zwykłą złośliwość losu, więc go chował. Najpierw za innymi
książkami na półce – ale to mogło się łatwo wydać. Potem pod ubraniami, ale
uznał, że to wyjątkowo durne miejsce, przecież mama ciągle mu składa i układa
ciuchy. Wreszcie – pod materacem. Materac był gruby i ciężki, mama zmieniała
prześcieradła bez wyciągania go z ramy łóżka, drewniany szkielet, na którym
materac się opierał, miał bardzo grube deski, idealne miejsce. „Odkąd chowam
pamiętnik pod materacem łóżka, stara nie może go znaleźć”, powiedziała z
wyraźną satysfakcją jedna z dziewczyn z ósmej klasy w czasie przerwy obiadowej;
podchwycił to, przechodząc z Marcinem na boisko, i pomyślał wtedy: to może być
dobre rozwiązanie.
Nieraz późnym wieczorem,
gdy miał pewność, że rodzice już śpią, wyciągał Vidala i czytał ponownie
ulubione fragmenty. Zostawały w głowie, gdy szedł potem cicho do łazienki,
odkręcał wodę w umywalce, by na wszelki wypadek zagłuszyć dźwięki, stawał nad
ubikacją i zsuwał spodnie od piżamy. Tak, Vidal pozostawał w głowie bardzo
mocno.
Ale przez ostatnie
tygodnie coraz wyraźniej uderzała nowa myśl: chciałby się upewnić. Wyobrażenia,
obrazy, słowa – to jedno. Doświadczenie tego w rzeczywistości, dotknięcie w ten
sposób drugiego człowieka, zrobienie czegoś naprawdę – to byłaby pewność.
Chciałby ją mieć.
Nie chodziło o to, że
miałby problem z przyjęciem potwierdzenia tego. Nie, w gruncie rzeczy od samego
początku nie widział w tym problemu. Tak było, tak miał. Fakt, w pierwszym
okresie czuł się z tym dość osamotniony – żaden inny chłopak tak nie reagował.
Ale z drugiej strony – skąd miało się to wiedzieć? On sam też przecież nie
mówił głośno: „Ej, Karol z ósmej wygląda fajniej niż Anka z siódmej”. Poza tym
powoli zaczął odnajdywać w powieściach, a nawet w niektórych filmach podobne
reakcje. Wolał książki; było to najczęściej subtelne i raczej sygnalizowane niż
pokazywane wprost, ale przynajmniej bez takiej kpiny i pretensjonalności jak
właśnie w filmach, na które trafił. Pod koniec ósmej klasy znalazł też artykuł
w jednym z czasopism mamy. Mama regularnie kupowała kilka tytułów, w tym
„Claudię”, i czytywała je w niedzielę po śniadaniu; co jakiś czas oddawała
stare egzemplarze na makulaturę. Akurat w maju mieli przynieść na plastykę
trochę gazet, żeby robić kolaże, więc mama dała mu cały stos „Claudii” i innych
czasopism. Andrzej przejrzał najpierw wszystkie numery – ojciec się podśmiewał,
że czego zadrukowanego by mu nie dać, musi to przeczytać, jakby to było takie
zabawne, co w tym złego, że człowiek chciał czytać, choćby sprawdzić, czy jest
coś ciekawego? – i w jednej z „Claudii” trafił na artykuł „Mój syn kocha
inaczej”. To był zbiór kilku historii, dość łzawo opisanych, o matkach
homoseksualistów, ich wielkich zawodach, bo „syn nigdy nie da mi wnuka” i
rozterkach „no chyba nie zaproszę jego chłopaka na święta, prawda?”. Przeczytał
to trzy razy, ostrożnie wydarł z czasopisma i schował do Vidala. Vidal był
świetny, ale Stany Zjednoczone w latach czterdziestych to zdecydowanie zbyt
daleko od Polski, od Białego Boru z lat dziewięćdziesiątych. Ten artykuł był
znacznie bliżej codzienności, którą się znało.
I chyba właśnie dopiero
wtedy, przez ten artykuł, uświadomił sobie, że cała sytuacja rzeczywiście jest
problemem. Nie dla niego. Dla innych.
Więc w cholerę z innymi.
Nie potrzebował ich. Mógł być sam ze swoimi myślami, wyobrażeniami,
pragnieniami. Nie potrzebował się tym dzielić. Poza tym gdzieś byli tacy sami
ludzie, ta myśl pocieszała i sprawiała, że nie czuło się aż takiego
osamotnienia. Wiedział już, rozumiał, skąd to wrażenie „chłopacy, nie
dziewczyny”, dzięki książkom mógł je osadzić w kontekście czegoś poza samym
sobą – to wystarczało.
Do niedawna.
No właśnie, do niedawna.
Koniec kwietnia, początek maja tego roku – wtedy pojawiła się pierwsza myśl, że
chciałby się upewnić. Bo czegoś brakowało, takiego ostatecznego potwierdzenia,
takiej kropki nad „i”. Ta potrzeba narastała, coraz silniej dawała o sobie
znać. Dotknąć w ten sposób i chłopaka, i dziewczyny. Żeby porównać. Żeby
sprawdzić. Żeby mieć pewność, taką absolutną, rozjaśniającą samego siebie
pewność. Dotknąć, sprawdzić, wiedzieć. Tylko nie miał pojęcia, jak to zrobić.
A tu, na włoskiej plaży,
w samym środku upalnego lata, to pragnienie dawało o sobie znać z coraz
większą, bolesną wręcz siłą.
***
Plaża w Cefalù
rzeczywiście była świetna: miękki, drobny piasek, twarde dno, morze
rozciągające się bez końca. Woda przejrzysta, ciepła, ale zdecydowanie
chłodniejsza od powietrza na plaży; piasek pod stopami aż parzył, a kilkanaście
kroków później uderzała w skórę fala zimna, łagodząca i odprężająca mięśnie.
Nawet smak tej wody był inny niż nad polskim morzem.
Mama nie umiała pływać.
Wchodziła do wody do pasa, czasem do ramion, kręciła się bez celu, śmiała się,
niekiedy na nich chlapała. Nieraz ojciec chwytał ją w pasie i okręcał wokół
siebie, mama piszczała, ojciec się śmiał. Andrzej odsuwał się trochę, starał
się na nich nie patrzeć. Rodzice potrafili robić człowiekowi okropny obciach.
Ojciec namawiał mamę, że nauczy ją pływać, ona znów piszczała, uciekała trochę,
znów się okręcali w wodzie. Porażka.
Ale najgorszy był
krokodyl. Mieli takiego dmuchanego krokodyla, Andrzej pamiętał go jeszcze z
połowy podstawówki, i owszem, wtedy krokodyl był całkiem fajny, nieźle się na
nim pływało czy nim bawiło. Ale wyrósł z tego krokodyla już dawno temu. A
rodzice dalej uparcie go zabierali, ojciec zaraz po rozłożeniu chusty plażowej,
którą kupili chwilę wcześniej na targu, wyciągnął z torby tego krokodyla i
nadmuchał. „Jędrek, chcesz sobie z nim popływać?”, zapytał takim tonem, jakby
to był świetny dowcip. Andrzej udał, że nie słyszy. Krokodyla wzięła mama,
trochę z nim pływała, trzymała się głowy zabawki i machała nogami. Weszli z tym
badziewiem do wody, ojciec zaczął się wydurniać, krokodyl nagle chciał mamę
zjeść, potem chciał się sam utopić, potem błagał, żeby go pogłaskać po brzuchu.
Kiedyś też się tak wygłupiali, parę lat temu, ale wówczas nie budziło to
takiego zażenowania. Andrzej zostawił ich i poszedł popływać trochę dalej.
Naprawdę, rodzice robili czasem człowiekowi koszmarny obciach.
Ojciec świetnie pływał.
Lubił przepłynąć kilka długich, dalekich rund, potem wyjść na brzeg, poleżeć na
piasku obok mamy, znów wejść do wody i popływać. Co jakiś czas szedł gdzieś na
bok, żeby zapalić, wracał, znów się zanurzał w morzu.
To właśnie ojciec
nauczył Andrzeja pływać. Kiedy to było, na początku podstawówki, może jeszcze
nieco wcześniej? Andrzej pamiętał tylko niektóre momenty: ojciec tłumaczący, że
nie ma się czego bać, chłopaki nie mogą się bać, to tylko woda, w najgorszym
razie człowiek się jej napije; ojciec trzymający go obiema rękami pod brzuchem
i pod klatką piersiową, dyrygujący, która teraz noga, która ręka; ojciec
stojący nagle tak daleko, już bez podtrzymywania, oddala się coraz bardziej i
bardziej, z każdym kolejnym ruchem rąk i nóg, i krzyczy: „Właśnie tak, Jędrek,
i mocno machaj!”.
Ojciec wyjaśniający mu
parę lat później, gdy wydało się, że w paru chłopaków pływali tam, gdzie był
zakaz – że jeżeli zrobi to jeszcze raz, to będzie żałował, że w ogóle
kiedykolwiek wlazł do wody. Wyjaśniający to najpierw słowami, z tym groźnym,
wywołującym dreszcz spojrzeniem – a potem wyjaśniający to pasem, „w dupę ci
wbiję trochę rozumu, skoro w głowę nie wchodzi”.
Andrzej popatrzył na
ojca, który właśnie ochlapywał mamę wodą i próbował uniknąć ciosów ogonem
krokodyla. Dupek.
Po lewej i prawej
stronie w głąb morza ciągnęło się pasmo lądu, z małymi, wyglądającymi jak
kolorowe klocki domkami, nad którymi miejscami górowały skały. Sprawiało to
wrażenie, że ląd obejmuje część wody, jakby ją do siebie zagarniał; z jednej
strony kawałek lądu skręcał nawet w bok, niczym zgięte ramię. W oddali kusił
horyzont – morze, morze bez końca. Było w tym coś przesiąkniętego spokojem,
ciszą i wolnością. I zakazem.
Pierwszego dnia na plaży
ojciec ujął Andrzeja za ramię i wyciągnął drugą rękę.
– Widzisz, jak się z obu
stron te cyple kończą? – zapytał.
– Tak.
– Umiesz sobie zrobić w
głowie taką jakby linię czy kreskę, która je łączy?
– Tak, a co? – Spojrzał
na ojca ze zdziwieniem. Stali na piasku, już na tej mokrej części, którą
obmywały kolejne fale.
– A to – powiedział
ojciec twardo i popatrzył tym wzrokiem, który niekiedy wzbudzał większe obawy
niż wyciągany ze spodni pas – że tam jest twoja granica. Do tamtego miejsca
możesz pływać. Tam i ani centymetra dalej. Rozumiesz mnie, Jędrek? Wypłyniesz
kawałek dalej i koniec zabawy. Dupę ci spiorę tak, że do następnych wakacji nie
usiądziesz. I przez resztę pobytu tutaj będziesz tkwił na piasku i nawet palca
nie zanurzysz w morzu. Dociera do ciebie?
Andrzej wiedział, że
ojciec mówi poważnie. Zawsze mówił poważnie. Na którymś wyjeździe w połowie
podstawówki było takie lanie za złamanie ustalonych przez ojca zasad. I była
kara, zakaz korzystania z jednej z głównych atrakcji, co zepsuło całą
przyjemność wyjazdu, nawet mama w końcu prosiła, żeby ojciec odpuścił, ale
ojciec nie dał się zmiękczyć. „Smarkacz zapamięta, że jak coś mówię, to tak ma
być”, oświadczył wtedy mamie. „Albo będzie się słuchał, albo będzie beczał, sam
wybiera”.
– Dociera – mruknął
zatem, bo ojciec patrzył wyczekująco. – Dalej nie pływam.
– No. – To „No” ojca
było jak zawsze paskudne, takie zadowolone z siebie „I znowu jest po mojemu”.
– Ale tata przesadza –
dorzucił Andrzej po chwili cicho.
– Co? – Ojciec spojrzał
na niego nieprzyjemnie.
– No przesadza tata –
podjął obronnie. – Przecież ja dobrze pływam. A dopiero w połowie tej
odległości woda mi sięga do szyi, przecież tu jest dość płytko.
– Jędrek – zapytał
ojciec niepokojąco spokojnym tonem – czego z tego, co przed chwilą
powiedziałem, nie zrozumiałeś?
Andrzej znał ten ton.
Lepiej się było wycofać.
– Wszystko zrozumiałem –
odburknął, odwracając głowę w bok. – I przecież powiedziałem, że dalej nie
popłynę. Po prostu tacie mówię, że dobrze pływam, więc w razie czego sobie
poradzę…
– Zamknij się, głupi
smarkaczu – warknął ojciec. – Ostatnio mi z Trzesiecka chłopaki wyławiali dwóch
takich w twoim wieku, co to „dobrze pływali” i „sobie poradzą”. Gówniarze się
potopili błyskawicznie, wystarczył jakiś skurcz u jednego i zaplątanie się w
jakieś świństwo u drugiego. – Zacisnął dłoń na ramieniu Andrzeja, aż zabolało,
i szarpnął lekko. – Spójrz na mnie, Jędrek. Nie uciekaj mi wzrokiem, tylko
spójrz. Chcesz wiedzieć, jak wygląda utopiony piętnastolatek?
– Nie – mruknął Andrzej.
Miał ochotę znów odwrócić głowę, bo ojciec świdrował go wzrokiem, ale wiedział,
że lepiej tego nie robić.
– Ja też nie chciałem –
wycedził ojciec przez zęby. – Ale niestety zobaczyłem. Dwóch policjantów mi się
porzygało, jak ich wyciągali. Twarde sztuki i normalnie nic ich nie ruszy, ale jak
zobaczyli utopione dzieciaki, to nie wytrzymali. I uwierz, jeśli nie chciałbyś
widzieć tych utopionych chłopaków, to jeszcze bardziej nie chciałbyś widzieć
twarzy ich rodziców, gdy ich o tym informowaliśmy.
Andrzej pamiętał, że w
maju była w Szczecinku jakaś historia z dwoma chłopakami, którzy zerwali się ze szkoły,
poszli popływać w Jeziorze Trzesieckim i tam się utopili. Ojciec przez kilka
dni siedział na komendzie do późna, wracał w bardzo złym humorze, długo palił
wieczorami w ogrodzie. Raz zajrzał do pokoju Andrzeja, akurat gdy Andrzej
wkuwał do sprawdzianu z biologii. Stanął w drzwiach i przez chwilę patrzył bez
słowa.
– Co? – zapytał wtedy
Andrzej podejrzliwie, odsuwając podręcznik.
– Co robisz?
– Uczę się.
– To widzę. Czego?
– Biologii. Budowy
komórek.
– Sprawdzian masz?
– Tak.
– Umiesz?
– Na razie część.
Ojciec pokiwał głową.
– Jutro ten sprawdzian?
– Za dwa dni.
– Aha – mruknął. –
Rozkładasz sobie naukę. Dobrze. – Znów pokiwał głową. – To ucz się, dziecko.
Nie siedź do późna, żebyś się wyspał do szkoły. – I zamknął za sobą cicho
drzwi.
Wtedy nic o tej sprawie
w domu nie mówił, a teraz z tym wyskakuje…
– Przecież powiedziałem,
że rozumiem – powtórzył zatem Andrzej, bo chciał się już uwolnić od tego
uścisku i, szczególnie, od tego spojrzenia.
– To dobrze – odparł
ojciec trochę spokojniej. – Bo tam jeszcze w razie czego zdążę dopłynąć – dodał
po krótkiej chwili. – Dalej to nie mam pewności.
Andrzej nie skomentował.
Też sobie wymyślił…
– I pamiętaj – dorzucił
ojciec, puszczając jego ramię.– Jak pojedziemy na inne plaże i tam ci pokażę,
gdzie masz granicę, zasada jest ta sama. Jasne?
– Jasne.
– To idź, popływaj
sobie. – Klepnął go w plecy. – Ciągle w domu siedzisz w tych swoich książkach,
dobrze ci zrobi trochę ruchu.
Tego też nie było sensu
komentować. Ojciec ciągle robił uwagi w rodzaju „wiecznie czytasz. w kółko
siedzisz w książkach, cały czas tylko jesteś przyklejony do tych swoich
powieści”. No tak, ojciec niczego nie czytał, tylko gazety. Nie umiał zrozumieć
czegoś, co przekraczało jego wąski horyzont myślowy.
Andrzej pływał
codziennie. Rano przed śniadaniem – wtedy na plaży było dość pusto. Pomiędzy
posiłkami, gdy wrócili ze zwiedzania miasta. Popołudniami w te dni, gdy wracali
z wycieczek po innych miejscowościach. Gdy nigdzie nie jechali, pobyt na plaży
pochłaniał większość wolnego czasu. Wieczorami, po kolacji, już nie pływali,
ale czasem szli na plażę, rodzice gdzieś siadali, on wchodził do wody po kolana
i przechodził kawałek w tę i z powrotem. Pływało się świetnie; nie wychodził z
wody, dopóki miał siłę, a potem, gdy już ogarniało go naprawdę ogromne
zmęczenie, wracał na tę plażową chustę, która tak się mamie podobała, że kupiła
dwie, czerwoną i niebieską, i zabierała na zmianę raz jedną, raz drugą; kładł
się, niemal padał, na brzuch, czuł pod materiałem parzący piasek, brał z torby
książkę i czytał, zasypiał, budził się i znów czytał. Wbrew wcześniejszym obawom
książki nie skończyły się za szybko – tego pływania, chodzenia, zwiedzania,
jeżdżenia było tyle, że czas na czytanie musiało się wręcz wyszukiwać. W sumie
było to nawet przyjemne – na trochę.
Tego dnia nigdzie nie
jechali. Po śniadaniu pozwiedzali kolejną część Cefalù, przyszli na plażę, mama
wyciągnęła się na chuście i oświadczyła, że teraz się będzie opalać. Zaraz
potem poderwała się i zarządziła smarowanie kremem z filtrem, po czym
wysmarowała im obu plecy i ramiona; ojciec siedział z pełną rezygnacji miną,
kręcił głową, mruczał: „Jadzia, przesadzasz”, a gdy tylko mama skończyła,
zerwał się i poszedł szybko do wody. Andrzej uciekł z chusty chwilę po nim.
Morze było wspaniale
chłodne. Andrzej przepłynął na rozgrzewkę kawałek, zanurzył się, wynurzył i
przetarł twarz rękami. Jak chłodno, jak dobrze.
– I co, zmyłeś z siebie
już cały krem mamy? – usłyszał. Obejrzał się; ojciec właśnie podpłynął.
– Oby – mruknął. Ojciec
uśmiechnął się.
– Tak, ja też oby.
Chcesz się pościgać?
Andrzej zerknął na
niego.
– Tak.
– Dobra. To tam, do tego
molo. – Wskazał ręką na ten zagięty kawałek cypla, na którym znajdowały się
ławki.
– To nie molo –
sprostował Andrzej. – Raczej takie… nabrzeże. Chyba.
– Nieważne. Może być?
Meta znajdowała się
niezły kawałek od nich, do tego po skosie. I na granicy wyznaczonej przez ojca.
– Może.
– Dobra. – W głosie ojca
zabrzmiało zadowolenie. – To na trzy. Raz… dwa… trzy!
Ojciec płynął
najszybciej, jak potrafił. Zawsze tak robił. Nigdy nie dawał forów, nigdy nie
dostosowywał się do możliwości przeciwnika. Nigdy. Mama czasem mówiła: „Zwolnij
trochę, daj mu się trochę wyprzedzić, daj czasem małemu wygrać, przecież to
jeszcze dziecko”. A ojciec uparcie powtarzał: „Tak to się smarkacz nigdy nie
nauczy, że trzeba sobie zapracować na coś, czego się chce. Tak to się
przyzwyczai, że ma podane na talerzu. Zrobi się roszczeniowy i leniwy. Nigdy
nic w życiu nie osiągnie, jak od małego mu się będzie ułatwiać i ustępować.
Chłopak musi wiedzieć, że w życiu nie ma nic za darmo i bez pracy. Niech się
wysili, to kiedyś naprawdę będzie miał radochę z wygrania ze mną”.
Andrzej wreszcie go
dogonił i teraz płynęli niemal równolegle. Chwilami nieco ojca wyprzedzał,
chwilami ojciec wyprzedzał jego. Jeszcze trochę do mety.
W zeszłym roku, gdy się
tak ścigali w czasie majówki, w Kołobrzegu, ojciec wygrał. Ale różnica w czasie
była znacznie krótsza niż dwa, trzy lata temu.
Chwilami trudno się
łapało oddech, ale za nic by teraz nie zwolnił, by porządniej chwycić
powietrze. Coraz bliżej.
„Jeszcze musisz trochę
podrosnąć, żeby mnie dogonić”, powiedział ojciec w Kołobrzegu, gdy wyszli z
wody. Poklepał go wtedy po policzku i uśmiechnął się, tak jakby się dobrze
bawił. „Jeszcze dzieciak z ciebie, Jędrek”.
Dzieciak. Zobaczymy.
Zostało kilkanaście metrów.
„Dzieciak z ciebie”,
powiedział ojciec dwa lata temu, gdy ścigali się w lesie. Ojciec bardzo szybko
biegał. Dobiegł do drzewa, które było metą, stanął, podparł się pod boki i
czekał, a gdy Andrzej dobiegł, prawie już bez tchu – ojciec się roześmiał.
„Dzieciak z ciebie, nogi masz jeszcze krótkie. Jak trochę urośniesz, to
zobaczymy, kto będzie pierwszy”.
Dwie ręce uderzyły
jednocześnie o krawędź tego nabrzeża czy cyplu. Jego ręka. I ojca ręka. Jakaś
starsza pani, siedząca na jednej z ławek, uniosła głowę i trochę się wychyliła,
jakby chciała lepiej zobaczyć, co się dzieje. Andrzej chwycił większy kamień
wystający z boku obiema rękami, podciągnął się nieco i wziął kilka głębokich
oddechów. Ojciec obok zrobił to samo.
– No, Jędrek –
powiedział dziwnym tonem. Minę też miał dziwną. – Powiem ci, że teraz to się
porządnie zmęczyłem, żeby dotrzymać ci tempa. Nieźle. Remis.
Puścił kamienie,
zanurzył się, wynurzył, znów chwycił jedną ręką kamień, tym razem ten, na
którym Andrzej opierał dłonie.
– Nieźle – powtórzył. –
Kto wie, czy za rok mnie nie przegonisz.
– I co tata wtedy zrobi?
– zapytał Andrzej wyzywająco. Ojciec popatrzył uważnie i uśmiechnął się jakoś
tak… jakby też wyzywająco.
– Przegoń mnie, to
zobaczysz, dzieciaku – powiedział, odepchnął się mocno od kamieni i powoli
odpłynął.
Andrzej obserwował go
przez chwilę – ojciec kierował się do brzegu, pewnie zamierzał posiedzieć teraz
z mamą – po czym też się odepchnął i popłynął prosto, wzdłuż tej naznaczonej
przez ojca granicy. Nie potrzebował odpoczynku. Mógł zrobić jeszcze jedną czy
dwie runy.
I tak, za rok będzie
pierwszy.
***
Plaża składała się z
trzech elementów: piasku, wody i ciał.
Ciała były wszędzie.
Różne kształty, wielkości, kolory. Różna intensywność – raz na piasku więcej, a
w wodzie mniej, innym razem odwrotnie. Różny sposób poruszania się – dzieci
biegały, chlapały, czasem krzyczały, ich piskliwe, namolne głosy aż odpychały; dorośli
wydawali się niekiedy nieruchomi jak zmęczone morsy, leżeli ręcznik przy
ręczniku, chusta przy chuście, wyciągnięci na słońcu, ale zawsze czujni, zawsze
gotowi zepsuć zabawę przez uniesienie głowy i ostre „Nie idź tam, wracaj tu,
zostaw to!”. Najbardziej ruchliwe były ciała rówieśników: gromady dziewczyn i
chłopaków, w jego wieku, nieco młodszych i nieco starszych, kręciły się w
wodzie, na plaży, po nabrzeżu.
Andrzej czasem siadał na
chuście albo gdzieś z boku, na piasku, by odpocząć, coś wypić – i obserwować.
Obserwowanie ludzi było całkiem niezłą rozrywką, pod warunkiem, że ci ludzie
nie wymuszali interakcji.
Ciała dziewczyn, ciała
chłopaków. Te pierwsze – ładniejsze i brzydsze, szersze i węższe, wyższe i
niższe; nie odpychały, ale i nie przyciągały. Po prostu ludzkie ciała, bardziej
niż na co dzień odkryte.
Te drugie – te drugie
niekiedy przykuwały wzrok i przyciągały uwagę tak mocno, tak intensywnie, że
trudno było odwrócić głowę. Parę razy potrzebowało się nawet wspomnienia tej
tafli lodu czy szpikulca – na moment, tylko na moment, panowanie nad sobą miał
już nieźle wyćwiczone, ale jednak chwilami…
Tak, pomyślał, patrząc,
jak jakiś wysoki chłopak ściąga koszulkę, zostaje w samych kąpielówkach i
przeciąga się, mocno pochyla, chwyta dłońmi kostki. To jest właśnie to.
To jest właśnie to, co
wróci wieczorem, pod prysznicem, może pod kołdrą, co pozostanie w głowie jako
kolejny z tych obrazów, które tak mocno poruszają. W zasadzie nie ma
wątpliwości. Ale jednak – jednak fajnie byłoby się tak ostateczne upewnić.
Obserwowanie ludzi miało
jeszcze jedną zaletę: nie wywoływało awantur. W przeciwieństwie do rozmów. Od
jakiegoś czasu Andrzej coraz częściej odnosił wrażenie, że czego by nie
powiedział – będzie źle.
– Nie umiesz w
dyplomację – oświadczyła pani Beata na początku drugiego semestru, gdy podpadł
dziewczynom w klasie.
– „Dyplomacją” nazywa
pani kłamanie, żeby ludziom było przyjemniej? – zapytał kwaśno. Gośka wtedy
wsiadła na niego z Hanką, Izka dołożyła swoje wraz z Weroniką. Poszło w sumie o
jakiś drobiazg, powiedział, co o tym myśli i nagle stał się klasowym wrogiem
publicznym numer jeden. Pani Beata opanowała sytuację i uspokoiła ich
wszystkich, potem pogadała z dziewczynami, a potem poprosiła, by po lekcjach
wpadł do biblioteki, usiadła z nim w kąciku czytelniczym i… Nie, nie ciosała
kołków na głowie, tego właśnie nie robiła. Po prostu mówiła. Rozmawiała.
Tłumaczyła. I – słuchała. Naprawdę słuchała.
– To jedna z definicji
dyplomacji – zgodziła się wtedy z lekkim uśmiechem. – Czasem się przydaje.
Chroni skórę.
– Czyli albo mówić to,
czego się nie myśli, albo nie mówić tego, co się myśli – podsumował. – I jedno,
i drugie bez sensu.
– Nie zawsze, nawet nie
jakoś często – odparła łagodnie. – Ale czasem tak. Na przykład teraz. Albo –
dorzuciła z nieco złośliwym uśmiechem – na fizyce. Nie mówię, że masz kłamać.
Mówię, że czasem lepiej po prostu coś przemilczeć albo asekurować się
stwierdzeniem typu: „Nie wiem, nie mam zdania, nie zastanawiałem się nad tym”
niż walić prawdę prosto w twarz. Wiesz, ludzie nie lubią prawdy. Nie chodzi mi
o taką wielką i ważną prawdę, bo tu nie ma się co zastanawiać, nawet jeśli jest
bolesna. Ale mówię o takich małych, codziennych prawdach, bez których doskonale
byśmy sobie poradzili i których wcale nie chcemy mieć pchanych przed oczy.
Chwilami miał wrażenie,
że się w tym gubi. I dochodził do wniosku, że rzeczywiście lepiej się nie
odzywać. Milczenie było bezpieczniejsze.
***
Przed obiadem mama
zaciągnęła go do sklepu z pamiątkami, który właśnie mijali.
– Chodź, będziesz
tłumaczył – powiedziała.
Te tłumaczenia nie miały
za bardzo sensu. Sprzedawcy w lokalnych sklepikach z reguły nie mówili po
angielsku, a jeśli już, to bardzo kiepsko. Andrzej zresztą – coraz wyraźniej to
sobie uświadamiał – też mówił kiepsko. Może i nic dziwnego, skoro w szkole na
angielskim przepisywali ciągle coś z tablicy, nauczyciel opowiadał o swoich
wyjazdach do Anglii i Irlandii, potem coś oglądali, wprawdzie w oryginale, ale
mała kto zwracał uwagę na ekran telewizora, czasem rozwiązywali krzyżówki.
Największą pracą było wyuczenie się na pamięć jakiegoś tekstu raz w semestrze i
wypowiedzenie go z pamięci.
Ale w porządku, tutaj
mieszanina angielskich i włoskich słów oraz trochę gestykulacji i dawało się
zrobić zakupy.
Andrzej zauważył w
jednym z koszyków z drobiazgami scyzoryk, taki wielofunkcyjny, z różnymi
ostrzami; miał drewnianą rękojeść, z wygrawerowanym zarysem jednego z zabytków
i napisem „Cefalù”. Ładny był.
– Bierzesz dwa? –
zdziwiła się mama.
– Drugi dla Marcina –
mruknął, zakłopotany. Jak to jest, że akurat wtedy, gdy byłoby lepiej, żeby nie
patrzyli – rodzice zawsze muszą spojrzeć?
– O, to miło – ucieszyła
się mama. – Jaki z ciebie dobry kolega.
Nie powiedziałaby tego,
gdyby wiedziała, co mu chodzi po głowie, gdy patrzy na Marcina.
– A zobacz, jakie to
ładne – dodała mama i uniosła rozłożony wachlarz. – I jak miło chłodzi. –
Pomachała nim; powiew powietrza rzeczywiście przyjemnie uderzał w twarz. –
Wezmę sobie ten, ma śliczne kolory.
Wachlarz był spory,
czarno-fioletowy, z przypominającym koronkę wykończeniem na brzegach. Na
materiale znajdowało się pięć obrazków: na środku uproszczona mapa Sycylii,
obok kobieca głowa z trzema nogami – ten symbol, który spotykało się tu co parę
kroków – a po prawej i po lewej stronie po dwa zabytki z dwóch innych miast.
Trapani. Palermo. Cefalù. Agrigento.
– W domu nie mamy klimatyzacji,
to będę się wachlować – podsumowała mama z zadowoleniem. – No powiedz, nie jest
ładny?
– Ładny – zgodził się. –
Może…
– Co „może”?
– Nie, nic – mruknął,
zakłopotany, bo sam nie wiedział, dlaczego nagle mu to przyszło do głowy.
– No, co tam sobie
pomyślałeś? – zapytała mama łagodnie i ujęła go pod rękę. – No, Jędrek,
powiedz.
– Nic. – Wzruszył
ramionami. – Tak tylko… Pani Beacie też by się taki spodobał.
Mama najpierw spojrzała
ze zdziwieniem, a potem się uśmiechnęła.
– Na pewno – uznała. –
To co, weźmiemy też dla niej? Na pewno będzie jej miło. Mam wybrać?
– Tak.
– Dobrze, to czekaj… –
Rozłożyła kilkanaście wachlarzy, które dopiero co chwilę wcześniej odłożyła, i
zaczęła uważnie oglądać. – A jakie kolory ona lubi?
Przypomniał sobie kubek,
który podarowali polonistce całą klasą. Kubek ze źle zapisanym imieniem
aktorki. Kolejny moment, gdy rada „Ugryź się czasem w język” byłaby dobra,
gdyby zdążył się do niej zastosować. „Weź się odwal”, powiedziała Iza ze
złością, gdy zwrócił im uwagę, „ty to się zawsze musisz do czegoś dopieprzyć”.
„Morda w kubeł”, dorzuciła Anita. „Spieprzaj, nikt cię nie pytał o zdanie”,
dodał Wojtek. Bzdura, dopiero co pytali o zdanie, „I co wy na to?”, zapytała
Gośka z dumą, pokazując kubek kilku osobom, które zostały po matematyce w
klasie, „Jak wam się podoba?”. Więc zwrócił uwagę, że Bette Davis zapisuje się
przez „e”, a nie „y”. Tamta trójka go pogoniła, Gośka zareagowała trochę
spokojniej. „Ej, dajcie mu spokój”, powiedziała i uśmiechnęła się lekko. „Andrzej,
weź nic nie mów pani, dobra? I reszcie klasy. To w końcu nic wielkiego, nikt
nie zauważy”. Był innego zdania, ale widocznie chcieli w to wierzyć, więc tylko
wzruszył ramionami i mruknął, że dobra, nic nie powie.
– Czarny i niebieski.
– O, to weźmiemy ten. –
Mama wybrała jeden z wachlarzy. – Jest taki jak mój, tylko z niebieskim zamiast
fioletowym. Śliczny. Na pewno się ucieszy.
Gdy wyszli ze sklepu,
znów wzięła go pod rękę.
– Jak ty urosłeś –
odezwała się nagle cicho. – Teraz z tobą to już mogę chodzić nie za rączkę jak
z małym chłopcem, tylko pod rękę jak z dorosłym mężczyzną. Kiedy ty tak
urosłeś?
Ostatnio często robiła
takie uwagi. Ojciec nieraz też. To było denerwujące i takie… namolne.
– Ludzie rosną –
skwitował tylko.
– Ty na pewno – zgodziła
się. – Wystrzeliłeś jak sosna.
Szli przez chwilę w
milczeniu.
– Pani Beata się
ucieszy, gdy zobaczy ten wachlarz – podjęła mama. – Chcesz jej go dać na
rozpoczęcie roku czy jeszcze jakoś w wakacje?
Spojrzał na nią z
zakłopotaniem.
– Myślałem, że ty byś go
dała… – mruknął. – Ja jej dałem kwiaty.
Nawet to było trochę…
kłopotliwe właśnie. Strasznie dużo rzeczy było ostatnio kłopotliwych. Kwiaty
przechowała mu mama, trzymała je przez całą uroczystość zakończenia roku i
później, a na czas spotkania rodziców z wychowawczynią pozostawiła je na ławce
przed salą; dopiero gdy wszyscy wyszli, wziął te lilie, powiedział mamie, że za
chwilę przyjdzie, spotkają się przed budynkiem, i poczekał na panią Beatę.
Jakoś głupio byłoby siedzieć z tym bukietem w klasie, może jeszcze wręczać go
przy wszystkich, pod obstrzałem spojrzeń. To jego sprawa, a nie innych, czy i
co daje nauczycielce. Poza tym chciał jej podziękować, tak na spokojnie, a nie
wśród gadania, ściskania i łez innych osób.
Mama zerknęła na niego i
uśmiechnęła się lekko.
– Dobrze, ja jej to dam
– zgodziła się. – Może tak będzie zręczniej, wachlarz to takie babskie. O,
zobacz, tata tam jest. – Wskazała przed siebie. Ojciec stał przy jakimś lokalu.
– Ciekawe, co wybrał, ale jestem głodna.
Z mamą nieraz było
prościej niż z innymi ludźmi. Potrafiła przyjąć rzeczy takimi, jakie były, bez
dopytywania, pouczania i narzekania. Pani Beata zachowywała się podobnie, tylko
nieraz jeszcze mówiła coś, co bawiło albo zapadało w pamięć. Albo, tak jakoś nieinwazyjnie,
sugerowało: „Słucham cię”.
***
Niekiedy w czasie tych
wyjazdów rodzice wychodzili gdzieś późnym wieczorem, już tylko sami. W zasadzie
podczas każdego wyjazdu był moment, gdy ojciec oświadczał: „Jadzia, teraz
idziemy na randkę, Jędrek sobie posiedzi, nic mu nie będzie”. Gdy Andrzej był
młodszy, zostawał pod opieką jakiegoś innego dorosłego, czasem kogoś z
personelu, czasem jakiejś nastolatki, która zgodziła się go popilnować. Gdy
skończył dwanaście lat, ojciec stwierdził: „Dzieciak jest już na tyle duży, by
mógł posiedzieć sam, przecież ma trochę oleju w głowie”. Samemu siedziało się
zdecydowanie lepiej niż z obcymi ludźmi. Można było poczytać, coś sobie
wyobrażać bez ciągłych pytań „Ej, o czym myślisz, mały?”.
Teraz, gdy leżał na
łóżku z książką, rozległo się pukanie i do pokoju zajrzała mama.
– Jędruś, to my z tatą
wychodzimy – powiedziała z lekkim rumieńcem na twarzy. Zawsze się rumieniła,
gdy pojawiał się temat „randek z ojcem”. – No wiesz, tata zabiera mnie na
randkę.
– Yhym.
– Posiedzisz sobie sam?
– Jasne.
– Nie będzie ci przykro?
– zapytała łagodnie.
– Nie – odpowiedział
cierpliwie. Zawsze tak pytała. – Idźcie. Nic mi nie będzie.
Mama miała na sobie
jedną z tych nowych letnich sukienek, które kupiła na targu, namówiona przez
ojca. Sukienka była zielono-niebieska, mama rozpuściła włosy i wyglądała
naprawdę ładnie. Ojciec stanął za nią; założył długie spodnie i trochę
elegantszą koszulę z krótkim rękawem.
– Daj spokój, Jadzia –
powiedział, obejmując mamę ramieniem. – Jędrek nie jest małym dzieckiem, żeby
miał płakać, bo zostanie trochę sam. Tylko nam tu jakichś dziewczyn nie
sprowadzaj – dorzucił ze śmiechem.
Bardzo zabawne. Andrzej
wzruszył ramionami i zasłonił się czytaną książką.
Rodzice wyszli po kilku
minutach. Zamknął za nimi wejściowe drzwi, wypił w kuchni szklankę soku,
odczekał jeszcze kilka chwil, by upewnić się, że nie wrócą, bo mama czegoś
zapomniała; potem poszedł do swojego pokoju, te drzwi też zamknął, po krótkim
wahaniu przekręcił także klucz w zamku – tak na wszelki wypadek – wziął z
szafki nocnej pudełko chusteczek i położył się na łóżku.
Z reguły prysznic był
najwygodniejszy i najbezpieczniejszy; ale teraz szkoda byłoby zrezygnować z
bardziej komfortowej sytuacji. Obrazy, które przez cały dzień się gromadziły i narastały,
i nad którymi trzeba było panować, wreszcie mogły się swobodnie uaktywnić, w
głowie, niemal przed oczami. Tamten przeciągający się na plaży chłopak,
schylony, dosięgający dłońmi kostek, stojący w mocnym rozkroku, w mocno
przylegających do ciała kąpielówkach. Inny, w kolejce w lodziarni, tuż obok,
niemal ocierający się ramieniem o ramię. Kolejny, rozbierający się do naga i
przebierający się kilka metrów obok ich chusty, zupełnie bez skrępowania, jakby
był sam. Marcin, ściągający koszulkę, gdy pojechali nad jezioro, ściągający
szorty, wchodzący w kąpielówkach do wody, z głośnym „Ja pierdzielę, jaka zimna,
nareszcie trochę chłodu!”.
Obrazy, które się tak
płynnie, przyjemnie zlewały z ruchem dłoni, gdy zsuwało się z bioder materiał,
gdy przesuwało się palcami po skórze.
A później już była tylko
ulga, ogromna ulga w całym ciele, trochę zużytych chusteczek i głębokie
westchnienie. I obrazy, które nadal krążyły po głowie, ale bez wywoływania tego
wcześniejszego dreszczu. Na jakiś czas.
***
Rodzice wrócili, gdy już
spał; obudziło go dość mocne trzaśnięcie drzwi i przytłumiony okrzyk mamy:
„Władek, bo dziecko obudzisz!”.
– A tam, pewnie śpi jak
kamień po całym dniu w morzu – odpowiedział ojciec. Drzwi od pokoju były
nierówne, między nimi a podłogą znajdowały się szpary, więc łatwo się słyszało
głosy z przedpokoju.
– Zajrzę do niego, czy
wszystko w porządku.
– Ciii, gdzie ty
idziesz. – W głosie ojca zabrzmiała czułość i rozbawienie. – Zostaw dzieciaka,
śpi i nic mu nie trzeba. Chodź tutaj, Jadzia.
Sądząc po szmerach i
śmiechach mamy, przytulali się albo całowali. Potem rozległy się kroki, coraz
ciche, i cichy zgrzyt zamykanych drzwi od ich pokoju. Andrzej nakrył głowę
cienką kołdrą. Przypomniał sobie słowa jednego z chłopaków z treningów, sprzed
paru miesięcy. „Chyba słyszałem wczoraj starych, jak uprawiają seks”,
powiedział tamten z mieszaniną zgrozy i obrzydzenia, po czym wykonał taki ruch,
jakby miał zwymiotować. W gruncie rzeczy można zrozumieć. Żenująca była sama
myśl o czymś takim – a jednocześnie trudno byłoby udawać, że się nie widzi
pewnych zachowań rodziców, sugerujących, że pod tym względem wciąż są ze sobą
blisko.
Zdecydowanie jednak
lepiej wypierać taki pomysł z głowy, bo było to naprawdę… tak, krępujące. Jak
niemal wszystko w ostatnich latach, zwłaszcza w ostatnich miesiącach.
Chociaż, oczywiście,
lepsza taka żenada, niż gdyby ojciec miał się uganiać za innymi kobietami,
pomyślał po chwili. Jak ojcowie paru chłopaków i dziewczyn z podstawówki. Tak,
to zdecydowanie lepsze. Co nie zmienia faktu, że żenujące.
Jeszcze kilka dni,
pomyślał sennie. Kilka dni i do domu, do tego, co się zna i w czym się
komfortowo czuje. Jasne, morze jest świetne, wyjazd w sumie fajny. Ale mimo
wszystko – brakuje tej znanej przestrzeni.
I trochę już męczy to
coraz gwałtowniejsze pragnienie, by się upewnić, by sprawdzić – tak ostatecznie
i na dobre – tu, w tym tłumie ciał, które otaczały, pobudzały, zapadały w
pamięć. Jeszcze nigdy dotąd to pragnienie nie było tak wyraźne, tak dręczące,
tak – ucieleśnione.
fot.
0 comments:
Prześlij komentarz