Mnożą mi się pomysły i teksty, mnoży się też zawartość poszczególnych tekstów. Pierwotnie „O czym się łatwiej rozmawia po zmroku” miało być jednym rozdziałem, ale rozrosło się tak, że wyszły cztery części. Gdyby miało pozostać jedną częścią, liczyłoby sto sześćdziesiąt stron…
Dzielenie tekstów na
kawałki sprzyja higienie pisania; być może czytania też. I na pewno
publikowania – zamiast wielkich porcji raz na jakiś czas lepiej mniejsze
porcje, a częściej. Wrzucanie czegoś na blog co dwa tygodnie jest bardzo przyjemne.
Może w czasie wakacji uda mi się wrzucać nawet częściej. Na razie, przez to mnożenie się pomysłów i tekstów, planuję zamieszać nowy materiał w każdy piątek lipca. Zobaczymy, jakie będą efekty.
POWROTY DO DOMU
ROZDZIAŁ IX: O CZYM SIĘ
ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ CZWARTA
Można bronić tezy, że najważniejsza myśl w historii kultury brzmi: „mogę
się mylić”.
Bartosz Brożek, Michał Heller, Jerzy Stelmach, „Szkice z filozofii głupoty”, Kraków 2021, s. 138.
Te bóle głowy pojawiały
się rzadko – najwyżej parę razy w roku, wczesną wiosną i w lecie. Pierwsze
Andrzej pamiętał z połowy podstawówki; w piątej czy szóstej klasie mama, przerażona,
zabrała go do lekarza, który stwierdził: „To migrenowe takie, pewnie przez
zmianę pogody, jak się robi gorąco i skacze ciśnienie. Dzieciak z tego
wyrośnie”.
Nie wyrósł. Do lekarza
też już z tym więcej nie chodził. Mama wyszła wtedy z przychodni trochę zła,
„Że migrenowe i że jak jest gorąco, to ci sama mogłam powiedzieć”, mruczała,
gdy wracali do domu. W kolejnym roku, gdy przy pierwszej fali upałów znów go
ten ból dopadł, po prostu robiła mu zimne okłady na czoło, podawała tabletki
przeciwbólowe i zasłaniała okna w pokoju.
Nauczył się te bóle
ignorować, zapominać o nich, dopóki się nie pojawiały. W końcu – co to było,
kilka godzin, parę dni w roku. Umiał już rozpoznawać sygnały zapowiadające ich
nadejście: nieprzyjemne napięcie w karku, trudność w zebraniu myśli, czasami
lekkie rozmazywanie się obrazu. A potem pojawiał się ból, narastający,
pulsujący, rozpoczynał się gdzieś za okiem i szybko rozprzestrzeniał się na
całą prawą stronę głowy. Zazwyczaj wszystko się zaczynało wczesnym popołudniem,
czasem pod wieczór – pamiętał tylko jeden raz, gdy obudził się z tym z samego
rana, w pierwszej klasie liceum, była końcówka roku szkolnego, zaczęły się
wielkie upały, ojciec marudził, że pewnie wymyśla, żeby nie iść już do szkoły,
a on przyciskał do głowy obie ręce, bo miał wrażenie, że zaraz mu rozsadzi oko
i część twarzy.
W tę środę wrócił do
domu zaraz po zajęciach, koło wpół do jedenastej, i od razu wziął prysznic, bo
temperatura przekroczyła już dwadzieścia pięć stopni. Poldek, który zaczynał
dopiero o trzynastej trzydzieści, właśnie rozwieszał pranie w składziku.
Zdążyli wypić kawę, zapalić, Poldek coś doczytywał na zajęcia, Andrzej zaczął
robić notatki do recenzji książki, którą niedawno dostał z „Pograniczy”; minęło
południe i wtedy się zaczęło. Najpierw kark. Za chwilę wrażenie, że gubi własne
myśli. Potem uczucie, że przestaje wyraźnie widzieć notes i zapisaną stronę. I
wreszcie ukłucie, to rozpoznawalne, paskudne ukłucie tuż za okiem, nad okiem,
wokół oka. A potem to już była chwila – rozwiercająca od środka fala
nieustępującego, pulsującego bólu, od którego chwilami robiło się niedobrze.
– Mama nam przysyła
życzenia z okazji Dnia Dziecka – rozległ się głos Poldka. – I pyta, czy chcemy
w pią… O kurde, co jest?
Podszedł, kucnął przy
biurku.
– Andrzej, co jest? –
zapytał z niepokojem, kładąc mu rękę na kolanie. – To jest znowu to, co wtedy,
w zeszłym roku?
– Tak.
– Cholera. Tabletkę?
Mamy chyba Ibuprom i aspirynę…
– Ibuprom – syknął. – I
zasłoń okna. I ciszej, nie wrzeszcz.
– Jasne – powiedział
Poldek bardzo cicho, ale i tak za głośno.
Nie wrzeszczał,
oczywiście, że nie wrzeszczał. Po prostu w tym momencie każdy dźwięk był
koszmarny.
Poldek wyszedł. Andrzej
jeszcze przez chwilę siedział wsparty łokciami o skraj biurka, ściskał głowę
rękami i starał się zapanować nad tą początkową falą mdłości. Tabletka. Łóżko.
Ciemność. Cisza. Potrzebował tylko tego, aż tego. Parę godzin wyjętych z życia,
w zasadzie całą resztę tego dnia szlag trafił. Dobrze, że jutro nie ma na ósmą.
I dobrze, że dziś nie miał więcej zajęć, bo nie dałby rady. Cholera, jak to
bolało. Jakby chciało rozłupać głowę na pół.
– Przyniosłem ci
tabletki – rozległ się szept Poldka, koszmarnie głośny, wwiercający się w to
wwiercanie się w oko. To nie była jego wina.
Andrzej wziął dwie
tabletki, wypił cały kubek wody, który Poldek mu podał, i z trudem wstał.
Poldek zasłaniał już okna. Droga do łóżka, te kilka kroków, to była koszmarnie
długa podróż, a chłód pościeli uspokoił tylko na moment.
Potem już nie za bardzo
mógł stwierdzić, co się dzieje. Mdłości przeszły, za to ból się wzmógł.
Chwilami miał wrażenie, że oko nie wytrzyma, takiego rozsadzania i pulsowania
nie wytrzymałby żaden organ, za moment zwyczajnie eksploduje, może wtedy
przynajmniej przestanie tak boleć. Ciężko się oddychało, każdy wdech i wydech
poruszał głową niczym statkiem rozkołysanym na szalejącym morzu.
– Zostawiłem ci wodę,
tabletki i telefon na mojej szafce – rozległ się ten szepto-krzyk Poldka. –
Okna zasłonięte i zamknięte. Coś jeszcze chcesz?
– Zostaw mnie –
powiedział Andrzej z trudem. Leżał plecami do drzwi, w połowie łóżka, twarzą do
niebieskiej ściany, i chciał tylko ciszy, ciszy i ciemności, i albo zasnąć,
albo żeby wreszcie przestało boleć. Zaciskanie dłoni na głowie niewiele
pomagało, chociaż może minimalnie przytrzymywało to pulsowanie. – Idź sobie.
– Mogę zostać… – zaczął
Poldek, znów o kilka poziomów za głośno.
– Idź sobie – powtórzył
ze złością. – Idź, do cholery, daj mi spokój.
Złoszczenie się na
Poldka za coś, co nie było jego winą i przy czym tak starał się pomóc, było nie
w porządku. Ale oddychanie bolało, słuchanie tym bardziej.
– Idę. – Poldek dotknął
delikatnie jego ramienia; dotyk też drażnił. – Trzymaj się.
Pewnie próbował zamknąć
drzwi najciszej, jak potrafił. Nie jego wina, że tak huknęły.
Andrzej starał się oddychać
tak powoli i tak płytko, jak tylko mógł. Dwie tabletki powinny niebawem trochę
to uspokoić, wtedy można wziąć kolejne. Kiedyś wziął cztery albo pięć
jednocześnie, przekonany, że to szybciej i lepiej pomoże – i skończył w
toalecie, wymiotując, bo żołądek jednak nie zniósł takiej dawki za jednym
razem. Więc po dwie, z przerwami. W ciszy. Bez światła. Bez ruchu, możliwie jak
najbardziej bez ruchu.
Na studiach zaliczył
tych ataków raptem kilka. Na pierwszym roku w połowie marca – współlokator z
akademika kpił wtedy: „O, kac przyjebał, a nie główka boli”, kpił tak głośno i
długo, zamknął się dopiero, gdy Andrzej, już na skraju wytrzymałości, rzucił w
niego słownikiem poprawnej polszczyzny. Tysiącstronicowe tomiszcze chybiło
celu, ale było blisko. „Ty jesteś jakiś pojebany, kurwa, od początku widziałem,
że jesteś pojebany!”, wściekł się tamten i wreszcie wyszedł z pokoju, ale
trzasnął przy tym drzwiami tak, że ból tylko się nasilił. Na drugim roku to był
przełom maja i czerwca, akurat odwiedził rodziców, mama nic nie mówiła,
podchwycił za to z przedpokoju pytanie ojca „On dalej tak ma?”. Na trzecim roku
– i w marcu, i na koniec czerwca. Za którymś razem do jego pokoju wszedł
Mateusz, z narzekaniem, że Radek tak głośno uprawia seks ze swoją obecną
„panną”, że nie da się wytrzymać, w całym mieszkaniu słychać. „Zjeżdżaj”,
jęknął wtedy Andrzej, nakrywając się kołdrą, „błagam cię, Mateusz, zjeżdżaj.
Zamknij się i zjeżdżaj”. „Chory jesteś?”, zmartwił się Mateusz i zaczął
dopytywać, a może gdzieś zadzwonić, a może tabletkę, a może… „Zlituj się,
spieprzaj stąd”, powtórzył Andrzej z udręką. Facet był miły, ale namolny. I nie
rozumiał prostych poleceń. Na czwartym roku raz w marcu, dwa razy w czerwcu, za
pierwszym razem w czerwcu Iza upierała się, że zadzwoni po karetkę. „Daj mi
spokój”, powiedział wtedy tak głośno, że oko i głowa eksplodowały chyba
trzykrotnie. „Zostaw mnie, po prostu zamknij się i wyjdź”. Na drugi dzień
przeprosił ją i wyjaśnił. Przy kolejnych atakach już wiedziała, że tabletki i
woda tak, wyłączone światło tak, odzywanie się – nie.
Na piątym roku – znów
raz w marcu i raz w czerwcu. W połowie czerwca, nie poszedł przez to na
zajęcia. Temperatura skakała jak szalona, ciśnienie też, i tego dnia ból
przyszedł bardzo szybko, z pominięciem sygnałów ostrzegawczych – a może były
tak krótkie, że nie zdążył ich nawet zauważyć. Poldek wpadł wtedy na stancję
późnym popołudniem i wyraźnie się wystraszył. Ale przynajmniej umiał słuchać,
przyniósł, co trzeba, siedział w kącie pokoju bez słowa, tylko czasem pytał cicho:
„Żyjesz?”. Na drugi dzień powiedział: „Było mi cię tak cholernie żal. I
najgorsze, że nic nie mogłem zrobić”. „Wystarczyło, że przyniosłeś mi tabletki,
zasłoniłeś okno i nie gadałeś”, odburknął wtedy Andrzej. Zawsze po tych atakach
czuł się skrępowany. Brak utraty kontroli i zależność od cudzej pomocy były
paskudne. Ale od Poldka, tak jak od Izy i od mamy, dało się to przyjąć.
Teraz wreszcie
minimalnie się uspokoiło. Oko już nie skakało tak, jakby chciało wyskoczyć z
oczodołu. Wziął kolejne tabletki, położył się i przycisnął czubek głowy do
ściany. To czasem pomagało.
Potem musiał zasnąć.
Śnił mu się Poldek, coś mówiący, coś podający, potem mama, robiąca na drutach
bezsensownie długi sweter, i bibliotekarka z filii na placu Lotników,
upierająca się, że zgubił książkę, którą wypożyczał ktoś inny.
Otworzył oczy. Było
ciemno, tylko mały snop światła padał z boku. Było słychać jakieś ciche
skrzypienie. Było słychać szelest papieru.
– Andrzej? – rozległ się
cichy głos. – Jest trochę lepiej?
Podniósł się powoli. Kręciło
mu się nieco w głowie. Ale z tamtego bólu został tylko słaby, tępy ślad. Wziął
głęboki oddech.
– Tak – odpowiedział
wreszcie. Oparł łokcie na udach i na moment zacisnął dłonie na czole. –
Cholera. Która godzina?
– Dochodzi dwudziesta
pierwsza – odparł Poldek cicho. Andrzej uniósł głowę. Poldek siedział w kącie
przy oknie, na bujanym fotelu, który dostali parę miesięcy temu od pani Julii,
z książką w ręku, z włączoną obok stojącą lampą. Nie kołysał się. Patrzył
uważnie, na jego twarzy widać było niepokój. – Strasznie się męczyłeś. Naprawdę
się parę razy zastanawiałem, czy jednak nie dzwonić po lekarza czy coś.
– Nie ma sensu –
mruknął. – To samo przechodzi, po tabletkach i chwili spokoju. – Przetarł
dłonią twarz. Był spocony, czuł to, ale sama myśl o wstaniu odpychała. – Śniłeś
mi się – dodał.
– Raczej nie. – Poldek
pochylił się nieco w fotelu. – Obudziłeś się dwa razy. Dałem ci kolejne
tabletki, a potem trzymałem ci worek z lodem przy oku, twierdziłeś, że tak
mniej boli. Zerwałem się z zajęć – dodał. – Wróciłem po pierwszym wykładzie.
Skręcało mnie z niepokoju, nie mogłem wytrzymać z myślą, że leżysz tu sam i
możesz czegoś potrzebować, a ja sobie siedzę na zajęciach.
– Idiota – warknął
Andrzej ze złością. – Nie możesz sobie marnować studiów, bo mnie łeb rozbolał.
– Nie zmarnowałem –
odpowiedział Poldek spokojnie. – Wyluzuj, jest koniec roku, większość rzeczy
mam już zaliczoną albo zaraz zaliczę. Jedno zerwanie się mi nie zaszkodzi.
– Są jakieś priorytety –
powiedział z irytacją. Poldek odłożył książkę na podłogę i wstał.
– Masz rację, Andrzej,
są priorytety – oświadczył dobitnie. – I wyobraź sobie, że moim priorytetem
jesteś ty. Więc przestań mnie wkurwiać, połóż się, zrobię ci herbatę malinową z
cytryną, to ci w zeszłym roku dobrze zrobiło po tym wszystkim, i kładź się
spać. Masz jakieś uwagi? Znaczy radzę, żebyś nie miał – dodał szybko. – Ale z
grzeczności pytam.
Chyba rzeczywiście nie
miało sensu z nim dyskutować.
– Chciałbym się umyć –
mruknął. – Jestem cały mokry.
– A masz siłę?
– Nie – przyznał.
– To nie ma o czym mówić
– stwierdził Poldek. – Leż i nie waż się ruszyć spoza łóżka. – Podszedł do
drzwi. – Zrobię herbatę. Chcesz na noc jeszcze jedną tabletkę?
– Tak. Na wszelki
wypadek
– Zaraz przyniosę.
Po chwili Andrzej zdołał
jednak wstać i pójść do toalety. Gdy zobaczył swoje odbicie w lustrze,
zrozumiał wcześniejszą zmartwioną minę Poldka. Był blady, miał popęknane
naczynka w oczach i wciąż dość ciężko oddychał. Nie dał rady wziąć prysznica,
nadal każdy krok sporo kosztował i męczył. Do łóżka wrócił powoli,
przytrzymując się ręką ściany. Tego etapu nie znosił niemal równie mocno, jak
samego ataku – to poczucie bezradności, bezsilności, braku kontroli nad samym
sobą potwornie męczyło i denerwowało.
Gdy już leżał w łóżku,
Poldek przyniósł herbatę, tabletkę i wodę do popicia jej, poszedł się umyć, coś
jeszcze zrobił przy Pankracym. Wreszcie wyłączył światło, wsunął się ostrożnie
pod kołdrę i zapytał:
– Mogę spać obok czy
wolisz, żebym poszedł do składzika?
– Zostań. Ale daj mi
spać po twojej stronie.
– Nie ma sprawy. Leż,
jak leżysz.
– Tu jest ciszej –
wyjaśnił. – Wiem, że to głupio brzmi.
– Leż sobie – powtórzył
Poldek łagodnie i przesunął delikatnie palcami po jego ramieniu. – Nie brzmi
głupio. Biedactwo.
– Dzięki, że wróciłeś –
mruknął Andrzej po chwili. Leżał na plecach, z kołdrą nasuniętą aż po szyję, bo
po tych atakach zawsze robiło mu się zimno. – Chociaż naprawdę nie musiałeś.
– Ale chciałem –
odpowiedział Poldek cicho. – Wiesz, ja też chcę o ciebie zadbać, gdy tego
potrzebujesz. Takie rzeczy działają w obie strony.
Dłoń Poldka objęła jego
dłoń. Było cicho i ciemno. Było spokojnie, akceptująco i czule.
I już nie bolało.
***
Na początku lipca Ulka
urządziła u siebie imprezę na cześć zakończenia czwartego roku.
– Obiecuję, że po
trzecim piwie będę pił tylko wodę – oświadczył Poldek, gdy namawiał Andrzeja do
pójścia razem. – I nie opowiem żadnych sucharów. Możesz mnie nawet kopnąć, jak
zacznę.
– Może jednak idź sam –
zaproponował Andrzej. Sprawdzał kolokwia z poetyki i miał kiepski humor. Było
gorąco. Temperatura powyżej dwudziestu pięciu stopni wykańczała. Chodzili po
domu w krótkich spodenkach albo w bieliźnie, przegrzani; małe wiatraki
rozstawione w każdym pomieszczeniu pomagały, ale i tak było za gorąco. – To
twoi przyjaciele i koledzy z roku.
– A ty jesteś moim
chłopakiem – przypomniał mu Poldek, przysunął sobie krzesło i usiadł z boku
biurka. – Połowa przyjemności polega na wspólnym wychodzeniu. No chodź, proszę
cię, nie będziemy siedzieć długo.
Zawsze tak obiecywał, a
potem zawsze chciał siedzieć do samego końca.
– Ulka powiedziała
zresztą, że bez ciebie mam nie przychodzić – dodał z szerokim uśmiechem. –
Mówi, że w twoim towarzystwie aż czuje, jak jej wzrasta poziom inteligencji.
Jego przyjaciele mieli
taką samą jak on skłonność do hiperbolizowania.
– I po prostu lubię, jak
jesteś przy mnie.
A Poldek miał wyjątkową
zdolność do postawienia na swoim w taki sposób, że człowiekowi jeszcze robiło
się od tego miło.
– Dobrze – mruknął
Andrzej i odłożył na bok kolejne sprawdzone kolokwium. – Ale po trzecim piwie
koniec. I nie siedzimy do oporu. Trzy godziny, wystarczy?
– Cztery.
Następne kolokwium
zapowiadało się trochę lepiej niż dotychczasowe osiem.
– W porządku, cztery. I
do domu.
– OK – ucieszył się
Poldek. – To napiszę Ulce, że będziemy. Miłego sprawdzania. – Pocałował go w
policzek i wyszedł z pokoju.
I tak w drugą sobotę
lipca wylądowali u Ulki na końcu świata, jak to określała, czyli po drugiej
stronie Szczecina, w Dąbiu, w mieszkaniu na pierwszym piętrze znajdującym się w
długim, niskim bloku na Goleniowskiej. Mieszkanie było nieduże, Ulka mieszkała
z rodzicami, którzy się przezornie wynieśli do znajomych i obiecali nie wracać
aż do rana, dopóki „ten filozoficzny syf nie zostanie posprzątany, moja mama
chyba myśli, że my tu będziemy tankować do oporu i rzygać do celu”, stwierdziła
kwaśno gospodyni. Ludzi było sporo, niemal cała grupa Poldka i trochę osób z
innych grup. Ze trzydzieści osób, może więcej. Poldek kiedyś uprzedzał, że Ulka
lubi „duże spędy ludzi”, ale to nie był duży spęd, to było niemal Zgromadzenie
Narodowe.
Andrzej usiadł w rogu
kanapy ustawionej niedaleko balkonu. Poldek kręcił się po mieszkaniu, pomagał
coś nosić i rozlewać alkohol, rozmawiał, żartował. Był w swoim żywiole. Ta myśl
uderzyła Andrzeja bardzo wyraźnie: żywiołem Poldka są ludzie. Ludzie, po prostu
ludzie, jak sam kiedyś przyznał.
– Masz tu zajebistego
drinka – powiedziała Ulka, która właśnie podeszła ze szklanką w ręku. – Dziś
zaczynamy od smakołyków. Gin, tonik, kawałek pomarańczy, kawałek limonki, kilka
malin i trzy kostki lodu. A lód robiłam z wody z cytryną.
– To jakiś przepis? –
spytał, biorąc od niej szklankę.
– Nie – roześmiała się.
– To takie dzikie eksperymenty, wrzucam, co mam w lodówce i co mi przyjdzie do
głowy. Poldkowi smakuje. O właśnie. – Rzuciła się na kanapę, na wolne miejsce
pomiędzy nim a dwiema innymi osobami. – Skoro o Poldku mowa. Chcemy się całą
grupą zrzucić na minimalną krajową i wynająć cię na jeden miesiąc do
przypilnowania każdego z nas przy pisaniu magisterki. Tak po jednym dniu roboczym
na osobę, podobno wystarczy. Jak ty to zrobiłeś, że on prawie z dnia na dzień
napisał pierwszy rozdział i ma już szczegółowy plan drugiego rozdziału oddany?
O szczegółowy plan
drugiego rozdziału Andrzej przycisnął Poldka w czerwcu. Poldek marudził, wykręcał
się, warczał, żeby dać mu spokój, ale sprawa została postawiona jasno: wakacje
to dobry czas, by poczytać teksty potrzebne do kolejnych rozdziałów, a żeby to
czytanie miało sens, trzeba wiedzieć, co czytać, a żeby wiedzieć, co czytać,
trzeba mieć pełną wizję kolejnego rozdziału. „Więc siadaj na dupie i napisz
szczegółowy plan drugiego rozdziału”, zakończył Andrzej twardo. „Napisz, pokaż
promotorce, przedyskutujcie jeszcze teraz i dam ci spokój do września”.
Poldek ustąpił, napisał,
zaniósł promotorce, wrócił z paroma poprawkami i akceptacją.
– Reszta ludzi na
seminarium prawie spadła z krzeseł – zrelacjonował w poniedziałkowy wieczór po
zajęciach. – A Fajka na mnie patrzy takimi wielkimi oczami i pyta: „Panie
Poldku, pan na poważnie? Ojej, cudownie. To ten pana przyjaciel tak pana znów
przypilnował?”. Ja jej mówię, że tak, a ona z takim zachwytem: „To musi być
prawdziwa przyjaźń”. Więc jej odpowiadam zgodnie z prawdą: „To nie przyjaźń, to
sadyzm”. Jesteś sadystą – podsumował. – Ja ci oczywiście jestem wdzięczny, ale
jesteś po prostu sadystą. I to, jak widzę, cholernie z siebie zadowolonym.
Fakt, Andrzej był
zadowolony. Z Poldka, nie z siebie.
– No? – upomniała się
Ulka. – Jak to zrobiłeś?
– Odrobina perswazji –
wyjaśnił i upił trochę drinka. – Niezłe.
– W razie czego mogę
zostać barmanką – roześmiała się Ulka. – To co, dasz się wynająć? Obiecam
Poldkowi, że babska część grupy będzie trzymać ręce przy sobie.
– To są usługi
spersonalizowane – odparł z rozbawieniem. – Tylko dla Poldka.
Ulka zrobiła komicznie zrozpaczoną
minę.
– Szkoda. – Wstała. –
Ale jakbyś chciał dorobić, to jeszcze przez cały przyszły rok akademicki
jesteśmy chętni na wynajem. Czy tam leasing. Jak będziesz chciał kolejnego, to
mów.
Ludzie się kręcili,
rozmawiali, pili. Andrzej wziął książkę z jednego z regałów i czytał. Ulka była
miłośniczką Agathy Christie, podobnie jak Poldek, a pożyczone od niej niedawno
„Zabójstwo Rogera Ackroyda” okazało się naprawdę wciągające, więc może
„Dziesięciu Murzynków” też będzie dobre.
Swoją drogą, niektórzy
ludzie nie potrafili zostawić innych w spokoju. W którymś momencie jakiś
chłopak stanął przed nim z butelką piwa w dłoni i zaczął marudzić: „Ej, tu się
bawi, a nie czyta!”. Andrzej spojrzał na niego niechętnie – w czym problem,
każdy się bawi po swojemu – ale zanim zdążył odpowiedzieć, zjawił się Poldek,
klepnął kolegę w ramię i powiedział: „Dobra, daj mu czytać, w kuchni szukają
chętnych do nowego drinka”. Facet natychmiast się ulotnił. Poldek uśmiechnął
się lekko, mrugnął i też gdzieś poszedł.
Nie chodziło o to, że
Andrzej się „nie bawił”. Chodziło o to, że przy tak dużej liczbie ludzi
zwyczajnie szybko się męczył, a czytanie i od czasu do czasu spoglądanie na
nich, obserwowanie, co się dzieje, i ponowne wracanie do książki dawało
znacznie więcej przyjemności, niż gdyby miał na siłę ze wszystkimi rozmawiać o
niczym i kręcić się bez celu po pomieszczeniach.
Na marginesie,
„Dziesięciu Murzynków” okazało się bardzo wciągające.
Na papierosa trzeba było
wychodzić na balkon, Ulka uprzedziła, że jej rodzice nie tolerują palenia w
pokojach. „Doceńmy naszą właścicielkę”, oświadczył wtedy Poldek, „zaraz przy
oglądaniu mieszkania powiedziała, że palić w środku można, nie możemy tylko
wiercić dziur w ścianach, żeby coś zawiesić”.
Wyszedł więc raz na
balkon, książkę zostawił na kanapie, by nikt go nie podsiadł. Zabawne, jak
bardzo te drobne oznaczenia terytorialne z reguły działają – gdy wrócił, kanapa
była zajęta w pełni, poza jego miejscem. Po jakimś czasie Poldek poszedł z
dwiema szklankami, kucnął i podał jedną.
– Teraz Ulka miesza
wermut z różnymi dziwnymi rzeczami – uprzedził. – Ta jest dla ciebie, bez
oliwek, bo nie lubisz. Tak, wrzuca oliwki do drinka – dodał, gdy Andrzej
spojrzał na niego ze zdumieniem. – Zobacz. – Uniósł swoją szklankę, w której
rzeczywiście pływały zielone i ciemne oliwki. – Ale smakuje nawet fajnie.
Spróbuj. Powiedziałem, żeby do ciebie nie zbliżała się z tymi oliwkami nawet w
zakręconym słoiku.
– Dzięki – mruknął, upił
trochę i stwierdził: – Ujdzie. Nieco za słodkie, ale da się wypić.
– Fajne jest. – Poldek
położył mu rękę na kolanie, w drugiej trzymał szklankę i popijał kolejne łyki.
Dalej kucał, rozglądał się wokół.
– Chcesz usiąść?
– Nie. – Pokręcił głową.
– Nie wcisnę się już tam. Zresztą jest ok. Zresztą zaraz idę. Wytrzymujesz? –
spytał ciszej.
– Mam książkę. – Andrzej
uniósł tomik Christie. Poldek roześmiał się.
– Jasne, jak masz
książkę, przetrwasz wszystko. A to jest super. W życiu nie zgadniesz, kto
zabił.
Poldek nadal trzymał
dłoń na jego kolanie, parę razy przesunął nią nieco w górę i w dół. Może się
trochę zapomniał – nie wszyscy z zaproszonych przez Ulkę ludzi o nich
wiedzieli, dla części gości byli po prostu kumplami, którzy wspólnie wynajmują
mieszkanie. Może miał to w nosie – sam niedawno powiedział, że „Jak ktoś się
przypadkiem zorientuje, to nie będę przepraszał, ani za oddychanie, ani za
orientację, ani za kolor oczu”. Może zrobił to świadomie – po tamtej imprezie
imieninowej stwierdził: „Lubię się tak czasem do ciebie przytulić albo wziąć za
rękę przy ludziach, fajnie móc to zrobić bez żadnych obaw”.
– E – odezwał się ten
sam chłopak, który wcześniej marudził „Nie czytamy, bawimy się”, a teraz znów
stanął obok. – Co się tak do siebie czulicie, jakbyście byli jacyś tego? –
„Jacyś tego” zostało wypowiedziane na granicy kpiny i obrzydzenia.
Poldek przygryzł dolną
wargę. Nie zabrał ręki.
– A co? – zapytał
Andrzej spokojnie i przykrył dłonią dłoń Poldka. – Szukasz sobie faceta i
sprawdzasz, który z nas jest wolny?
Chłopak zrobił
zdecydowanie głupią minę, coś wymruczał i rzucił niepewne spojrzenie na nich, a
potem na inne osoby na kanapie – miał pecha, siedział tam Wojtek, który był na
imieninach Poldka, i jakieś dwie dziewczyny, które najwyraźniej albo też
wiedziały, albo nie miały z tym problemu. Cała trójka parsknęła śmiechem.
Chłopak wzruszył ramionami i się zmył.
– Dupki są wszędzie –
rzucił Wojtek i uśmiechnął się do Andrzeja.
– A najfajniejsi faceci
są z reguły zajęci – dodała jedna z dziewczyn, z wymalowanymi na trzy kolory
powiekami.
– Ten na pewno jest
zajęty – zgodził się Poldek. Poklepał Andrzeja po kolanie, uśmiechnął się
lekko, porozumiewawczo, i wstał. – Będę w kuchni albo w drugim pokoju, albo
gdzieś tam. Żadnych sucharów. – Położył palec na ustach, mrugnął i poszedł.
Z czterech godzin zrobił
się więcej, co było do przewidzenia. Część gości już wyszła. Andrzej skończył
„Dziesięciu Murzynków” – zakończenie rzeczywiście zaskoczyło – wziął „Rosemary
znaczy pamięć”, dwa razy wyszedł na balkon na papierosa, wypił kolejnego
drinka, zjadł kilka kawałków pizzy – Ulka na dwudziestą trzecią zamówiła cały
stos pizz gigantów z pobliskiej pizzerii. Pudełka z pizzami zostały wniesione
do dużego pokoju, porozdawane, ludzie krążyli pomiędzy nimi i wybierali. Poldek
usiadł na podłodze obok Andrzeja i uniósł triumfalnie jedno pudełko.
– Bez oliwek, bez owoców
morza, dużo mięsa, sera i pieczarek – poinformował. – Widzisz, jaki ze mnie
dobry chłopak? – Odchylił głowę w tył. – Dopilnowałem, żeby mój domowy sadysta
miał taką pizzę, jaką lubi.
– Wstawiłeś się –
mruknął Andrzej z rozbawieniem.
– Tylko odrobinę. I
nadal nie przekroczyłem trzech piw.
– Bo wlewasz w siebie
tylko drinki Ulki.
– I nie opowiedziałem
jeszcze ani jednego suchara.
– Tak, to na pewno jest
osiągnięcie – przyznał. Poldek roześmiał się. Opierał się plecami o krawędź
kanapy, ramieniem i policzkiem o nogę Andrzeja. Nadal miał odchyloną głowę.
Piwne oczy błyszczały. Ciemnoblond – a może rzeczywiście jasnobrązowe? – włosy
były nieco przydługie, Poldek chodził do fryzjera równie chętnie, jak do
dentysty, czyli możliwie jak najrzadziej. – Daj tę pizzę, zanim wystygnie. Może
jednak chcesz usiąść?
– Nie – odparł Poldek,
uśmiechając się szeroko. – Znalazłem sobie idealne miejsce. Idealne miejsce,
idealne studia, idealnego faceta. – Uniósł otwarte pudełko obiema dłońmi.
Andrzej wziął kawałek pizzy. – Jestem szczęśliwy. Ej! – krzyknął Poldek,
odkładając pudełko na podłogę. – Ludzie! Jestem szczęśliwy!
– Bo co? – odkrzyknęła
Ulka, która stała na środku pokoju z drinkiem w jednej ręce, pizzą w drugiej i
kilkoma osobami wokół siebie. – Bo masz wypieszczony pierwszy rozdział, masz
plan drugiego rozdziału, Fajka cię uwielbia i chce oprawić w ramki, masz
zaliczone seminarium i spokój na całe wakacje i masz faceta, który wygląda jak
moje mokre sny porno? – Poldek pokiwał gwałtownie głową, więc Ulka, głosem
zdradzającym, że jest co najmniej równie wstawiona, a może i bardziej,
oświadczyła radośnie: – Spierdalaj!
Wybuchnęli śmiechem –
ona, Poldek, kilka osób dookoła. Poldek znów odchylił głowę do tyłu.
– Jestem bardzo
szczęśliwy – powtórzył cicho, patrząc Andrzejowi w oczy.
– I bardzo wstawiony.
– Tylko troszeczkę.
Pizza OK?
– Jest dobra.
– No widzisz – wymruczał
do siebie Poldek zadowolonym głosem i też wziął kawałek pizzy do rąk. – Ja
wiem, co mój facet lubi.
Gdy większość pizz
została zjedzona, a reszta zaniesiona do kuchni, Ulka zaczęła robić telefonem
zdjęcia. Poldek wcisnął się między Andrzeja a róg kanapy ze stanowczym „Ej, ja
nie mam z tobą żadnego zdjęcia!”, zabrał książkę, którą Andrzej próbował się
zasłonić, zażądał: „Uśmiechnij się ładnie do Uli, będziemy mieli pamiątkę na
stare lata”, uniósł w ręku butelkę piwa, potem ją odstawił, oparł głowę na
ramieniu Andrzeja i objął jego rękę obiema dłońmi.
– Jeszcze jedno –
zażądał. – Tamto wrzucę na MySpace, to będzie prywatne.
– Kurde – jęknęła Ulka z
żalem. – Na MySpace mogłam zrobić fotę tej sterty pizz, gdy przyjechały.
Poldek i Ulka założyli
sobie MySpace na początku roku. Andrzej nie miał pojęcia, co ich kręciło w tym
portalu społecznościowym, w zamieszczaniu tam zdjęć, informacji o słuchanej
muzyce czy oglądanych filmach i publikowaniu jakichś luźnych przemyśleń. Poldek
twierdził, że świetnie się bawi. Wrzucał głównie zdjęcia żółwia. Ale – to było
jedno z tych jego typowych zachowań – nie namawiał, by ktoś inny też sobie założył
konto.
Po pizzy znów były
drinki i rozmowy, ale ludzie wyraźnie się już zmęczyli. Kilka osób się
pożegnało, zostało ich może z piętnaście. Rozmowa w którymś momencie zeszła na
horrory i nagle Ulka oświadczyła:
– A moja ciocia ma
nawiedzony dom! – Zachęcana, by powiedziała coś więcej, podjęła: – To jest w
Trzygłowie, w takiej wiosce w powiecie gryfickim. Ma tam taki duży dom, który
wynajmuje na różne wydarzenia. Fajny jest, ładny, duży. Ale podobno są tam
duchy.
Kilka osób zaczęło się
domagać dowodów, opowieści, historii.
– To tak. – Ulka usiadła
przy ścianie, z poduszką za plecami. – Podobno czasem w nocy słychać różne
dźwięki z łazienek. Tam jest dużo pokoi, to jest cały wielki budynek, po
drugiej stronie jest mniejszy, a pomiędzy nimi jest taki gospodarczy, którego
ciągle nie mogą wyremontować, bo coś się dzieje, i to podobno tam jest źródło
tego wszystkiego. Więc w nocy coś w łazienkach spada, czasem słychać jakieś
głosy, parę razy coś się zepsuło, coś komuś spadło, ktoś spadł ze schodów, ktoś
się rozchorował, ktoś miał koszmary. Raz jakaś dziewczyna zajrzała przez
okienko w piwnicy tego budynku gospodarczego i coś zobaczyła, nie chciała
powiedzieć, co, ale już się w ogóle do tego budynku nie zbliżała. Ja tam byłam
tylko ileś lat temu, jako dzieciak, ale pamiętam, że była taka trochę dziwna
atmosfera.
Część słuchających
zaczęła kpić, niektórzy stwierdzili, że chętnie by sprawdzili osobiście.
Zaczęli dyskutować o możliwości wspólnego wyjazdu do Trzygłowa, o wywoływaniu
duchów i o doświadczeniach, które mogłyby lub nie mogłyby zostać uznane za
paranormalne. Andrzej wrócił do książki. Poldek siedział wyprostowany, z głową
zwróconą w stronę balkonu.
– Co jest? – zapytał
Andrzej po chwili, bo w tym znieruchomieniu było coś dziwnego. Poldek obejrzał
się; miał poważną twarz.
– Nie bawią mnie takie
rzeczy – powiedział cicho i z powrotem odwrócił głowę.
– Chcesz wracać?
– Tak – mruknął, nie
ruszając się z miejsca. – Możemy wracać. I tak jesteśmy dłużej, niż się
umawialiśmy.
Gdy wychodzili, Ulka
radośnie zgodziła się pożyczyć „Rosemary znaczy pamięć” i dorzuciła jeszcze
„Próbę niewinności”.
– Zarażanie Christie to
sens mojego życia – oświadczyła. – Szkoda, że już idziecie. Andrzej, pomyśl o
tym wynajmie, ja też muszę napisać magisterkę w terminie.
Poldek schodził po
schodach powoli, zamyślony. Zapytany, co się dzieje, zatrzymał się i spojrzał
na stojącego trzy schody niżej Andrzeja.
– Nie lubię rozmów o
duchach – wyjaśnił. Przeniósł wzrok z poręczy, na której trzymał rękę, na okno
na klatce schodowej. – I przepraszam, mieliśmy wyjść wcześniej. I mam nadzieję,
że się nie gniewasz, że tak się do ciebie kleiłem przez całą imprezę.
– A tak naprawdę o co
chodzi? – zapytał Andrzej spokojnie. Poldek przez chwilę milczał, wreszcie
spojrzał na niego – poważnym, chyba nieco smutnym wzrokiem.
– Nie lubię rozmów o
duchach – powtórzył i ruszył schodami w dół. Nie chciał powiedzieć nic więcej –
ani w taksówce, ani w domu.
***
Ostatnie formalności
związane z zakupem samochodu zostały dopełnione na początku sierpnia. Cały
zakup poszedł szybko i sprawnie, aż chwilami wydawało się to nierzeczywiste.
Ale pani Pola miała rację.
„Porozmawiajcie z
Kaziem”, poradziła, gdy podczas śniadania po Eurowizji wspomnieli o planowanym
zakupie samochodu. „Kazio zna ludzi, którzy znają ludzi. Może coś podpowie,
kogoś wam podsunie, tak jak z mieszkaniem”.
Rzeczywiście, pan Kazio
znał co najmniej kilkanaście osób, które właśnie sprzedawały lub planowały
sprzedać samochód. Ponieważ dzięki kopercie od mamy Andrzeja mieli znacznie
większą swobodę cenową, interesujące samochody znalazły się szybko. Po
obejrzeniu kilku, sprawdzeniu danych technicznych, jazdach próbnych i rozmowach
z właścicielami zdecydowali się na volkswagena passata z dwutysięcznego, z
przyzwoitym przebiegiem, nadal aktualnym OC, w bardzo dobrym stanie i z
klimatyzacją.
– Jak ci się jeździ? –
spytał Andrzej, gdy podczas jazdy próbnej zamienili się miejscami, Poldek
usiadł za kierownicą i zrobił parę kółek po pustym parkingu przy Netto.
– Dobrze. Biegi fajnie
wchodzą. W tamtym mitsubishi miałem wrażenie, że ciągle walczę ze skrzynią.
Fordem też się dobrze jechało.
– Ford ma większy
przebieg. I nie ma klimatyzacji.
– I jest tańszy o trzy
koła.
– I nie ma klimatyzacji
– powtórzył Andrzej. – Czujesz, jak tu jest?
– Czuję – przyznał
Poldek. – Moglibyśmy się tu przeprowadzić na wakacje. Mogę mieszkać w
samochodzie, klima jest boska.
W końcu zapadła decyzja
– volkswagen. Co prawda Poldek trochę murczał, że „To twoja kasa, ty kupujesz,
ty decydujesz, nie chcę naciskać”, ale Andrzej się zdenerwował i szybko to
uciął.
– My kupujemy, a nie ja
– powiedział ze złością, gdy któregoś lipcowego wieczoru omawiali wrażenia po
sprawdzeniu wszystkich ofert. – Razem, do cholery, i razem będziemy nim
jeździć, to naprawdę nie ma znaczenia, kto konkretnie płaci.
Poldek siedział w
bujanym fotelu i kołysał się lekko.
– Serio? Założę się, że
gdybym to ja wykładał kasę, mówiłbyś inaczej – mruknął.
– Poldek…
– Dobrze, dobrze! –
zawołał, unosząc ręce. – OK, ja chcę stanowczo volkswagena, jest świetny.
Mitsubishi jest do dupy, ford nie ma klimy, opel jest za stary, a ten drugi
volkswagen, ten czerwony, jakoś się źle prowadzi, nie wiem, dlaczego.
Pozostałych nawet dobrze nie pamiętam. I podoba mi się kolor, ciemnoniebieski
jest ładny. Chcę passata, głosuję za passatem, a w ogóle to masz mi pozwolić
dołożyć chociaż tysiąc, bo inaczej będę się czuł jak pasożyt.
Gdy samochód został już
kupiony i formalności załatwione, zaczęli jeździć dwa lub trzy razy w tygodniu,
w zależności od zmian Poldka w pizzerii, do różnych miejscowości. Poldek, który
zrobił prawo jazdy na pierwszym roku studiów, ale od tego czasu jeździł tylko
czasem samochodem pana Kazia w ramach „przejażdżek z wujem”, teraz przypominał
sobie wszystko i ćwiczył manewry na różnych wiejskich drogach. Andrzej lubił
jechać po autostradzie – czasem trochę się zapominał i nadmiernie przyspieszał,
wtedy Poldek trącał go ręką i mówił: „Ej, zwolnij”.
Zatrzymywali się w
różnych miejscowościach, szli na obiad, na kawę, na spacer. Poldek robił
zdjęcia, które potem chciał wrzucić na MySpace – tylko że po powrocie z reguły
o tym zapominał. Czasem coś zwiedzali, jak Zamek Drahim w Starym Drawsku,
Latarnię Morską w Niechorzu i wieżę widokową w Widuchowej. Obejrzeli mamuta
sekwoję w Brwicach, Klikający Kamień w Rościnie i Cedyński Park Krajobrazowy,
pod Gryfinem przeszli się Krzywym Lasem, a potem Poldek znalazł informację, że
w Zatoni Dolnej jest Dolina Miłości.
– Nie ma bata, muszę tam
z tobą pojechać – oświadczył stanowczo. – Mogę być tandetny, sentymentalny i
banalny, ale z facetem mojego życia chcę pojechać w takie miejsce.
Więc pojechali. Park jak
park, dość zaniedbany, dużo drzew, mało tablic informacyjnych, nie wszystkie
wynotowane przez Poldka punkty udało się znaleźć. Przy Wzgórzu Pamięci zjedli
„koszyk piknikowy”, jak to uparcie nazywał Poldek, chociaż kanapki, sałatkę,
napoje i ciasto nieśli w plecakach. Usiedli przy kamiennym Stole Pokoleń,
zjedli, zapalili, Poldek porobił kolejne zdjęcia.
– Lubię te nasze
wycieczki – powiedział w pewnym momencie czule. – W ogóle lubię spędzać z tobą
czas.
Gdy wracali z Zatoni
Dolnej, Poldek prowadził. W pewnym momencie skręcił do lasu.
– Tu w głębi jest
Wzgórze Uciech – poinformował, gdy stanęli, i wyłączył silnik. – Nie rób takiej
miny, poważnie, to się tak nazywa.
– I co w związku z tym?
– A to – odparł,
odpinając pas – że w samochodzie jeszcze tego nigdy nie robiłem. A tu jest
doskonałe miejsce na pierwszy raz.
Później, gdy już mijali
Nowe Czarnowo, Poldek odezwał się:
– Ale z ciebie to jest
jednak nieczuły drań.
– Czemu? – spytał
Andrzej, wydmuchując dym przez otwarte do połowy okno. – Wydawałeś się
zadowolony.
– Bo byłem zadowolony –
poprawił Poldek. – Byłem zachwycony. W łóżku z tobą zawsze jestem zachwycony. –
Zmienił biegi. – Nie, ja mówię o tej dolinie. I w ogóle o naszych wyprawach. Wydajesz
się taki totalnie obojętny na piękno przyrody. Patrzysz, ok, drzewa, jezioro,
krzaki, niebo, no ładne, ładne, daj papierosa. – Roześmiał się.
– Nie czuję tego –
przyznał Andrzej po krótkim zastanowieniu. – W zasadzie jest tak, jak mówisz,
widzę, że jest, jest nawet ładne, i wystarczy.
– To może to nie ma
sensu? – spytał Poldek ciszej, zerkając na niego zza kierownicy. – Te
wycieczki? W sensie, wiesz, nie chcę cię zmuszać. Nie musisz jeździć ze mną na
siłę.
Andrzej spojrzał na
przesuwające się za oknem drzewa. Naprawdę nic specjalnego. Zgniótł papierosa w
samochodowej popielniczce i spojrzał na Poldka. Zupełnie inna sytuacja.
– Nie jeżdżę na siłę –
odpowiedział. – Fakt, te różne lasy, drzewa i głazy niewiele mnie ruszają. Ale
ja też lubię spędzać z tobą czas.
Poldek uśmiechnął się,
rzucił mu szybkie spojrzenie, wziął łagodny zakręt.
– Cieszę się –
powiedział. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
Resztę drogi jechali w
milczeniu. To było to typowe milczenie z Poldkiem – spokojne, wspólne, bliskie.
***
W ostatni piątek
sierpnia Andrzej pojechał do rodziców – po raz pierwszy samochodem. Droga
zajęła nieco ponad dwie godziny; wyjechał trochę po trzeciej po południu, gdy
już temperatura spadła, więc w Białym Borze był koło szóstej. Prowadziło się
dobrze, wygodnie, a klimatyzacja była błogosławieństwem.
Rodzicom samochód bardzo
się spodobał. Mama pochwaliła kolor, ojciec otworzył maskę i postał przed nią
kilka minut z taką miną, jakby fachowym okiem oceniał, chociaż w gruncie rzeczy
niewiele się na tym znał, przez lata przy jakichkolwiek problemach z własnym
autem wołał zawsze podwładnych z posterunku, żeby ściągnęli jakiegoś znajomego
mechanika.
– Dobra maszyna –
oświadczył wreszcie, zamknął maskę i pokiwał głową. – Rozsądny z ciebie
chłopak, nie dałeś sobie wcisnąć byle czego.
Andrzej darował sobie
uwagę, że to stwierdzenie nie jest niczym poparte, ojciec ani nie widział
innych rozważanych samochodów, ani nie sprawdzał stanu technicznego tego
konkretnego, ani nie znał zestawienia cen. Niech mówi, co chce, skoro tak go to
cieszy.
Późnym wieczorem mama
się uparła, żeby ojciec wstawił ich audi do garażu, a volkswagena zaparkowali w
ogrodzie z przodu domu, tam, gdzie jest wykoszona trawa.
– Po co? – jęknął
ojciec. – Ty wiesz, jaka potem w garażu robi się duchota w tym samochodzie?
– Po co? – przyłączył
się Andrzej. – Stoi przy bramie, tam się wygodnie parkuje, w ogrodzie co chwila
jest jakiś kopiec kreta.
Mama się uparła, mają
przestawić i już. Bo ludzie są różni, teraz wakacje, tyle rozpuszczonych
nastolatków się kręci, a niech któryś weźmie i porysuje, bo mu durny pomysł
przyjdzie do głowy.
– Jak żyję, najgorsze,
co się na tej ulicy trafiło, to latające dookoła gacie Ujazdowskiej spod
dwudziestego pierwszego, jak jej przy jakiejś wichurze pranie ze sznura zerwało
– mruczał ojciec, zakładając buty. Wyszedł, wprowadził audi do garażu, wrócił i
powiedział z ciężkim westchnieniem: – Już. Idź przeparkować, Jędrek, bo nam
mama żyć nie da.
– Coś długo ojcu zajęło
– mruknął Andrzej kpiąco, bo dało się wyczuć świeży zapach papierosów.
Ojciec spojrzał na niego
uważnie i uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Ładny księżyc jest.
Może też będziesz chciał sobie obejrzeć, jak przeparkujesz. Ja wieczorami
bardzo lubię sobie wyjść do ogrodu i popatrzeć na księżyc.
Andrzej pokręcił głową z
rozbawieniem i poszedł po kluczyki. Gdy wprowadził samochód do ogrodu, wyszedł
przed bramę, żeby spokojnie zapalić. Od kwietnia, odkąd wspólnie palili na
Wale, zaczęli się z ojcem wzajemnie kryć przed mamą, gdy chcieli zapalić. To
była ulga, móc w czasie tego weekendu u rodziców spokojnie sięgnąć po papierosa
ze świadomością, że w razie potrzeby ojciec powie mamie: „A, pewnie Jędrek
poszedł się przejść po starych kątach, nie musisz zaraz iść go szukać po całym
ogrodzie”.
– Andrzej? To serio ty?
Stanął przed nim jakiś
chłopak. Wyglądał nawet znajomo.
– No co ty, starych
znajomych nie poznajesz? – powiedział trochę ze śmiechem, a trochę z wyrzutem.
W tym momencie Andrzej zorientował się, kogo przed sobą ma. Marcin.
– Poznaję. Cześć. –
Podał mu rękę. Marcin roześmiał się.
– Ty jak zawsze taki
wylewny, że aż się człowiek wzrusza. Fajnie cię widzieć. Daj jednego.
Zapalił, oparł się
ramieniem o płot.
– Odwiedzasz rodziców?
– Tak.
– Ja też, mam urlop i
przyjechałem do taty na trochę. – Zaciągnął się. – Mam urlop – powtórzył. –
Byłem pół roku na rejsie na kontenerowcu, przesiedziałem w maszynowni więcej
godzin niż na pokładzie, ale było super. Teraz mam wolne do początku września.
Siedzę na co dzień w Gdyni, ale tak sobie pomyślałem, że tata jest tu sam i
tyle mnie nie widział, to przyjechałem na parę dni.
Rozgadał się. Zawsze się
rozgadywał. Teraz opowiadał o statkach, o swoim rejsie, o pracy w maszynowi, o
tym, jak po kilku tygodniach patrzenia na te same twarze i słuchania tych
samych narzekań ma się ochotę wyrzucić kolegę z koi za burtę. O Gdyni, którą
uwielbia oraz o Gdańsku i Sopocie, Trójmiasto jest boskie. O znajomych,
przyjaciołach, wyjazdach w góry.
Trochę te opowieści
trwały, zapalili kolejne papierosy.
– No dobra, ja się
naprodukowałem, teraz ty – oświadczył Marcin. – Co u ciebie?
– W porządku.
Marcin przez chwilę stał
z uniesionym w ręce papierosem.
– Nie no – powiedział z
niedowierzaniem. – Serio? Ja ci opowiedziałem pół życia od matury, a ty mi za
to dajesz to „w porządku” i koniec? Wysil się trochę. Co robisz, gdzie
mieszkasz, gdzie pracujesz, jak żyjesz?
Andrzej westchnął. Nie
prosił się przecież o to „pół życia od matury”.
– Mieszkam w Szczecinie.
Pracuję na uczelni. Robię doktorat, prowadzę zajęcia, piszę artykuły. Jest w
porządku.
– To już coś – mruknął
Marcin z uśmiechem. – Chociaż strasznie oszczędnie. Masz kogoś?
Andrzej spojrzał na
niego ze zdziwieniem.
– Co cię to obchodzi?
– No wiesz, jestem
ciekaw – wyjaśnił, najwyraźniej rozbawiony. – Jestem ciekaw, jak się układają
prywatne sprawy u mojego byłego chłopaka.
– Nie byłem twoim
chłopakiem – sprostował Andrzej spokojnie. Marcin pokręcił głową.
– Może w twojej wersji –
odparł łagodnie. – W mojej byłeś. Byłeś moim chłopakiem, byłeś moją pierwszą
miłością i byłeś facetem, który złamał mi serce, i nawet tego nie zauważył. I
wiesz – dodał, strzepnął popiół na ziemię, oparł się plecami o płot i spojrzał
w niebo – jakbym był wredną świnią, to miałbym teraz nadzieję, że tobie też
ktoś tak złamał albo złamie serce, żebyś zobaczył, jak to jest. W sumie na początku
to właśnie tego ci życzyłem. Ale już mi dawno przeszło. – Zaciągnął się mocno,
wydmuchał dym w górę. – Więc teraz mam tak po prostu nadzieję, że u ciebie też
jest dobrze. Bo u mnie jest. Chyba jest. – Znów się zaciągnął, potem przez
chwilę milczał. – Poznałem kogoś niedawno. W sumie ledwo wróciłem z rejsu,
poszedłem sobie w Gdańsku do muzeum na jakąś wystawę, o pierwszej wojnie
światowej, pomyślałem, że sobie obejrzę statki wojenne. Stanąłem przy którymś,
obok mnie stanął jakiś chłopak, coś notował, zaczęliśmy gadać i w sumie zrobił
mi niezły wykład o marynarce wojennej z tamtego okresu. I wiesz, czasem pojawia
się coś takiego, że w sumie wiesz, że coś jest na rzeczy, chociaż nikt niczego
głośno nie dał do zrozumienia. – Podparł dłonią łokieć ręki, w której trzymał
papierosa. – I to było właśnie coś takiego: on kończy, patrzy na mnie i mówi,
że pewnie mnie zanudził, w ramach przeprosin może mi postawić piwo. A ja tak
myślę, a pieprzyć to, zaryzykuję, w najgorszym wypadku każde mi spierdalać, i
mówię: „Jak mi postawisz kolację, to mogę posłuchać o marynarce wojennej z
kolejnej wojny”. I postawił mi kolację. I rzeczywiście nawijał o tej drugiej
wojnie dość długo, ale fajnie. – Rzucił niedopałek na ziemię i przygniótł
butem, po czym uniósł głowę i uśmiechnął się. – Jak się rozgada, to naprawdę
nie może skończyć. I wtedy w tej restauracji, w której siedzieliśmy, nagle się
zreflektował, że od dłuższego czasu tylko on gada, patrzy na mnie i mówi:
„Sorry, powiedz, jak już mam się zamknąć, bo chyba masz już dość”. Więc mu
mówię: „Krzysiek, fajnie gadasz i dobrze się ciebie słucha, ale ja prosty
marynarz jestem i w tej chwili mam po prostu ochotę cię pocałować, więc albo
proś o rachunek, albo dalej zagłębiaj się w niszczyciele typu Grom, jeśli mam
trzymać łapy przy sobie”. W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak prędko dopadł
kelnera i wymusił na nim przyniesienie rachunku. – Roześmiał się, splótł dłonie
i założył je za głowę. Ręce miał mocno opalone, twarz i szyję też. – Fajny
facet. Kończy historię. Kocha Gdańsk na zabój i czasem się sprzeczamy, bo dla
mnie Gdynia jest numerem jeden. Ale on mnie oprowadza po swoich miejscach w
Gdańsku, ja mu pokazuję moje w Gdyni i potem wspólnie stwierdzamy, że ten drugi
ma trochę racji. Jest naprawdę fajny. Chyba trochę po przejściach, coś mi na
początku takiego powiedział, że się niedawno mocno przejechał na takim
związku-niezwiązku i wolałby się tak z miejsca i mocno nie angażować, bo drugi
raz w ciągu jednego roku się przejechać to za dużo szczęścia. Więc idziemy
powoli. Ale rozkręcę go. Tylko wiesz – dodał, spoglądając w bok – trochę się
martwię, co będzie, jak teraz znowu wypłynę. Niby to jest jasne, że mam taką
pracę, on to rozumie i takie tam, ale jednak w praktyce to różnie bywa. Więc
zobaczymy, ten rejs będzie takim testem, czy jest sens dalej w to iść. Ale mam
nadzieję, że się uda. – Zwrócił głowę w stronę Andrzeja. – Bo cholernie mi na
nim zależy. A on mi ostatnio, jak o tym gadaliśmy, powiedział coś takiego, że
będzie czekał, bo umie czekać. Tylko musi wiedzieć, że ma na co czekać. Więc
dałem mu słowo, że ma. I że jak wrócę, to jedyne, co się zmieni, to pora roku i
stan mojej opalenizny, bo mnie na statku spala na węgiel. O widzisz – wyciągnął
przed siebie rękę – jeszcze trochę i będę wyglądał jak te laski, które przegięły
z solarium.
– One są pomarańczowe –
zwrócił mu uwagę Andrzej. – Ty się zrobiłeś brązowy.
– Tak, jak gorzka
czekolada, zdaniem mojego taty – roześmiał się Marcin. – No dobra, to teraz ty.
– Co „ja”?
– Teraz ty się trochę
pospowiadaj – wyjaśnił i szturchnął go łokciem w ramię. – Masz kogoś?
Andrzej dopalił
papierosa, rzucił go na ziemię i przydeptał.
– To moja sprawa.
– A tak, jasne –
podchwycił Marcin kpiąco. – „To twoja prywatna sprawa”, kurwa, jak ja to dobrze
pamiętam z liceum. Ale zluzuj trochę, ja ci opowiedziałem sporo, wypadałoby
odpowiedzieć choć w przybliżeniu tym samym.
– Ja się o historię
twojego życia i związków nie prosiłem – mruknął Andrzej. Marcin przez chwilę
patrzył niego uważnie, w milczeniu.
– Nie – powiedział
wreszcie spokojnie. – Rzeczywiście, nie prosiłeś się. I w sumie niewiele się
zmieniłeś, przynajmniej pod pewnymi względami. Ale ze względu na stare czasy,
nieważne, co o nich myślisz, zrób mi tę uprzejmość i po prostu powiedz jedno:
masz kogoś?
– Mam – odpowiedział
znużonym głosem. – Teraz dasz mi spokój?
Marcin uśmiechnął się
łagodnie.
– Zaraz, jeszcze tylko
uzupełnienie do tego. Jesteś z nim szczęśliwy?
– Naprawdę tak cię to
interesuje? – spytał kpiąco.
– Tak, tak mnie to
interesuje – odparł Marcin poważnie. – I tak, domyślam się, że ciebie moje
sprawy i moje bycie lub niebycie szczęśliwym nie interesują. Ale mam to w
dupie. Zadałem proste pytanie i chcę usłyszeć prostą odpowiedź, „tak” albo
„nie”. Jesteś z nim szczęśliwy?
Andrzej przyglądał mu
się przez krótką chwilę. W gruncie rzeczy sam nie wiedział, dlaczego nagle
perspektywa odpowiedzenia na to pytanie przestała przeszkadzać.
– Tak. Jestem.
Marcin znów się
uśmiechnął.
– No widzisz, nie
bolało. Cieszę się. Serio – dodał, gdy Andrzej prychnął lekko. – Cieszę się, że
facet, który był kiedyś dla mnie tak cholernie ważny, jest szczęśliwy. –
Odepchnął się od płotu. – Będę spadał. Obiecałem tacie, że obejrzymy sobie
jakiś kryminał, jak wrócę, wyszedłem w sumie tylko na krótki spacer po starych
kątach i jakoś tak zahaczyłem o twój dom. Trzymaj się.
– Dobrego rejsu. –
Andrzej uścisnął podaną dłoń. Marcin ponownie się uśmiechnął, odwrócił, ruszył
wolnym krokiem przed siebie, potem się jeszcze obejrzał, pomachał ręką i w
końcu zniknął w ciemności.
Andrzej pozbierał
niedopałki z trawnika – mama była wyczulona na takie rzeczy i zawsze się
złościła, jeśli znajdowała resztki papierosów wokół domu, pomstowała wtedy na
niewychowaną młodzież mieszkającą po sąsiedzku – wyrzucił je do śmietnika przy
płocie i wrócił do domu.
To spotkanie nie miało
jakiegoś znaczenia. Ale, w gruncie rzeczy – nie było też nieprzyjemne. Po
prostu trochę bez sensu.
***
W niedzielę rano
pojechali z ojcem stałą trasą. Po części odruchowo – chyba po prostu
przyzwyczaili się do takiego zagospodarowania niedzieli, ojciec już przy
śniadaniu spytał: „Ale jedziemy jak zwykle, co?” – a po części specjalnie, bo
to była jedyna okazja, by spokojnie porozmawiać o mamie.
– Cicho chodzi – mruknął
ojciec, gdy jechali Dworcową. – Biegi dobrze wchodzą?
– Tak.
– To dobrze.
Dojechali do Wału, weszli
na wzniesienie za schronem. Andrzej wyciągnął papierosy i zapytał z irytacją:
– I nadal ojciec nic nie
zrobił?
Ojciec zapalił papierosa
z wyraźnie zasmuconą miną. Dobrze wiedział, o co chodzi. Odbyli już tę rozmowę
w maju, potem w czerwcu, potem w lipcu.
– Co ja ci mam
powiedzieć? – mruknął. – Mama albo mnie przegania, albo się obraża, ile razy
powiem przy niej „lekarz” czy „badania”. Ciebie przecież też nie chce słuchać –
dodał.
Andrzej musiał uczciwie
przyznać, że ojciec miał rację. Mama obu ich goniła na wszystkie strony, gdy
tylko poruszali tę kwestię. Nawet namowy i prośby nic nie dały. Nawet gdy w
lipcu posadził mamę u siebie w pokoju na łóżku, uklęknął przed nią, ujął za
ręce i powiedział zdesperowanym tonem: „Mamo, na litość boską, niech mnie mama
raz w życiu posłucha i pójdzie do tego cholernego lekarza, bo już nie
wytrzymam. Niech mama zrobi to dla mnie”. Usłyszał tylko, że nie powinien się
tak wyrażać, a poza tym przesadza, a poza tym nic jej nie jest, a poza tym
dobrze, pójdzie, ale na jesieni, teraz za gorąco i najzdrowszemu skacze
ciśnienie od takiej pogody. A poza tym zmówili się z ojcem, by jej zawracać
głowę głupotami. A poza tym niech tak nie klęczy na podłodze, spodnie sobie
poniszczy.
I taka to była z mamą
rozmowa o jej zdrowiu.
– Wiem. Mnie też nie
słucha. – Zaciągnął się. – Nie wiem, co mam robić. Przecież widać, że coś się
dzieje, ciągle jej się kręci w głowie, co chwila musi przysiadać i łapać
oddech.
– Gorąco jest – mruknął
ojciec. – Przy tej pogodzie…
– Niech mi ojciec da
spokój z pogodą – żachnął się Andrzej. – To się zaczęło już wcześniej, upały co
najwyżej wzmogły objawy.
Przez chwilę palili w
milczeniu.
– W październiku
przyjedzie taki mój dawny znajomy z milicji – odezwał się wreszcie ojciec. – Z
policji. Parę razy współpracowaliśmy. Jest lekarzem. Na emeryturze, ale jest.
– I co?
– Czasem mnie odwiedza,
czasem ja jego. Teraz wpadnie do nas na kilka dni. – Ojciec strzepnął popiół na
ziemię. – To go poproszę, żeby mamę jakoś po cichu zbadał, żeby ją może
podpytał i się zorientował, co jej jest, i mi powiedział.
– Etyka lekarska mu na
to pozwala? – zdziwił się Andrzej. Ojciec wzruszył ramionami.
– Etyka lekarska sobie,
a życie sobie. Jak go poproszę, to na pewno nie odmówi.
– No tak. – Uniósł
papierosa do ust. – Ojciec zawsze miał te swoje znajomości i kontakty z pracy.
– Nadal mam – poprawił
ojciec. – Może nie takie, jak dawniej, ale mam. Chociaż ostatnio, jak patrzę na
tych wszystkich młodych na posterunku, to czuję, jak bardzo już jestem na
emeryturze. I jak już jestem poza tym wszystkim. – Rzucił niedopalonego
papierosa na ziemię i przydeptał. – I to jest, powiem ci, trochę straszne, jak
człowiek tyle lat był w samym centrum wydarzeń, działań, decyzji, a teraz już
się kompletnie nie liczy. Miłe te chłopaki, nie dam złego słowa na nich
powiedzieć, zawsze grzecznie salutują i „panie komendancie to, panie
komendancie tamto”, jakbym dalej był w czynnej służbie, ale to już nie to.
Wsadził ręce do kieszeni
i spojrzał gdzieś w bok. Dopiero teraz do Andrzeja dotarło, że ojciec jest stary.
Siedemdziesiąt jeden lat – niby wiedział, ale jakoś wcześniej nie miał tego tak
wyraźnie przed oczami. Ojciec był trochę przygarbiony, mocno posiwiały, z
pobrużdżoną zmarszczkam twarzą, z opadającymi, ciężkimi powiekiami, z żylastymi
dłońmi, z plamami na skórze, z pogarszającym się wzrokiem – do czytania,
prowadzenia i oglądania telewizji musiał zakładać okulary – poruszał się
wolniej, z trudem wchodził po schodach, dużo pokasływał. Tak, był stary.
– Brakuje ojcu pracy. –
To nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Ojciec pokiwał głową, nadal
wpatrzony w coś między drzewami.
– Bardzo – przyznał. –
Tam się człowiek czuł naprawdę potrzebny. I naprawdę kimś.
Andrzej pamiętał okres,
gdy ojciec był kierownikiem posterunku policji w Białym Borze – i później, gdy
awansował, gdy został komendantem powiatowym policji w Szczecinku. Doszedł
wtedy do stopnia inspektora. Codziennie rano wyjeżdżał z Białego Boru do
Szczecinka, samochodem zajmowało mu to niecałe pół godziny w jedną stronę,
wracał późnym popołudniem, chyba że coś się działo i musiał zostać dłużej.
Wracał, odwieszał czapkę, zdejmował mundur, całował mamę na powitanie, zaglądał
do pokoju ze słowami: „Jędrek, może byś ojcu »dzień dobry« powiedział?, łobuzie?”, szedł umyć ręce,
siadał do stołu, sięgał po gazetę, włączał telewizor. Mało mówił o pracy, ale
czasem o czymś opowiadał, choć Andrzej z reguły prawie tego nie słuchał.
– Dobrze, żebyś miał
taką pracę – odezwał się ojciec – żeby ci na stare lata pozostała. Albo żebyś
poza pracą jeszcze coś miał. Ja w sumie nie miałem, przez długie lata nic nie
miałem. Teraz mam mamę i ciebie. Ale ty masz już swoje życie, to normalne.
Została mi mama. Na szczęście. – Zawahał się, spojrzał na Andrzeja. – Jędrek…
ja wiem, że ty nie lubisz rozmawiać o swoich sprawach, ale… – Urwał, pokręcił
głową, znów spojrzał w bok. – Nie, nic, nieważne – mruknął.
Andrzej nie zwrócił na
to uwagi. Powróciła znów pewna myśl, która pojawiła się po raz pierwszy pod
koniec kwietnia, po tamtej wieczornej rozmowie z Poldkiem; myśl, a raczej świadomość,
dość niekomfortowa i nieprzyjemna. Trzeba się było z tym prędzej czy później
zmierzyć, choć zdecydowanie nie miał ochoty. Może lepiej teraz – przynajmniej
miałby to już za sobą.
Zapalił nowego papierosa
– obaj już przestali zwracać sobie wzajemnie uwagę, że ten drugi za dużo pali –
wydmuchał powoli dym i wreszcie zapytał, patrząc nieco ponad ramieniem ojca,
nie bezpośrednio na jego twarz:
– Wtedy też ojciec
wykorzystał te znajomości? Gdy byłem w trzeciej klasie, przy tej całej
awanturze o bijatykę w szkole?
Ojciec uniósł głowę;
minę miał zaskoczoną, jakby w pierwszej chwili nie wiedział, o co dokładnie
chodzi.
– Tak – odpowiedział
powoli. – Wykorzystałem wtedy kilka.
– No tak. – Andrzej
spojrzał na trzymanego w palcach papierosa. – Tak w zasadzie to przyszło mi
ostatnio do głowy, że powinienem był ojcu za to podziękować… mimo wszystko.
Więc dziękuję. Choć w sumie chronił ojciec przede wszystkim swoją opinię, ale
jednak.
Tak, ta świadomość
zaczęła bardzo niewygodnie dawać o sobie znać w ostatnich miesiącach, trochę
tak, jakby uwierała. Może przez to, że opowiedział całą historię Poldkowi –
wreszcie opowiedział ją na głos, sam sobie, i sam siebie usłyszał, a przez to
zobaczył całą sprawę wyraźniej, głębiej? Narracja jako sposób budowania
świadomości o wydarzeniu, budowania kolejnych wersji historii – chyba jeszcze
nigdy wcześniej nie uderzyła go ta kwestia równie mocno. O ile wyraźniej widać
to na przykładzie z własnego życia niż na tekście literackim.
Bo przecież mogło się
skończyć inaczej, zupełnie inaczej, o wiele gorzej, gorzej dla niego. Zupełnie
wtedy o tym nie myślał; widział przed sobą jedynie cel, do którego dążył, i
przeszkody do pokonania. Konsekwencje? Awantura w szkole, awantura w domu.
Awantura, tak ogólnie i pobieżnie, bez uwzględnienia szczegółów i możliwych
komplikacji. Dopiero od paru miesięcy te możliwe komplikacje zaczęły mu się w
głowie klarować, w nieprzyjemny i wzbudzający dreszcz niepokoju sposób. A
skończyło się przecież tak banalnie, tak niegroźnie: stopień ze sprawowania na
koniec roku obniżony do poprawnego, zakaz brania udziału w konkursach judo do
wakacji włącznie, nakaz chodzenia do ostatnich dni czerwca raz w tygodniu do
pani pedagog na „rozmowę konsultacyjną”. I tyle. Plus unikająca go szerokim
łukiem część uczniów z innych klas, plus inna część, która nagle tak się
chciała zakolegować, plus podejrzliwe spojrzenia osób z jego klasy. Plus kilka
prób nawiązania rozmowy ze strony wychowawczyni.
Obniżenie sprawowania
przyjął z wzruszeniem ramionami, zablokowanie konkursów też, bo i tak nie
zamierzał się już na nie rozdrabniać. Byłoby gorzej, gdyby zabroniono mu
udziału w treningach, choć i to by przebolał. Do pedagogicy przychodził
punktualnie i równie punktualnie wychodził; gdy tylko wybijała we wtorki
szesnasta, zrywał się z pełnym złośliwej satysfakcji stwierdzeniem: „Już
czwarta, nie będę pani zabierał więcej czasu”. To była kpina, te „konsultacje”:
ona z fałszywą troską pytała za każdym razem, czy „dalej ma problemy z gniewem
i agresją”, a on z uprzejmym uśmiechem odpowiadał, że skąd, nie ma żadnych
problemów, wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów. Ona patrzyła
podejrzliwie, najwyraźniej nie rozpoznawała cytatu z „Kandyda”. Mierzyli się
wzrokiem między kolejnymi pytaniami i odpowiedziami, ona próbowała drążyć i zachęcać,
by pozwierzał się ze swoich myśli, marzeń, problemów i lęków, a on raz za razem
oświadczał, że myśli obecnie tylko o maturze, marzy tylko o zdaniu matury, jego
problemem jest tylko kolejny dział matematyki do opanowania, a z lęków
przychodzi mu do głowy tylko lęk, że na maturze z matematyki będą logarytmy, bo
średnio je rozumie. Pedagogica chyba zaczęła dostrzegać ścianę, jaka się między
nimi znajdowała, bo pod koniec roku już tylko rzucała z rezygnacją pierwsze
pytanie, potem wygłaszała jakąś umoralniającą gadkę o panowaniu nad emocjami, o
budowaniu dobrych relacji z ludźmi i o konstruktywnych sposobach rozwiązywania
konfliktów, po czym machałą ręką, gdy wybijała czwarta, i mówiła: „Dobrze, idź
już, idź”. Podejrzewał, że poczuła większą ulgę niż on, gdy te „konsultacje”
ostatecznie się zakończyły.
Ludzi ze szkoły
ignorował, tych z klasy też. Nie byli mu już do niczego potrzebni.
Wychowawczyni za to było
mu trochę szkoda. Rozmawiali dalej o książkach, o polonistyce – studiowała w
Szczecinie, podsuwała mu wiele artykułów pisanych przez szczecińskich
literaturoznawców – ale gdy tylko próbowała skierować rozmowę na tamto
wydarzenie czy w ogóle na niego samego, Andrzej natychmiast przerywał, zmieniał
temat, mówił, że musi już iść. Jej też nie potrzebował – nie pod tym względem.
A ona chwilami wydawała się zawiedziona, zmartwiona.
W każdym razie – cała
historia skończyła się zdecydowanie bezboleśnie. A mogła inaczej. I, niestety –
podziękowanie za to, że nie zakończyła się inaczej, należało się ojcu.
– Co ty mi za głupoty
pieprzysz? – odezwał się ojciec, wyraźnie rozzłoszczony. – Chroniłem twoją
dupę, a nie swoją opinię, głupi smarkaczu! – Miał ściągnięte brwi, mocno
zmarszczone czoło, wolną rękę zacisnął w pięść. – Czy ty masz w ogóle pojęcie,
jak to się mogło skończyć? Sprawą sądową, kuratorem, nawet poprawczakiem! I
takim syfem w papierach, że wstydziłbyś się potem gdziekolwiek pokazać. –
Cisnął niedopalonego papierosa na ziemię i zdeptał obcasem tak mocno, jakby
próbował zdeptać tamte zagrożenia. – Te twoje obniżone sprawowanie i chodzenie
do pedagoga to były drobiazgi w porównaniu z tym, czym mogłeś oberwać po tym
swoim bezmyślnym, nastoletnim łbie. Kurwa, Jędrek – wyciągnął gwałtownie
kolejnego papierosa z paczki – w niektórych zawodach trzeba dawać świadectwo
niekaralności, wiesz o tym? Gówno byś miał, a nie świadectwo niekaralności,
jakby to poszło dalej. – Trzymał papierosa między wskazującym a środkowym
palcem prawej ręki i próbował zapalić zapałkę, ale trzy kolejne się ułamały,
tak mocno nimi pocierał o pudełko. – I już nie mówię, co mogłoby być w
poprawczaku, bo uwierz, tego nawet nie chcesz wiedzieć. Kurwa! – Rzucił na
ziemię czwartą i piątą złamaną zapałkę. – Ty durny gówniarzu. – Spojrzał na
niego ostro. – Byłem śmiertelnie przerażony tym, co cię może przez to spotkać,
a ty mi tu pieprzysz o „chronieniu mojej opinii”. Gówno mnie moja opinia
obchodziła, ty mnie obchodziłeś.
Był wyraźnie wzburzony,
wręcz wściekły; zrobił się czerwony na twarzy, oddychał ciężko, brwi miał tak
mocno ściągnięte, że nachodziły na oczy.
– Chce ojciec ognia? –
spytał Andrzej cicho. Ten wybuch był… nawet nie zaskakujący, był szokujący.
Ojciec wziął dwa
głębokie wdechy, spojrzał w bok.
– Chcę – powiedział
spokojniejszym głosem. Wyciągnął rękę z papierosem, gdy Andrzej podszedł z
zapalniczką; uniósł zapalonego papierosa do ust i zaciągnął się powoli. –
Poczekaj. – Przytrzymał Andrzeja za ramię, gdy ten chciał się cofnąć. – Musisz
zrozumieć. Byłem na ciebie wściekły, ale przede wszystkim się o ciebie bałem. I
byłem gotów zrobić wszystko, żeby cię ochronić. Dociera to w końcu do ciebie?
Andrzej pokiwał powoli
głową.
– Właściwie… – zapytał
po chwili, nie odrywając wzroku od twarzy ojca – co ojciec dokładnie zrobił, że
to się tak łatwo skończyło?
Ojciec popatrzył mu w
oczy i uśmiechnął się dziwnie – trochę kpiąco, trochę złośliwie, trochę…
pogardliwie?
– Jędrek, ludzie zawsze
mają coś za uszami – wyjaśnił. W jego głosie pobrzmiewało rozbawienie. – Zawsze
coś chowają, do czegoś się nie chcą przyznać, o czymś mówią nieprawdę. Lata
pracy w policji pokazały mi naprawdę wiele paskudnych ludzkich stron. –
Zaciągnął się, dmuchnął dymem w bok. – A w takim małym miasteczku jeszcze
trudniej ukryć różne sprawy. I jak się umie patrzeć i słuchać, i ma jeszcze
trochę władzy, to się je wszystkie wcześniej czy później odkryje. – Trzymał
dalej dłoń na ramieniu Andrzeja, choć już nie zaciskał jej tak mocno, jak na
początku. – Zobacz. Tamten gnojek. Jakaś drobna próba kradzieży w sklepie,
uciszona przez ojca, który posmarował, gdzie trzeba. Kilka bójek, poza szkołą.
Jakieś nagabywanie dziewczyn na ulicy, jedna się poskarżyła rodzicom, ci poszli
na posterunek, znów jakoś uciszone, ale smród został. Złe zachowanie w szkole.
– Uniósł dłoń z papierosem i wykonał taki ruch, jakby odsłaniał kolejną zasłonę
z nowym zagadnieniem. – I ty, tu wszystko przemawiało na twoją korzyść: dobre
oceny, dobre zachowanie, żadnych zatargów z prawem, konkursy sportowe, te twoje
wypracowania na konkursy, co to je wasza polonistka robiła, najgorsze, co
miałeś na sumieniu, to spóźnianie się z oddaniem książek do biblioteki. Na
tamtego mogłem wyciągnąć sporo na minus, na ciebie sporo na plus. Wychowawczyni
za ciebie poręczała, twój trener poręczał, bibliotekarka szkolna to chciała
sama iść i nawrzucać tamtemu, że się do ciebie z pięściami pchał. I rodzina –
dodał ojciec, po czym znów się zaciągnął. – Zawsze jest rodzina. A tatusia twój
„kolega” miał takiego nieco problemowego, o paru rzeczach też wiedziałem. Może
nic szczególnie na bakier z prawem, ale zawsze nie wyglądało ładnie i wolałoby
się tego publicznie nie pokazywać. I dyrektor. – Ojciec roześmiał się krótko. –
Ten twój dyrektor to był dopiero kawał skurczybyka, chociaż dupoliz. O nim też
parę rzeczy się wiedziało, w poprzednim systemie wcale nie był aniołkiem, jak
lubił udawać. Nie ruszałem go, dobrze czasem mieć pod ręką takich jak on, tego
też mnie praca nauczyła. Więc wziąłem to wszystko, poszedłem do tatusia,
poszedłem do dyrektora, trochę postraszyłem, trochę pogroziłem, trochę
obiecałem. Zmiękli. Zwłaszcza tatuś zmiękł. I tamten gówniarz też się przestał
rzucać, jak mu rodzice trochę naprostowali światopogląd.
– A gdyby tych „paru
rzeczy” nie było? – zapytał Andrzej, patrząc na niego uważnie.
– Nie było? – W głosie
ojca pojawiła się nieprzyjemna nuta. – Jędrek, to nie ma znaczenia. Zawsze coś
jest. Albo może być. Poprzedni system nauczył mnie wyraźnie: na człowieka
zawsze da się coś znaleźć. A jak się nie znajdzie, da się coś wymyślić. Nie
twierdzę, że zawsze się z tym zgadzałem i zawsze mi to odpowiadało. Ale praca
to praca, człowiek wykonywał rozkazy. – Wzruszył ramionami, zaciągnął się
ponownie. – A tutaj… tutaj po prostu coś by się znalazło. Cokolwiek.
Kogokolwiek. – Strzepnął popiół na trawę.
– To nie było jednak
ryzykowne? Gdyby coś poszło nie tak, mógłby ojciec pewnie stracić pracę.
– Gdyby coś poszło nie
tak, mógłbym stracić ciebie – przerwał ojciec i znów zacisnął rękę na jego
ramieniu, aż zabolało. – Dociera to do ciebie? – Na jego twarzy pojawiła się
mieszanina smutku i złości. – Naprawdę ostro go pobiłeś. Bardzo. Jakby wam inne
dzieciaki nie przerwały, mogło być jeszcze gorzej. Durniu skończony, mogłeś go
zabić, rozumiesz to?
Tak, rozumiał to –
rozumiał to już wtedy. Tylko wtedy czuł wręcz żal, że mu przerwali, że nie mógł
dokończyć. Przez moment, jedynie przez moment – ale jednak czuł.
Odsunął się nieco. Ręka
zaciskająca się na jego ramieniu opadła.
– A gdybym go zabił? –
zapytał spokojnie, nieco prowokująco. – To co by ojciec zrobił?
Ojciec patrzył na niego
przez chwilę z uniesionym papierosem w dłoni. W twarzy miał jakąś zawziętą
determinację, która mogła przerazić.
– To sterroryzowałbym
całe miasto – odpowiedział takim tonem, jakby podsumowywał plan działania. –
Wyciągnąłbym wszystkie brudy, jakie znalazłbym na każdego. Przekonałbym,
przekupił albo wymusił na wszystkich w tej twojej szkole, żeby zeznali, że
zrobiłeś to w obronie własnej. Że to tobie groziło takie niebezpieczeństwo i
tylko się broniłeś. Zresztą – wzruszył ramionami – paru sędziów też znałem. I
znałem ludzi, którzy znali ludzi. I wszystko to bym wykorzystał. – Zrobił krok
do przodu, uniósł drugą rękę i położył ją Andrzejowi na karku. Miał szorstką
dłoń. – Rozumiesz to, Jędrek?
– Rozumiem, że bez
wahania złamałby ojciec prawo – mruknął Andrzej. To było kłopotliwe, ta
bliskość, ten dotyk, te słowa. Kłopotliwe – a jednocześnie, w jakiś dziwny
sposób, wcale nie takie odpychające.
– Tak – potwierdził
ojciec spokojnie. – Dla ciebie i dla mamy złamałbym każde prawo.
Andrzej spuścił wzrok na
trzymanego w ręku papierosa. Dopalał się. Cisnął go na ziemię i przydeptał.
– Jędrek – odezwał się
ojciec po chwili cicho. – Powiedz mi tylko coś. Zrobiłeś to specjalnie… czy tak
ogólnie?
– Nie rozumiem – odparł,
unosząc głowę. – Jak „ogólnie”?
Ojciec westchnął, też
upuścił swój niedopałek i zgniótł butem.
– Jak rozmawiałem z
twoim trenerem – zaczął powoli – to on mi powiedział coś takiego, że w
ostatnich tygodniach sporo ćwiczyłeś… no, chwytów czy uderzeń spoza tego
standardu, który przerabialiście. Że prosiłeś go, żeby z tobą poćwiczył parę
rzeczy dodatkowo. Takich… dość poważnych rzeczy, chwytów czy tam czego. –
Patrzył uważnie, jakby sondował twarz Andrzeja. – Powiedział mi to w sekrecie,
obiecał, że nikomu innemu nie powie. Sam z siebie obiecał, nie musiałem go
nawet prosić – uśmiechnął się lekko. – Ale powiedział, bo się zaniepokoił i
uznał, że lepiej, żebym wiedział. I dlatego wiem, że to wcale nie było tak, jak
mówili w szkole, że się pokłóciliście i bójka wyszła tak sama z siebie. Ty to
sobie zaplanowałeś. – W głosie ojca zabrzmiało coś pomiędzy smutkiem a zgrozą.
– Ty to sobie dokładnie, szczegółowo zaplanowałeś i równie dokładnie,
szczegółowo się przygotowałeś. Jak myśliwy na polowaniu. I wiem, że nie poszło
o to, że tamten smarkacz mnie obrażał – dodał z krzywym uśmiechem. – Wiem, że
to by cię nie obeszło. Poszło o coś innego. Nie, nie musisz mówić, o co – dodał
szybko, gdy Andrzej próbował się odsunąć, i przytrzymał go drugą ręką za ramię.
– Nie musisz. Powiedz mi tylko, czy to było coś konkretnego i związanego z tym
właśnie chłopakiem, czy… czy tak po prostu miałeś ochotę kogoś pobić, nieważne,
kogo i za co?
Andrzej odwrócił głowę w
bok. Nie miał ochoty odpowiadać.
– Jędrek, proszę cię –
powtórzył ojciec z naciskiem. – Tylko to jedno. Czy to było coś konkretnego,
jakiś prawdziwy powód, czy tak… no, tak ogólnie? Tylko to mi powiedz, o nic
więcej nie będę pytał, obiecuję.
– I da mi już ojciec z
tym spokój?
– Tak.
Andrzej spojrzał na
niego. Błaganie w twarzy ojca było aż nazbyt widoczne.
– Było coś konkretnego –
powiedział wreszcie spokojnie. – Bardzo konkretnego i dotyczącego tylko tego
kretyna. I tak, zaplanowałem to sobie od początku do końca. I nie żałuję –
dodał wyzywająco.
– Ty głupi gówniarzu. –
Te słowa, mimo formy, zostały wypowiedziane dziwnie czułym tonem. Ojciec rzadko
mówił do niego w taki sposób. – Ale to dobrze.
– Co „dobrze”?
Ulga w głosie ojca była
jeszcze dziwniejsza niż czułość.
– Bałem się, że zrobiłeś
to tak… dla zabawy, dla przyjemności – wyjaśnił ojciec po chwili. Nadal trzymał
Andrzeja za ramię jedną ręką, drugą wsunął mu we włosy. – Że robisz się… jak
Franek.
– Kto?
– Mój brat – wyjaśnił
ojciec. Opuścił dłonie, odsunął się trochę, wyciągnął paczkę papierosów z
kieszeni. – Mój brat. Ten najstarszy.
– Nie wiedziałem, że
ojciec ma brata.
– Miałem – poprawił. –
Dwóch. Obu starszych. Franka i Antka, jednego o szesnaście lat, drugiego o
dwanaście. Właściwie gdzieś tam były jeszcze dwie siostry i jeszcze jeden brat,
pomiędzy nimi a mną, ale pomarli za małego, to nawet ich imion nie pamiętam. Ja
byłem ostatni. – Zapalił papierosa. – Antek był miły. Dobry, grzeczny,
spokojny, zawsze pomocny. Jak się ojciec zaprawił za mocno i nie wracał na noc,
to Antek z mamą chodził go szukać. Ale Franek… – Zaciągnął się mocno. – Z
Frankiem zawsze było coś nie tak, od małego podobno. – Przez chwilę wpatrywał
się w unoszący się w powietrzu dym. – Lubił dręczyć małe zwierzęta, młodsze
dzieci z sąsiedztwa. Matka go za to nieraz ścierką po głowie przejechała,
ojciec parę razy mu spuścił lanie, ale więcej pił, niż wychowywał, więc co to
dało… A potem przyszła wojna. – Zaciągnął się ponownie. – Twojej mamie
powiedziałem, jak się spotkaliśmy, że Franek zginął we wrześniu trzydziestego
dziewiątego, jak Niemcy weszli. Ale to nieprawda. – Opuścił głowę; wpatrywał
się w trawę przy swoich stopach. – Ale wstyd mi było powiedzieć jej prawdę,
przez wiele lat się wstydziłem. Bo Frankowi się te Niemcy spodobali. –
Przygarbił się nieco. – I spodobało mu się, że tak Żydów nie lubią. Spodobało
mu się, że jest jakaś grupa, którą można dręczyć i nikt mu za to nic nie zrobi.
I że można zarobić. – W głosie ojca zabrzmiała pogarda. – I zaczął Niemcom
wydawać ukrywających się Żydów, jak gdzieś ich znalazł. A Żydom kazał sobie
płacić za milczenie, a jak już zapłacili, zaraz leciał do Niemców, żeby im
donieść i też skasować nagrodę. A potem szedł gdzieś pić. To miał wspólnego z
ojcem, że wódkę za bardzo lubił. Matka była zrozpaczona – dodał po chwili
ciszej. – To się szybko rozeszło, co Franek robi, i to był dla matki taki
wstyd. Zwłaszcza że Antek jak tylko mógł, poszedł do Armii Krajowej, działał w
podziemiu, a ten… Szmalcownik, tak na niego mówili. Raz przyszedł do domu, dał
matce pieniądze. – Ojciec zaciągnął się znów mocno, wydmuchał powoli dym, przez
chwilę milczał. – Te od Żydów albo od Niemców, albo od jednych i drugich.
Przyszedł, dał jej zwitek banknotów, z takim zarozumiałym: „Masz, matka,
zobacz, jak dbam o ciebie i o brata”. A ona chwyciła te banknoty, podarła na
jego oczach na kawałki, a potem chwyciła za krzesło i zaczęła go tym krzesłem
okładać. – Roześmiał się, pokręcił głową. – Mała była i chuda, ale jak się
wściekła, to jak trzy wielkie chłopy, tak potrafiła wrzeszczeć i lać. I
rozwaliła na nim to krzesło, a naklęła się tak, że nigdy wcześniej ani później
takiej wiązanki nie słyszałem. Może by go nawet zatłukła, gdyby nie zdołał uciec,
przez okno w kuchni. Potem już więcej nie przychodził.
Dziwnie było słuchać
opowieści ojca o jego własnej przeszłości. Jakby się przekroczyło pewne
dotychczasowe granice i nie za bardzo się wiedziało, w którym kierunku zrobić
kolejny krok.
– I co się z nim stało?
– zapytał Andrzej. Ojciec przez chwilę milczał.
– Podziemie zaczęło
wydawać na takich wyroki – podjął wreszcie. – I na Franka też wydali. Antek raz
przyszedł do domu, blady i smutny, i powiedział tylko, że na Franka był wyrok i
wyrok wykonano, i że matka już się nie musi wstydzić. A potem poszedł do kuchni
i przez całą noc pił, pierwszy raz w życiu widziałem go wtedy z wódką w ręce. A
nasza matka całą noc płakała. – Uniósł głowę i spojrzał na Andrzeja. – Nie ze
smutku, żebyś zrozumiał. Z ulgi. – Pokręcił głową, przeniósł wzrok na
papierosa. – A jakiś czas później Antka zgarnęli Ruscy i wsadzili do łagrów. I
już stamtąd nie wrócił. I wtedy płakała tak naprawdę, z rozpaczy.
Milczeli przez dłuższą
chwilę. Ojciec dopalił papierosa, wyjął kolejnego. Andrzej, z rękami w
kieszeniach spodni, przyglądał się pobliskim drzewom.
– I dlatego się
martwiłem – odezwał się nagle ojciec. – Że może… że to coś się takiego w tobie
odezwało, jak u Franka. Że bicie, znęcanie się nad innymi zaczęło ci sprawiać
przyjemność. Że zaczniesz robić to częściej, bardziej.
– Nie – odpowiedział
Andrzej, nie odwracając głowy. – To był jeden raz. Teraz rozwiązuję to inaczej.
– To dobrze.
Stali tak bez słowa
dłuższy czas. Ojciec dopalił papierosa, przeszedł się kawałek w tę i z powrotem,
wyciągnął następnego i podszedł do Andrzeja.
– Daj jeszcze ognia –
poprosił. – Nie chce mi się walczyć z zapałkami.
Przytrzymał jego rękę i
obejrzał zapalniczkę.
– Ładna – stwierdził. –
Dostałeś od kogoś?
– Tak – mruknął Andrzej
i szybko ją schował.
Ojciec przyglądał mu się
przez krótki moment w milczeniu.
– Jędrek… jak już tak
rozmawiamy – odezwał się niepewnie – to powiedz mi jeszcze jedno.
– Co tym razem? – spytał
Andrzej z rezygnacją. Ojcu zdecydowanie zebrało się dziś na rozmowy, i to
takie, które wymęczały psychicznie. Rozwalały dotychczasowy porządek wokół. W
czasie ostatnich miesięcy to narastało, powoli, natomiast teraz zrobiła się z
tego jakaś lawina.
– Wiem, że mamę
przeganiasz, gdy o to pyta – powiedział ojciec łagodnie. – Ale mama od razu
chciałabym wszystkich szczegółów, jeszcze najlepiej zdjęć, życiorysów i listy
krewnych. Ale mnie wystarczy tylko proste „tak” albo „nie”. Masz kogoś?
Aha, czyli sierpniowa
wizyta w Białym Borze upłynie pod znakiem „opowieści o związkach”. Najpierw
Marcin, teraz ojciec. Jakby się zmówili.
– To są moje sprawy –
warknął.
– Twoje – zgodził się
ojciec spokojnie – ale twoich rodziców one obchodzą. Bo ty jesteś naszą sprawą.
Słuchaj… – Zaciągnął się, wydmuchał powoli dym w górę, po czym spojrzał na
Andrzeja z czymś, co przypominało troskę. – Ty jesteś taki „ja sam, ja sam”,
„sam sobie wystarczam” i „sam sobie poradzę”, zawsze taki byłeś. I w sumie
dobrze, mężczyzna powinien sam sobie radzić. Ale człowiek potrzebuje ludzi.
Potrzebuje kogoś bliskiego – dodał łagodniej. – Kogoś, komu może zaufać, przy
kim się czuje bezpiecznie, kto… no, po prostu jest. Nie tak ogólnie jest, tylko
jest właśnie dla ciebie, przede wszystkim dla ciebie. Człowiek nie da rady sam.
– Odwrócił głowę w bok i dodał, jakby bardziej sam do siebie: – Jak człowiek
jest taki sam i nikogo nie ma, to czasem zaczyna robić głupie rzeczy. Czasem ze
złości, czasem ze strachu. Czasem ze zwykłej głupoty. I dlatego pytam. –
Spojrzał znów na Andrzeja. – Nie o żadne szczegóły, nie musisz mówić. Są różne
sytuacje, układy, sprawy… i teraz pewne rzeczy są łatwiejsze, ludzie mniej
patrzą innym na ręce. Więc nie pytam, kto i tak dalej. Tylko tak ogólnie
chciałbym wiedzieć. Że w ogóle masz kogoś takiego.
– Po co? – spytał
Andrzej niechętnie. Ojciec wzruszył ramionami.
– Żeby wiedzieć. Żebym
po prostu wiedział, że u ciebie… no, jest dobrze. Że nie jesteś sam. Że jak tam
w Szczecinie coś się dzieje, to masz kogoś, kto cię wesprze albo chociaż będzie
obok.
Przez dłuższą chwilę
Andrzej milczał. Ten weekend robił się naprawdę przytłaczający.
– W porządku – odezwał
się wreszcie, nie patrząc na ojca. – Jest ktoś. I to jest wszystko, co ojcu
powiem.
– Cieszę się. – W głosie
ojca dało się słyszeć znów to coś czułego, co przez lata tak rzadko się
pojawiało. – Naprawdę się cieszę. Nic mamie nie powiem, słowo, mama by zaraz
wzięła cię na spowiedź powszechną. Ale cieszę się. – Rzucił papierosa na trawę,
zgniótł butem, a potem kucnął i zaczął zbierać niedopałki wokół. Andrzej wyjął
woreczek śniadaniowy, który ze sobą zabierali, pochylił się i zebrał pozostałe.
– Swoją drogą – dodał ojciec, gdy wstali – to musi być wyjątkowa kobieta, skoro
wytrzymuje z takim egzemplarzem jak ty. – Uśmiechnął się porozumiewawczo. – Jak
twoja matka ze mną.
Andrzej pomyślał o
Poldku, słuchającym w ciszy, w mroku pokoju, opowiadanych historii. Bez
przerywania, bez komentowania, bez oceniania. Słuchającym zawsze z uwagą, ze
zrozumieniem, z akceptacją. Patrzącym uważnie, jakby chciał się wwiercić
człowiekowi w sam środek mózgu, a jednocześnie – bez jakiegoś nachalnego
wtrącania się w nie swoje sprawy. O Poldku, który zdecydowanie był wyjątkowy.
– Możliwe – mruknął.
Ruszyli w kierunku
bunkra, ale po kilkunastu krokach ojciec, który szedł nieco z tyłu, odezwał
się:
– To trwa z półtora
roku, co?
Andrzej przystanął i
obejrzał się. Był tak zaskoczony, że zanim zdołał się powstrzymać, zapytał:
– Skąd ojciec wie?
Ojciec też stanął,
uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Lata wprawy w
obserwowaniu ludzi – powiedział rozbawionym tonem. – To w którymś momencie
przechodzi w nawyk. Zrobiłeś się trochę inny… taki mniej najeżony na wszystko.
Jakbyś się odprężył, tak w sobie. No i przede wszystkim często zaglądasz do
komórki, o wiele częściej niż kiedyś. I wiesz – ojciec nieco złośliwie skrzywił
usta – ogólnie dobrze panujesz nad wyrazem twarzy, ale uwierz, jak czasem jakiś
SMS do ciebie przychodzi i go czytasz, to tak cię łatwo rozszyfrować, Jędrek,
po twojej minie, że trzeba być mamą, żeby nie dodać dwa do dwóch. – Roześmiał
się, poklepał Andrzeja po ramieniu i ruszył przodem.
Andrzej poszedł powoli
za nim. Sama myśl o byciu obserwowanym przez ojca budziła zakłopotanie; tym
bardziej myśl o wnioskach, jakie ojciec z tych obserwacji wyciągał.
Ale trzeba ojcu
przyznać, że umiał dotrzymać słowa. Do końca dnia więcej już do tego tematu nie
wrócił, nie robił też żadnych aluzji, ani przy mamie, ani sam na sam.
W każdym razie, pomyślał
Andrzej, gdy późnym popołudniem wsiadał do samochodu, z bagażnikiem wypchanym
niemal po brzegi zapasami od mamy – w każdym razie zapowiada się kolejna wieczorna
rozmowa z Poldkiem przy zgaszonym świetle. Bo chyba musi to sobie uporządkować,
na głos, opowiedzieć sam sobie, żeby zobaczyć wyraźniej, konkretniej,
sensowniej. W towarzystwie kogoś, kto potrafi milczeć i pozwala człowiekowi
usłyszeć własne myśli.
***
Całe wakacje było
gorąco. Poldek znosił to lepiej, lubił wysokie temperatury; ale dla Andrzeja
więcej niż dwadzieścia pięć stopni to był ukrop, zresztą dwadzieścia pięć
stopni też go męczyło. Pili wodę z lodówki z kostkami lodu, brali chłodne
prysznice parę razy w ciągu dnia, spali nago, przy uchylonym balkonie i
włączonym wiatraku. Poldek stwierdził, że nawet stóp nie musi przykrywać, gdy
zasypia, a to znak, że naprawdę jest upał, bo normalnie w czasie snu stopy
zawsze mu marzną.
Pozytywną stroną były sezonowe
owoce. Już w czerwcu pojawiły się truskawki i maliny, w lipcu czereśnie miały
rozsądniejszą cenę, poza tym młode marchewki, świeży zielony groszek, jeżyny.
Poldek układał te owoce i warzywa, pokrojone na kawałki, w miseczkach, tworząc
tak ładne kompozycje, że aż szkoda było je niszczyć.
Gdy w poprzednim roku, w
lipcu, pierwsze takie miseczki pojawiły się na stole kuchennym na Ratajczaka,
Andrzej szczerze się zdziwił.
– Myślałem, że nie
możesz jeść truskawek – powiedział.
– Nie mogę – zgodził się
Poldek, który właśnie pił wodę mineralną prosto z butelki. – Ale mama może i ty
możesz. Ja zresztą niektóre rzeczy mogę, czereśnie, marchewki i zielony groszek
są OK. Truskawki odpadają kompletnie.
– To po co kupiłeś
truskawki?
– Bo mama lubi –
wyjaśnił. – I ty lubisz. Widziałem, jak jeszcze w czerwcu pożarliście z Izą za
jednym zamachem całą kobiałkę.
– Trochę to nie w
porządku wobec ciebie – mruknął Andrzej, wyciągając z miseczki największą
truskawkę.
– Co?
– Że będziemy się nimi
przy tobie opychać, gdy ty nie możesz ich jeść.
– Daj spokój – roześmiał
się Poldek i wypił jeszcze trochę wody. – Nie może być tak, że jak ja czegoś
nie mogę, to wszyscy wokół mają się dostosować i też nie mogą tego jeść. Nie
chciałbym tak.
Miseczki wypełnione
owocami pojawiały się zatem przez całe poprzednie wakacje; od czerwca tego roku
znów zagościły na stole, tym razem na Małopolskiej. Poldek z wyraźną uciechą za
każdym razem układał zawartość inaczej, czasem według kolorów, czasem kierowany
jakąś inną, nie do końca jasną myślą przewodnią.
W ostatnią środę
sierpnia Andrzej siedział na łóżku, nago, z książką rozłożoną między
skrzyżowanymi nogami i czekał, aż ustawiony na środku pokoju duży wiatrak,
który niedawno dokupili, porządnie go schłodzi. Leżący obok lewej stopy telefon
pokazywał temperaturę, w którą wolało się nie wierzyć.
– Hej – powiedział
Poldek i usiadł za nim. – Mam coś fajnego. Tylko się nie odwracaj.
Andrzej w pierwszej
chwili syknął, gdy poczuł lodowaty dotyk na plecach. Ale to było miłe. I zimne,
zachwycająco zimne.
– Co to?
– Kostki lodu – odparł
Poldek zadowolonym głosem. – Wsadziłem najpierw do woreczka śniadaniowego, żeby
nie przeciekały, a potem owinąłem cienkim materiałem. I teraz mamy mobilną
klimę. Fajnie?
– Wspaniale. – Pochylił
się do przodu i westchnął głęboko. – Możesz tak do nocy.
Poldek roześmiał się;
przesuwał tymi kostkami lodu po całych plecach, karku i ramionach.
– Tak sobie pomyślałem,
że się roztapiasz – odezwał się po chwili współczująco. – Gorzej znosisz te
upały niż ja. Więc chciałem cię trochę ochłodzić.
– Możemy zrobić kilka
takich zestawów i włożyć do łóżka – mruknął Andrzej. – Taka odwrotność
termoforu.
– To nie jest zły pomysł
– przyznał Poldek. – A, zrobiłem też miseczkę owoców i warzyw, zaraz przyniosę.
– Siedź na miejscu.
Przynajmniej dopóki lód się nie stopi.
Poldek znów się
roześmiał, ale został na łóżku i nie przerywał tego ochładzania. Ciszę naruszył
dopiero dźwięk SMS-a. Andrzej wziął swój telefon, przeczytał wiadomość i z
zaskoczeniem powiedział:
– Ulka do mnie pisze.
– O. – Dłoń Poldka
znieruchomiała, głos zabrzmiał nieco dziwnie. – A co?
– „Cześć, jedziecie do
tego Trzygłowa czy nie? Daj znać, bo Poldek mi nie odpisuje od kilku dni, a
muszę uprzedzić ciocię, ilu ludzi przywożę”. O co chodzi?
Odwrócił się. Poldek
milczał, patrzył na kołdrę, przerzucał w dłoniach woreczek z kostkami lodu.
– O co chodzi? –
powtórzył Andrzej.
– O ten wyjazd –
odpowiedział w końcu z wyraźną niechęcią. – Do tego „nawiedzonego domu” ciotki
Uli. Pisała mi o tym w zeszłym tygodniu. Parę razy, czy chcemy jechać i tak
dalej. Właściwie to bardziej nawet, kiedy chcemy jechać, bo były dwa terminy do
wyboru.
– I co?
Poldek uniósł głowę;
wyglądał na zmartwionego.
– I ja nie chcę jechać –
powiedział cicho.
– No to w czym problem?
– zdziwił się Andrzej. – Napisz, że nie jedziemy, i tyle.
– Tak, tylko… – zawahał
się. – Widzisz, bo to strasznie głupi powód. I w sumie jest mi głupio, że nie
chcę.
– O co chodzi? – Andrzej
przyjrzał mu się i nagle zaskoczył. – Czekaj, nie mówi mi, że wierzysz w duchy
i podobne bzdury?
Poldek wzruszył
ramionami, spojrzał w bok.
– Powiedzmy, że trochę –
wymruczał. – Wiem, że to głupie. Ale jakoś… ciągle za mną to chodzi, te Ulki
opowieści o nawiedzonych budynkach i tak dalej. I nie chcę jechać.
– Rany boskie, Leopold –
powiedział Andrzej z ciężkim westchnieniem. Podparł się ręką o kołdrę. – Umiesz
utrudniać sobie życie. Skoro nie chcesz jechać, to napisz, że nie chcesz, nie
możesz, masz inne plany, cokolwiek. I po krzyku.
– A ty chcesz jechać? –
spytał Poldek niepewnie. Andrzej prychnął.
– Jest mi wszystko
jedno. Mogę pojechać, jeśli chcesz, ale nie jest mi to w żaden sposób potrzebne
do szczęścia. Ale jeżeli masz chodzić z taką miną jak teraz – dodał – to
pieprzyć taki wyjazd. Mam napisać Ulce, że nie jedziemy?
– Nie. – Poldek pokręcił
głową i wstał. Miał na sobie tylko szare szorty. – Sam do niej napiszę, w końcu
i tak powinienem, bo ją od paru dni olewałem. Masz tu ten lód, na razie sam się
ochładzaj. Zaraz wrócę, napiszę do niej i przyniosę owoce. Albo lepiej
zadzwonię – dorzucił, gdy już był w drzwiach. – Zaraz wrócę.
Te kostki lodu w cienkim
materiale były naprawdę świetnym pomysłem. Przyłożone do szyi, do klatki
piersiowej i do zgięć łokci – przynosiły ogromną ulgę.
Poldek wrócił po
dłuższej chwili, z kolejnym woreczkiem lodu i dużą miską owoców i warzyw.
Usiadł obok, po swojej stronie łóżka, ustawił miskę obok telefonu i włożył
Andrzejowi woreczek do rąk.
– No więc – zaczął z
zakłopotaniem – mała zmiana planów. Jedziemy.
Andrzej popatrzył na
niego ze zdziwieniem.
– Co się stało?
– W sumie nic takiego –
mruknął, skubiąc palcami poszewkę kołdry. – Ula strasznie marudziła, żebyśmy
przyjechali, że będzie fajnie i takie tam, i pomyślałem… No wiesz, że w sumie
jestem głupi. – Wzruszył ramionami. – Że nie mogę tak nakręcać tych moich
schiz, bo coś mi się kiedyś wydawało. I może to dobry moment, żeby się
przełamać i podejść do tego jakoś zdroworozsądkowo. – Uniósł głowę, uśmiechnął
się przepraszająco. – I z tobą to będzie na pewno łatwiejsze, w razie potrzeby
od razu ustawisz mnie do pionu. Więc wiesz – dodał, już z weselszą miną – jakby
co, opieprz mnie za głupie odpały i naprostuj, żebym nie robił z siebie idioty.
– Poldek…
– Jedziemy w ten weekend
– przerwał. – Drugi – czwarty. W piątek po południu wyjazd, w niedzielę
wieczorem powrót. Akurat dobry termin, ja w piątek kończę w pizzeri o
piętnastej i nie ma mnie w grafiku na sobotę i niedzielę, ty w kolejny weekend
chcesz jechać do rodziców, a potem chcesz się zaszczepić, potem będzie sesja
poprawkowa i przygotowania do nowego roku akademickiego, więc już nie będzie
czasu. Czyli idealnie – podsumował tonem, który nie do końca pasował do tych
słów.
– Poldek, zamknij się na
chwilę – poprosił Andrzej, przykładając woreczek do szyi. – Możesz mi
powiedzieć, o co tak dokładnie chodzi?
Poldek znów wbił wzrok w
kołdrę.
– Mówiłem ci – mruknął.
– Ogólnie – wytknął. – O
co chodzi z tym „coś mi się kiedyś wydawało”?
Poldek chwilę milczał, w
końcu westchnął.
– Powiem ci kiedy
indziej – obiecał. – Może jak wrócimy z tego Trzygłowa. Teraz jakoś… nie chcę
się na nowo nakręcać. Ale powiem, słowo – dodał, spoglądając na Andrzeja z
poważną miną. – Tylko nie teraz.
– Jak wolisz.
Nie było sensu naciskać. Zresztą Poldek nigdy nie naciskał, gdy nie chciało się o czymś mówić, więc należało mu odpłacić tym samym. Ale przez resztę dnia chodził po domu z trochę dziwnym wyrazem twarzy. Andrzej w końcu nie wytrzymał i przy kolacji, stawiając przed Poldkiem jego herbatę z szałwii o wstrętnym zapachu, powiedział:
– Jeśli po przyjeździe do Trzygłowa też będziesz miał taką minę, to z miejsca
pakuję cię z powrotem do samochodu i wracamy do domu.
Poldek uniósł głowę i
wreszcie się uśmiechnął – lekko, bo lekko, ale jednak.
– Dzięki – powiedział
cicho i pogłaskał go po ręce. – Trzymam cię za słowo.
***
Droga ze Szczecina do
Trzygłowa trwała niecałe półtorej godziny. Wyruszyli o siedemnastej, by uniknąć
najgorszych korków, spod domu Ulki, która pożyczyła samochód od rodziców i
jechała pierwsza. Wraz z nią zabrali się się Wojtek ze swoją dziewczyną i
Magda. W drugim samochodzie, z Renatą, jechali Daniel i Patrycja. Andrzej z
Poldkiem zamykali ten „filozoficzny konwój”, jak to określiła Daria, dziewczyna
Wojtka, która przy powitaniach powiedziała do Andrzeja: „Boże, jak to dobrze,
że ty też nie jesteś z filozofii, bo już się zaczynałam czuć jak odmieniec”.
Rzeczywiście, poza nimi pozostała szóstka to byli ludzie z roku Poldka, poza
Patrycją wszyscy nawet z tej samej grupy.
– Będzie super! –
zapewniła Ulka, zanim wsiedli. – Możemy sobie wieczorem powywoływać duchy, jak
będziecie chcieli.
Poldek wyraźnie się
wzdrygnął, ale nic nie powiedział. W drodze prawie cały czas milczał; palił,
przyglądał się widokom, raz wystawił dłoń przez otwarte okno i mruknął z
rozbawieniem „Fajnie wieje”, parę razy przełączył stację w radiu. Dopiero gdy
minęli Wilczyniec, odezwał się:
– Ale wiesz, w sumie to
się cieszę.
– W sensie? – mruknął
Andrzej. Starał się nie wyprzedzać samochodu Renaty, chociaż go korciło, po tej
drodze ekspresowej naprawdę dałoby się jechać szybciej.
– Z tego wyjazdu.
– Jednak?
– Jednak – przyznał
Poldek i zdusił papierosa w samochodowej popielniczce. – Jadę z tobą,
lokalizacja podobno fajna, koszty umowne, grupa ludzi, których lubię i przy
których nie muszę się kryć, więc spokojnie śpimy w jednym pokoju i jednym
łóżku, i nie muszę się martwić, że jak się zachowamy głośniej, to będzie jakaś
niefajna sytuacja. Trochę sobie o tym Trzygłowie poczytałem – dodał po krótkiej
chwili i zamknął okno. – Tam są dwa jeziora, nazywają się Trzygłowskie Pierwsze
i Trzygłowskie Drugie, oryginalnie jak diabli – roześmiał się. – Jest jakiś
neobarokowy pałac i dęby Trzygłowa. I na wjeździe do wsi powinien być pomnik
Trzygłowa, zwolnij tam, chciałbym go zobaczyć. – Położył Andrzejowi dłoń na
kolanie. – Może być fajnie. Znaczy będzie fajnie.
Sądząc po głosie, chyba
się wreszcie odprężył. Za Karczewem przysnął, z głową na ręce, której łokieć
oparł o drzwi. Obudził się tuż przed Baszewicami.
– Miałem cię budzić –
powiedział Andrzej. – Za kilka minut dojedziemy. Wypatruj swojego pomnika.
– Yhym – mruknął Poldek,
jeszcze nieco sennie, poprawił się w fotelu i przetarł dłońmi twarz. – O, jest!
– wykrzyknął po chwili.
Rzeczywiście, przy
drodze stał pomnik – wysoki, drewniany pal, zakończony trzema głowami, a raczej
uproszczonymi twarzami mężczyzny.
– Ciekawy – stwierdził
Poldek. – Chciałbym go zobaczyć z bliska.
– Teraz? Mam zawrócić?
– Nie, przy okazji. Może
tu jutro podejdziemy. Zrobisz mi przy nim zdjęcie?
– Kolejne do kolekcji
tych, których ostatecznie nie wrzucasz na MySpace?
– Odczep się –
odpowiedział z rozbawieniem. – To wrzucę.
Kilka minut później
zatrzymali się przed wysokim, długim ogrodzeniem. Samochody Ulki i Renaty już
tam stały, ludzie zaczęli wysiadać.
– Widzicie, jak tu
fajnie? – krzyknęła Ulka, która stała przy bramie z dużym pękiem kluczy. – I
wszystko dla nas, zero innych gości!
Za bramą widać było dwa
duże, zadbane budynki, położone naprzeciwko siebie; miały jasną elewację, duże
okna, błyszczącą bordową dachówkę. Budynek pomiędzy nimi musiał być
gospodarczym; wyglądał jak ubogi krewny tamtych dwóch – ze starą, przybrudzoną
elewacją, folią ochronną na częściowo rozebranym dachu, pękniętymi szybami w
kilku oknach.
– Ten pośrodku wygląda
jak jakiś bunkier – stwierdził Wojtek, gdy stanął obok Ulki. – Ty w ogóle masz
do tego klucz?
– Mam wszystkie –
odpowiedziała. – Tylko są nieopisane. Ale zaraz trafię na ten właściwy. A ten
jak bunkier to ten nawiedzony.
– Wygląda na taki –
zgodziła się Patrycja. – Aż mam ciarki.
– No wreszcie! –
ucieszyła się Ulka, gdy wreszcie trafiła na odpowiedni klucz i przekręciła w
zamku. Pchnięta brama zaczęła się wolno, z cichym zgrzytem, przesuwać wzdłuż
ogrodzenia. – No to witajcie w Trzygłowie, w Zajeździe pod Trzema Głowami!
Przez cały ten czas
Poldek stał bez słowa przy masce samochodu, obserwując budynki z coraz
dziwniejszą miną; oddychał głęboko, wzrok miał wbity przed siebie. Andrzej
podszedł do ogrodzenia i przyglądał się otoczeniu, ale parę razy obejrzał się z
zaniepokojeniem. Tamten dobry nastrój z podróży wyraźnie prysnął. Wydawało się,
że Poldek w napięciu na coś czeka.
– Dobra, ludzie,
wjeżdżamy i się rozpakowujemy, a potem wszystko wam pokażę – zarządziła Ulka.
– Zaraz, daj chwilę odetchnąć
po tym siedzeniu za kółkiem – poskarżyła się Renata i przeciągnęła się mocno.
Poldek wreszcie się ruszył; podszedł do Andrzeja i zażądał ostro:
– Daj mi kluczyki.
Było to tak zaskakujące i niepasujące do jego normalnego zachowania, że Andrzej bez namysłu wyciągnął kluczyki z kieszeni spodni i podał. Poldek chwycił je gwałtownie i warknął:
– Wracamy do domu. Natychmiast. – Po czym odwrócił się na pięcie, szybko wrócił
do samochodu, wsiadł i uruchomił silnik.
– Co jest? – zapytała
Ulka ze zdumieniem.
– Nie wiem – mruknął
Andrzej, podszedł do auta, otworzył drzwi od strony kierowcy i powtórzył
pytanie Ulki: – Co jest?
– Wsiadaj – powiedział
Poldek przez zaciśnięte zęby. – Już. Wracamy.
Patrzył na kierownicę,
na której kurczowo zaciskał dłonie. Wyglądał tak, jakby ledwo nad sobą panował.
– Poldek… co się dzieje?
Poldek wreszcie na niego
spojrzał. Na jego twarzy napięcie mieszało się z czymś, czego nie dawało się
rozszyfrować.
– Andrzej, proszę cię –
odezwał się po chwili zupełnie innym, niemal błagalnym tonem. – Wsiadaj. Chcę
wrócić do domu.
Andrzej miał mu ochotę
powiedzieć, że skończonym idiotyzmem jest wracać do domu, ledwo się
przyjechało. Bo co, bo jeden budynek paskudnie wygląda? Bo się znowu nakręcił,
nie wiadomo czym? Bo… bo w sumie co?
Ale Poldek – tego
Andrzej był pewny – w odwrotnej sytuacji nawet by nie pytał, po prostu zrobiłby
to, o co go poproszono. I przecież Andrzej sam obiecywał: „Jeśli będziesz miał
taką minę po przyjeździe, zabiorę cię z powrotem do domu”. A poza tym to
nerwowe zaciskanie rąk, zdeterminowany wzrok, prośba w głosie – to było tak
dziwne, tak niepodobne do wszystkiego, co się znało…
Położył Poldkowi dłoń na
ramieniu. Pod palcami czuł napięte mięśnie.
– Powiem im tylko, że
wracamy, i wsiadam – obiecał. Poldek pokiwał głową.
– Nie wchodź tam! –
krzyknął, gdy Andrzej podszedł do stojącej przed bramą grupki.
– Co się stało? –
zapytała Ulka.
– Poldek chce wracać –
wyjaśnił Andrzej spokojnie, zignorował zlewające się w jedno pytania „Ale
czemu, co się stało, o co chodzi?” pozostałych osób i dodał: – Przepraszam cię,
Ulu, będziemy się zbierać. Miłego weekendu.
– Ale czekaj! – Ulka
chwyciła go za ramię. – O co mu chodzi?
Była naprawdę zdziwiona,
zmartwiona, chyba też trochę urażona. Miała do tego prawo. Ale Poldek też miał
swoje prawa.
– Nie wiem –
odpowiedział Andrzej spokojnie. – Ale on chce wracać, a mnie to wystarczy.
– No dobra – mruknęła
Ulka po krótkiej chwili i puściła jego rękę. – Traficie z powrotem sami?
– Tak.
– No to… – Wzruszyła
bezradnie ramionami. – No to cześć. Dajcie znać, jak dojedziecie.
– Jasne.
– Kurwa, szkoda –
dorzuciła z żalem. – Tracicie zajebistą zabawę.
– Miłego weekendu –
powtórzył, kiwnął głową pozostałym i podszedł do samochodu.
Gdy tylko wsiadł, Poldek
odpalił silnik, wykręcił i gwałtownie ruszył. Nawet nie pomachał swoim kolegom
na pożegnanie.
To była zdecydowanie
niekomfortowa jazda: Poldek milczał, chwilami gwałtowniej oddychał, zaciskał
dłonie na kierownicy, jakby miał ją zaraz zgubić, i kiepsko trzymał się drogi,
parokrotnie zjeżdżał na przeciwległy pas, jakby nie widział ciągłej. Przy
Karczewie Andrzej miał dość.
– Zatrzymaj się –
powiedział stanowczo.
– Nie wracamy – warknął
Poldek, nie odrywając wzroku od drogi. Przed nimi jechał chłopak na rowerze.
– Dobrze, zatrzymaj się.
– Nie wracamy – powtórzył
Poldek, wyminął rowerzystę zbyt szerokim łukiem i o mało nie otarł się bokiem o
jadący z naprzeciwka samochód.
– Kurwa, Podlek! –
powiedział Andrzej ostro. – Natychmiast zjeżdżaj na pobocze!
Wreszcie posłuchał. Gdy
tylko się zatrzymali, Andrzej wysiadł, obszedł samochód, otworzył gwałtownie
drzwi od strony kierowcy i zażądał:
– Przesiadaj się.
Poldek nadal trzymał
kierownicę w kurczowo zaciśniętych dłoniach; spojrzał z ponurą miną i po raz
kolejny powtórzył, zaciętym, bliskim rozpaczy głosem:
– Nie wracamy.
Andrzej oparł rękę o
dach samochodu, pochylił się i westchnął.
– Nie wracamy – zapewnił
łagodniejszym tonem. – Jedziemy prosto do domu. Ale nie będziesz prowadził w
takim stanie. Ledwo widzisz, gdzie i jak jedziesz, nie zamierzam czekać, aż
wpieprzysz nas na drzewo albo na inny samochód. Przesiądź się, ja poprowadzę.
Poldek popatrzył na
swoje dłonie, puścił w końcu kierownicę, pokiwał głową, powoli odpiął pas i
wysiadł. Gdy podszedł do drzwi od strony pasażera, uniósł głowę i wydawało się,
że chce coś powiedzieć – ale w ostatniej chwili się rozmyślił, wsiadł, zamknął
delikatnie drzwi, zapiął pas.
Andrzej z ulgą usiadł za
kierownicą i ruszył. Za Płotami włączył radio, ale Poldek poprosił cicho, żeby
wyłączyć, więc radio znów zamilkło. Przed Olchowem zatrzymali się na moment –
Andrzej chciał jeszcze raz spojrzeć na mapę. Gdy dojechali do Żółwiej Błoci,
Poldek odezwał się:
– Pewnie uważasz, że
jestem skończonym idiotą.
Andrzej spojrzał na
niego. Poldek siedział odwrócony bokiem, z czołem opartym o szybę; wyglądał
trochę tak, jakby nie miał na nic siły ani ochoty.
– Nie – odpowiedział
Andrzej spokojnie. – Po prostu nie rozumiem. Ale chciałeś wracać, więc wracamy.
– Dzięki – powiedział
Poldek cicho.
Za Domastryjewem
zatrzymali się przy McDonaldzie.
– Jestem głodny –
wyjaśnił Andrzej, gdy Poldek uniósł głowę i popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– Wezmę tylko coś i jedziemy dalej. Chcesz coś?
– Nie – mruknął Poldek.
– Albo tak – dodał, gdy Andrzej już wysiadał. – Małe frytki. I Fantę.
Zjedli na parkingu,
siedząc w samochodzie – Poldek nie chciał się z niego ruszać – zapalili, potem
Andrzej wyrzucił wszystkie torby i papiery do śmietnika, poszedł do toalety, a
gdy wrócił, Poldek już siedział z zapiętym pasem i wyczekującą miną.
Pół godziny później byli
w Szczecinie. Minęła dwudziesta.
Po powrocie do domu
Poldek wziął długi prysznic, położył się na łóżku, owinął się kołdrą i się nie
odzywał. Andrzej najpierw wypakował rzeczy z walizki – zalegająca
nierozpakowana walizka była dość irytująca – wysłał Ulce wiadomość, że są w
domu i wszystko w porządku, odczytał jej „To fajnie, że trafiliście, ale
szkoda, że pojechaliście” i zignorował dosłane chwilę później pytanie „Ale O CO
WłAŚCIWIE chodzi?”, zakończone kilkunastoma znakami zapytania i wykrzyknikami
oraz kilkoma emotikonami; po prysznicu wypił herbatę, zapalił w kuchni,
wreszcie położył się obok Poldka. Temperatura we wrześniu już nie wykańczała,
więc wprawdzie dalej spali przy uchylonych oknach, ale bez włączonego wiatraka,
choć często nadal nago. Andrzej przesunął dłonią po udzie leżącego na boku
chłopaka i pocałował go w szyję.
– Nie mam ochoty –
mruknął Poldek. Zmęczenie w jego głosie mieszało się z jakimś smutkiem.
– A rozmawiać masz
ochotę? – spytał Andrzej, nie odsuwając się.
– Nie. Nie teraz. Jutro.
Albo później. Przepraszam.
– Nie przepraszaj.
– Głupio mi – powiedział
Poldek cicho i mocniej przyciągnął do siebie kołdrę. – Chyba spierdoliłem
wszystkim wyjazd. A w każdym razie Ulce zrobiłem przykrość. Ale nie mogliśmy
tam zostać.
– Dlaczego nie?
– Po prostu nie – powtórzył
uparcie. – Bardzo była zła? Jak się z nią żegnałeś?
– Raczej zaskoczona –
odparł Andrzej. – I zmartwiona.
Poldek westchnął ciężko.
– Pewnie jestem idiotą –
stwierdził ponuro. – Powiedz tak szczerze, uważasz mnie za idiotę?
– Już ci mówiłem, że
nie.
– I nie jesteś zły, że
tak z miejsca wróciliśmy?
– Nie.
– Serio? – W głosie
Poldka słychać było niedowierzanie.
– Serio – powiedział
Andrzej cierpliwie. – Nie rozumiem, o co ci chodziło. Cała sytuacja jest dla
mnie bezsensowna i dziwna. Ale chciałeś wrócić, więc było jasne, że wracamy.
– Takie to dla ciebie
proste? – prychnął Poldek, jakby chciał sprowokować do sprzeczki.
– Tak.
Kolejne westchnienie nie
wydawało się już tak ciężkie.
– Zrobisz coś dla mnie?
– odezwał się Poldek po chwili milczenia.
– Co?
– Przytul mnie –
poprosił cicho. – Tak mocno. Jak najmocniej.
Prośba była dziwna – nie
z powodu treści, lecz tonu, trudnego do określenia, trochę niepokojącego przez
tę nutę ni to lęku, ni to błagania. To nie był Poldek – nie ten Poldek, którego
się znało na co dzień i którego się rozumiało. To był znów tamten Poldek sprzed
paru godzin, powtarzający zawzięcie „Wracamy”, zaciskający dłonie na
kierownicy, patrzący przed siebie nieobecnym wzrokiem.
Teraz – objęty tak
mocno, jak chciał, w ciemności i ciszy piątkowej nocy – chyba się wreszcie
zaczął uspokajać: nie miał już tak napiętych ramion i pleców, oddychał wolniej,
nie trzymał kurczowo kołdry.
– Możesz tak zostać,
dopóki nie zasnę? – odezwał się nagle.
– Jasne.
– Dzięki. Za wszystko.
Leżeli tak – bez ruchu i
bez słowa – bardzo długo, ale Poldek wciąż nie zasypiał.
***
W sobotę rano padał
lekki deszcz, co Andrzej przyjął z ulgą – powinno to złagodzić panującą od
paru dni duchotę i ciężkie powietrze w mieście. Czekając, aż patelnia się
rozgrzeje, układał w głowie najważniejsze punkty do ogarnięcia tego dnia.
Skończyć książkę. Pojechać do mamy Poldka po żółwia, którego w czwartek po południu
zawieźli tam na przechowanie. Na szczęście akwarium mieści się na tylnym
siedzeniu. Odpisać Edith, skoro już jest się w domu i ma się dostęp do
Internetu, nie ma sensu czekać do poniedziałku, jak wcześniej planował.
Opracować kolejny czas i dział słów z niemieckiego. I zrobić jakieś zakupy, bo
w sumie niewiele mają w lodówce na resztę weekendu. To, co mogło być niedzielną
kolacją, zaraz trafi na stół jako sobotnie śniadanie.
Poldek stanął w drzwiach
kuchni, oparł się o framugę i rozejrzał się nieco nieprzytomnym wzrokiem.
– Cześć – powiedział.
– Już wstałeś? – zdziwił
się Andrzej.
– Dochodzi jedenasta –
mruknął, siadając przy stole. – Wystarczy tego spania. Ale długo nie mogłem
zasnąć. – Oparł łokcie na blacie, pochylił głowę i objął ją dłońmi. – I w sumie
kiepsko spałem. Budziłem się parę razy. Nie obudziłem cię w którymś momencie?
– Nie.
– To dobrze… – Uniósł
głowę. – Co ty robisz? – spytał bardziej przytomnym głosem. – Naleśniki?
– Tak. – Andrzej
przerzucił rozlane na patelni ciasto na drugą stronę. – W gruncie rzeczy nie
mamy w lodówce niczego na inne śniadanie. Poza tym pomyślałem, że to ci trochę
poprawi nastrój.
– Twoje naleśniki? –
Poldek roześmiał się. – Zawsze.
– To jeszcze potrwa –
uprzedził. – Może się na razie połóż.
– Nie. – Poldek przysunął
drugie krzesło i ułożył na nim stopy. – Wolę tu sobie posiedzieć i popatrzeć,
jak mój facet smaży mi naleśniki.
Naleśniki, usmażone na
słoninie, więc nie tak tłuste jak przy oleju, z mąki orkiszowej, więc dla
Poldka bezpiecznej, i z powidłami jabłkowymi, których mama Andrzeja co roku w
lecie robiła kilkadziesiąt słoików – wylądowały wreszcie na stole. Poldek
przyniósł sobie nowy numer „Charakterów”, Andrzej zaczął „Samotny Dom”
Christie, który Ulka pożyczyła im przed wyjazdem.
– Jakie to jest dobre –
mruknął Poldek, nakładając sobie kolejne dwa naleśniki. – Gdzie ty się
nauczyłeś robić takie pyszne naleśniki?
– Od mojej mamy – odparł
Andrzej, przekładając kartkę. – Na początku pierwszego roku poprosiłem raz,
żeby mi pokazała krok po kroku, jak to się robi. No wiesz – uniósł wzrok znad
książki i uśmiechnął się lekko – próbowałem ogarnąć swój kompletny brak
ogarnięcia w tych sprawach. A naleśniki wydawały się proste. Tylko moja mama –
dodał kwaśno – w ramach wprowadzenia najpierw mi powiedziała: „Znajdź sobie
jakąś miłą dziewczynę, to ci będzie robić naleśniki”.
Poldek roześmiał się.
– Moja matka jest
chodzącą kwintesencją seksizmu – dodał Andrzej z rezygnacją. – Podejrzewam
chwilami, że tym hasłem „znajdź sobie miłą dziewczynę” jest gotowa rozwiązywać
każdy problem.
– Musisz się pogodzić z
rzeczywistością – stwierdził Poldek, przełknął kolejny kawałek naleśnika i
podjął: – Znalazłeś sobie może i dość miłego chłopaka, ale ja niestety
naleśników robić nie umiem. – Ale – dodał, sięgając po herbatę – robię przyzwoitą
jarzynową. I jajecznicę. I placki ziemniaczane.
– Nie szukałem kucharza
– mruknął Andrzej, rozbawiony tą wyliczanką. Poldek roześmiał się i pokręcił
głową.
– Wiem – powiedział. W
jego oczach pojawiło się coś czułego. – Nie szukałeś niczego szczególnego. No i
dostałeś, co masz. Reklamacji nie uwzględniamy.
– Jedz – poradził
Andrzej. – Jakoś nie rozważam reklamacji.
Chwilę później rozległ
się dźwięk SMS-a. Andrzej dopił kawę, sięgnął po telefon, odczytał wiadomość i
spojrzał na Poldka.
– Ula napisała –
powiedział powoli. Poldek uniósł głowę; miał zaniepokojoną minę.
– Co?
– „Cześć, jak u Was?” –
odczytał. – „U nas do dupy, właśnie się zbieramy do wyjazdu. Wojtek zleciał ze
schodów i skręcił albo złamał nogę, nie wiadomo, wieziemy go do szpitala.
Patrycję od wczoraj boli strasznie głowa, zeżarła wszystkie tabletki i dalej
gówno, a Magda ciągle twierdzi, że coś w nocy słyszała i że chce do domu
natychmiast. Chujowo się porobiło, fajny weekend szlag trafił. Może dobrze, że
pojechaliście. Powiedz Poldkowi, że nie mam pretensji, w sumie zaczynam
żałować, że nie pojechaliśmy z wami, bo wszyscy mają spierdolony nastrój”.
Spojrzał na Poldka
wyczekująco – w gruncie rzeczy sam dobrze nie wiedział, czego wyczekuje, może
wyjaśnień, jakiegoś konkretnego stwierdzenia? Ale Poldek tylko odłożył sztućce
na brzegi talerza i przez chwilę patrzył gdzieś w bok bez słowa.
– Może powinienem się
wczoraj upierać, żeby oni też od razu wracali – odezwał się wreszcie cicho. –
Ale jakoś… to mi się nie wydawało konieczne.
– Ale żebyśmy my
natychmiast wracali, wydawało ci się konieczne? – spytał Andrzej. – Dlaczego?
Poldek wzruszył
ramionami.
– Tak jakoś – mruknął i
położył sztućce na niedojedzonym naleśniku. – Nie mam już ochoty. Mogę potem
pozmywać. – Wstał i wyszedł z kuchni.
Przez resztę dnia był
bez humoru. Pozmywał, rozwiesił pranie, które Andrzej wcześniej nastawił,
oświadczył, że nie ma ochoty jechać do swojej mamy po Pankracego – żółw może
posiedzieć na Ratajczaka do niedzieli, tak jak było planowane – do sklepu też
nie chce iść, jest mu wszystko jedno, co zjedzą na kolację i jutro, na wino też
nie ma ochoty, w ogóle nie ma na nic ochoty, czy Andrzej może go zostawić w
spokoju?; zamknął się z książką w składziku i leżał tam, na wąskiej kanapie,
przez resztę dnia, nawet nie wypił przyniesionej herbaty.
W gruncie rzeczy Andrzej
miał kilka razy ochotę potrząsnąć Poldkiem i powiedzieć, by się w końcu ogarnął
i skończył z tymi cyrkami; ale te „cyrki” były tak dziwne i do Poldka
niepodobne, że chyba lepiej było go zostawić w spokoju.
W każdym razie sobota
minęła w dość kiepskiej atmosferze. Andrzej zrobił szybkie zakupy, wmusił w
Poldka obiado-kolację i zachował dla siebie informację o kolejnym SMS-ie Uli,
donoszącym, że noga Wojtka jednak jest złamana, a Patrycja przez pół drogi
rzygała przedawkowanymi tabletkami przeciwbólowymi – zresztą, jak się okazało,
niepotrzebnie, bo przy jedzeniu Poldek mu ten sam SMS odczytał ze swojego
telefonu, a potem zapytał podejrzliwie: „Do ciebie też napisała?”, po czym, gdy
otrzymał potwierdzenie, stwierdził na poły kpiąco, na poły prowokująco: „Aha, i
uznałeś, że dla mojego zdrowia psychicznego przemilczysz ten drobny fakt?”, w
ogóle zachowywał się wtedy tak, jakby chciał sprowokować kłótnię. Potem wziął
prysznic, wyszedł z łazienki trochę spokojniejszy, rzucił: „Przepraszam,
zachowuję się dziś jak kompletny złamas” i znów się zakopał w łóżku pod kołdrą.
Tym razem nie miał ochoty nie tylko na seks, lecz również na jakąkolwiek
bliskość. „Zostaw mnie”, poprosił, gdy Andrzej go objął.
Pozostawało mieć nadzieję,
że niedziela będzie lepsza.
***
Najpierw poczuł zapach
dymu z papierosów, jeszcze zanim otworzył oczy. W pokoju było ciemno, ale gdy
się uniósł na łokciu, zauważył zarys otwartych drzwi balkonowych. I sylwetkę
siedzącego przy nich Poldka, wspartego o framugę, z papierosem w dłoni,
zwróconego plecami do pokoju. Spojrzał na telefon – siedemnaście po trzeciej.
– Czemu nie śpisz?
Poldek odwrócił się;
rozżarzony czubek papierosa rozświetlił nieco ciemność.
– Kiepsko spałem –
odezwał się cicho. – Co jakiś czas się budziłem, a potem już w ogóle nie mogłem
zasnąć. W końcu uznałem, że nie ma sensu tak leżeć i czekać, bo jest tylko
gorzej.
Andrzej wstał, wziął z
biurka swoje papierosy, podszedł do Poldka i usiadł na balkonie, przy drugiej
krawędzi balkonowych drzwi. Sztuczna trawa, którą wyłożyli na początku lata
posadzkę balkonu, trochę kłuła przez materiał bokserek, w których spał.
– Lepiej siedzieć na
poduszce – odezwał się Poldek. – Inaczej ta trawa drapie w tyłek, nawet przez
gacie. Masz, wziąłem ze składzika dwie, dam ci jedną.
Z poduszką było
zdecydowanie lepiej. Andrzej zapalił.
– Zobacz, ile gwiazd –
powiedział Poldek i postawił popielniczkę pomiędzy nimi. – Całe niebo aż
błyszczy. Nie pamiętam nigdy, czy to zapowiada ładną pogodę, czy brzydką.
– Też nie wiem – mruknął
Andrzej. Fakt, widać było wiele gwiazd. A w ich świetle można było zauważyć, że
balustrada balkonu się łuszczy. Trzeba by ją odmalować przed jesienią.
Przez dłuższą chwilę
siedzieli w milczeniu i palili. Poldek, oparty o ścianę, z uniesioną głową,
wpatrywał się w te swoje gwiazdy i wolnym ruchem unosił papierosa do ust.
– Nie rozumiem, co się z
tobą dzieje – powiedział wreszcie Andrzej, bo już miał dosyć tej ciszy. Też
opierał się o ścianę i patrzył przed siebie. Głównie na te złuszczone fragmenty
balustrady, które dawały się zauważyć przy tak słabym świetle i zaczynały go
irytować. W poniedziałek trzeba podjechać do jakiegoś sklepu po farbę. – I nie
wiem, co mam zrobić, żeby było dobrze. Jakbym się poruszał na oślep.
Poldek strzepnął popiół do
popielniczki.
– Przepraszam –
odpowiedział cicho. – Nie pomyślałem o tym.
– Nie przepraszaj, tylko
mi powiedz, co mam robić. Albo czego nie robić.
– Andrzej… – Poldek
położył mu rękę na ramieniu. Głos miał łagodny, czuły. – Prawda jest taka, że
niczego ci nie muszę mówić. Sam wiedziałeś.
– Niby co?
W tej słabo
rozświetlanej ciemności twarz Poldka była jednak całkiem nieźle widoczna. A
przynajmniej jego delikatny uśmiech i uważne spojrzenie.
– Z miejsca wsiadłeś,
jak powiedziałem, że chcę wracać – wyjaśnił. – Nie próbowałeś mnie namawiać,
przekonywać czy pouczać. Ani razu nie dałeś mi do zrozumienia, że uważasz mnie
za kretyna czy histeryka, czy cokolwiek. A jak wczoraj chciałem, żebyś mnie
zostawił samego, to po prostu zająłeś się swoimi rzeczami i nie zaglądałeś co
chwila do składzika z pytaniem, czy już mi przestało odpierdalać. Jestem ci za
to ogromnie wdzięczny.
Andrzej wzruszył
ramionami. To była jedna z tych dziwnych, dość kłopotliwych sytuacji, gdy
słyszał słowa wdzięczności za coś, co ani nie było jego świadomym działaniem,
ani zasługą, ani w gruncie rzeczy na żadną wdzięczność nie zasługiwało, bo
wynikało po prostu z tego, że nie miał pojęcia ani pomysłu, co sensownego
zrobić.
– Powiedziałeś, że
chcesz wracać, to wróciliśmy – mruknął. – Niby co miałem robić, upierać się,
żebyśmy zostali, jak byłeś w takim stanie?
– Ty serio nie
rozumiesz, dlaczego jestem ci wdzięczny, co? – zapytał Poldek z czymś, co
brzmiało jak rozbawienie.
– Nie.
Poldek roześmiał się i
znów uniósł papierosa do ust.
– Nie szkodzi. I tak
jestem ci wdzięczny.
Wypalił papierosa do
końca, zdusił go w popielniczce i oparł głowę o ścianę.
– Naprawdę mam wyrzuty
sumienia, że nie namawiałem pozostałych, żeby wrócili z nami – odezwał się po
chwili cicho. – Ale mówiłem ci już, że to mi się nie wydawało tak ważne. Ale
czułem, że my się stamtąd musimy zabrać jak najszybciej, za wszelką cenę.
Andrzej odsunął
papierosa od ust, wydmuchał dym i spojrzał na Poldka, który znów wpatrywał się
w niebo.
– Powiesz mi w końcu, o
co chodzi? – spytał. – To naprawdę denerwuje, gdy nie wiem, o co chodzi. Mogę
nie rozumieć, ale chcę wiedzieć.
Poldek wreszcie na niego
spojrzał.
– A obiecasz mi, że jak
ci powiem, to mnie nie wyśmiejesz, nie uznasz za debila ani nie stwierdzisz, że
z takim popaprańcem nie chcesz mieć jednak do czynienia? – zapytał.
W innej sytuacji Andrzej
powiedziałby mu, żeby przestał pieprzyć głupoty i przeszedł do sedna. Ale w
głosie Poldka było coś dziwnego – niepokój, wręcz lęk – i napięcie – i może
nawet błaganie?; w każdym razie coś tak dziwnego, że stało się jasne: nie da
się tego uspokoić, uporządkować w zwykły sposób.
Andrzej odwrócił wzrok,
znów spojrzał na balustradę.
– Kocham cię –
powiedział spokojnie, może nieco cichszym niż dotąd głosem. – Więc chyba jasne,
że możesz mówić wszystko.
Poczuł jego palce
przesuwające się po ramieniu i szyi.
– Rany, Andrzej –
szepnął Poldek. – Wiesz, że mówisz mi to drugi raz w ciągu niemal półtora roku?
A szczerze, nie myślałem, że jeszcze kiedyś usłyszę to od ciebie tak wprost po
tamtym pierwszym razie w październiku. Dzięki.
Andrzej wzruszył
ramionami, bo niby co miał mu na to odpowiedzieć.
– Dobra – odezwał się
Poldek po chwili. Sięgnął po kolejnego papierosa, zapalił, odłożył zapałki i
paczkę na bok. – To miejmy to już za sobą. I żeby było jasne, nie obrażę się,
jeśli uznasz, że to wszystko są bzdury i w to nie wierzysz. Tylko po prostu się
ze mnie nie śmiej. Nie, wiem! – dodał szybko, głośniej, gdy Andrzej spojrzał na
niego z irytacją. – Wiem, nie będziesz mnie wyśmiewał. Tak tylko mówię. Bo w
sumie nie wiem, jak zacząć.
– Od początku? –
zasugerował Andrzej. Poldek z niezrozumiałych powodów się roześmiał.
– Dobra – mruknął. –
Niech będzie „od początku”.
Zaciągnął się, wydmuchał
dym, uniósł głowę.
– No dobra – powtórzył.
– To tak. Mój dziadek umarł, jak miałem trzynaście lat. Umarł w szpitalu, jakoś
w nocy. Obudziłem się tamtej nocy, miałem wtedy jeszcze łóżko w kuchni, i
widziałem, jak przechodzi przez tę kuchnię, w tę i z powrotem, i wychodzi do przedpokoju.
Zdziwiłem się, bo przecież był w szpitalu, zresztą miał wylew, więc nawet nie
mógł się ruszać, a tu jest w domu i normalnie chodzi. Więc wstałem, poszedłem
za nim, a on przeszedł przez przedpokój, zawrócił i znów ruszył przed siebie,
wyraźnie do kuchni. I jakoś tak dziwnie szedł czy wyglądał, że się
przestraszyłem, uciekłem do łóżka i nakryłem się kołdrą. A jak po jakimś czasie
wyjrzałem spod niej, to było ciemno i cicho. Wtedy sobie uświadomiłem, że
wcześniej było o wiele jaśniej, skoro widziałem dziadka, ale przecież światło w
kuchni i przedpokoju było cały czas wyłączone.
Zaciągnął się powoli.
– Gdy byłem w drugiej
liceum, umarła babcia – podjął. – W domu. Za dnia. Zabrali ją ludzie z zakładu
pogrzebowego. Mama długo płakała u siebie, siedziałem z nią, potem zasnęła, ja
się poszedłem umyć i potem poszedłem do kuchni, bo chciało mi się pić. – Urwał
na moment. – I ją w tej kuchni zobaczyłem. Babcię. Stała przy doniczkach na
parapecie, miała tam swoje warzywa, rzeżuchę i inne, które ciągle hodowała.
Stała plecami do drzwi, ale gdy wszedłem, obejrzała się. Spojrzała na mnie i
znów się odwróciła do kwiatów. – Ugiął nogi w kolanach, oparł na nich łokcie i
uniósł dłoń z papierosem. – A ja się z miejsca wycofałem, starałem się nawet
nie oddychać. Wróciłem do mamy, zamknąłem drzwi, usiadłem przy niej i miałem
tylko nadzieję, że nic nie przyjdzie do tego pokoju. Zostawiłem na noc włączoną
lampkę, bo się zwyczajnie bałem wyłączyć światło.
Andrzej przyglądał się
bez słowa dłoni Poldka, która papierosem w powietrzu kreśliła jakieś kształty.
– Mama w obu przypadkach
stwierdziła, że to mi się śniło – odezwał się Poldek po krótkiej chwili. – Za
pierwszym razem jej uwierzyłem, chociaż to było diabelnie realistyczne. Ale OK,
może mi się śniło. Ale za drugim razem już nie byłem tego pewien. Bo jak
wróciłem z kuchni do pokoju mamy, to zastawiłem drzwi krzesłem, wiesz, tak
podstawiłem je pod klamkę, jak w filmach. W sumie bez sensu, bo co to niby
miało dać, ale jakoś lepiej się z tym czułem. I rano to krzesło dalej było pod
drzwiami. A nigdy nie lunatykowałem, więc… – Wzruszył ramionami. – Zresztą
dobra, może mi się w obu przypadkach śniło, może się wtedy obudziłem, byłem
półprzytomny, postawiłem to krzesło, nieświadomy czy niedobudzony, i wróciłem
dalej spać. Może, nie wiem. Zresztą wolałem myśleć, że to sen. Wtedy to się
jeszcze dało tak tłumaczyć.
Odłożył niedopalonego
papierosa do popielniczki, objął kolana ramionami.
– Ale potem była trzecia
klasa – powiedział z wyczuwalną niechęcią. – I wtedy wszystko było za dnia, i
to mi się zdecydowanie nie śniło.
Przez dłuższą chwilę
milczał. Andrzej zapalił nowego papierosa i czekał.
– Przyszedłem któregoś
dnia do szkoły – podjął wreszcie Poldek. Pochylił się trochę i patrzył
przed siebie. – To był normalny dzień, trochę lekcji, które lubiłem, trochę
takich, których nie lubiłem, ale nic strasznego, żadnej pracy klasowej czy
klasówki, miałem odrobione lekcje, nie było nic, przed czym chciałbym uciekać
czy czym się mogłem denerwować. Wszedłem do szkoły, zostawiłem kurtkę w szatni,
usiadłem na korytarzu z paroma kolegami i koleżankami z klasy, gadaliśmy o
czymś. Zaczynaliśmy o ósmej pięćdziesiąt, ale byliśmy wcześniej, jeszcze z
kwadransa brakowało do przerwy. – Odchylił się i oparł plecami o ścianę. – Ale
od momentu, gdy usiadłem, dopadło mnie i zaczęło we mnie narastać takie dziwne
uczucie… przerażenia. Miałeś kiedyś coś takiego? – spytał, nie odwracając
głowy. – Coś takiego, że czujesz w sobie najpierw niepokój, a potem właśnie
przerażenie, i nie wiesz, z czego to się wzięło, dlaczego i tak dalej, ale to
po prostu jest i robi się coraz gorsze? Miałeś tak kiedyś?
– Nie.
– Ja wcześniej też nie.
Ale wtedy właśnie miałem. To narastało i narastało, jak jakaś lawina, aż
zacząłem się rozglądać, bo nie wiedziałem, o co chodzi. I dopadło mnie takie
uczucie, że muszę stamtąd jak najszybciej wyjść, muszę jak najszybciej wrócić
do domu, za wszelką cenę, bo jeśli zostanę, to coś się stanie. To nie było nic
konkretnego – dodał – tylko po prostu taka wewnętrzna panika, coraz większa i
gorsza, i coraz silniejsze przekonanie, że muszę wracać do domu i koniec.
Andrzej strzepnął popiół
do popielniczki. Poldek mówił spokojnie, ale w jego głosie pojawiło się coś, co
trochę przypominało piątkowe „Wracamy”.
– No i w którymś
momencie nie wytrzymałem – powiedział Poldek. – Wziąłem plecak, zabrałem kurtkę
z szatni i jak najszybciej wróciłem do domu. Ludzie z klasy patrzyli na mnie ze
zdziwieniem, bo nie rozumieli, co mi nagle odbiło. A ja zaraz po wyjściu ze
szkoły po prostu zacząłem biec do domu, jakbym miał coraz mniej czasu. –
Westchnął. – Dobiegłem do domu, otwierałem drzwi w takim pośpiechu i panice,
jakby się za mną paliło, zamknąłem je za sobą na wszystkie zamki, usiadłem na
podłodze i nagle poczułem, jak to wszystko ze mnie schodzi. Cała ta panika, ten
lęk, robią się coraz słabsze, wygaszają się. Byłem w domu i czułem się coraz
bezpieczniej. Tylko na myśl o tym, że miałbym wyjść z domu, tamto wszystko
wracało. Więc się jeszcze na wszelki wypadek schowałem w swoim pokoju,
wpakowałem się do łóżka, nakryłem kołdrą i tak przez parę godzin leżałem bez
ruchu. Nawet zasnąć nie mogłem, tylko leżałem i miałem nadzieję, że ten dzień
się jak najszybciej skończy. Jak mama wróciła, powiedziałem jej wszystko.
– I co?
– Nic, stwierdziła, że
może po prostu miałem jakiś taki szkolny atak paniki, może ze zmęczenia, może
przez coś innego. Powiedziała, żebym się nie przejmował, napisze mi
usprawiedliwienie, człowiek nie zawsze się zachowuje racjonalnie. Chyba nie do
końca uwierzyła w to, co jej mówiłem, w to poczucie, że muszę wrócić do domu,
bo inaczej stanie się coś strasznego.
– A coś się stało?
– Nie – odparł Poldek,
obracając ku niemu głowę. – Właśnie na tym cała sprawa polega, że nie stało się
absolutnie nic. – Jego ton był nieco kpiący. – Trudno z tym dyskutować, nie? Nic
się nie stało, więc skąd pomysł, że coś miało czy mogło się stać. I skąd
pomysł, że nic się nie stało, bo wróciłem do domu. – Odwrócił znów wzrok. – Ale
wtedy naprawdę byłem przekonany, że jeśli nie wrócę, jeśli zostanę w szkole, to
się coś stanie. Nie wiem, czy mnie, czy komuś, ale to chyba raczej dotyczyło
mnie, bo tak mnie to dopadło. I dopiero w domu to mi przeszło, a jak myślałem o
wyjściu z domu, to powracało. – Pokręcił głową. – A na drugi dzień, jak się
obudziłem, to nie było nic. Poszedłem do szkoły i nic, cały dzień było
normalnie, nawet śladu po tamtym. Więc mówiłem sobie, że pewnie rzeczywiście
coś mi odbiło, może nie chciało mi się siedzieć w szkole, może się gorzej
poczułem, nie wiem, cokolwiek, po prostu miałem jakiś odpał i tyle. – Oparł policzek
na prawej dłoni; w tym momencie jego twarz była już zupełnie niewidoczna. – Ale
tak w gruncie rzeczy ciągle pamiętałem tamto uczucie i wiedziałem, że to było
coś innego. Tylko nie chciałem już o tym myśleć, do tego wracać. Koszmarne to
było, nie chciałem nigdy więcej czegoś takiego czuć.
Wyprostował się,
wyciągnął papierosa z paczki i zapalił.
– I nie czułem – podjął
po chwili. – Przez parę lat nie czułem. Tylko miałem wstręt do wszelkich rozmów
o duchach, do horrorów i tak dalej. Za bardzo mi się przez to przypominały
tamte rzeczy. Ale powtórki z takiego ataku paniki więcej nie miałem. Aż do
przedwczoraj.
Przez kilka minut palił
w milczeniu. W końcu sięgnął po popielniczkę, strzepnął do niej popiół i
pokiwał głową.
– No właśnie –
powiedział ciszej. – Do przedwczoraj. Nie nastawiałem się na nic, serio.
Myślałem, że będzie fajnie. I przy okazji spacyfikuję moje stare schizy.
Obracał popielniczkę w
dłoniach, z papierosem pomiędzy środkowym i serdecznym palcem lewej ręki.
– Ale jak tylko
wysiedliśmy i zobaczyłem tamten budynek, zacząłem się bać – odezwał się po
chwili, nieco głośniej. – Nie mogłem oderwać od niego oczu, chociaż coraz
bardziej nie chciałem na niego patrzeć. I dopadło mnie to samo, co wtedy w
trzeciej klasie: taka narastająca panika, coraz większy strach. – Uniósł
papierosa do ust, zaciągnął się lekko. – Wiem, że to głupio brzmi, ale tak to
wyglądało: nie mogłem przestać patrzeć na ten cholerny budynek, czułem coraz
większe przerażenie i coraz bardziej byłem przekonany, że trzeba stamtąd jak
najszybciej uciekać. – Odstawił popielniczkę z powrotem na sztuczną trawę
pomiędzy nimi. – I wiesz – mruknął, przesuwając palcami po brzegu popielniczki,
z wbitym w nią wzrokiem – jak się nad tym potem zastanawiałem, to nie wiem, czy
bardziej chodziło o mnie, czy o ciebie. Bo jak poszedłeś się pożegnać z Ulką i
zobaczyłem, jak idziesz w tamtym kierunku, w kierunku tej otwartej bramy, to
ogarnęło mnie jeszcze większe przerażenie. Dlatego się tak wydarłem, żebyś tam
nie wchodził. – Uniósł głowę. – Bo dopadło mnie wtedy takie koszmarne uczucie,
że jak zrobisz choćby krok za bramę, to już będzie za późno na odwrót. Nie
wiem, dlaczego, ale to było potwornie realistyczne, to uczucie. I w ogóle całe
to przerażenie.
Andrzej popatrzył na
niego. Poldek uśmiechnął się lekko, przepraszająco.
– No i to tyle –
zakończył. Oparł się ponownie o ścianę i uniósł w ręku papierosa, ale się nie
zaciągnął. – Dostałem drugiego w życiu durnego ataku paniki i zwiałem, bo tak
się bałem. I zostawiłem przyjaciół, chujowo się z tym teraz czuję, ale miałem
wtedy naprawdę wrażenie, że to wszystko dotyczy mnie i ciebie, nikogo innego. I
tylko to mnie wtedy interesowało, żebyśmy się obaj jak najszybciej stamtąd
zabrali. – Wreszcie przyłożył papierosa do ust i przez chwilę milczał. – I co?
– zapytał wreszcie rzeczowym tonem. – Co myślisz? Jestem po prostu głupi czy
powinienem iść do jakiegoś psychiatry?
To brzmiało znów jak
jakaś kiepska prowokacja, w sumie nie wiadomo, po co i do czego, więc Andrzej
ją po prostu zignorował.
– Nie wierzę w takie
rzeczy – odpowiedział spokojnie. Nie miał już ochoty na papierosa, ale trzymał
w dłoniach paczkę i zaczął przesuwać wskazującym palcem papierosy z prawej
strony do lewej, po trzy. – W duchy, przeczucia i całą resztę.
– Domyślam się – mruknął
Poldek sucho. – Ale…
– Zamknij się na chwilę
– przerwał mu, nie odrywając wzroku od papierosów. Były trzy papierosowe trójki
i dwa papierosy samotnie. Jeśli doliczyć do tego paczkę jako taką, kolejna
trójka zamknięta. Ślady dawnej zabawy z dzieciństwa, gdy wszystko musiało być
„strójkowane”, jak to określała mama. Zabawy, która czasem przypominała się w
zupełnie bezsensownych momentach i męczyła, dopóki znów wszystko się nie
uporządkowało w trójki. – Nie wierzę w to. Ale nie twierdzę, że wiem i rozumiem
wszystko. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Ale nigdy też nie złamałem
nogi ani nie zostałem okradziony, co nie znaczy, że ludzie nie mogą złamać nogi
albo zostać okradzeni.
– I co dalej? – zapytał
Poldek po chwili. Andrzej spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Jak „co dalej”? –
Wzruszył ramionami. – Nic. Skończyłem.
Poldek uśmiechnął się
łagodnie.
– Kiepsko dziś u mnie z
czytaniem między wierszami – powiedział cicho. – Możesz być bardziej dosłowny?
Andrzej znów spojrzał na
paczkę w dłoniach i zaczął przesuwać papierosy w drugą stronę.
– Chodzi mi o to, że nie
zamierzam stwierdzać, czy coś ci się przywidziało, czy nie – wyjaśnił
spokojnie. – Z mojego doświadczenia by wynikało, że ci się przywidziało,
przyśniło, coś takiego. Ale to jest tylko moje doświadczenie. Nie wyjdę poza
nie. – Ostatni papieros znów znalazł się po prawej stronie paczki. – A
jednocześnie nie powinienem zakładać, że istnieje tylko ono i ignorować inne.
– Więc?
– Więc nie wiem. –
Wzruszył ramionami. – Nie wiem i nie zamierzam tego… oceniać, klasyfikować, jak
wolisz. Po prostu teraz już wiem, o co ci chodziło i dlaczego, to mi wystarczy.
A reszta… – Odłożył paczkę obok popielniczki i spojrzał na Poldka, który wciąż
się w niego uważnie wpatrywał.
– No, co „reszta”?
– Reszta to to, że
chciałeś wracać. Więc wróciliśmy. Koniec końców żadna poważna tragedia się nie
wydarzyła, więc nie ma się czym przejmować. A skoro nie możesz zasnąć i musisz
przesiadywać po nocy na balkonie, to dobrze przynajmniej, że wziąłeś poduszkę
pod tyłek, bo ta trawa rzeczywiście kłuje. I mógłbyś założyć skarpetki, bo jak
ci stopy przemarzną, to znowu coś złapiesz.
Poldek roześmiał się
cicho, wziął popielniczkę i paczkę papierosów, przełożył je z balkonu na
podłogę w pokoju, przysunął się wraz z poduszką, oparł głowę na ramieniu
Andrzeja i ujął jego lewą rękę w swoje dłonie.
– Już się nawet nie
czuję takim idiotą – mruknął. – Cieszę się, że mogłem ci to powiedzieć. Bo w
sumie poza mamą nikomu o tym nigdy nie mówiłem, ale mama zawsze trzymała się
wersji, że coś mi się przyśniło, przywidziało i koniec. Fajnie móc o tym
opowiedzieć… tak bez klasyfikowania, jak to określiłeś.
Siedzieli przez dłuższą
chwilę w milczeniu. Zrobiło się trochę ciemniej, możliwe, że chmury zakryły
część gwiazd. Palce Poldka przesuwały się delikatnie po ręce Andrzeja.
– Wiesz, co szczególnie
w tobie lubię? – odezwał się wreszcie Poldek.
To był ten typ pytań, na
które nigdy nie wiadomo, co odpowiedzieć. I czy to jest w ogóle pytanie na
poważnie, sugerujące, żeby człowiek się zastanowił i przedstawił swoją wersję,
czy na wesoło, więc można odpowiedzieć coś niekoniecznie rzeczowego, czy
jeszcze jakoś inaczej i lepiej się w ogóle nie odzywać.
– Zakładam, że nie
chodzi ci teraz o seks, rozmowy o książkach i wspólne palenie o różnych porach
doby – zaryzykował.
Poldek się roześmiał.
– Nie. Chociaż to
oczywiście też. Ale w tej chwili chodzi mi o coś innego. Umiesz słuchać. I nie
oceniać.
Andrzej pokręcił głową.
Ktoś tu miał zwyczaj widzieć w innych ludziach swoje własne zalety.
– Nie – odpowiedział
spokojnie. – To ty umiesz słuchać i umiesz nie oceniać. Ja nie umiem mówić. I
nauczyłem się nie opatrywać etykietką „głupie” wszystkiego, czego nie rozumiem
albo co się kompletnie różni od tego, co rozumiem. Przynajmniej próbuję –
dodał.
Tak, próbował. A gdy
czasem przypominały mu się niektóre sytuacje, sprawy, wydarzenia z ostatnich
paru lat – widział też, jak często te próby okazywały się nieudane. Z Poldkiem
było łatwiej, jakoś przy nim człowiek mniej się potykał o samego siebie.
– Nieprawda – szepnął
Poldek. – Umiesz. Po prostu robisz to po swojemu. Kocham to twoje „po twojemu”.
Kocham cię. Nie spinaj się.
– Nie spinam się.
– Spinasz się, przecież
czuję. – Puścił jego dłoń i objął go ramieniem za szyję. – Kanciku – mruknął mu
w ucho z rozbawieniem. – Trudno, po tym moim dzisiejszym negliżu psychicznym
jak z kiepskiego horroru musisz wytrzymać jeszcze i ten negliż emocjonalny jak
z kiepskiego romansidła. Kocham cię.
Pocałunek w ucho był
przyjemny. Dłoń Poldka, gładząca szyję, delikatna i ciepła. Słowa, ciche i
czułe, nie wywoływały już takiego dyskomfortu jak na początku – choć nadal
pozostawiały pewne zakłopotanie. Przecież wiedział, obaj o tym wiedzieli, nie
było potrzeby w kółko tej informacji powtarzać. Ale Poldek najwidoczniej tego
potrzebował.
– Przytul mnie – poprosił
Poldek po chwili. Andrzej objął go ramieniem i przyciągnął do siebie. Włosy
Poldka łaskotały trochę w szyję.
– Nie jest ci zimno?
– Nie. Chcę tak jeszcze
posiedzieć. Schodzi ze mnie to wszystko z piątku i wczoraj.
– Yhym.
Poldek westchnął
głęboko, ujął w dłonie drugą rękę Andrzeja i znów westchnął.
– Fajnie tak. A tobie
nie jest zimno?
– Nie.
– To dobrze.
Siedzieli przez kilka
minut w milczeniu. Chmury musiały się przesunąć, bo znów pojawiło się więcej
gwiazd.
– Andrzej – odezwał się
nagle Poldek dziwnym, jakby rozbawionym głosem – to kiedy w najbliższym czasie
znów mi tak z własnej inicjatywy powiesz, że mnie kochasz?
W tym momencie Andrzej
sam poczuł, że ma napięte mięśnie barków i pleców. Poldek obejrzał się przez
ramię i uśmiechnął się lekko.
– Przepraszam –
powiedział czule. – Jakoś się nie mogłem powstrzymać, żeby nie zadać tego
pytania.
– Naprawdę potrzebujesz,
żeby powtarzać ci oczywiste rzeczy? – zapytał Andrzej z irytacją.
– Czasem – przyznał
Poldek, nadal uśmiechnięty. – A ty uważasz, że jak już raz powiedziałeś, że
jakoś jest, to jasne, że tak ciągle jest, skoro nie mówisz, że coś się
zmieniło?
– Tak – mruknął. – To
jest chyba dosyć logiczne.
Poldek roześmiał się,
odsunął, przełożył poduszkę, rozciągnął się na sztucznej trawie, położył mu
głowę na udach i pogłaskał po kolanie.
– Czasem mnie rozbrajasz
– stwierdził. – Spoko, nie będę cię cisnął. Jak sam to jeszcze kiedyś powiesz,
to super. A jak nie, to masz rację, i tak wiem. I to nie tylko dlatego, że mi
to powiedziałeś wprost. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Nie wiem – przyznał. –
Chyba tak. Ale nie jestem pewien.
– Kiedyś ci to wszystko
szczegółowo wypunktuję – oświadczył Poldek. – Ale już nie dziś, nie mam siły
więcej myśleć. Ale kiedyś zrobię ci tak szczegółowe wyjaśnienia, z masą
uzasadnień, że aż cię to przygniecie.
– Może lepiej nie.
– Nie chcesz o sobie
posłuchać? – zdziwił się.
– Nieszczególnie. Chyba
że masz coś konkretnego, co ci nie pasuje.
– A jeśli pasuje?
– To powiedz, co ci
pasuje, będę wiedział, żeby tak dalej robić. Tylko konkretnie.
– A zwykle nie mówię
konkretnie? – Poldek obrócił nieco głowę i popatrzył z zaskoczeniem.
– Czasami nie – przyznał
Andrzej. – Czasami wchodzisz w te wszystkie… „czuję, nie czuję” i nie zawsze
umiem wyłapać w tym konkret.
– Postaram się zapamiętać
– obiecał Poldek i z powrotem położył mu głowę na nogach. – Czasem mi ucieka,
że z tobą trzeba rozmawiać trochę inaczej niż z mamą, Ulką czy Wojtkiem.
Andrzej patrzył na niego
przez chwilę z zastanowieniem.
– Przeszkadza ci to? –
zapytał.
– Nie – odparł Poldek
łagodnie. – Przeciwnie, lubię to u ciebie. Po prostu czasem zapominam. Ale
dobrze mi z tym, jak się z tobą rozmawia.
W gruncie rzeczy Andrzej
nie wiedział, co miałby zrobić, gdyby Poldek odpowiedział „tak”.
– Nie umiem inaczej. –
Właściwie to była myśl, ale zanim się zorientował, wypowiedział ją na głos.
Poldek odwrócił się tak,
że teraz leżał na plecach, z twarzą zwróconą do Andrzeja.
– Zauważyłem –
powiedział spokojnie. Minę miał poważną, ale w głosie coś czułego. – Serio, już
dawno zauważyłem, prawie na samym początku. To było widać, jak reagujesz na to,
co i jak ludzie do ciebie mówią, zwłaszcza ci bliżsi. – Podłożył sobie jedną
rękę pod głowę. – Najlepiej reagowałeś na Adama, on zawsze najłatwiej i
najszybciej do ciebie trafiał, bo u niego było krótko, konkretnie i po jednej
sprawie naraz. Więc starałem się iść jego tropem. Dość dobrze na Izę, przy niej
widziałem, że można ci mówić wprost, że coś nie pasuje, nie obrażasz się, ale
nie mogą być domysły i sugestie, bo masz wtedy taką minę, jakby ktoś mówił do
ciebie po chińsku. A najgorzej było z Karoliną, bo ona mówiła głównie na
emocjach, wrażeniach i nie lubiła tak bezpośrednio, tylko próbowała eufemizmami
i trochę dookoła, a ty w końcu zawsze to ucinałeś z irytacją: „Konkretnie,
Karo, co ty chcesz, o co chodzi, fakty, zlituj się, fakty”. – Roześmiał się
krótko. – Biedna Karolina, pamiętam minę, jaką po tych słowach parę razy
zrobiła. I na to wchodziła zawsze Iza i tłumaczyła z Karoliny na twoje, a potem
z twojego na Karolinę. A Adam siedział, patrzył na was i tylko czasem się
wtrącał, żeby załagodzić, jak już się trochę robiła napięta sytuacja. No więc
zrozumiałem, że w klimatach Karoliny nie należy mówić, bo cię zamęczę –
zakończył i uśmiechnął się. – I wiesz, to jest w sumie dosyć proste, jak się to
parę razy zobaczy, przemyśli i samemu zastosuje. Nawet moja mama już się trochę
nauczyła – dodał z rozbawieniem. – Chociaż ona jest bardziej jak Karolina, więc
już na więcej nie licz. Ej, co jest? – zapytał po chwili. – Tak zamilkłeś. Coś
nie tak?
– Czuję się jak po
wiwisekcji – mruknął Andrzej. – Nie myślałem, że musiałeś się tak
nagimnastykowac, żeby dało się ze mną rozmawiać.
– To nie gimnastyka –
odparł Poldek spokojnie. – To po prostu zmiana sposobu. Twój jest po prostu
taki mniej typowy. Nie gorszy, żeby było jasne, po prostu trochę inny i
rzadszy. Ale fajny. Naprawdę go polubiłem. Od samego początku.
Przez chwilę znów
milczeli. Poldek patrzył na niebo.
– W każdym razie cieszę
się, że chciało ci się w ogóle próbować – mruknął wreszcie Andrzej. Poldek
przeniósł wzrok na niego.
– Bardzo mi się chciało
– odpowiedział. – Od początku mnie zafascynowałeś. Spodobałeś mi się, to swoją
drogą, ale tak mnie zwyczajnie zafascynowałeś, chyba już wtedy, gdy taki
wkurzony podszedłeś do mnie w bibliotece z tym „Potrzebuję książki, którą
masz”, a potem jeszcze bardziej wkurzony odszedłeś. Pomyślałem wtedy, co za
rąbnięty facet, ani cześć, ani uśmiechu, przecież jakby uprzejmie poprosił albo
zażartował, tobym mu tych Babilończyków dał. Ale też nie mogłem z czystym
sumieniem uznać, że jesteś nieuprzejmym dupkiem. Byłeś po prostu taki… taki
skupiony na tym, że ty czegoś potrzebujesz i po to przychodzisz, a jak nie
możesz tego dostać, to się odwracasz na pięcie i odchodzisz, nawet nie
spróbujesz pogadać. Takie „nie, to nie, idę stąd”. I po prostu musiałem za tobą
pójść i dać ci tę książkę, żeby zobaczyć, jak zareagujesz. A ty się nawet nie
uśmiechnąłeś, tylko ją chwyciłeś i zacząłeś wertować, to Iza odwaliła za ciebie
całą sprawę z uprzejmościami, podziękowaniami i tak dalej. – Roześmiał się. –
Ale jak już przed budynkiem ze mną zapaliłeś, byłeś znacznie bardziej
komunikatywny, tak jakbyś przeszedł z jednego trybu na drugi, wtedy tylko
książka, teraz jest miejsce i czas na rozmowę. I okazało się, że nie tylko dobrze
wyglądasz – dodał z rozbawieniem – ale i fajnie gadasz. I masz niezłe poczucie
humoru, potrafisz być naprawdę złośliwy, jak wtedy, gdy opowiadałeś o
praktykach w szkole, jak już cię Iza pociągnęła porządnie za język w bufecie.
– Nie ciągnęła mnie za
język – zaprotestował Andrzej. Gładził palcami policzek Poldka, który w tym
momencie prychnął.
– Ciągnęła cię, uwierz.
Twoja pierwsza wersja opowieści o praktykach składała się z dwóch zdań: „To
była mordęga i straszny hałas. Małe dzieci są męczące i niczego nie rozumieją,
a nastolatki są irytujące i myślą, że wszystko wiedzą”. – Wybuchnął śmiechem. –
To było piękne, taki wyrok bez możliwości apelacji, żal mi się wtedy zrobiło
tych wszystkich uczniów, którzy mieli z tobą do czynienia. A potem Iza zaczęła
cię prowadzić konkretnymi pytaniami i uwagami, i okazało się, że masz sporo
sensownych spostrzeżeń na temat edukacji, zwłaszcza w szkole średniej, aż się
tak pozytywnie zdziwiłem. Fakt, widać było, że to zdecydowanie nie twoje
klimaty, ale przestało mieć to wtedy taki posmak „uczniowie w szkole to
debile”. Ale pamiętam twoją minę, jak Karolina oświadczyła, że małe dzieci są
kochane, a jak się na przerwie do niej przytulały, to to było takie słodkie. –
Znów się roześmiał. – Zrobiłeś taką minę, jakby ci powiedziała, że fajnie sobie
czasem rozciąć gardło nożem kuchennym i pogrzebać jego czubkiem w tętnicy.
– Chyba przesadzasz.
– Nie – zapewnił. – Jak
już robisz niezadowoloną minę, to ona jest bardzo niezadowolona, uwierz. –
Odwrócił się na bok, plecami do balustrady, i położył Andrzejowi dłoń na
brzuchu. – No, i tak to mniej więcej wyglądało, jak cię ogarniałem. To było
naprawdę fajne, tak patrzeć i sprawdzać, jak się z tobą lepiej rozmawia. A jak
już załapałem, to coraz bardziej mi się podobało. – Uniósł wzrok i uśmiechnął
się. – A jak cię pierwszy raz zobaczyłem nago, to uznałem, że za takie widoki
zdecydowanie warto było się poduczyć innego języka.
Andrzej też się
uśmiechnął. Przesunął palcami po szyi i ramieniu Poldka.
– W twoim ujęciu to
momentami brzmi jak niezła zabawa – mruknął.
– Bo to była zabawa, i
to świetna – odparł Poldek. – Cały czas jest. Chociaż fakt, bywały trudniejsze
momenty, gdy się musiałem gryźć w język, jak wtedy, gdy przed wyjściem
sprawdzałeś wszystko w mieszkaniu i zamykałeś po swojemu drzwi. Teraz już się
przyzwyczaiłem, ale jak za pierwszym razem zobaczyłem, jak ty robisz obchód po
całym mieszkaniu, sprawdzasz wszystkie okna, kurki od kuchenki i krany, to mnie
zatkało. – Położył mu dłoń na udzie. – Pamiętam, że zacząłem coś wtedy mówić, a
Iza mnie szturchnęła dość boleśnie w żebra i syknęła, żebym się nie odzywał, bo
jak ci się przerwie, to zaczniesz wszystko sprawdzać od początku. I albo mam
się zamknąć, albo wyjść i poczekać na schodach, tego się nie przerywa, to
trzeba przetrwać, bo ty inaczej nie wyjdziesz. A jak zamykałeś drzwi i trzy
razy sprawdzałeś po kolei wszystkie zamki, to Iza tylko na mnie spojrzała,
przejechała palcem po gardle i dalej mnie mordowała ostrzegawczo wzrokiem,
dopóki nie skończyłeś i nie szarpnąłeś trzy razy za klamkę. Potem ci się na
jakiś czas to trochę uspokoiło, ale jak się tu wprowadziliśmy, to w pierwszych
tygodniach znów robiłeś szczegółowy obchód i sprawdzałeś po trzy razy wszystkie
zamki, zawsze w tej samej kolejności. Na Ratajczaka zresztą też tak na początku
robiłeś.
– Zauważyłeś? – mruknął
Andrzej z zakłopotaniem. Był przekonany, że od jakiegoś czasu panuje nad tym na
tyle, by nie rzucało się w oczy.
– Trudno nie zauważyć –
odpowiedział Poldek łagodnie. – Ej, nie przejmuj się – dodał, uniósł się
trochę, pocałował go w brzuch i ponownie położył się na plecach. – Masz lekką
obsesję natręctw, i tyle. Nic strasznego. Wiele osób tak ma. Ja w sumie chyba
też trochę mam, zawsze po schowaniu portfela do plecaka jeszcze raz go otwieram
i sprawdzam, czy portfel tam na pewno jest. A moja mama jak się wróci po coś do
mieszkania, to zawsze musi usiąść i policzyć do dziesięciu, zawsze w tym samym
miejscu w przedpokoju, na siedzisku przy półce z butami. Zawsze tak miałeś z
drzwiami i resztą?
Andrzej spojrzał na
balustradę. Była o wiele lepiej widoczna – zrobiło się znacznie jaśniej.
Musiało być po czwartej, może nawet bliżej piątej. Farba naprawdę mocno się
złuszczyła.
– Nie – odpowiedział. –
Nie z drzwiami.
– A z czym? Chyba że nie
chcesz mówić – zastrzegł Poldek. – Nie chcę cię naciskać.
– Nie, w porządku –
odparł. – W sumie… sam mówiłeś, „negliż psychiczny”, więc niech będzie. Po
prostu nie zastanawiałem się nad tym.
– Bałagan cię drażni –
podpowiedział Poldek. – Szczególnie ten na biurku. To już dawno zauważyłem.
– Tak. Na biurku chyba
od wielu lat.
– I musisz mieć zawsze
długopisy i notatniki po tej samej stronie.
– Tak? – zdziwił się
Andrzej. – Może.
– Zawsze. Jak postawię
pojemnik z długopisami gdzie indziej, to zawsze go stawiasz z powrotem po
swojej prawej stronie, przy krawędzi, a przy nim notesy.
– Uważnie obserwujesz –
mruknął.
– Bo fajnie się ciebie
obserwuje.
– Coś jeszcze?
Poldek uśmiechnął się
przebiegle.
– Skarpetki i gacie –
oświadczył z rozbawieniem. – Masz taki specyficzny sposób składania ich. I
układasz zawsze według kolorów, od najciemniejszego do najjaśniejszego. Zresztą
koszule w szafie wieszasz tak samo. O twoim prasowaniu już nie mówię, czaisz
się z tym żelazkiem na najmniejsze zagniecenie na ciuchach.
Andrzej uśmiechnął się
lekko. Poldek patrzył na niego z wyczekiwaniem – ale to nie było męczące,
narzucające czy wymuszające coś wyczekiwanie. To było wyczekiwanie, na które
miało się ochotę odpowiedzieć.
– Przez drugą połowę
liceum zapisywałem, ile stron przeczytałem. Codziennie. Przez to starałem się zawsze
skończyć równo z końcem danej strony, bo potem nie byłem pewien, jak liczyć,
żeby te połówki czy ćwiartki kolejnych rozpoczętych stron się zgadzały. Nie
wiem, czy to pasuje.
– Może – mruknął Poldek.
Jego uniesiona lewa dłoń przesuwała się z brzucha po klatce piersiowej, na
szyję i ramiona, a potem znów zsuwała się wzdłuż ciała. To było przyjemne, taki
delikatny, powolny dotyk. – Co jeszcze?
– Trudno to wychwycić.
Właściwie nie zauważałem tego do tych cholernych drzwi. A z drzwiami i
sprawdzaniem wszystkiego przed wyjściem zaczęło się, odkąd wyjechałem na
studia. – Położył jedną rękę na głowie Poldka, drugą na jego biodrze i spojrzał
na coraz lepiej widoczne w oddali budynki. – Może dlatego, że wcześniej z
reguły mama zawsze była w domu, rzadko kiedy przy wychodzeniu do szkoły
musiałem zamykać drzwi. W akademiku sprawdzałem okna, bo chłopak, z którym
mieszkałem, potrafił je zostawić otwarte przy deszczu. Na stancjach nie miałem
zaufania do pozostałych osób, czy zakręciły wodę albo wyłączyły kuchenkę. Nie
umiem tego określić, po prostu gdzieś po drodze zacząłem to wszystko sprawdzać,
według kolejności, która mi się wydawała logiczna. Ale potem rzeczywiście
zauważyłem, że jeśli ktoś mi przerwie, to nie jestem już pewien tego, co
sprawdziłem i muszę zaczynać od nowa. Iza to pierwsza zrozumiała – dodał. –
Wcześniej od paru współlokatorów usłyszałem, że chyba jestem pierdolnięty z tym
sprawdzaniem i zamykaniem. Oczywiście musieli mi to powiedzieć właśnie wtedy,
gdy sprawdzałem albo zamykałem, i wszystko się zaczynało od nowa. Iza na
początku zapytała mnie, czy zawsze robię taki obchód jak inspekcja pracy i
zamykam drzwi, jakbyśmy mieli w mieszkaniu sztabki złota. Ale zapytała o to,
gdy już schodziliśmy po schodach, a nie wtedy, gdy zamykałem drzwi. A później nigdy
nie przerywała. Chyba że się spieszyliśmy i było mało czasu, wtedy zabierała mi
klucze, mówiła: „Ty już wychodź i czekaj pod klatką, ja zamykam” i zamykała po
swojemu. Jeśli nie wychodziłem ostatni i nie patrzyłem na to zamykanie drzwi,
nie potrzebowałem obchodu. – Wzruszył ramionami. – To rzeczywiście czasem się
nasila, a czasem zanika. Nie wiem, od czego to zależy. Ale bywa trochę…
kłopotliwe, gdy ktoś zauważy. Na uczelni z drzwiami od gabinetu mam to samo –
przyznał. – Świeńdo ostatnio wyjrzał ze swojego pokoju, gdy wychodziłem, i
powiedział, że był pewien, że to ja, bo nikt inny tak nie szarpie klamki, jakby
chciał wyszarpać ze studenta prawidłową odpowiedź na egzaminie.
– Klamkę od drzwi
samochodu też zawsze szarpiesz – dorzucił Poldek. – Też zawsze trzy razy.
– Wiem – mruknął z niechęcią. – Tego się nie daje tak po prostu przestać robić. Próbowałem parę razy, zawsze miałem wtedy wrażenie, że źle zamknąłem. I ostatecznie wracałem, zamykałem tak jak zawsze i dopiero wtedy wiedziałem, że jest zamknięte.
Poldek ujął w obie ręce dłoń, którą Andrzej trzymał na jego biodrze.
– Czyli obaj mamy swoje
fazy – podsumował spokojnie. – Ty masz drzwi i obchody mieszkania, ja mam
straszne przeczucia i zjawy. Da się przeżyć.
Andrzej pokiwał głową.
Siedzieli przez dłuższą chwilę w milczeniu. Robiło się coraz jaśniej.
– Zobacz – odezwał się
nagle Poldek, spoglądając w kierunku balustrady. – Wschód słońca. Nasz pierwszy
wspólny wschód słońca – dodał. – Piękny. Niesamowite są ta czerwień i żółć, i
ten bladoróżowy pomiędzy nimi. I przebijające w tym wszystkim słońce. I całość
na tle takiego bladego błękitu. Muszę spróbować to kiedyś namalować.
– Yhym.
Poldek przez chwilę
jeszcze wpatrywał się w niebo, po czym przeniósł wzrok na Andrzeja.
– Na co tak patrzysz z
taką niezadowoloną miną? – spytał ze zdziwieniem.
– Na balustradę.
– A co z nią?
– Zobacz. – Ręką, którą
dotąd trzymał na głowie Poldka, wskazał na pręty. – Farba schodzi. Z tych
trzech, z tych dwóch, z poręczy od spodu też się złuszcza. Nie zauważyłem
wcześniej. Z wierzchu poręczy też już pewnie odłazi. – Opuścił dłoń na sztuczną
trawę. – Trzeba w poniedziałek podjechać po lakier, pościerać te odłażące
kawałki i przejechać porządnie całość.
– Serio? – W głosie
Poldka słychać było spore rozbawienie. – Ja się zachwycam pięknym wschodem
słońca, a ty się skupiasz na odłażącej farbie z barierki? Olej barierkę,
popatrz na niebo.
Popatrzył, a Poldek
wybuchnął śmiechem.
– Dobra, masz na twarzy
wypisane, że nie wiesz, na jaką cholerę ci to niebo i wschód słońca, gdy farba
na barierce odłazi – stwierdził. – OK, pojedziemy w poniedziałek po lakier.
Rozczulający jesteś.
– Dlaczego? – zapytał
Andrzej ze zdziwieniem. Poldek pokręcił głową.
– Tak po prostu –
powiedział łagodnie, gładząc jego rękę od nadgarstka do łokcia. – Ale przynajmniej
zaliczyliśmy pierwszy wspólny wschód słońca. Zobaczysz, za dwadzieścia lat to
będziemy pamiętać, a nie tę nieszczęsną barierkę.
Pewnie miał rację.
Andrzej popatrzył na niego – Poldek uśmiechał się tak, że miało się wrażenie,
jakby ten uśmiech obejmował nawet oczy – odgarnął mu wolną ręką kilka kosmyków
włosów z czoła i uniósł głowę.
Pal diabli balustradę.
Poldek miał rację, te przenikające się kolory na niebie wyglądały naprawdę
ładnie.
fot. Pexels
WOW!!! Tak dawno nie czytałem nic z twojej twórczości i taka niespodzianka. Super, że wróciłaś. Historia Andrzeja jest fascynująca. No i ten postęp w relacji z ojcem...
OdpowiedzUsuńCieszę się, że to miła niespodzianka :)
UsuńCiekawa jestem, jak odbierzesz elementy jego wcześniejszej, nastoletniej historii. A co do relacji z ojcem - wciąż jeszcze wszystko przed nimi...
Dzięki za sygnał, że czytasz! :)