POWROTY DO DOMU. ROZDZIAŁ IX: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ CZWARTA


Mnożą mi się pomysły i teksty, mnoży się też zawartość poszczególnych tekstów. Pierwotnie „O czym się łatwiej rozmawia po zmroku” miało być jednym rozdziałem, ale rozrosło się tak, że wyszły cztery części. Gdyby miało pozostać jedną częścią, liczyłoby sto sześćdziesiąt stron…

Dzielenie tekstów na kawałki sprzyja higienie pisania; być może czytania też. I na pewno publikowania – zamiast wielkich porcji raz na jakiś czas lepiej mniejsze porcje, a częściej. Wrzucanie czegoś na blog co dwa tygodnie jest bardzo przyjemne. Może w czasie wakacji uda mi się wrzucać nawet częściej. Na razie, przez to mnożenie się pomysłów i tekstów, planuję zamieszać nowy materiał w każdy piątek lipca. Zobaczymy, jakie będą efekty.

 

 

 

POWROTY DO DOMU

ROZDZIAŁ IX: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ CZWARTA

 

 

 

Można bronić tezy, że najważniejsza myśl w historii kultury brzmi: „mogę się mylić”.

Bartosz Brożek, Michał Heller, Jerzy Stelmach, „Szkice z filozofii głupoty”, Kraków 2021, s. 138.

 

Te bóle głowy pojawiały się rzadko – najwyżej parę razy w roku, wczesną wiosną i w lecie. Pierwsze Andrzej pamiętał z połowy podstawówki; w piątej czy szóstej klasie mama, przerażona, zabrała go do lekarza, który stwierdził: „To migrenowe takie, pewnie przez zmianę pogody, jak się robi gorąco i skacze ciśnienie. Dzieciak z tego wyrośnie”.

Nie wyrósł. Do lekarza też już z tym więcej nie chodził. Mama wyszła wtedy z przychodni trochę zła, „Że migrenowe i że jak jest gorąco, to ci sama mogłam powiedzieć”, mruczała, gdy wracali do domu. W kolejnym roku, gdy przy pierwszej fali upałów znów go ten ból dopadł, po prostu robiła mu zimne okłady na czoło, podawała tabletki przeciwbólowe i zasłaniała okna w pokoju.

Nauczył się te bóle ignorować, zapominać o nich, dopóki się nie pojawiały. W końcu – co to było, kilka godzin, parę dni w roku. Umiał już rozpoznawać sygnały zapowiadające ich nadejście: nieprzyjemne napięcie w karku, trudność w zebraniu myśli, czasami lekkie rozmazywanie się obrazu. A potem pojawiał się ból, narastający, pulsujący, rozpoczynał się gdzieś za okiem i szybko rozprzestrzeniał się na całą prawą stronę głowy. Zazwyczaj wszystko się zaczynało wczesnym popołudniem, czasem pod wieczór – pamiętał tylko jeden raz, gdy obudził się z tym z samego rana, w pierwszej klasie liceum, była końcówka roku szkolnego, zaczęły się wielkie upały, ojciec marudził, że pewnie wymyśla, żeby nie iść już do szkoły, a on przyciskał do głowy obie ręce, bo miał wrażenie, że zaraz mu rozsadzi oko i część twarzy.

W tę środę wrócił do domu zaraz po zajęciach, koło wpół do jedenastej, i od razu wziął prysznic, bo temperatura przekroczyła już dwadzieścia pięć stopni. Poldek, który zaczynał dopiero o trzynastej trzydzieści, właśnie rozwieszał pranie w składziku. Zdążyli wypić kawę, zapalić, Poldek coś doczytywał na zajęcia, Andrzej zaczął robić notatki do recenzji książki, którą niedawno dostał z „Pograniczy”; minęło południe i wtedy się zaczęło. Najpierw kark. Za chwilę wrażenie, że gubi własne myśli. Potem uczucie, że przestaje wyraźnie widzieć notes i zapisaną stronę. I wreszcie ukłucie, to rozpoznawalne, paskudne ukłucie tuż za okiem, nad okiem, wokół oka. A potem to już była chwila – rozwiercająca od środka fala nieustępującego, pulsującego bólu, od którego chwilami robiło się niedobrze.

– Mama nam przysyła życzenia z okazji Dnia Dziecka – rozległ się głos Poldka. – I pyta, czy chcemy w pią… O kurde, co jest?

Podszedł, kucnął przy biurku.

– Andrzej, co jest? – zapytał z niepokojem, kładąc mu rękę na kolanie. – To jest znowu to, co wtedy, w zeszłym roku?

– Tak.

– Cholera. Tabletkę? Mamy chyba Ibuprom i aspirynę…

– Ibuprom – syknął. – I zasłoń okna. I ciszej, nie wrzeszcz.

– Jasne – powiedział Poldek bardzo cicho, ale i tak za głośno.

Nie wrzeszczał, oczywiście, że nie wrzeszczał. Po prostu w tym momencie każdy dźwięk był koszmarny.

Poldek wyszedł. Andrzej jeszcze przez chwilę siedział wsparty łokciami o skraj biurka, ściskał głowę rękami i starał się zapanować nad tą początkową falą mdłości. Tabletka. Łóżko. Ciemność. Cisza. Potrzebował tylko tego, aż tego. Parę godzin wyjętych z życia, w zasadzie całą resztę tego dnia szlag trafił. Dobrze, że jutro nie ma na ósmą. I dobrze, że dziś nie miał więcej zajęć, bo nie dałby rady. Cholera, jak to bolało. Jakby chciało rozłupać głowę na pół.

– Przyniosłem ci tabletki – rozległ się szept Poldka, koszmarnie głośny, wwiercający się w to wwiercanie się w oko. To nie była jego wina.

Andrzej wziął dwie tabletki, wypił cały kubek wody, który Poldek mu podał, i z trudem wstał. Poldek zasłaniał już okna. Droga do łóżka, te kilka kroków, to była koszmarnie długa podróż, a chłód pościeli uspokoił tylko na moment.

Potem już nie za bardzo mógł stwierdzić, co się dzieje. Mdłości przeszły, za to ból się wzmógł. Chwilami miał wrażenie, że oko nie wytrzyma, takiego rozsadzania i pulsowania nie wytrzymałby żaden organ, za moment zwyczajnie eksploduje, może wtedy przynajmniej przestanie tak boleć. Ciężko się oddychało, każdy wdech i wydech poruszał głową niczym statkiem rozkołysanym na szalejącym morzu.

– Zostawiłem ci wodę, tabletki i telefon na mojej szafce – rozległ się ten szepto-krzyk Poldka. – Okna zasłonięte i zamknięte. Coś jeszcze chcesz?

– Zostaw mnie – powiedział Andrzej z trudem. Leżał plecami do drzwi, w połowie łóżka, twarzą do niebieskiej ściany, i chciał tylko ciszy, ciszy i ciemności, i albo zasnąć, albo żeby wreszcie przestało boleć. Zaciskanie dłoni na głowie niewiele pomagało, chociaż może minimalnie przytrzymywało to pulsowanie. – Idź sobie.

– Mogę zostać… – zaczął Poldek, znów o kilka poziomów za głośno.

– Idź sobie – powtórzył ze złością. – Idź, do cholery, daj mi spokój.

Złoszczenie się na Poldka za coś, co nie było jego winą i przy czym tak starał się pomóc, było nie w porządku. Ale oddychanie bolało, słuchanie tym bardziej.

– Idę. – Poldek dotknął delikatnie jego ramienia; dotyk też drażnił. – Trzymaj się.

Pewnie próbował zamknąć drzwi najciszej, jak potrafił. Nie jego wina, że tak huknęły.

Andrzej starał się oddychać tak powoli i tak płytko, jak tylko mógł. Dwie tabletki powinny niebawem trochę to uspokoić, wtedy można wziąć kolejne. Kiedyś wziął cztery albo pięć jednocześnie, przekonany, że to szybciej i lepiej pomoże – i skończył w toalecie, wymiotując, bo żołądek jednak nie zniósł takiej dawki za jednym razem. Więc po dwie, z przerwami. W ciszy. Bez światła. Bez ruchu, możliwie jak najbardziej bez ruchu.

Na studiach zaliczył tych ataków raptem kilka. Na pierwszym roku w połowie marca – współlokator z akademika kpił wtedy: „O, kac przyjebał, a nie główka boli”, kpił tak głośno i długo, zamknął się dopiero, gdy Andrzej, już na skraju wytrzymałości, rzucił w niego słownikiem poprawnej polszczyzny. Tysiącstronicowe tomiszcze chybiło celu, ale było blisko. „Ty jesteś jakiś pojebany, kurwa, od początku widziałem, że jesteś pojebany!”, wściekł się tamten i wreszcie wyszedł z pokoju, ale trzasnął przy tym drzwiami tak, że ból tylko się nasilił. Na drugim roku to był przełom maja i czerwca, akurat odwiedził rodziców, mama nic nie mówiła, podchwycił za to z przedpokoju pytanie ojca „On dalej tak ma?”. Na trzecim roku – i w marcu, i na koniec czerwca. Za którymś razem do jego pokoju wszedł Mateusz, z narzekaniem, że Radek tak głośno uprawia seks ze swoją obecną „panną”, że nie da się wytrzymać, w całym mieszkaniu słychać. „Zjeżdżaj”, jęknął wtedy Andrzej, nakrywając się kołdrą, „błagam cię, Mateusz, zjeżdżaj. Zamknij się i zjeżdżaj”. „Chory jesteś?”, zmartwił się Mateusz i zaczął dopytywać, a może gdzieś zadzwonić, a może tabletkę, a może… „Zlituj się, spieprzaj stąd”, powtórzył Andrzej z udręką. Facet był miły, ale namolny. I nie rozumiał prostych poleceń. Na czwartym roku raz w marcu, dwa razy w czerwcu, za pierwszym razem w czerwcu Iza upierała się, że zadzwoni po karetkę. „Daj mi spokój”, powiedział wtedy tak głośno, że oko i głowa eksplodowały chyba trzykrotnie. „Zostaw mnie, po prostu zamknij się i wyjdź”. Na drugi dzień przeprosił ją i wyjaśnił. Przy kolejnych atakach już wiedziała, że tabletki i woda tak, wyłączone światło tak, odzywanie się – nie.

Na piątym roku – znów raz w marcu i raz w czerwcu. W połowie czerwca, nie poszedł przez to na zajęcia. Temperatura skakała jak szalona, ciśnienie też, i tego dnia ból przyszedł bardzo szybko, z pominięciem sygnałów ostrzegawczych – a może były tak krótkie, że nie zdążył ich nawet zauważyć. Poldek wpadł wtedy na stancję późnym popołudniem i wyraźnie się wystraszył. Ale przynajmniej umiał słuchać, przyniósł, co trzeba, siedział w kącie pokoju bez słowa, tylko czasem pytał cicho: „Żyjesz?”. Na drugi dzień powiedział: „Było mi cię tak cholernie żal. I najgorsze, że nic nie mogłem zrobić”. „Wystarczyło, że przyniosłeś mi tabletki, zasłoniłeś okno i nie gadałeś”, odburknął wtedy Andrzej. Zawsze po tych atakach czuł się skrępowany. Brak utraty kontroli i zależność od cudzej pomocy były paskudne. Ale od Poldka, tak jak od Izy i od mamy, dało się to przyjąć.

Teraz wreszcie minimalnie się uspokoiło. Oko już nie skakało tak, jakby chciało wyskoczyć z oczodołu. Wziął kolejne tabletki, położył się i przycisnął czubek głowy do ściany. To czasem pomagało.

Potem musiał zasnąć. Śnił mu się Poldek, coś mówiący, coś podający, potem mama, robiąca na drutach bezsensownie długi sweter, i bibliotekarka z filii na placu Lotników, upierająca się, że zgubił książkę, którą wypożyczał ktoś inny.

Otworzył oczy. Było ciemno, tylko mały snop światła padał z boku. Było słychać jakieś ciche skrzypienie. Było słychać szelest papieru.

– Andrzej? – rozległ się cichy głos. – Jest trochę lepiej?

Podniósł się powoli. Kręciło mu się nieco w głowie. Ale z tamtego bólu został tylko słaby, tępy ślad. Wziął głęboki oddech.

– Tak – odpowiedział wreszcie. Oparł łokcie na udach i na moment zacisnął dłonie na czole. – Cholera. Która godzina?

– Dochodzi dwudziesta pierwsza – odparł Poldek cicho. Andrzej uniósł głowę. Poldek siedział w kącie przy oknie, na bujanym fotelu, który dostali parę miesięcy temu od pani Julii, z książką w ręku, z włączoną obok stojącą lampą. Nie kołysał się. Patrzył uważnie, na jego twarzy widać było niepokój. – Strasznie się męczyłeś. Naprawdę się parę razy zastanawiałem, czy jednak nie dzwonić po lekarza czy coś.

– Nie ma sensu – mruknął. – To samo przechodzi, po tabletkach i chwili spokoju. – Przetarł dłonią twarz. Był spocony, czuł to, ale sama myśl o wstaniu odpychała. – Śniłeś mi się – dodał.

– Raczej nie. – Poldek pochylił się nieco w fotelu. – Obudziłeś się dwa razy. Dałem ci kolejne tabletki, a potem trzymałem ci worek z lodem przy oku, twierdziłeś, że tak mniej boli. Zerwałem się z zajęć – dodał. – Wróciłem po pierwszym wykładzie. Skręcało mnie z niepokoju, nie mogłem wytrzymać z myślą, że leżysz tu sam i możesz czegoś potrzebować, a ja sobie siedzę na zajęciach.

– Idiota – warknął Andrzej ze złością. – Nie możesz sobie marnować studiów, bo mnie łeb rozbolał.

– Nie zmarnowałem – odpowiedział Poldek spokojnie. – Wyluzuj, jest koniec roku, większość rzeczy mam już zaliczoną albo zaraz zaliczę. Jedno zerwanie się mi nie zaszkodzi.

– Są jakieś priorytety – powiedział z irytacją. Poldek odłożył książkę na podłogę i wstał.

– Masz rację, Andrzej, są priorytety – oświadczył dobitnie. – I wyobraź sobie, że moim priorytetem jesteś ty. Więc przestań mnie wkurwiać, połóż się, zrobię ci herbatę malinową z cytryną, to ci w zeszłym roku dobrze zrobiło po tym wszystkim, i kładź się spać. Masz jakieś uwagi? Znaczy radzę, żebyś nie miał – dodał szybko. – Ale z grzeczności pytam.

Chyba rzeczywiście nie miało sensu z nim dyskutować.

– Chciałbym się umyć – mruknął. – Jestem cały mokry.

– A masz siłę?

– Nie – przyznał.

– To nie ma o czym mówić – stwierdził Poldek. – Leż i nie waż się ruszyć spoza łóżka. – Podszedł do drzwi. – Zrobię herbatę. Chcesz na noc jeszcze jedną tabletkę?

– Tak. Na wszelki wypadek

– Zaraz przyniosę.

Po chwili Andrzej zdołał jednak wstać i pójść do toalety. Gdy zobaczył swoje odbicie w lustrze, zrozumiał wcześniejszą zmartwioną minę Poldka. Był blady, miał popęknane naczynka w oczach i wciąż dość ciężko oddychał. Nie dał rady wziąć prysznica, nadal każdy krok sporo kosztował i męczył. Do łóżka wrócił powoli, przytrzymując się ręką ściany. Tego etapu nie znosił niemal równie mocno, jak samego ataku – to poczucie bezradności, bezsilności, braku kontroli nad samym sobą potwornie męczyło i denerwowało.

Gdy już leżał w łóżku, Poldek przyniósł herbatę, tabletkę i wodę do popicia jej, poszedł się umyć, coś jeszcze zrobił przy Pankracym. Wreszcie wyłączył światło, wsunął się ostrożnie pod kołdrę i zapytał:

– Mogę spać obok czy wolisz, żebym poszedł do składzika?

– Zostań. Ale daj mi spać po twojej stronie.

– Nie ma sprawy. Leż, jak leżysz.

– Tu jest ciszej – wyjaśnił. – Wiem, że to głupio brzmi.

– Leż sobie – powtórzył Poldek łagodnie i przesunął delikatnie palcami po jego ramieniu. – Nie brzmi głupio. Biedactwo.

– Dzięki, że wróciłeś – mruknął Andrzej po chwili. Leżał na plecach, z kołdrą nasuniętą aż po szyję, bo po tych atakach zawsze robiło mu się zimno. – Chociaż naprawdę nie musiałeś.

– Ale chciałem – odpowiedział Poldek cicho. – Wiesz, ja też chcę o ciebie zadbać, gdy tego potrzebujesz. Takie rzeczy działają w obie strony.

Dłoń Poldka objęła jego dłoń. Było cicho i ciemno. Było spokojnie, akceptująco i czule.

I już nie bolało.

 

***

 

Na początku lipca Ulka urządziła u siebie imprezę na cześć zakończenia czwartego roku.

– Obiecuję, że po trzecim piwie będę pił tylko wodę – oświadczył Poldek, gdy namawiał Andrzeja do pójścia razem. – I nie opowiem żadnych sucharów. Możesz mnie nawet kopnąć, jak zacznę.

– Może jednak idź sam – zaproponował Andrzej. Sprawdzał kolokwia z poetyki i miał kiepski humor. Było gorąco. Temperatura powyżej dwudziestu pięciu stopni wykańczała. Chodzili po domu w krótkich spodenkach albo w bieliźnie, przegrzani; małe wiatraki rozstawione w każdym pomieszczeniu pomagały, ale i tak było za gorąco. – To twoi przyjaciele i koledzy z roku.

– A ty jesteś moim chłopakiem – przypomniał mu Poldek, przysunął sobie krzesło i usiadł z boku biurka. – Połowa przyjemności polega na wspólnym wychodzeniu. No chodź, proszę cię, nie będziemy siedzieć długo.

Zawsze tak obiecywał, a potem zawsze chciał siedzieć do samego końca.

– Ulka powiedziała zresztą, że bez ciebie mam nie przychodzić – dodał z szerokim uśmiechem. – Mówi, że w twoim towarzystwie aż czuje, jak jej wzrasta poziom inteligencji.

Jego przyjaciele mieli taką samą jak on skłonność do hiperbolizowania.

– I po prostu lubię, jak jesteś przy mnie.

A Poldek miał wyjątkową zdolność do postawienia na swoim w taki sposób, że człowiekowi jeszcze robiło się od tego miło.

– Dobrze – mruknął Andrzej i odłożył na bok kolejne sprawdzone kolokwium. – Ale po trzecim piwie koniec. I nie siedzimy do oporu. Trzy godziny, wystarczy?

– Cztery.

Następne kolokwium zapowiadało się trochę lepiej niż dotychczasowe osiem.

– W porządku, cztery. I do domu.

– OK – ucieszył się Poldek. – To napiszę Ulce, że będziemy. Miłego sprawdzania. – Pocałował go w policzek i wyszedł z pokoju.

I tak w drugą sobotę lipca wylądowali u Ulki na końcu świata, jak to określała, czyli po drugiej stronie Szczecina, w Dąbiu, w mieszkaniu na pierwszym piętrze znajdującym się w długim, niskim bloku na Goleniowskiej. Mieszkanie było nieduże, Ulka mieszkała z rodzicami, którzy się przezornie wynieśli do znajomych i obiecali nie wracać aż do rana, dopóki „ten filozoficzny syf nie zostanie posprzątany, moja mama chyba myśli, że my tu będziemy tankować do oporu i rzygać do celu”, stwierdziła kwaśno gospodyni. Ludzi było sporo, niemal cała grupa Poldka i trochę osób z innych grup. Ze trzydzieści osób, może więcej. Poldek kiedyś uprzedzał, że Ulka lubi „duże spędy ludzi”, ale to nie był duży spęd, to było niemal Zgromadzenie Narodowe.

Andrzej usiadł w rogu kanapy ustawionej niedaleko balkonu. Poldek kręcił się po mieszkaniu, pomagał coś nosić i rozlewać alkohol, rozmawiał, żartował. Był w swoim żywiole. Ta myśl uderzyła Andrzeja bardzo wyraźnie: żywiołem Poldka są ludzie. Ludzie, po prostu ludzie, jak sam kiedyś przyznał.

– Masz tu zajebistego drinka – powiedziała Ulka, która właśnie podeszła ze szklanką w ręku. – Dziś zaczynamy od smakołyków. Gin, tonik, kawałek pomarańczy, kawałek limonki, kilka malin i trzy kostki lodu. A lód robiłam z wody z cytryną.

– To jakiś przepis? – spytał, biorąc od niej szklankę.

– Nie – roześmiała się. – To takie dzikie eksperymenty, wrzucam, co mam w lodówce i co mi przyjdzie do głowy. Poldkowi smakuje. O właśnie. – Rzuciła się na kanapę, na wolne miejsce pomiędzy nim a dwiema innymi osobami. – Skoro o Poldku mowa. Chcemy się całą grupą zrzucić na minimalną krajową i wynająć cię na jeden miesiąc do przypilnowania każdego z nas przy pisaniu magisterki. Tak po jednym dniu roboczym na osobę, podobno wystarczy. Jak ty to zrobiłeś, że on prawie z dnia na dzień napisał pierwszy rozdział i ma już szczegółowy plan drugiego rozdziału oddany?

O szczegółowy plan drugiego rozdziału Andrzej przycisnął Poldka w czerwcu. Poldek marudził, wykręcał się, warczał, żeby dać mu spokój, ale sprawa została postawiona jasno: wakacje to dobry czas, by poczytać teksty potrzebne do kolejnych rozdziałów, a żeby to czytanie miało sens, trzeba wiedzieć, co czytać, a żeby wiedzieć, co czytać, trzeba mieć pełną wizję kolejnego rozdziału. „Więc siadaj na dupie i napisz szczegółowy plan drugiego rozdziału”, zakończył Andrzej twardo. „Napisz, pokaż promotorce, przedyskutujcie jeszcze teraz i dam ci spokój do września”.

Poldek ustąpił, napisał, zaniósł promotorce, wrócił z paroma poprawkami i akceptacją.

– Reszta ludzi na seminarium prawie spadła z krzeseł – zrelacjonował w poniedziałkowy wieczór po zajęciach. – A Fajka na mnie patrzy takimi wielkimi oczami i pyta: „Panie Poldku, pan na poważnie? Ojej, cudownie. To ten pana przyjaciel tak pana znów przypilnował?”. Ja jej mówię, że tak, a ona z takim zachwytem: „To musi być prawdziwa przyjaźń”. Więc jej odpowiadam zgodnie z prawdą: „To nie przyjaźń, to sadyzm”. Jesteś sadystą – podsumował. – Ja ci oczywiście jestem wdzięczny, ale jesteś po prostu sadystą. I to, jak widzę, cholernie z siebie zadowolonym.

Fakt, Andrzej był zadowolony. Z Poldka, nie z siebie.

– No? – upomniała się Ulka. – Jak to zrobiłeś?

– Odrobina perswazji – wyjaśnił i upił trochę drinka. – Niezłe.

– W razie czego mogę zostać barmanką – roześmiała się Ulka. – To co, dasz się wynająć? Obiecam Poldkowi, że babska część grupy będzie trzymać ręce przy sobie.

– To są usługi spersonalizowane – odparł z rozbawieniem. – Tylko dla Poldka.

Ulka zrobiła komicznie zrozpaczoną minę.

– Szkoda. – Wstała. – Ale jakbyś chciał dorobić, to jeszcze przez cały przyszły rok akademicki jesteśmy chętni na wynajem. Czy tam leasing. Jak będziesz chciał kolejnego, to mów.

Ludzie się kręcili, rozmawiali, pili. Andrzej wziął książkę z jednego z regałów i czytał. Ulka była miłośniczką Agathy Christie, podobnie jak Poldek, a pożyczone od niej niedawno „Zabójstwo Rogera Ackroyda” okazało się naprawdę wciągające, więc może „Dziesięciu Murzynków” też będzie dobre.

Swoją drogą, niektórzy ludzie nie potrafili zostawić innych w spokoju. W którymś momencie jakiś chłopak stanął przed nim z butelką piwa w dłoni i zaczął marudzić: „Ej, tu się bawi, a nie czyta!”. Andrzej spojrzał na niego niechętnie – w czym problem, każdy się bawi po swojemu – ale zanim zdążył odpowiedzieć, zjawił się Poldek, klepnął kolegę w ramię i powiedział: „Dobra, daj mu czytać, w kuchni szukają chętnych do nowego drinka”. Facet natychmiast się ulotnił. Poldek uśmiechnął się lekko, mrugnął i też gdzieś poszedł.

Nie chodziło o to, że Andrzej się „nie bawił”. Chodziło o to, że przy tak dużej liczbie ludzi zwyczajnie szybko się męczył, a czytanie i od czasu do czasu spoglądanie na nich, obserwowanie, co się dzieje, i ponowne wracanie do książki dawało znacznie więcej przyjemności, niż gdyby miał na siłę ze wszystkimi rozmawiać o niczym i kręcić się bez celu po pomieszczeniach.

Na marginesie, „Dziesięciu Murzynków” okazało się bardzo wciągające.

Na papierosa trzeba było wychodzić na balkon, Ulka uprzedziła, że jej rodzice nie tolerują palenia w pokojach. „Doceńmy naszą właścicielkę”, oświadczył wtedy Poldek, „zaraz przy oglądaniu mieszkania powiedziała, że palić w środku można, nie możemy tylko wiercić dziur w ścianach, żeby coś zawiesić”.

Wyszedł więc raz na balkon, książkę zostawił na kanapie, by nikt go nie podsiadł. Zabawne, jak bardzo te drobne oznaczenia terytorialne z reguły działają – gdy wrócił, kanapa była zajęta w pełni, poza jego miejscem. Po jakimś czasie Poldek poszedł z dwiema szklankami, kucnął i podał jedną.

– Teraz Ulka miesza wermut z różnymi dziwnymi rzeczami – uprzedził. – Ta jest dla ciebie, bez oliwek, bo nie lubisz. Tak, wrzuca oliwki do drinka – dodał, gdy Andrzej spojrzał na niego ze zdumieniem. – Zobacz. – Uniósł swoją szklankę, w której rzeczywiście pływały zielone i ciemne oliwki. – Ale smakuje nawet fajnie. Spróbuj. Powiedziałem, żeby do ciebie nie zbliżała się z tymi oliwkami nawet w zakręconym słoiku.

– Dzięki – mruknął, upił trochę i stwierdził: – Ujdzie. Nieco za słodkie, ale da się wypić.

– Fajne jest. – Poldek położył mu rękę na kolanie, w drugiej trzymał szklankę i popijał kolejne łyki. Dalej kucał, rozglądał się wokół.

– Chcesz usiąść?

– Nie. – Pokręcił głową. – Nie wcisnę się już tam. Zresztą jest ok. Zresztą zaraz idę. Wytrzymujesz? – spytał ciszej.

– Mam książkę. – Andrzej uniósł tomik Christie. Poldek roześmiał się.

– Jasne, jak masz książkę, przetrwasz wszystko. A to jest super. W życiu nie zgadniesz, kto zabił.

Poldek nadal trzymał dłoń na jego kolanie, parę razy przesunął nią nieco w górę i w dół. Może się trochę zapomniał – nie wszyscy z zaproszonych przez Ulkę ludzi o nich wiedzieli, dla części gości byli po prostu kumplami, którzy wspólnie wynajmują mieszkanie. Może miał to w nosie – sam niedawno powiedział, że „Jak ktoś się przypadkiem zorientuje, to nie będę przepraszał, ani za oddychanie, ani za orientację, ani za kolor oczu”. Może zrobił to świadomie – po tamtej imprezie imieninowej stwierdził: „Lubię się tak czasem do ciebie przytulić albo wziąć za rękę przy ludziach, fajnie móc to zrobić bez żadnych obaw”.

– E – odezwał się ten sam chłopak, który wcześniej marudził „Nie czytamy, bawimy się”, a teraz znów stanął obok. – Co się tak do siebie czulicie, jakbyście byli jacyś tego? – „Jacyś tego” zostało wypowiedziane na granicy kpiny i obrzydzenia.

Poldek przygryzł dolną wargę. Nie zabrał ręki.

– A co? – zapytał Andrzej spokojnie i przykrył dłonią dłoń Poldka. – Szukasz sobie faceta i sprawdzasz, który z nas jest wolny?

Chłopak zrobił zdecydowanie głupią minę, coś wymruczał i rzucił niepewne spojrzenie na nich, a potem na inne osoby na kanapie – miał pecha, siedział tam Wojtek, który był na imieninach Poldka, i jakieś dwie dziewczyny, które najwyraźniej albo też wiedziały, albo nie miały z tym problemu. Cała trójka parsknęła śmiechem. Chłopak wzruszył ramionami i się zmył.

– Dupki są wszędzie – rzucił Wojtek i uśmiechnął się do Andrzeja.

– A najfajniejsi faceci są z reguły zajęci – dodała jedna z dziewczyn, z wymalowanymi na trzy kolory powiekami.

– Ten na pewno jest zajęty – zgodził się Poldek. Poklepał Andrzeja po kolanie, uśmiechnął się lekko, porozumiewawczo, i wstał. – Będę w kuchni albo w drugim pokoju, albo gdzieś tam. Żadnych sucharów. – Położył palec na ustach, mrugnął i poszedł.

Z czterech godzin zrobił się więcej, co było do przewidzenia. Część gości już wyszła. Andrzej skończył „Dziesięciu Murzynków” – zakończenie rzeczywiście zaskoczyło – wziął „Rosemary znaczy pamięć”, dwa razy wyszedł na balkon na papierosa, wypił kolejnego drinka, zjadł kilka kawałków pizzy – Ulka na dwudziestą trzecią zamówiła cały stos pizz gigantów z pobliskiej pizzerii. Pudełka z pizzami zostały wniesione do dużego pokoju, porozdawane, ludzie krążyli pomiędzy nimi i wybierali. Poldek usiadł na podłodze obok Andrzeja i uniósł triumfalnie jedno pudełko.

– Bez oliwek, bez owoców morza, dużo mięsa, sera i pieczarek – poinformował. – Widzisz, jaki ze mnie dobry chłopak? – Odchylił głowę w tył. – Dopilnowałem, żeby mój domowy sadysta miał taką pizzę, jaką lubi.

– Wstawiłeś się – mruknął Andrzej z rozbawieniem.

– Tylko odrobinę. I nadal nie przekroczyłem trzech piw.

– Bo wlewasz w siebie tylko drinki Ulki.

– I nie opowiedziałem jeszcze ani jednego suchara.

– Tak, to na pewno jest osiągnięcie – przyznał. Poldek roześmiał się. Opierał się plecami o krawędź kanapy, ramieniem i policzkiem o nogę Andrzeja. Nadal miał odchyloną głowę. Piwne oczy błyszczały. Ciemnoblond – a może rzeczywiście jasnobrązowe? – włosy były nieco przydługie, Poldek chodził do fryzjera równie chętnie, jak do dentysty, czyli możliwie jak najrzadziej. – Daj tę pizzę, zanim wystygnie. Może jednak chcesz usiąść?

– Nie – odparł Poldek, uśmiechając się szeroko. – Znalazłem sobie idealne miejsce. Idealne miejsce, idealne studia, idealnego faceta. – Uniósł otwarte pudełko obiema dłońmi. Andrzej wziął kawałek pizzy. – Jestem szczęśliwy. Ej! – krzyknął Poldek, odkładając pudełko na podłogę. – Ludzie! Jestem szczęśliwy!

– Bo co? – odkrzyknęła Ulka, która stała na środku pokoju z drinkiem w jednej ręce, pizzą w drugiej i kilkoma osobami wokół siebie. – Bo masz wypieszczony pierwszy rozdział, masz plan drugiego rozdziału, Fajka cię uwielbia i chce oprawić w ramki, masz zaliczone seminarium i spokój na całe wakacje i masz faceta, który wygląda jak moje mokre sny porno? – Poldek pokiwał gwałtownie głową, więc Ulka, głosem zdradzającym, że jest co najmniej równie wstawiona, a może i bardziej, oświadczyła radośnie: – Spierdalaj!

Wybuchnęli śmiechem – ona, Poldek, kilka osób dookoła. Poldek znów odchylił głowę do tyłu.

– Jestem bardzo szczęśliwy – powtórzył cicho, patrząc Andrzejowi w oczy.

– I bardzo wstawiony.

– Tylko troszeczkę. Pizza OK?

– Jest dobra.

– No widzisz – wymruczał do siebie Poldek zadowolonym głosem i też wziął kawałek pizzy do rąk. – Ja wiem, co mój facet lubi.

Gdy większość pizz została zjedzona, a reszta zaniesiona do kuchni, Ulka zaczęła robić telefonem zdjęcia. Poldek wcisnął się między Andrzeja a róg kanapy ze stanowczym „Ej, ja nie mam z tobą żadnego zdjęcia!”, zabrał książkę, którą Andrzej próbował się zasłonić, zażądał: „Uśmiechnij się ładnie do Uli, będziemy mieli pamiątkę na stare lata”, uniósł w ręku butelkę piwa, potem ją odstawił, oparł głowę na ramieniu Andrzeja i objął jego rękę obiema dłońmi.

– Jeszcze jedno – zażądał. – Tamto wrzucę na MySpace, to będzie prywatne.

– Kurde – jęknęła Ulka z żalem. – Na MySpace mogłam zrobić fotę tej sterty pizz, gdy przyjechały.

Poldek i Ulka założyli sobie MySpace na początku roku. Andrzej nie miał pojęcia, co ich kręciło w tym portalu społecznościowym, w zamieszczaniu tam zdjęć, informacji o słuchanej muzyce czy oglądanych filmach i publikowaniu jakichś luźnych przemyśleń. Poldek twierdził, że świetnie się bawi. Wrzucał głównie zdjęcia żółwia. Ale – to było jedno z tych jego typowych zachowań – nie namawiał, by ktoś inny też sobie założył konto.

Po pizzy znów były drinki i rozmowy, ale ludzie wyraźnie się już zmęczyli. Kilka osób się pożegnało, zostało ich może z piętnaście. Rozmowa w którymś momencie zeszła na horrory i nagle Ulka oświadczyła:

– A moja ciocia ma nawiedzony dom! – Zachęcana, by powiedziała coś więcej, podjęła: – To jest w Trzygłowie, w takiej wiosce w powiecie gryfickim. Ma tam taki duży dom, który wynajmuje na różne wydarzenia. Fajny jest, ładny, duży. Ale podobno są tam duchy.

Kilka osób zaczęło się domagać dowodów, opowieści, historii.

– To tak. – Ulka usiadła przy ścianie, z poduszką za plecami. – Podobno czasem w nocy słychać różne dźwięki z łazienek. Tam jest dużo pokoi, to jest cały wielki budynek, po drugiej stronie jest mniejszy, a pomiędzy nimi jest taki gospodarczy, którego ciągle nie mogą wyremontować, bo coś się dzieje, i to podobno tam jest źródło tego wszystkiego. Więc w nocy coś w łazienkach spada, czasem słychać jakieś głosy, parę razy coś się zepsuło, coś komuś spadło, ktoś spadł ze schodów, ktoś się rozchorował, ktoś miał koszmary. Raz jakaś dziewczyna zajrzała przez okienko w piwnicy tego budynku gospodarczego i coś zobaczyła, nie chciała powiedzieć, co, ale już się w ogóle do tego budynku nie zbliżała. Ja tam byłam tylko ileś lat temu, jako dzieciak, ale pamiętam, że była taka trochę dziwna atmosfera.

Część słuchających zaczęła kpić, niektórzy stwierdzili, że chętnie by sprawdzili osobiście. Zaczęli dyskutować o możliwości wspólnego wyjazdu do Trzygłowa, o wywoływaniu duchów i o doświadczeniach, które mogłyby lub nie mogłyby zostać uznane za paranormalne. Andrzej wrócił do książki. Poldek siedział wyprostowany, z głową zwróconą w stronę balkonu.

– Co jest? – zapytał Andrzej po chwili, bo w tym znieruchomieniu było coś dziwnego. Poldek obejrzał się; miał poważną twarz.

– Nie bawią mnie takie rzeczy – powiedział cicho i z powrotem odwrócił głowę.

– Chcesz wracać?

– Tak – mruknął, nie ruszając się z miejsca. – Możemy wracać. I tak jesteśmy dłużej, niż się umawialiśmy.

Gdy wychodzili, Ulka radośnie zgodziła się pożyczyć „Rosemary znaczy pamięć” i dorzuciła jeszcze „Próbę niewinności”.

– Zarażanie Christie to sens mojego życia – oświadczyła. – Szkoda, że już idziecie. Andrzej, pomyśl o tym wynajmie, ja też muszę napisać magisterkę w terminie.

Poldek schodził po schodach powoli, zamyślony. Zapytany, co się dzieje, zatrzymał się i spojrzał na stojącego trzy schody niżej Andrzeja.

– Nie lubię rozmów o duchach – wyjaśnił. Przeniósł wzrok z poręczy, na której trzymał rękę, na okno na klatce schodowej. – I przepraszam, mieliśmy wyjść wcześniej. I mam nadzieję, że się nie gniewasz, że tak się do ciebie kleiłem przez całą imprezę.

– A tak naprawdę o co chodzi? – zapytał Andrzej spokojnie. Poldek przez chwilę milczał, wreszcie spojrzał na niego – poważnym, chyba nieco smutnym wzrokiem.

– Nie lubię rozmów o duchach – powtórzył i ruszył schodami w dół. Nie chciał powiedzieć nic więcej – ani w taksówce, ani w domu.

 

***

 

Ostatnie formalności związane z zakupem samochodu zostały dopełnione na początku sierpnia. Cały zakup poszedł szybko i sprawnie, aż chwilami wydawało się to nierzeczywiste. Ale pani Pola miała rację.

„Porozmawiajcie z Kaziem”, poradziła, gdy podczas śniadania po Eurowizji wspomnieli o planowanym zakupie samochodu. „Kazio zna ludzi, którzy znają ludzi. Może coś podpowie, kogoś wam podsunie, tak jak z mieszkaniem”.

Rzeczywiście, pan Kazio znał co najmniej kilkanaście osób, które właśnie sprzedawały lub planowały sprzedać samochód. Ponieważ dzięki kopercie od mamy Andrzeja mieli znacznie większą swobodę cenową, interesujące samochody znalazły się szybko. Po obejrzeniu kilku, sprawdzeniu danych technicznych, jazdach próbnych i rozmowach z właścicielami zdecydowali się na volkswagena passata z dwutysięcznego, z przyzwoitym przebiegiem, nadal aktualnym OC, w bardzo dobrym stanie i z klimatyzacją.

– Jak ci się jeździ? – spytał Andrzej, gdy podczas jazdy próbnej zamienili się miejscami, Poldek usiadł za kierownicą i zrobił parę kółek po pustym parkingu przy Netto.

– Dobrze. Biegi fajnie wchodzą. W tamtym mitsubishi miałem wrażenie, że ciągle walczę ze skrzynią. Fordem też się dobrze jechało.

– Ford ma większy przebieg. I nie ma klimatyzacji.

– I jest tańszy o trzy koła.

– I nie ma klimatyzacji – powtórzył Andrzej. – Czujesz, jak tu jest?

– Czuję – przyznał Poldek. – Moglibyśmy się tu przeprowadzić na wakacje. Mogę mieszkać w samochodzie, klima jest boska.

W końcu zapadła decyzja – volkswagen. Co prawda Poldek trochę murczał, że „To twoja kasa, ty kupujesz, ty decydujesz, nie chcę naciskać”, ale Andrzej się zdenerwował i szybko to uciął.

– My kupujemy, a nie ja – powiedział ze złością, gdy któregoś lipcowego wieczoru omawiali wrażenia po sprawdzeniu wszystkich ofert. – Razem, do cholery, i razem będziemy nim jeździć, to naprawdę nie ma znaczenia, kto konkretnie płaci.

Poldek siedział w bujanym fotelu i kołysał się lekko.

– Serio? Założę się, że gdybym to ja wykładał kasę, mówiłbyś inaczej – mruknął.

– Poldek…

– Dobrze, dobrze! – zawołał, unosząc ręce. – OK, ja chcę stanowczo volkswagena, jest świetny. Mitsubishi jest do dupy, ford nie ma klimy, opel jest za stary, a ten drugi volkswagen, ten czerwony, jakoś się źle prowadzi, nie wiem, dlaczego. Pozostałych nawet dobrze nie pamiętam. I podoba mi się kolor, ciemnoniebieski jest ładny. Chcę passata, głosuję za passatem, a w ogóle to masz mi pozwolić dołożyć chociaż tysiąc, bo inaczej będę się czuł jak pasożyt.

Gdy samochód został już kupiony i formalności załatwione, zaczęli jeździć dwa lub trzy razy w tygodniu, w zależności od zmian Poldka w pizzerii, do różnych miejscowości. Poldek, który zrobił prawo jazdy na pierwszym roku studiów, ale od tego czasu jeździł tylko czasem samochodem pana Kazia w ramach „przejażdżek z wujem”, teraz przypominał sobie wszystko i ćwiczył manewry na różnych wiejskich drogach. Andrzej lubił jechać po autostradzie – czasem trochę się zapominał i nadmiernie przyspieszał, wtedy Poldek trącał go ręką i mówił: „Ej, zwolnij”.

Zatrzymywali się w różnych miejscowościach, szli na obiad, na kawę, na spacer. Poldek robił zdjęcia, które potem chciał wrzucić na MySpace – tylko że po powrocie z reguły o tym zapominał. Czasem coś zwiedzali, jak Zamek Drahim w Starym Drawsku, Latarnię Morską w Niechorzu i wieżę widokową w Widuchowej. Obejrzeli mamuta sekwoję w Brwicach, Klikający Kamień w Rościnie i Cedyński Park Krajobrazowy, pod Gryfinem przeszli się Krzywym Lasem, a potem Poldek znalazł informację, że w Zatoni Dolnej jest Dolina Miłości.

– Nie ma bata, muszę tam z tobą pojechać – oświadczył stanowczo. – Mogę być tandetny, sentymentalny i banalny, ale z facetem mojego życia chcę pojechać w takie miejsce.

Więc pojechali. Park jak park, dość zaniedbany, dużo drzew, mało tablic informacyjnych, nie wszystkie wynotowane przez Poldka punkty udało się znaleźć. Przy Wzgórzu Pamięci zjedli „koszyk piknikowy”, jak to uparcie nazywał Poldek, chociaż kanapki, sałatkę, napoje i ciasto nieśli w plecakach. Usiedli przy kamiennym Stole Pokoleń, zjedli, zapalili, Poldek porobił kolejne zdjęcia.

– Lubię te nasze wycieczki – powiedział w pewnym momencie czule. – W ogóle lubię spędzać z tobą czas.

Gdy wracali z Zatoni Dolnej, Poldek prowadził. W pewnym momencie skręcił do lasu.

– Tu w głębi jest Wzgórze Uciech – poinformował, gdy stanęli, i wyłączył silnik. – Nie rób takiej miny, poważnie, to się tak nazywa.

– I co w związku z tym?

– A to – odparł, odpinając pas – że w samochodzie jeszcze tego nigdy nie robiłem. A tu jest doskonałe miejsce na pierwszy raz.

Później, gdy już mijali Nowe Czarnowo, Poldek odezwał się:

– Ale z ciebie to jest jednak nieczuły drań.

– Czemu? – spytał Andrzej, wydmuchując dym przez otwarte do połowy okno. – Wydawałeś się zadowolony.

– Bo byłem zadowolony – poprawił Poldek. – Byłem zachwycony. W łóżku z tobą zawsze jestem zachwycony. – Zmienił biegi. – Nie, ja mówię o tej dolinie. I w ogóle o naszych wyprawach. Wydajesz się taki totalnie obojętny na piękno przyrody. Patrzysz, ok, drzewa, jezioro, krzaki, niebo, no ładne, ładne, daj papierosa. – Roześmiał się.

– Nie czuję tego – przyznał Andrzej po krótkim zastanowieniu. – W zasadzie jest tak, jak mówisz, widzę, że jest, jest nawet ładne, i wystarczy.

– To może to nie ma sensu? – spytał Poldek ciszej, zerkając na niego zza kierownicy. – Te wycieczki? W sensie, wiesz, nie chcę cię zmuszać. Nie musisz jeździć ze mną na siłę.

Andrzej spojrzał na przesuwające się za oknem drzewa. Naprawdę nic specjalnego. Zgniótł papierosa w samochodowej popielniczce i spojrzał na Poldka. Zupełnie inna sytuacja.

– Nie jeżdżę na siłę – odpowiedział. – Fakt, te różne lasy, drzewa i głazy niewiele mnie ruszają. Ale ja też lubię spędzać z tobą czas.

Poldek uśmiechnął się, rzucił mu szybkie spojrzenie, wziął łagodny zakręt.

– Cieszę się – powiedział. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę.

Resztę drogi jechali w milczeniu. To było to typowe milczenie z Poldkiem – spokojne, wspólne, bliskie.

 

***

 

W ostatni piątek sierpnia Andrzej pojechał do rodziców – po raz pierwszy samochodem. Droga zajęła nieco ponad dwie godziny; wyjechał trochę po trzeciej po południu, gdy już temperatura spadła, więc w Białym Borze był koło szóstej. Prowadziło się dobrze, wygodnie, a klimatyzacja była błogosławieństwem.

Rodzicom samochód bardzo się spodobał. Mama pochwaliła kolor, ojciec otworzył maskę i postał przed nią kilka minut z taką miną, jakby fachowym okiem oceniał, chociaż w gruncie rzeczy niewiele się na tym znał, przez lata przy jakichkolwiek problemach z własnym autem wołał zawsze podwładnych z posterunku, żeby ściągnęli jakiegoś znajomego mechanika.

– Dobra maszyna – oświadczył wreszcie, zamknął maskę i pokiwał głową. – Rozsądny z ciebie chłopak, nie dałeś sobie wcisnąć byle czego.

Andrzej darował sobie uwagę, że to stwierdzenie nie jest niczym poparte, ojciec ani nie widział innych rozważanych samochodów, ani nie sprawdzał stanu technicznego tego konkretnego, ani nie znał zestawienia cen. Niech mówi, co chce, skoro tak go to cieszy.

Późnym wieczorem mama się uparła, żeby ojciec wstawił ich audi do garażu, a volkswagena zaparkowali w ogrodzie z przodu domu, tam, gdzie jest wykoszona trawa.

– Po co? – jęknął ojciec. – Ty wiesz, jaka potem w garażu robi się duchota w tym samochodzie?

– Po co? – przyłączył się Andrzej. – Stoi przy bramie, tam się wygodnie parkuje, w ogrodzie co chwila jest jakiś kopiec kreta.

Mama się uparła, mają przestawić i już. Bo ludzie są różni, teraz wakacje, tyle rozpuszczonych nastolatków się kręci, a niech któryś weźmie i porysuje, bo mu durny pomysł przyjdzie do głowy.

– Jak żyję, najgorsze, co się na tej ulicy trafiło, to latające dookoła gacie Ujazdowskiej spod dwudziestego pierwszego, jak jej przy jakiejś wichurze pranie ze sznura zerwało – mruczał ojciec, zakładając buty. Wyszedł, wprowadził audi do garażu, wrócił i powiedział z ciężkim westchnieniem: – Już. Idź przeparkować, Jędrek, bo nam mama żyć nie da.

– Coś długo ojcu zajęło – mruknął Andrzej kpiąco, bo dało się wyczuć świeży zapach papierosów.

Ojciec spojrzał na niego uważnie i uśmiechnął się porozumiewawczo.

– Ładny księżyc jest. Może też będziesz chciał sobie obejrzeć, jak przeparkujesz. Ja wieczorami bardzo lubię sobie wyjść do ogrodu i popatrzeć na księżyc.

Andrzej pokręcił głową z rozbawieniem i poszedł po kluczyki. Gdy wprowadził samochód do ogrodu, wyszedł przed bramę, żeby spokojnie zapalić. Od kwietnia, odkąd wspólnie palili na Wale, zaczęli się z ojcem wzajemnie kryć przed mamą, gdy chcieli zapalić. To była ulga, móc w czasie tego weekendu u rodziców spokojnie sięgnąć po papierosa ze świadomością, że w razie potrzeby ojciec powie mamie: „A, pewnie Jędrek poszedł się przejść po starych kątach, nie musisz zaraz iść go szukać po całym ogrodzie”.

– Andrzej? To serio ty?

Stanął przed nim jakiś chłopak. Wyglądał nawet znajomo.

– No co ty, starych znajomych nie poznajesz? – powiedział trochę ze śmiechem, a trochę z wyrzutem. W tym momencie Andrzej zorientował się, kogo przed sobą ma. Marcin.

– Poznaję. Cześć. – Podał mu rękę. Marcin roześmiał się.

– Ty jak zawsze taki wylewny, że aż się człowiek wzrusza. Fajnie cię widzieć. Daj jednego.

Zapalił, oparł się ramieniem o płot.

– Odwiedzasz rodziców?

– Tak.

– Ja też, mam urlop i przyjechałem do taty na trochę. – Zaciągnął się. – Mam urlop – powtórzył. – Byłem pół roku na rejsie na kontenerowcu, przesiedziałem w maszynowni więcej godzin niż na pokładzie, ale było super. Teraz mam wolne do początku września. Siedzę na co dzień w Gdyni, ale tak sobie pomyślałem, że tata jest tu sam i tyle mnie nie widział, to przyjechałem na parę dni.

Rozgadał się. Zawsze się rozgadywał. Teraz opowiadał o statkach, o swoim rejsie, o pracy w maszynowi, o tym, jak po kilku tygodniach patrzenia na te same twarze i słuchania tych samych narzekań ma się ochotę wyrzucić kolegę z koi za burtę. O Gdyni, którą uwielbia oraz o Gdańsku i Sopocie, Trójmiasto jest boskie. O znajomych, przyjaciołach, wyjazdach w góry.

Trochę te opowieści trwały, zapalili kolejne papierosy.

– No dobra, ja się naprodukowałem, teraz ty – oświadczył Marcin. – Co u ciebie?

– W porządku.

Marcin przez chwilę stał z uniesionym w ręce papierosem.

– Nie no – powiedział z niedowierzaniem. – Serio? Ja ci opowiedziałem pół życia od matury, a ty mi za to dajesz to „w porządku” i koniec? Wysil się trochę. Co robisz, gdzie mieszkasz, gdzie pracujesz, jak żyjesz?

Andrzej westchnął. Nie prosił się przecież o to „pół życia od matury”.

– Mieszkam w Szczecinie. Pracuję na uczelni. Robię doktorat, prowadzę zajęcia, piszę artykuły. Jest w porządku.

– To już coś – mruknął Marcin z uśmiechem. – Chociaż strasznie oszczędnie. Masz kogoś?

Andrzej spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Co cię to obchodzi?

– No wiesz, jestem ciekaw – wyjaśnił, najwyraźniej rozbawiony. – Jestem ciekaw, jak się układają prywatne sprawy u mojego byłego chłopaka.

– Nie byłem twoim chłopakiem – sprostował Andrzej spokojnie. Marcin pokręcił głową.

– Może w twojej wersji – odparł łagodnie. – W mojej byłeś. Byłeś moim chłopakiem, byłeś moją pierwszą miłością i byłeś facetem, który złamał mi serce, i nawet tego nie zauważył. I wiesz – dodał, strzepnął popiół na ziemię, oparł się plecami o płot i spojrzał w niebo – jakbym był wredną świnią, to miałbym teraz nadzieję, że tobie też ktoś tak złamał albo złamie serce, żebyś zobaczył, jak to jest. W sumie na początku to właśnie tego ci życzyłem. Ale już mi dawno przeszło. – Zaciągnął się mocno, wydmuchał dym w górę. – Więc teraz mam tak po prostu nadzieję, że u ciebie też jest dobrze. Bo u mnie jest. Chyba jest. – Znów się zaciągnął, potem przez chwilę milczał. – Poznałem kogoś niedawno. W sumie ledwo wróciłem z rejsu, poszedłem sobie w Gdańsku do muzeum na jakąś wystawę, o pierwszej wojnie światowej, pomyślałem, że sobie obejrzę statki wojenne. Stanąłem przy którymś, obok mnie stanął jakiś chłopak, coś notował, zaczęliśmy gadać i w sumie zrobił mi niezły wykład o marynarce wojennej z tamtego okresu. I wiesz, czasem pojawia się coś takiego, że w sumie wiesz, że coś jest na rzeczy, chociaż nikt niczego głośno nie dał do zrozumienia. – Podparł dłonią łokieć ręki, w której trzymał papierosa. – I to było właśnie coś takiego: on kończy, patrzy na mnie i mówi, że pewnie mnie zanudził, w ramach przeprosin może mi postawić piwo. A ja tak myślę, a pieprzyć to, zaryzykuję, w najgorszym wypadku każde mi spierdalać, i mówię: „Jak mi postawisz kolację, to mogę posłuchać o marynarce wojennej z kolejnej wojny”. I postawił mi kolację. I rzeczywiście nawijał o tej drugiej wojnie dość długo, ale fajnie. – Rzucił niedopałek na ziemię i przygniótł butem, po czym uniósł głowę i uśmiechnął się. – Jak się rozgada, to naprawdę nie może skończyć. I wtedy w tej restauracji, w której siedzieliśmy, nagle się zreflektował, że od dłuższego czasu tylko on gada, patrzy na mnie i mówi: „Sorry, powiedz, jak już mam się zamknąć, bo chyba masz już dość”. Więc mu mówię: „Krzysiek, fajnie gadasz i dobrze się ciebie słucha, ale ja prosty marynarz jestem i w tej chwili mam po prostu ochotę cię pocałować, więc albo proś o rachunek, albo dalej zagłębiaj się w niszczyciele typu Grom, jeśli mam trzymać łapy przy sobie”. W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak prędko dopadł kelnera i wymusił na nim przyniesienie rachunku. – Roześmiał się, splótł dłonie i założył je za głowę. Ręce miał mocno opalone, twarz i szyję też. – Fajny facet. Kończy historię. Kocha Gdańsk na zabój i czasem się sprzeczamy, bo dla mnie Gdynia jest numerem jeden. Ale on mnie oprowadza po swoich miejscach w Gdańsku, ja mu pokazuję moje w Gdyni i potem wspólnie stwierdzamy, że ten drugi ma trochę racji. Jest naprawdę fajny. Chyba trochę po przejściach, coś mi na początku takiego powiedział, że się niedawno mocno przejechał na takim związku-niezwiązku i wolałby się tak z miejsca i mocno nie angażować, bo drugi raz w ciągu jednego roku się przejechać to za dużo szczęścia. Więc idziemy powoli. Ale rozkręcę go. Tylko wiesz – dodał, spoglądając w bok – trochę się martwię, co będzie, jak teraz znowu wypłynę. Niby to jest jasne, że mam taką pracę, on to rozumie i takie tam, ale jednak w praktyce to różnie bywa. Więc zobaczymy, ten rejs będzie takim testem, czy jest sens dalej w to iść. Ale mam nadzieję, że się uda. – Zwrócił głowę w stronę Andrzeja. – Bo cholernie mi na nim zależy. A on mi ostatnio, jak o tym gadaliśmy, powiedział coś takiego, że będzie czekał, bo umie czekać. Tylko musi wiedzieć, że ma na co czekać. Więc dałem mu słowo, że ma. I że jak wrócę, to jedyne, co się zmieni, to pora roku i stan mojej opalenizny, bo mnie na statku spala na węgiel. O widzisz – wyciągnął przed siebie rękę – jeszcze trochę i będę wyglądał jak te laski, które przegięły z solarium.

– One są pomarańczowe – zwrócił mu uwagę Andrzej. – Ty się zrobiłeś brązowy.

– Tak, jak gorzka czekolada, zdaniem mojego taty – roześmiał się Marcin. – No dobra, to teraz ty.

– Co „ja”?

– Teraz ty się trochę pospowiadaj – wyjaśnił i szturchnął go łokciem w ramię. – Masz kogoś?

Andrzej dopalił papierosa, rzucił go na ziemię i przydeptał.

– To moja sprawa.

– A tak, jasne – podchwycił Marcin kpiąco. – „To twoja prywatna sprawa”, kurwa, jak ja to dobrze pamiętam z liceum. Ale zluzuj trochę, ja ci opowiedziałem sporo, wypadałoby odpowiedzieć choć w przybliżeniu tym samym.

– Ja się o historię twojego życia i związków nie prosiłem – mruknął Andrzej. Marcin przez chwilę patrzył niego uważnie, w milczeniu.

– Nie – powiedział wreszcie spokojnie. – Rzeczywiście, nie prosiłeś się. I w sumie niewiele się zmieniłeś, przynajmniej pod pewnymi względami. Ale ze względu na stare czasy, nieważne, co o nich myślisz, zrób mi tę uprzejmość i po prostu powiedz jedno: masz kogoś?

– Mam – odpowiedział znużonym głosem. – Teraz dasz mi spokój?

Marcin uśmiechnął się łagodnie.

– Zaraz, jeszcze tylko uzupełnienie do tego. Jesteś z nim szczęśliwy?

– Naprawdę tak cię to interesuje? – spytał kpiąco.

– Tak, tak mnie to interesuje – odparł Marcin poważnie. – I tak, domyślam się, że ciebie moje sprawy i moje bycie lub niebycie szczęśliwym nie interesują. Ale mam to w dupie. Zadałem proste pytanie i chcę usłyszeć prostą odpowiedź, „tak” albo „nie”. Jesteś z nim szczęśliwy?

Andrzej przyglądał mu się przez krótką chwilę. W gruncie rzeczy sam nie wiedział, dlaczego nagle perspektywa odpowiedzenia na to pytanie przestała przeszkadzać.

– Tak. Jestem.

Marcin znów się uśmiechnął.

– No widzisz, nie bolało. Cieszę się. Serio – dodał, gdy Andrzej prychnął lekko. – Cieszę się, że facet, który był kiedyś dla mnie tak cholernie ważny, jest szczęśliwy. – Odepchnął się od płotu. – Będę spadał. Obiecałem tacie, że obejrzymy sobie jakiś kryminał, jak wrócę, wyszedłem w sumie tylko na krótki spacer po starych kątach i jakoś tak zahaczyłem o twój dom. Trzymaj się.

– Dobrego rejsu. – Andrzej uścisnął podaną dłoń. Marcin ponownie się uśmiechnął, odwrócił, ruszył wolnym krokiem przed siebie, potem się jeszcze obejrzał, pomachał ręką i w końcu zniknął w ciemności.

Andrzej pozbierał niedopałki z trawnika – mama była wyczulona na takie rzeczy i zawsze się złościła, jeśli znajdowała resztki papierosów wokół domu, pomstowała wtedy na niewychowaną młodzież mieszkającą po sąsiedzku – wyrzucił je do śmietnika przy płocie i wrócił do domu.

To spotkanie nie miało jakiegoś znaczenia. Ale, w gruncie rzeczy – nie było też nieprzyjemne. Po prostu trochę bez sensu.

 

***

 

W niedzielę rano pojechali z ojcem stałą trasą. Po części odruchowo – chyba po prostu przyzwyczaili się do takiego zagospodarowania niedzieli, ojciec już przy śniadaniu spytał: „Ale jedziemy jak zwykle, co?” – a po części specjalnie, bo to była jedyna okazja, by spokojnie porozmawiać o mamie.

– Cicho chodzi – mruknął ojciec, gdy jechali Dworcową. – Biegi dobrze wchodzą?

– Tak.

– To dobrze.

Dojechali do Wału, weszli na wzniesienie za schronem. Andrzej wyciągnął papierosy i zapytał z irytacją:

– I nadal ojciec nic nie zrobił?

Ojciec zapalił papierosa z wyraźnie zasmuconą miną. Dobrze wiedział, o co chodzi. Odbyli już tę rozmowę w maju, potem w czerwcu, potem w lipcu.

– Co ja ci mam powiedzieć? – mruknął. – Mama albo mnie przegania, albo się obraża, ile razy powiem przy niej „lekarz” czy „badania”. Ciebie przecież też nie chce słuchać – dodał.

Andrzej musiał uczciwie przyznać, że ojciec miał rację. Mama obu ich goniła na wszystkie strony, gdy tylko poruszali tę kwestię. Nawet namowy i prośby nic nie dały. Nawet gdy w lipcu posadził mamę u siebie w pokoju na łóżku, uklęknął przed nią, ujął za ręce i powiedział zdesperowanym tonem: „Mamo, na litość boską, niech mnie mama raz w życiu posłucha i pójdzie do tego cholernego lekarza, bo już nie wytrzymam. Niech mama zrobi to dla mnie”. Usłyszał tylko, że nie powinien się tak wyrażać, a poza tym przesadza, a poza tym nic jej nie jest, a poza tym dobrze, pójdzie, ale na jesieni, teraz za gorąco i najzdrowszemu skacze ciśnienie od takiej pogody. A poza tym zmówili się z ojcem, by jej zawracać głowę głupotami. A poza tym niech tak nie klęczy na podłodze, spodnie sobie poniszczy.

I taka to była z mamą rozmowa o jej zdrowiu.

– Wiem. Mnie też nie słucha. – Zaciągnął się. – Nie wiem, co mam robić. Przecież widać, że coś się dzieje, ciągle jej się kręci w głowie, co chwila musi przysiadać i łapać oddech.

– Gorąco jest – mruknął ojciec. – Przy tej pogodzie…

– Niech mi ojciec da spokój z pogodą – żachnął się Andrzej. – To się zaczęło już wcześniej, upały co najwyżej wzmogły objawy.

Przez chwilę palili w milczeniu.

– W październiku przyjedzie taki mój dawny znajomy z milicji – odezwał się wreszcie ojciec. – Z policji. Parę razy współpracowaliśmy. Jest lekarzem. Na emeryturze, ale jest.

– I co?

– Czasem mnie odwiedza, czasem ja jego. Teraz wpadnie do nas na kilka dni. – Ojciec strzepnął popiół na ziemię. – To go poproszę, żeby mamę jakoś po cichu zbadał, żeby ją może podpytał i się zorientował, co jej jest, i mi powiedział.

– Etyka lekarska mu na to pozwala? – zdziwił się Andrzej. Ojciec wzruszył ramionami.

– Etyka lekarska sobie, a życie sobie. Jak go poproszę, to na pewno nie odmówi.

– No tak. – Uniósł papierosa do ust. – Ojciec zawsze miał te swoje znajomości i kontakty z pracy.

– Nadal mam – poprawił ojciec. – Może nie takie, jak dawniej, ale mam. Chociaż ostatnio, jak patrzę na tych wszystkich młodych na posterunku, to czuję, jak bardzo już jestem na emeryturze. I jak już jestem poza tym wszystkim. – Rzucił niedopalonego papierosa na ziemię i przydeptał. – I to jest, powiem ci, trochę straszne, jak człowiek tyle lat był w samym centrum wydarzeń, działań, decyzji, a teraz już się kompletnie nie liczy. Miłe te chłopaki, nie dam złego słowa na nich powiedzieć, zawsze grzecznie salutują i „panie komendancie to, panie komendancie tamto”, jakbym dalej był w czynnej służbie, ale to już nie to.

Wsadził ręce do kieszeni i spojrzał gdzieś w bok. Dopiero teraz do Andrzeja dotarło, że ojciec jest stary. Siedemdziesiąt jeden lat – niby wiedział, ale jakoś wcześniej nie miał tego tak wyraźnie przed oczami. Ojciec był trochę przygarbiony, mocno posiwiały, z pobrużdżoną zmarszczkam twarzą, z opadającymi, ciężkimi powiekiami, z żylastymi dłońmi, z plamami na skórze, z pogarszającym się wzrokiem – do czytania, prowadzenia i oglądania telewizji musiał zakładać okulary – poruszał się wolniej, z trudem wchodził po schodach, dużo pokasływał. Tak, był stary.

– Brakuje ojcu pracy. – To nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Ojciec pokiwał głową, nadal wpatrzony w coś między drzewami.

– Bardzo – przyznał. – Tam się człowiek czuł naprawdę potrzebny. I naprawdę kimś.

Andrzej pamiętał okres, gdy ojciec był kierownikiem posterunku policji w Białym Borze – i później, gdy awansował, gdy został komendantem powiatowym policji w Szczecinku. Doszedł wtedy do stopnia inspektora. Codziennie rano wyjeżdżał z Białego Boru do Szczecinka, samochodem zajmowało mu to niecałe pół godziny w jedną stronę, wracał późnym popołudniem, chyba że coś się działo i musiał zostać dłużej. Wracał, odwieszał czapkę, zdejmował mundur, całował mamę na powitanie, zaglądał do pokoju ze słowami: „Jędrek, może byś ojcu »dzień dobry« powiedział?, łobuzie?”, szedł umyć ręce, siadał do stołu, sięgał po gazetę, włączał telewizor. Mało mówił o pracy, ale czasem o czymś opowiadał, choć Andrzej z reguły prawie tego nie słuchał.

– Dobrze, żebyś miał taką pracę – odezwał się ojciec – żeby ci na stare lata pozostała. Albo żebyś poza pracą jeszcze coś miał. Ja w sumie nie miałem, przez długie lata nic nie miałem. Teraz mam mamę i ciebie. Ale ty masz już swoje życie, to normalne. Została mi mama. Na szczęście. – Zawahał się, spojrzał na Andrzeja. – Jędrek… ja wiem, że ty nie lubisz rozmawiać o swoich sprawach, ale… – Urwał, pokręcił głową, znów spojrzał w bok. – Nie, nic, nieważne – mruknął.

Andrzej nie zwrócił na to uwagi. Powróciła znów pewna myśl, która pojawiła się po raz pierwszy pod koniec kwietnia, po tamtej wieczornej rozmowie z Poldkiem; myśl, a raczej świadomość, dość niekomfortowa i nieprzyjemna. Trzeba się było z tym prędzej czy później zmierzyć, choć zdecydowanie nie miał ochoty. Może lepiej teraz – przynajmniej miałby to już za sobą.

Zapalił nowego papierosa – obaj już przestali zwracać sobie wzajemnie uwagę, że ten drugi za dużo pali – wydmuchał powoli dym i wreszcie zapytał, patrząc nieco ponad ramieniem ojca, nie bezpośrednio na jego twarz:

– Wtedy też ojciec wykorzystał te znajomości? Gdy byłem w trzeciej klasie, przy tej całej awanturze o bijatykę w szkole?

Ojciec uniósł głowę; minę miał zaskoczoną, jakby w pierwszej chwili nie wiedział, o co dokładnie chodzi.

– Tak – odpowiedział powoli. – Wykorzystałem wtedy kilka.

– No tak. – Andrzej spojrzał na trzymanego w palcach papierosa. – Tak w zasadzie to przyszło mi ostatnio do głowy, że powinienem był ojcu za to podziękować… mimo wszystko. Więc dziękuję. Choć w sumie chronił ojciec przede wszystkim swoją opinię, ale jednak.

Tak, ta świadomość zaczęła bardzo niewygodnie dawać o sobie znać w ostatnich miesiącach, trochę tak, jakby uwierała. Może przez to, że opowiedział całą historię Poldkowi – wreszcie opowiedział ją na głos, sam sobie, i sam siebie usłyszał, a przez to zobaczył całą sprawę wyraźniej, głębiej? Narracja jako sposób budowania świadomości o wydarzeniu, budowania kolejnych wersji historii – chyba jeszcze nigdy wcześniej nie uderzyła go ta kwestia równie mocno. O ile wyraźniej widać to na przykładzie z własnego życia niż na tekście literackim.

Bo przecież mogło się skończyć inaczej, zupełnie inaczej, o wiele gorzej, gorzej dla niego. Zupełnie wtedy o tym nie myślał; widział przed sobą jedynie cel, do którego dążył, i przeszkody do pokonania. Konsekwencje? Awantura w szkole, awantura w domu. Awantura, tak ogólnie i pobieżnie, bez uwzględnienia szczegółów i możliwych komplikacji. Dopiero od paru miesięcy te możliwe komplikacje zaczęły mu się w głowie klarować, w nieprzyjemny i wzbudzający dreszcz niepokoju sposób. A skończyło się przecież tak banalnie, tak niegroźnie: stopień ze sprawowania na koniec roku obniżony do poprawnego, zakaz brania udziału w konkursach judo do wakacji włącznie, nakaz chodzenia do ostatnich dni czerwca raz w tygodniu do pani pedagog na „rozmowę konsultacyjną”. I tyle. Plus unikająca go szerokim łukiem część uczniów z innych klas, plus inna część, która nagle tak się chciała zakolegować, plus podejrzliwe spojrzenia osób z jego klasy. Plus kilka prób nawiązania rozmowy ze strony wychowawczyni.

Obniżenie sprawowania przyjął z wzruszeniem ramionami, zablokowanie konkursów też, bo i tak nie zamierzał się już na nie rozdrabniać. Byłoby gorzej, gdyby zabroniono mu udziału w treningach, choć i to by przebolał. Do pedagogicy przychodził punktualnie i równie punktualnie wychodził; gdy tylko wybijała we wtorki szesnasta, zrywał się z pełnym złośliwej satysfakcji stwierdzeniem: „Już czwarta, nie będę pani zabierał więcej czasu”. To była kpina, te „konsultacje”: ona z fałszywą troską pytała za każdym razem, czy „dalej ma problemy z gniewem i agresją”, a on z uprzejmym uśmiechem odpowiadał, że skąd, nie ma żadnych problemów, wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów. Ona patrzyła podejrzliwie, najwyraźniej nie rozpoznawała cytatu z „Kandyda”. Mierzyli się wzrokiem między kolejnymi pytaniami i odpowiedziami, ona próbowała drążyć i zachęcać, by pozwierzał się ze swoich myśli, marzeń, problemów i lęków, a on raz za razem oświadczał, że myśli obecnie tylko o maturze, marzy tylko o zdaniu matury, jego problemem jest tylko kolejny dział matematyki do opanowania, a z lęków przychodzi mu do głowy tylko lęk, że na maturze z matematyki będą logarytmy, bo średnio je rozumie. Pedagogica chyba zaczęła dostrzegać ścianę, jaka się między nimi znajdowała, bo pod koniec roku już tylko rzucała z rezygnacją pierwsze pytanie, potem wygłaszała jakąś umoralniającą gadkę o panowaniu nad emocjami, o budowaniu dobrych relacji z ludźmi i o konstruktywnych sposobach rozwiązywania konfliktów, po czym machałą ręką, gdy wybijała czwarta, i mówiła: „Dobrze, idź już, idź”. Podejrzewał, że poczuła większą ulgę niż on, gdy te „konsultacje” ostatecznie się zakończyły.

Ludzi ze szkoły ignorował, tych z klasy też. Nie byli mu już do niczego potrzebni.

Wychowawczyni za to było mu trochę szkoda. Rozmawiali dalej o książkach, o polonistyce – studiowała w Szczecinie, podsuwała mu wiele artykułów pisanych przez szczecińskich literaturoznawców – ale gdy tylko próbowała skierować rozmowę na tamto wydarzenie czy w ogóle na niego samego, Andrzej natychmiast przerywał, zmieniał temat, mówił, że musi już iść. Jej też nie potrzebował – nie pod tym względem. A ona chwilami wydawała się zawiedziona, zmartwiona.

W każdym razie – cała historia skończyła się zdecydowanie bezboleśnie. A mogła inaczej. I, niestety – podziękowanie za to, że nie zakończyła się inaczej, należało się ojcu.

– Co ty mi za głupoty pieprzysz? – odezwał się ojciec, wyraźnie rozzłoszczony. – Chroniłem twoją dupę, a nie swoją opinię, głupi smarkaczu! – Miał ściągnięte brwi, mocno zmarszczone czoło, wolną rękę zacisnął w pięść. – Czy ty masz w ogóle pojęcie, jak to się mogło skończyć? Sprawą sądową, kuratorem, nawet poprawczakiem! I takim syfem w papierach, że wstydziłbyś się potem gdziekolwiek pokazać. – Cisnął niedopalonego papierosa na ziemię i zdeptał obcasem tak mocno, jakby próbował zdeptać tamte zagrożenia. – Te twoje obniżone sprawowanie i chodzenie do pedagoga to były drobiazgi w porównaniu z tym, czym mogłeś oberwać po tym swoim bezmyślnym, nastoletnim łbie. Kurwa, Jędrek – wyciągnął gwałtownie kolejnego papierosa z paczki – w niektórych zawodach trzeba dawać świadectwo niekaralności, wiesz o tym? Gówno byś miał, a nie świadectwo niekaralności, jakby to poszło dalej. – Trzymał papierosa między wskazującym a środkowym palcem prawej ręki i próbował zapalić zapałkę, ale trzy kolejne się ułamały, tak mocno nimi pocierał o pudełko. – I już nie mówię, co mogłoby być w poprawczaku, bo uwierz, tego nawet nie chcesz wiedzieć. Kurwa! – Rzucił na ziemię czwartą i piątą złamaną zapałkę. – Ty durny gówniarzu. – Spojrzał na niego ostro. – Byłem śmiertelnie przerażony tym, co cię może przez to spotkać, a ty mi tu pieprzysz o „chronieniu mojej opinii”. Gówno mnie moja opinia obchodziła, ty mnie obchodziłeś.

Był wyraźnie wzburzony, wręcz wściekły; zrobił się czerwony na twarzy, oddychał ciężko, brwi miał tak mocno ściągnięte, że nachodziły na oczy.

– Chce ojciec ognia? – spytał Andrzej cicho. Ten wybuch był… nawet nie zaskakujący, był szokujący.

Ojciec wziął dwa głębokie wdechy, spojrzał w bok.

– Chcę – powiedział spokojniejszym głosem. Wyciągnął rękę z papierosem, gdy Andrzej podszedł z zapalniczką; uniósł zapalonego papierosa do ust i zaciągnął się powoli. – Poczekaj. – Przytrzymał Andrzeja za ramię, gdy ten chciał się cofnąć. – Musisz zrozumieć. Byłem na ciebie wściekły, ale przede wszystkim się o ciebie bałem. I byłem gotów zrobić wszystko, żeby cię ochronić. Dociera to w końcu do ciebie?

Andrzej pokiwał powoli głową.

– Właściwie… – zapytał po chwili, nie odrywając wzroku od twarzy ojca – co ojciec dokładnie zrobił, że to się tak łatwo skończyło?

Ojciec popatrzył mu w oczy i uśmiechnął się dziwnie – trochę kpiąco, trochę złośliwie, trochę… pogardliwie?

– Jędrek, ludzie zawsze mają coś za uszami – wyjaśnił. W jego głosie pobrzmiewało rozbawienie. – Zawsze coś chowają, do czegoś się nie chcą przyznać, o czymś mówią nieprawdę. Lata pracy w policji pokazały mi naprawdę wiele paskudnych ludzkich stron. – Zaciągnął się, dmuchnął dymem w bok. – A w takim małym miasteczku jeszcze trudniej ukryć różne sprawy. I jak się umie patrzeć i słuchać, i ma jeszcze trochę władzy, to się je wszystkie wcześniej czy później odkryje. – Trzymał dalej dłoń na ramieniu Andrzeja, choć już nie zaciskał jej tak mocno, jak na początku. – Zobacz. Tamten gnojek. Jakaś drobna próba kradzieży w sklepie, uciszona przez ojca, który posmarował, gdzie trzeba. Kilka bójek, poza szkołą. Jakieś nagabywanie dziewczyn na ulicy, jedna się poskarżyła rodzicom, ci poszli na posterunek, znów jakoś uciszone, ale smród został. Złe zachowanie w szkole. – Uniósł dłoń z papierosem i wykonał taki ruch, jakby odsłaniał kolejną zasłonę z nowym zagadnieniem. – I ty, tu wszystko przemawiało na twoją korzyść: dobre oceny, dobre zachowanie, żadnych zatargów z prawem, konkursy sportowe, te twoje wypracowania na konkursy, co to je wasza polonistka robiła, najgorsze, co miałeś na sumieniu, to spóźnianie się z oddaniem książek do biblioteki. Na tamtego mogłem wyciągnąć sporo na minus, na ciebie sporo na plus. Wychowawczyni za ciebie poręczała, twój trener poręczał, bibliotekarka szkolna to chciała sama iść i nawrzucać tamtemu, że się do ciebie z pięściami pchał. I rodzina – dodał ojciec, po czym znów się zaciągnął. – Zawsze jest rodzina. A tatusia twój „kolega” miał takiego nieco problemowego, o paru rzeczach też wiedziałem. Może nic szczególnie na bakier z prawem, ale zawsze nie wyglądało ładnie i wolałoby się tego publicznie nie pokazywać. I dyrektor. – Ojciec roześmiał się krótko. – Ten twój dyrektor to był dopiero kawał skurczybyka, chociaż dupoliz. O nim też parę rzeczy się wiedziało, w poprzednim systemie wcale nie był aniołkiem, jak lubił udawać. Nie ruszałem go, dobrze czasem mieć pod ręką takich jak on, tego też mnie praca nauczyła. Więc wziąłem to wszystko, poszedłem do tatusia, poszedłem do dyrektora, trochę postraszyłem, trochę pogroziłem, trochę obiecałem. Zmiękli. Zwłaszcza tatuś zmiękł. I tamten gówniarz też się przestał rzucać, jak mu rodzice trochę naprostowali światopogląd.

– A gdyby tych „paru rzeczy” nie było? – zapytał Andrzej, patrząc na niego uważnie.

– Nie było? – W głosie ojca pojawiła się nieprzyjemna nuta. – Jędrek, to nie ma znaczenia. Zawsze coś jest. Albo może być. Poprzedni system nauczył mnie wyraźnie: na człowieka zawsze da się coś znaleźć. A jak się nie znajdzie, da się coś wymyślić. Nie twierdzę, że zawsze się z tym zgadzałem i zawsze mi to odpowiadało. Ale praca to praca, człowiek wykonywał rozkazy. – Wzruszył ramionami, zaciągnął się ponownie. – A tutaj… tutaj po prostu coś by się znalazło. Cokolwiek. Kogokolwiek. – Strzepnął popiół na trawę.

– To nie było jednak ryzykowne? Gdyby coś poszło nie tak, mógłby ojciec pewnie stracić pracę.

– Gdyby coś poszło nie tak, mógłbym stracić ciebie – przerwał ojciec i znów zacisnął rękę na jego ramieniu, aż zabolało. – Dociera to do ciebie? – Na jego twarzy pojawiła się mieszanina smutku i złości. – Naprawdę ostro go pobiłeś. Bardzo. Jakby wam inne dzieciaki nie przerwały, mogło być jeszcze gorzej. Durniu skończony, mogłeś go zabić, rozumiesz to?

Tak, rozumiał to – rozumiał to już wtedy. Tylko wtedy czuł wręcz żal, że mu przerwali, że nie mógł dokończyć. Przez moment, jedynie przez moment – ale jednak czuł.

Odsunął się nieco. Ręka zaciskająca się na jego ramieniu opadła.

– A gdybym go zabił? – zapytał spokojnie, nieco prowokująco. – To co by ojciec zrobił?

Ojciec patrzył na niego przez chwilę z uniesionym papierosem w dłoni. W twarzy miał jakąś zawziętą determinację, która mogła przerazić.

– To sterroryzowałbym całe miasto – odpowiedział takim tonem, jakby podsumowywał plan działania. – Wyciągnąłbym wszystkie brudy, jakie znalazłbym na każdego. Przekonałbym, przekupił albo wymusił na wszystkich w tej twojej szkole, żeby zeznali, że zrobiłeś to w obronie własnej. Że to tobie groziło takie niebezpieczeństwo i tylko się broniłeś. Zresztą – wzruszył ramionami – paru sędziów też znałem. I znałem ludzi, którzy znali ludzi. I wszystko to bym wykorzystał. – Zrobił krok do przodu, uniósł drugą rękę i położył ją Andrzejowi na karku. Miał szorstką dłoń. – Rozumiesz to, Jędrek?

– Rozumiem, że bez wahania złamałby ojciec prawo – mruknął Andrzej. To było kłopotliwe, ta bliskość, ten dotyk, te słowa. Kłopotliwe – a jednocześnie, w jakiś dziwny sposób, wcale nie takie odpychające.

– Tak – potwierdził ojciec spokojnie. – Dla ciebie i dla mamy złamałbym każde prawo.

Andrzej spuścił wzrok na trzymanego w ręku papierosa. Dopalał się. Cisnął go na ziemię i przydeptał.

– Jędrek – odezwał się ojciec po chwili cicho. – Powiedz mi tylko coś. Zrobiłeś to specjalnie… czy tak ogólnie?

– Nie rozumiem – odparł, unosząc głowę. – Jak „ogólnie”?

Ojciec westchnął, też upuścił swój niedopałek i zgniótł butem.

– Jak rozmawiałem z twoim trenerem – zaczął powoli – to on mi powiedział coś takiego, że w ostatnich tygodniach sporo ćwiczyłeś… no, chwytów czy uderzeń spoza tego standardu, który przerabialiście. Że prosiłeś go, żeby z tobą poćwiczył parę rzeczy dodatkowo. Takich… dość poważnych rzeczy, chwytów czy tam czego. – Patrzył uważnie, jakby sondował twarz Andrzeja. – Powiedział mi to w sekrecie, obiecał, że nikomu innemu nie powie. Sam z siebie obiecał, nie musiałem go nawet prosić – uśmiechnął się lekko. – Ale powiedział, bo się zaniepokoił i uznał, że lepiej, żebym wiedział. I dlatego wiem, że to wcale nie było tak, jak mówili w szkole, że się pokłóciliście i bójka wyszła tak sama z siebie. Ty to sobie zaplanowałeś. – W głosie ojca zabrzmiało coś pomiędzy smutkiem a zgrozą. – Ty to sobie dokładnie, szczegółowo zaplanowałeś i równie dokładnie, szczegółowo się przygotowałeś. Jak myśliwy na polowaniu. I wiem, że nie poszło o to, że tamten smarkacz mnie obrażał – dodał z krzywym uśmiechem. – Wiem, że to by cię nie obeszło. Poszło o coś innego. Nie, nie musisz mówić, o co – dodał szybko, gdy Andrzej próbował się odsunąć, i przytrzymał go drugą ręką za ramię. – Nie musisz. Powiedz mi tylko, czy to było coś konkretnego i związanego z tym właśnie chłopakiem, czy… czy tak po prostu miałeś ochotę kogoś pobić, nieważne, kogo i za co?

Andrzej odwrócił głowę w bok. Nie miał ochoty odpowiadać.

– Jędrek, proszę cię – powtórzył ojciec z naciskiem. – Tylko to jedno. Czy to było coś konkretnego, jakiś prawdziwy powód, czy tak… no, tak ogólnie? Tylko to mi powiedz, o nic więcej nie będę pytał, obiecuję.

– I da mi już ojciec z tym spokój?

– Tak.

Andrzej spojrzał na niego. Błaganie w twarzy ojca było aż nazbyt widoczne.

– Było coś konkretnego – powiedział wreszcie spokojnie. – Bardzo konkretnego i dotyczącego tylko tego kretyna. I tak, zaplanowałem to sobie od początku do końca. I nie żałuję – dodał wyzywająco.

– Ty głupi gówniarzu. – Te słowa, mimo formy, zostały wypowiedziane dziwnie czułym tonem. Ojciec rzadko mówił do niego w taki sposób. – Ale to dobrze.

– Co „dobrze”?

Ulga w głosie ojca była jeszcze dziwniejsza niż czułość.

– Bałem się, że zrobiłeś to tak… dla zabawy, dla przyjemności – wyjaśnił ojciec po chwili. Nadal trzymał Andrzeja za ramię jedną ręką, drugą wsunął mu we włosy. – Że robisz się… jak Franek.

– Kto?

– Mój brat – wyjaśnił ojciec. Opuścił dłonie, odsunął się trochę, wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni. – Mój brat. Ten najstarszy.

– Nie wiedziałem, że ojciec ma brata.

– Miałem – poprawił. – Dwóch. Obu starszych. Franka i Antka, jednego o szesnaście lat, drugiego o dwanaście. Właściwie gdzieś tam były jeszcze dwie siostry i jeszcze jeden brat, pomiędzy nimi a mną, ale pomarli za małego, to nawet ich imion nie pamiętam. Ja byłem ostatni. – Zapalił papierosa. – Antek był miły. Dobry, grzeczny, spokojny, zawsze pomocny. Jak się ojciec zaprawił za mocno i nie wracał na noc, to Antek z mamą chodził go szukać. Ale Franek… – Zaciągnął się mocno. – Z Frankiem zawsze było coś nie tak, od małego podobno. – Przez chwilę wpatrywał się w unoszący się w powietrzu dym. – Lubił dręczyć małe zwierzęta, młodsze dzieci z sąsiedztwa. Matka go za to nieraz ścierką po głowie przejechała, ojciec parę razy mu spuścił lanie, ale więcej pił, niż wychowywał, więc co to dało… A potem przyszła wojna. – Zaciągnął się ponownie. – Twojej mamie powiedziałem, jak się spotkaliśmy, że Franek zginął we wrześniu trzydziestego dziewiątego, jak Niemcy weszli. Ale to nieprawda. – Opuścił głowę; wpatrywał się w trawę przy swoich stopach. – Ale wstyd mi było powiedzieć jej prawdę, przez wiele lat się wstydziłem. Bo Frankowi się te Niemcy spodobali. – Przygarbił się nieco. – I spodobało mu się, że tak Żydów nie lubią. Spodobało mu się, że jest jakaś grupa, którą można dręczyć i nikt mu za to nic nie zrobi. I że można zarobić. – W głosie ojca zabrzmiała pogarda. – I zaczął Niemcom wydawać ukrywających się Żydów, jak gdzieś ich znalazł. A Żydom kazał sobie płacić za milczenie, a jak już zapłacili, zaraz leciał do Niemców, żeby im donieść i też skasować nagrodę. A potem szedł gdzieś pić. To miał wspólnego z ojcem, że wódkę za bardzo lubił. Matka była zrozpaczona – dodał po chwili ciszej. – To się szybko rozeszło, co Franek robi, i to był dla matki taki wstyd. Zwłaszcza że Antek jak tylko mógł, poszedł do Armii Krajowej, działał w podziemiu, a ten… Szmalcownik, tak na niego mówili. Raz przyszedł do domu, dał matce pieniądze. – Ojciec zaciągnął się znów mocno, wydmuchał powoli dym, przez chwilę milczał. – Te od Żydów albo od Niemców, albo od jednych i drugich. Przyszedł, dał jej zwitek banknotów, z takim zarozumiałym: „Masz, matka, zobacz, jak dbam o ciebie i o brata”. A ona chwyciła te banknoty, podarła na jego oczach na kawałki, a potem chwyciła za krzesło i zaczęła go tym krzesłem okładać. – Roześmiał się, pokręcił głową. – Mała była i chuda, ale jak się wściekła, to jak trzy wielkie chłopy, tak potrafiła wrzeszczeć i lać. I rozwaliła na nim to krzesło, a naklęła się tak, że nigdy wcześniej ani później takiej wiązanki nie słyszałem. Może by go nawet zatłukła, gdyby nie zdołał uciec, przez okno w kuchni. Potem już więcej nie przychodził.

Dziwnie było słuchać opowieści ojca o jego własnej przeszłości. Jakby się przekroczyło pewne dotychczasowe granice i nie za bardzo się wiedziało, w którym kierunku zrobić kolejny krok.

– I co się z nim stało? – zapytał Andrzej. Ojciec przez chwilę milczał.

– Podziemie zaczęło wydawać na takich wyroki – podjął wreszcie. – I na Franka też wydali. Antek raz przyszedł do domu, blady i smutny, i powiedział tylko, że na Franka był wyrok i wyrok wykonano, i że matka już się nie musi wstydzić. A potem poszedł do kuchni i przez całą noc pił, pierwszy raz w życiu widziałem go wtedy z wódką w ręce. A nasza matka całą noc płakała. – Uniósł głowę i spojrzał na Andrzeja. – Nie ze smutku, żebyś zrozumiał. Z ulgi. – Pokręcił głową, przeniósł wzrok na papierosa. – A jakiś czas później Antka zgarnęli Ruscy i wsadzili do łagrów. I już stamtąd nie wrócił. I wtedy płakała tak naprawdę, z rozpaczy.

Milczeli przez dłuższą chwilę. Ojciec dopalił papierosa, wyjął kolejnego. Andrzej, z rękami w kieszeniach spodni, przyglądał się pobliskim drzewom.

– I dlatego się martwiłem – odezwał się nagle ojciec. – Że może… że to coś się takiego w tobie odezwało, jak u Franka. Że bicie, znęcanie się nad innymi zaczęło ci sprawiać przyjemność. Że zaczniesz robić to częściej, bardziej.

– Nie – odpowiedział Andrzej, nie odwracając głowy. – To był jeden raz. Teraz rozwiązuję to inaczej.

– To dobrze.

Stali tak bez słowa dłuższy czas. Ojciec dopalił papierosa, przeszedł się kawałek w tę i z powrotem, wyciągnął następnego i podszedł do Andrzeja.

– Daj jeszcze ognia – poprosił. – Nie chce mi się walczyć z zapałkami.

Przytrzymał jego rękę i obejrzał zapalniczkę.

– Ładna – stwierdził. – Dostałeś od kogoś?

– Tak – mruknął Andrzej i szybko ją schował.

Ojciec przyglądał mu się przez krótki moment w milczeniu.

– Jędrek… jak już tak rozmawiamy – odezwał się niepewnie – to powiedz mi jeszcze jedno.

– Co tym razem? – spytał Andrzej z rezygnacją. Ojcu zdecydowanie zebrało się dziś na rozmowy, i to takie, które wymęczały psychicznie. Rozwalały dotychczasowy porządek wokół. W czasie ostatnich miesięcy to narastało, powoli, natomiast teraz zrobiła się z tego jakaś lawina.

– Wiem, że mamę przeganiasz, gdy o to pyta – powiedział ojciec łagodnie. – Ale mama od razu chciałabym wszystkich szczegółów, jeszcze najlepiej zdjęć, życiorysów i listy krewnych. Ale mnie wystarczy tylko proste „tak” albo „nie”. Masz kogoś?

Aha, czyli sierpniowa wizyta w Białym Borze upłynie pod znakiem „opowieści o związkach”. Najpierw Marcin, teraz ojciec. Jakby się zmówili.

– To są moje sprawy – warknął.

– Twoje – zgodził się ojciec spokojnie – ale twoich rodziców one obchodzą. Bo ty jesteś naszą sprawą. Słuchaj… – Zaciągnął się, wydmuchał powoli dym w górę, po czym spojrzał na Andrzeja z czymś, co przypominało troskę. – Ty jesteś taki „ja sam, ja sam”, „sam sobie wystarczam” i „sam sobie poradzę”, zawsze taki byłeś. I w sumie dobrze, mężczyzna powinien sam sobie radzić. Ale człowiek potrzebuje ludzi. Potrzebuje kogoś bliskiego – dodał łagodniej. – Kogoś, komu może zaufać, przy kim się czuje bezpiecznie, kto… no, po prostu jest. Nie tak ogólnie jest, tylko jest właśnie dla ciebie, przede wszystkim dla ciebie. Człowiek nie da rady sam. – Odwrócił głowę w bok i dodał, jakby bardziej sam do siebie: – Jak człowiek jest taki sam i nikogo nie ma, to czasem zaczyna robić głupie rzeczy. Czasem ze złości, czasem ze strachu. Czasem ze zwykłej głupoty. I dlatego pytam. – Spojrzał znów na Andrzeja. – Nie o żadne szczegóły, nie musisz mówić. Są różne sytuacje, układy, sprawy… i teraz pewne rzeczy są łatwiejsze, ludzie mniej patrzą innym na ręce. Więc nie pytam, kto i tak dalej. Tylko tak ogólnie chciałbym wiedzieć. Że w ogóle masz kogoś takiego.

– Po co? – spytał Andrzej niechętnie. Ojciec wzruszył ramionami.

– Żeby wiedzieć. Żebym po prostu wiedział, że u ciebie… no, jest dobrze. Że nie jesteś sam. Że jak tam w Szczecinie coś się dzieje, to masz kogoś, kto cię wesprze albo chociaż będzie obok.

Przez dłuższą chwilę Andrzej milczał. Ten weekend robił się naprawdę przytłaczający.

– W porządku – odezwał się wreszcie, nie patrząc na ojca. – Jest ktoś. I to jest wszystko, co ojcu powiem.

– Cieszę się. – W głosie ojca dało się słyszeć znów to coś czułego, co przez lata tak rzadko się pojawiało. – Naprawdę się cieszę. Nic mamie nie powiem, słowo, mama by zaraz wzięła cię na spowiedź powszechną. Ale cieszę się. – Rzucił papierosa na trawę, zgniótł butem, a potem kucnął i zaczął zbierać niedopałki wokół. Andrzej wyjął woreczek śniadaniowy, który ze sobą zabierali, pochylił się i zebrał pozostałe. – Swoją drogą – dodał ojciec, gdy wstali – to musi być wyjątkowa kobieta, skoro wytrzymuje z takim egzemplarzem jak ty. – Uśmiechnął się porozumiewawczo. – Jak twoja matka ze mną.

Andrzej pomyślał o Poldku, słuchającym w ciszy, w mroku pokoju, opowiadanych historii. Bez przerywania, bez komentowania, bez oceniania. Słuchającym zawsze z uwagą, ze zrozumieniem, z akceptacją. Patrzącym uważnie, jakby chciał się wwiercić człowiekowi w sam środek mózgu, a jednocześnie – bez jakiegoś nachalnego wtrącania się w nie swoje sprawy. O Poldku, który zdecydowanie był wyjątkowy.

– Możliwe – mruknął.

Ruszyli w kierunku bunkra, ale po kilkunastu krokach ojciec, który szedł nieco z tyłu, odezwał się:

– To trwa z półtora roku, co?

Andrzej przystanął i obejrzał się. Był tak zaskoczony, że zanim zdołał się powstrzymać, zapytał:

– Skąd ojciec wie?

Ojciec też stanął, uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Lata wprawy w obserwowaniu ludzi – powiedział rozbawionym tonem. – To w którymś momencie przechodzi w nawyk. Zrobiłeś się trochę inny… taki mniej najeżony na wszystko. Jakbyś się odprężył, tak w sobie. No i przede wszystkim często zaglądasz do komórki, o wiele częściej niż kiedyś. I wiesz – ojciec nieco złośliwie skrzywił usta – ogólnie dobrze panujesz nad wyrazem twarzy, ale uwierz, jak czasem jakiś SMS do ciebie przychodzi i go czytasz, to tak cię łatwo rozszyfrować, Jędrek, po twojej minie, że trzeba być mamą, żeby nie dodać dwa do dwóch. – Roześmiał się, poklepał Andrzeja po ramieniu i ruszył przodem.

Andrzej poszedł powoli za nim. Sama myśl o byciu obserwowanym przez ojca budziła zakłopotanie; tym bardziej myśl o wnioskach, jakie ojciec z tych obserwacji wyciągał.

Ale trzeba ojcu przyznać, że umiał dotrzymać słowa. Do końca dnia więcej już do tego tematu nie wrócił, nie robił też żadnych aluzji, ani przy mamie, ani sam na sam.

W każdym razie, pomyślał Andrzej, gdy późnym popołudniem wsiadał do samochodu, z bagażnikiem wypchanym niemal po brzegi zapasami od mamy – w każdym razie zapowiada się kolejna wieczorna rozmowa z Poldkiem przy zgaszonym świetle. Bo chyba musi to sobie uporządkować, na głos, opowiedzieć sam sobie, żeby zobaczyć wyraźniej, konkretniej, sensowniej. W towarzystwie kogoś, kto potrafi milczeć i pozwala człowiekowi usłyszeć własne myśli.

 

***

 

Całe wakacje było gorąco. Poldek znosił to lepiej, lubił wysokie temperatury; ale dla Andrzeja więcej niż dwadzieścia pięć stopni to był ukrop, zresztą dwadzieścia pięć stopni też go męczyło. Pili wodę z lodówki z kostkami lodu, brali chłodne prysznice parę razy w ciągu dnia, spali nago, przy uchylonym balkonie i włączonym wiatraku. Poldek stwierdził, że nawet stóp nie musi przykrywać, gdy zasypia, a to znak, że naprawdę jest upał, bo normalnie w czasie snu stopy zawsze mu marzną.

Pozytywną stroną były sezonowe owoce. Już w czerwcu pojawiły się truskawki i maliny, w lipcu czereśnie miały rozsądniejszą cenę, poza tym młode marchewki, świeży zielony groszek, jeżyny. Poldek układał te owoce i warzywa, pokrojone na kawałki, w miseczkach, tworząc tak ładne kompozycje, że aż szkoda było je niszczyć.

Gdy w poprzednim roku, w lipcu, pierwsze takie miseczki pojawiły się na stole kuchennym na Ratajczaka, Andrzej szczerze się zdziwił.

– Myślałem, że nie możesz jeść truskawek – powiedział.

– Nie mogę – zgodził się Poldek, który właśnie pił wodę mineralną prosto z butelki. – Ale mama może i ty możesz. Ja zresztą niektóre rzeczy mogę, czereśnie, marchewki i zielony groszek są OK. Truskawki odpadają kompletnie.

– To po co kupiłeś truskawki?

– Bo mama lubi – wyjaśnił. – I ty lubisz. Widziałem, jak jeszcze w czerwcu pożarliście z Izą za jednym zamachem całą kobiałkę.

– Trochę to nie w porządku wobec ciebie – mruknął Andrzej, wyciągając z miseczki największą truskawkę.

– Co?

– Że będziemy się nimi przy tobie opychać, gdy ty nie możesz ich jeść.

– Daj spokój – roześmiał się Poldek i wypił jeszcze trochę wody. – Nie może być tak, że jak ja czegoś nie mogę, to wszyscy wokół mają się dostosować i też nie mogą tego jeść. Nie chciałbym tak.

Miseczki wypełnione owocami pojawiały się zatem przez całe poprzednie wakacje; od czerwca tego roku znów zagościły na stole, tym razem na Małopolskiej. Poldek z wyraźną uciechą za każdym razem układał zawartość inaczej, czasem według kolorów, czasem kierowany jakąś inną, nie do końca jasną myślą przewodnią.

W ostatnią środę sierpnia Andrzej siedział na łóżku, nago, z książką rozłożoną między skrzyżowanymi nogami i czekał, aż ustawiony na środku pokoju duży wiatrak, który niedawno dokupili, porządnie go schłodzi. Leżący obok lewej stopy telefon pokazywał temperaturę, w którą wolało się nie wierzyć.

– Hej – powiedział Poldek i usiadł za nim. – Mam coś fajnego. Tylko się nie odwracaj.

Andrzej w pierwszej chwili syknął, gdy poczuł lodowaty dotyk na plecach. Ale to było miłe. I zimne, zachwycająco zimne.

– Co to?

– Kostki lodu – odparł Poldek zadowolonym głosem. – Wsadziłem najpierw do woreczka śniadaniowego, żeby nie przeciekały, a potem owinąłem cienkim materiałem. I teraz mamy mobilną klimę. Fajnie?

– Wspaniale. – Pochylił się do przodu i westchnął głęboko. – Możesz tak do nocy.

Poldek roześmiał się; przesuwał tymi kostkami lodu po całych plecach, karku i ramionach.

– Tak sobie pomyślałem, że się roztapiasz – odezwał się po chwili współczująco. – Gorzej znosisz te upały niż ja. Więc chciałem cię trochę ochłodzić.

– Możemy zrobić kilka takich zestawów i włożyć do łóżka – mruknął Andrzej. – Taka odwrotność termoforu.

– To nie jest zły pomysł – przyznał Poldek. – A, zrobiłem też miseczkę owoców i warzyw, zaraz przyniosę.

– Siedź na miejscu. Przynajmniej dopóki lód się nie stopi.

Poldek znów się roześmiał, ale został na łóżku i nie przerywał tego ochładzania. Ciszę naruszył dopiero dźwięk SMS-a. Andrzej wziął swój telefon, przeczytał wiadomość i z zaskoczeniem powiedział:

– Ulka do mnie pisze.

– O. – Dłoń Poldka znieruchomiała, głos zabrzmiał nieco dziwnie. – A co?

– „Cześć, jedziecie do tego Trzygłowa czy nie? Daj znać, bo Poldek mi nie odpisuje od kilku dni, a muszę uprzedzić ciocię, ilu ludzi przywożę”. O co chodzi?

Odwrócił się. Poldek milczał, patrzył na kołdrę, przerzucał w dłoniach woreczek z kostkami lodu.

– O co chodzi? – powtórzył Andrzej.

– O ten wyjazd – odpowiedział w końcu z wyraźną niechęcią. – Do tego „nawiedzonego domu” ciotki Uli. Pisała mi o tym w zeszłym tygodniu. Parę razy, czy chcemy jechać i tak dalej. Właściwie to bardziej nawet, kiedy chcemy jechać, bo były dwa terminy do wyboru.

– I co?

Poldek uniósł głowę; wyglądał na zmartwionego.

– I ja nie chcę jechać – powiedział cicho.

– No to w czym problem? – zdziwił się Andrzej. – Napisz, że nie jedziemy, i tyle.

– Tak, tylko… – zawahał się. – Widzisz, bo to strasznie głupi powód. I w sumie jest mi głupio, że nie chcę.

– O co chodzi? – Andrzej przyjrzał mu się i nagle zaskoczył. – Czekaj, nie mówi mi, że wierzysz w duchy i podobne bzdury?

Poldek wzruszył ramionami, spojrzał w bok.

– Powiedzmy, że trochę – wymruczał. – Wiem, że to głupie. Ale jakoś… ciągle za mną to chodzi, te Ulki opowieści o nawiedzonych budynkach i tak dalej. I nie chcę jechać.

– Rany boskie, Leopold – powiedział Andrzej z ciężkim westchnieniem. Podparł się ręką o kołdrę. – Umiesz utrudniać sobie życie. Skoro nie chcesz jechać, to napisz, że nie chcesz, nie możesz, masz inne plany, cokolwiek. I po krzyku.

– A ty chcesz jechać? – spytał Poldek niepewnie. Andrzej prychnął.

– Jest mi wszystko jedno. Mogę pojechać, jeśli chcesz, ale nie jest mi to w żaden sposób potrzebne do szczęścia. Ale jeżeli masz chodzić z taką miną jak teraz – dodał – to pieprzyć taki wyjazd. Mam napisać Ulce, że nie jedziemy?

– Nie. – Poldek pokręcił głową i wstał. Miał na sobie tylko szare szorty. – Sam do niej napiszę, w końcu i tak powinienem, bo ją od paru dni olewałem. Masz tu ten lód, na razie sam się ochładzaj. Zaraz wrócę, napiszę do niej i przyniosę owoce. Albo lepiej zadzwonię – dorzucił, gdy już był w drzwiach. – Zaraz wrócę.

Te kostki lodu w cienkim materiale były naprawdę świetnym pomysłem. Przyłożone do szyi, do klatki piersiowej i do zgięć łokci – przynosiły ogromną ulgę.

Poldek wrócił po dłuższej chwili, z kolejnym woreczkiem lodu i dużą miską owoców i warzyw. Usiadł obok, po swojej stronie łóżka, ustawił miskę obok telefonu i włożył Andrzejowi woreczek do rąk.

– No więc – zaczął z zakłopotaniem – mała zmiana planów. Jedziemy.

Andrzej popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– Co się stało?

– W sumie nic takiego – mruknął, skubiąc palcami poszewkę kołdry. – Ula strasznie marudziła, żebyśmy przyjechali, że będzie fajnie i takie tam, i pomyślałem… No wiesz, że w sumie jestem głupi. – Wzruszył ramionami. – Że nie mogę tak nakręcać tych moich schiz, bo coś mi się kiedyś wydawało. I może to dobry moment, żeby się przełamać i podejść do tego jakoś zdroworozsądkowo. – Uniósł głowę, uśmiechnął się przepraszająco. – I z tobą to będzie na pewno łatwiejsze, w razie potrzeby od razu ustawisz mnie do pionu. Więc wiesz – dodał, już z weselszą miną – jakby co, opieprz mnie za głupie odpały i naprostuj, żebym nie robił z siebie idioty.

– Poldek…

– Jedziemy w ten weekend – przerwał. – Drugi – czwarty. W piątek po południu wyjazd, w niedzielę wieczorem powrót. Akurat dobry termin, ja w piątek kończę w pizzeri o piętnastej i nie ma mnie w grafiku na sobotę i niedzielę, ty w kolejny weekend chcesz jechać do rodziców, a potem chcesz się zaszczepić, potem będzie sesja poprawkowa i przygotowania do nowego roku akademickiego, więc już nie będzie czasu. Czyli idealnie – podsumował tonem, który nie do końca pasował do tych słów.

– Poldek, zamknij się na chwilę – poprosił Andrzej, przykładając woreczek do szyi. – Możesz mi powiedzieć, o co tak dokładnie chodzi? 

Poldek znów wbił wzrok w kołdrę.

– Mówiłem ci – mruknął.

– Ogólnie – wytknął. – O co chodzi z tym „coś mi się kiedyś wydawało”?

Poldek chwilę milczał, w końcu westchnął.

– Powiem ci kiedy indziej – obiecał. – Może jak wrócimy z tego Trzygłowa. Teraz jakoś… nie chcę się na nowo nakręcać. Ale powiem, słowo – dodał, spoglądając na Andrzeja z poważną miną. – Tylko nie teraz.

– Jak wolisz.

Nie było sensu naciskać. Zresztą Poldek nigdy nie naciskał, gdy nie chciało się o czymś mówić, więc należało mu odpłacić tym samym. Ale przez resztę dnia chodził po domu z trochę dziwnym wyrazem twarzy. Andrzej w końcu nie wytrzymał i przy kolacji, stawiając przed Poldkiem jego herbatę z szałwii o wstrętnym zapachu, powiedział:

– Jeśli po przyjeździe do Trzygłowa też będziesz miał taką minę, to z miejsca pakuję cię z powrotem do samochodu i wracamy do domu.

Poldek uniósł głowę i wreszcie się uśmiechnął – lekko, bo lekko, ale jednak.

– Dzięki – powiedział cicho i pogłaskał go po ręce. – Trzymam cię za słowo.

 

***


Droga ze Szczecina do Trzygłowa trwała niecałe półtorej godziny. Wyruszyli o siedemnastej, by uniknąć najgorszych korków, spod domu Ulki, która pożyczyła samochód od rodziców i jechała pierwsza. Wraz z nią zabrali się się Wojtek ze swoją dziewczyną i Magda. W drugim samochodzie, z Renatą, jechali Daniel i Patrycja. Andrzej z Poldkiem zamykali ten „filozoficzny konwój”, jak to określiła Daria, dziewczyna Wojtka, która przy powitaniach powiedziała do Andrzeja: „Boże, jak to dobrze, że ty też nie jesteś z filozofii, bo już się zaczynałam czuć jak odmieniec”. Rzeczywiście, poza nimi pozostała szóstka to byli ludzie z roku Poldka, poza Patrycją wszyscy nawet z tej samej grupy.

– Będzie super! – zapewniła Ulka, zanim wsiedli. – Możemy sobie wieczorem powywoływać duchy, jak będziecie chcieli.

Poldek wyraźnie się wzdrygnął, ale nic nie powiedział. W drodze prawie cały czas milczał; palił, przyglądał się widokom, raz wystawił dłoń przez otwarte okno i mruknął z rozbawieniem „Fajnie wieje”, parę razy przełączył stację w radiu. Dopiero gdy minęli Wilczyniec, odezwał się:

– Ale wiesz, w sumie to się cieszę.

– W sensie? – mruknął Andrzej. Starał się nie wyprzedzać samochodu Renaty, chociaż go korciło, po tej drodze ekspresowej naprawdę dałoby się jechać szybciej.

– Z tego wyjazdu.

– Jednak?

– Jednak – przyznał Poldek i zdusił papierosa w samochodowej popielniczce. – Jadę z tobą, lokalizacja podobno fajna, koszty umowne, grupa ludzi, których lubię i przy których nie muszę się kryć, więc spokojnie śpimy w jednym pokoju i jednym łóżku, i nie muszę się martwić, że jak się zachowamy głośniej, to będzie jakaś niefajna sytuacja. Trochę sobie o tym Trzygłowie poczytałem – dodał po krótkiej chwili i zamknął okno. – Tam są dwa jeziora, nazywają się Trzygłowskie Pierwsze i Trzygłowskie Drugie, oryginalnie jak diabli – roześmiał się. – Jest jakiś neobarokowy pałac i dęby Trzygłowa. I na wjeździe do wsi powinien być pomnik Trzygłowa, zwolnij tam, chciałbym go zobaczyć. – Położył Andrzejowi dłoń na kolanie. – Może być fajnie. Znaczy będzie fajnie.

Sądząc po głosie, chyba się wreszcie odprężył. Za Karczewem przysnął, z głową na ręce, której łokieć oparł o drzwi. Obudził się tuż przed Baszewicami.

– Miałem cię budzić – powiedział Andrzej. – Za kilka minut dojedziemy. Wypatruj swojego pomnika.

– Yhym – mruknął Poldek, jeszcze nieco sennie, poprawił się w fotelu i przetarł dłońmi twarz. – O, jest! – wykrzyknął po chwili.

Rzeczywiście, przy drodze stał pomnik – wysoki, drewniany pal, zakończony trzema głowami, a raczej uproszczonymi twarzami mężczyzny.

– Ciekawy – stwierdził Poldek. – Chciałbym go zobaczyć z bliska.

– Teraz? Mam zawrócić?

– Nie, przy okazji. Może tu jutro podejdziemy. Zrobisz mi przy nim zdjęcie?

– Kolejne do kolekcji tych, których ostatecznie nie wrzucasz na MySpace?

– Odczep się – odpowiedział z rozbawieniem. – To wrzucę.

Kilka minut później zatrzymali się przed wysokim, długim ogrodzeniem. Samochody Ulki i Renaty już tam stały, ludzie zaczęli wysiadać.

– Widzicie, jak tu fajnie? – krzyknęła Ulka, która stała przy bramie z dużym pękiem kluczy. – I wszystko dla nas, zero innych gości!

Za bramą widać było dwa duże, zadbane budynki, położone naprzeciwko siebie; miały jasną elewację, duże okna, błyszczącą bordową dachówkę. Budynek pomiędzy nimi musiał być gospodarczym; wyglądał jak ubogi krewny tamtych dwóch – ze starą, przybrudzoną elewacją, folią ochronną na częściowo rozebranym dachu, pękniętymi szybami w kilku oknach.

– Ten pośrodku wygląda jak jakiś bunkier – stwierdził Wojtek, gdy stanął obok Ulki. – Ty w ogóle masz do tego klucz?

– Mam wszystkie – odpowiedziała. – Tylko są nieopisane. Ale zaraz trafię na ten właściwy. A ten jak bunkier to ten nawiedzony.

– Wygląda na taki – zgodziła się Patrycja. – Aż mam ciarki.

– No wreszcie! – ucieszyła się Ulka, gdy wreszcie trafiła na odpowiedni klucz i przekręciła w zamku. Pchnięta brama zaczęła się wolno, z cichym zgrzytem, przesuwać wzdłuż ogrodzenia. – No to witajcie w Trzygłowie, w Zajeździe pod Trzema Głowami!

Przez cały ten czas Poldek stał bez słowa przy masce samochodu, obserwując budynki z coraz dziwniejszą miną; oddychał głęboko, wzrok miał wbity przed siebie. Andrzej podszedł do ogrodzenia i przyglądał się otoczeniu, ale parę razy obejrzał się z zaniepokojeniem. Tamten dobry nastrój z podróży wyraźnie prysnął. Wydawało się, że Poldek w napięciu na coś czeka.

– Dobra, ludzie, wjeżdżamy i się rozpakowujemy, a potem wszystko wam pokażę – zarządziła Ulka.

– Zaraz, daj chwilę odetchnąć po tym siedzeniu za kółkiem – poskarżyła się Renata i przeciągnęła się mocno.

Poldek wreszcie się ruszył; podszedł do Andrzeja i zażądał ostro:

– Daj mi kluczyki.

Było to tak zaskakujące i niepasujące do jego normalnego zachowania, że Andrzej bez namysłu wyciągnął kluczyki z kieszeni spodni i podał. Poldek chwycił je gwałtownie i warknął:

– Wracamy do domu. Natychmiast. – Po czym odwrócił się na pięcie, szybko wrócił do samochodu, wsiadł i uruchomił silnik.

– Co jest? – zapytała Ulka ze zdumieniem.

– Nie wiem – mruknął Andrzej, podszedł do auta, otworzył drzwi od strony kierowcy i powtórzył pytanie Ulki: – Co jest?

– Wsiadaj – powiedział Poldek przez zaciśnięte zęby. – Już. Wracamy.

Patrzył na kierownicę, na której kurczowo zaciskał dłonie. Wyglądał tak, jakby ledwo nad sobą panował.

– Poldek… co się dzieje?

Poldek wreszcie na niego spojrzał. Na jego twarzy napięcie mieszało się z czymś, czego nie dawało się rozszyfrować.

– Andrzej, proszę cię – odezwał się po chwili zupełnie innym, niemal błagalnym tonem. – Wsiadaj. Chcę wrócić do domu.

Andrzej miał mu ochotę powiedzieć, że skończonym idiotyzmem jest wracać do domu, ledwo się przyjechało. Bo co, bo jeden budynek paskudnie wygląda? Bo się znowu nakręcił, nie wiadomo czym? Bo… bo w sumie co?

Ale Poldek – tego Andrzej był pewny – w odwrotnej sytuacji nawet by nie pytał, po prostu zrobiłby to, o co go poproszono. I przecież Andrzej sam obiecywał: „Jeśli będziesz miał taką minę po przyjeździe, zabiorę cię z powrotem do domu”. A poza tym to nerwowe zaciskanie rąk, zdeterminowany wzrok, prośba w głosie – to było tak dziwne, tak niepodobne do wszystkiego, co się znało…

Położył Poldkowi dłoń na ramieniu. Pod palcami czuł napięte mięśnie.

– Powiem im tylko, że wracamy, i wsiadam – obiecał. Poldek pokiwał głową.

– Nie wchodź tam! – krzyknął, gdy Andrzej podszedł do stojącej przed bramą grupki.

– Co się stało? – zapytała Ulka.

– Poldek chce wracać – wyjaśnił Andrzej spokojnie, zignorował zlewające się w jedno pytania „Ale czemu, co się stało, o co chodzi?” pozostałych osób i dodał: – Przepraszam cię, Ulu, będziemy się zbierać. Miłego weekendu.

– Ale czekaj! – Ulka chwyciła go za ramię. – O co mu chodzi?

Była naprawdę zdziwiona, zmartwiona, chyba też trochę urażona. Miała do tego prawo. Ale Poldek też miał swoje prawa.

– Nie wiem – odpowiedział Andrzej spokojnie. – Ale on chce wracać, a mnie to wystarczy.

– No dobra – mruknęła Ulka po krótkiej chwili i puściła jego rękę. – Traficie z powrotem sami?

– Tak.

– No to… – Wzruszyła bezradnie ramionami. – No to cześć. Dajcie znać, jak dojedziecie.

– Jasne.

– Kurwa, szkoda – dorzuciła z żalem. – Tracicie zajebistą zabawę.

– Miłego weekendu – powtórzył, kiwnął głową pozostałym i podszedł do samochodu.

Gdy tylko wsiadł, Poldek odpalił silnik, wykręcił i gwałtownie ruszył. Nawet nie pomachał swoim kolegom na pożegnanie.

To była zdecydowanie niekomfortowa jazda: Poldek milczał, chwilami gwałtowniej oddychał, zaciskał dłonie na kierownicy, jakby miał ją zaraz zgubić, i kiepsko trzymał się drogi, parokrotnie zjeżdżał na przeciwległy pas, jakby nie widział ciągłej. Przy Karczewie Andrzej miał dość.

– Zatrzymaj się – powiedział stanowczo.

– Nie wracamy – warknął Poldek, nie odrywając wzroku od drogi. Przed nimi jechał chłopak na rowerze.

– Dobrze, zatrzymaj się.

– Nie wracamy – powtórzył Poldek, wyminął rowerzystę zbyt szerokim łukiem i o mało nie otarł się bokiem o jadący z naprzeciwka samochód.

– Kurwa, Podlek! – powiedział Andrzej ostro. – Natychmiast zjeżdżaj na pobocze!

Wreszcie posłuchał. Gdy tylko się zatrzymali, Andrzej wysiadł, obszedł samochód, otworzył gwałtownie drzwi od strony kierowcy i zażądał:

– Przesiadaj się.

Poldek nadal trzymał kierownicę w kurczowo zaciśniętych dłoniach; spojrzał z ponurą miną i po raz kolejny powtórzył, zaciętym, bliskim rozpaczy głosem:

– Nie wracamy.

Andrzej oparł rękę o dach samochodu, pochylił się i westchnął.

– Nie wracamy – zapewnił łagodniejszym tonem. – Jedziemy prosto do domu. Ale nie będziesz prowadził w takim stanie. Ledwo widzisz, gdzie i jak jedziesz, nie zamierzam czekać, aż wpieprzysz nas na drzewo albo na inny samochód. Przesiądź się, ja poprowadzę.

Poldek popatrzył na swoje dłonie, puścił w końcu kierownicę, pokiwał głową, powoli odpiął pas i wysiadł. Gdy podszedł do drzwi od strony pasażera, uniósł głowę i wydawało się, że chce coś powiedzieć – ale w ostatniej chwili się rozmyślił, wsiadł, zamknął delikatnie drzwi, zapiął pas.

Andrzej z ulgą usiadł za kierownicą i ruszył. Za Płotami włączył radio, ale Poldek poprosił cicho, żeby wyłączyć, więc radio znów zamilkło. Przed Olchowem zatrzymali się na moment – Andrzej chciał jeszcze raz spojrzeć na mapę. Gdy dojechali do Żółwiej Błoci, Poldek odezwał się:

– Pewnie uważasz, że jestem skończonym idiotą.

Andrzej spojrzał na niego. Poldek siedział odwrócony bokiem, z czołem opartym o szybę; wyglądał trochę tak, jakby nie miał na nic siły ani ochoty.

– Nie – odpowiedział Andrzej spokojnie. – Po prostu nie rozumiem. Ale chciałeś wracać, więc wracamy.

– Dzięki – powiedział Poldek cicho.

Za Domastryjewem zatrzymali się przy McDonaldzie.

– Jestem głodny – wyjaśnił Andrzej, gdy Poldek uniósł głowę i popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Wezmę tylko coś i jedziemy dalej. Chcesz coś?

– Nie – mruknął Poldek. – Albo tak – dodał, gdy Andrzej już wysiadał. – Małe frytki. I Fantę.

Zjedli na parkingu, siedząc w samochodzie – Poldek nie chciał się z niego ruszać – zapalili, potem Andrzej wyrzucił wszystkie torby i papiery do śmietnika, poszedł do toalety, a gdy wrócił, Poldek już siedział z zapiętym pasem i wyczekującą miną.

Pół godziny później byli w Szczecinie. Minęła dwudziesta.

Po powrocie do domu Poldek wziął długi prysznic, położył się na łóżku, owinął się kołdrą i się nie odzywał. Andrzej najpierw wypakował rzeczy z walizki – zalegająca nierozpakowana walizka była dość irytująca – wysłał Ulce wiadomość, że są w domu i wszystko w porządku, odczytał jej „To fajnie, że trafiliście, ale szkoda, że pojechaliście” i zignorował dosłane chwilę później pytanie „Ale O CO WłAŚCIWIE chodzi?”, zakończone kilkunastoma znakami zapytania i wykrzyknikami oraz kilkoma emotikonami; po prysznicu wypił herbatę, zapalił w kuchni, wreszcie położył się obok Poldka. Temperatura we wrześniu już nie wykańczała, więc wprawdzie dalej spali przy uchylonych oknach, ale bez włączonego wiatraka, choć często nadal nago. Andrzej przesunął dłonią po udzie leżącego na boku chłopaka i pocałował go w szyję.

– Nie mam ochoty – mruknął Poldek. Zmęczenie w jego głosie mieszało się z jakimś smutkiem.

– A rozmawiać masz ochotę? – spytał Andrzej, nie odsuwając się.

– Nie. Nie teraz. Jutro. Albo później. Przepraszam.

– Nie przepraszaj.

– Głupio mi – powiedział Poldek cicho i mocniej przyciągnął do siebie kołdrę. – Chyba spierdoliłem wszystkim wyjazd. A w każdym razie Ulce zrobiłem przykrość. Ale nie mogliśmy tam zostać.

– Dlaczego nie?

– Po prostu nie – powtórzył uparcie. – Bardzo była zła? Jak się z nią żegnałeś?

– Raczej zaskoczona – odparł Andrzej. – I zmartwiona.

Poldek westchnął ciężko.

– Pewnie jestem idiotą – stwierdził ponuro. – Powiedz tak szczerze, uważasz mnie za idiotę?

– Już ci mówiłem, że nie.

– I nie jesteś zły, że tak z miejsca wróciliśmy?

– Nie.

– Serio? – W głosie Poldka słychać było niedowierzanie.

– Serio – powiedział Andrzej cierpliwie. – Nie rozumiem, o co ci chodziło. Cała sytuacja jest dla mnie bezsensowna i dziwna. Ale chciałeś wrócić, więc było jasne, że wracamy.

– Takie to dla ciebie proste? – prychnął Poldek, jakby chciał sprowokować do sprzeczki.

– Tak.

Kolejne westchnienie nie wydawało się już tak ciężkie.

– Zrobisz coś dla mnie? – odezwał się Poldek po chwili milczenia.

– Co?

– Przytul mnie – poprosił cicho. – Tak mocno. Jak najmocniej.

Prośba była dziwna – nie z powodu treści, lecz tonu, trudnego do określenia, trochę niepokojącego przez tę nutę ni to lęku, ni to błagania. To nie był Poldek – nie ten Poldek, którego się znało na co dzień i którego się rozumiało. To był znów tamten Poldek sprzed paru godzin, powtarzający zawzięcie „Wracamy”, zaciskający dłonie na kierownicy, patrzący przed siebie nieobecnym wzrokiem.

Teraz – objęty tak mocno, jak chciał, w ciemności i ciszy piątkowej nocy – chyba się wreszcie zaczął uspokajać: nie miał już tak napiętych ramion i pleców, oddychał wolniej, nie trzymał kurczowo kołdry.

– Możesz tak zostać, dopóki nie zasnę? – odezwał się nagle.

– Jasne.

– Dzięki. Za wszystko.

Leżeli tak – bez ruchu i bez słowa – bardzo długo, ale Poldek wciąż nie zasypiał.

 

***

 

W sobotę rano padał lekki deszcz, co Andrzej przyjął z ulgą – powinno to złagodzić panującą od paru dni duchotę i ciężkie powietrze w mieście. Czekając, aż patelnia się rozgrzeje, układał w głowie najważniejsze punkty do ogarnięcia tego dnia. Skończyć książkę. Pojechać do mamy Poldka po żółwia, którego w czwartek po południu zawieźli tam na przechowanie. Na szczęście akwarium mieści się na tylnym siedzeniu. Odpisać Edith, skoro już jest się w domu i ma się dostęp do Internetu, nie ma sensu czekać do poniedziałku, jak wcześniej planował. Opracować kolejny czas i dział słów z niemieckiego. I zrobić jakieś zakupy, bo w sumie niewiele mają w lodówce na resztę weekendu. To, co mogło być niedzielną kolacją, zaraz trafi na stół jako sobotnie śniadanie.

Poldek stanął w drzwiach kuchni, oparł się o framugę i rozejrzał się nieco nieprzytomnym wzrokiem.

– Cześć – powiedział.

– Już wstałeś? – zdziwił się Andrzej.

– Dochodzi jedenasta – mruknął, siadając przy stole. – Wystarczy tego spania. Ale długo nie mogłem zasnąć. – Oparł łokcie na blacie, pochylił głowę i objął ją dłońmi. – I w sumie kiepsko spałem. Budziłem się parę razy. Nie obudziłem cię w którymś momencie?

– Nie.

– To dobrze… – Uniósł głowę. – Co ty robisz? – spytał bardziej przytomnym głosem. – Naleśniki?

– Tak. – Andrzej przerzucił rozlane na patelni ciasto na drugą stronę. – W gruncie rzeczy nie mamy w lodówce niczego na inne śniadanie. Poza tym pomyślałem, że to ci trochę poprawi nastrój.

– Twoje naleśniki? – Poldek roześmiał się. – Zawsze.

– To jeszcze potrwa – uprzedził. – Może się na razie połóż.

– Nie. – Poldek przysunął drugie krzesło i ułożył na nim stopy. – Wolę tu sobie posiedzieć i popatrzeć, jak mój facet smaży mi naleśniki.

Naleśniki, usmażone na słoninie, więc nie tak tłuste jak przy oleju, z mąki orkiszowej, więc dla Poldka bezpiecznej, i z powidłami jabłkowymi, których mama Andrzeja co roku w lecie robiła kilkadziesiąt słoików – wylądowały wreszcie na stole. Poldek przyniósł sobie nowy numer „Charakterów”, Andrzej zaczął „Samotny Dom” Christie, który Ulka pożyczyła im przed wyjazdem.

– Jakie to jest dobre – mruknął Poldek, nakładając sobie kolejne dwa naleśniki. – Gdzie ty się nauczyłeś robić takie pyszne naleśniki?

– Od mojej mamy – odparł Andrzej, przekładając kartkę. – Na początku pierwszego roku poprosiłem raz, żeby mi pokazała krok po kroku, jak to się robi. No wiesz – uniósł wzrok znad książki i uśmiechnął się lekko – próbowałem ogarnąć swój kompletny brak ogarnięcia w tych sprawach. A naleśniki wydawały się proste. Tylko moja mama – dodał kwaśno – w ramach wprowadzenia najpierw mi powiedziała: „Znajdź sobie jakąś miłą dziewczynę, to ci będzie robić naleśniki”.

Poldek roześmiał się.

– Moja matka jest chodzącą kwintesencją seksizmu – dodał Andrzej z rezygnacją. – Podejrzewam chwilami, że tym hasłem „znajdź sobie miłą dziewczynę” jest gotowa rozwiązywać każdy problem.

– Musisz się pogodzić z rzeczywistością – stwierdził Poldek, przełknął kolejny kawałek naleśnika i podjął: – Znalazłeś sobie może i dość miłego chłopaka, ale ja niestety naleśników robić nie umiem. – Ale – dodał, sięgając po herbatę – robię przyzwoitą jarzynową. I jajecznicę. I placki ziemniaczane.

– Nie szukałem kucharza – mruknął Andrzej, rozbawiony tą wyliczanką. Poldek roześmiał się i pokręcił głową.

– Wiem – powiedział. W jego oczach pojawiło się coś czułego. – Nie szukałeś niczego szczególnego. No i dostałeś, co masz. Reklamacji nie uwzględniamy.

– Jedz – poradził Andrzej. – Jakoś nie rozważam reklamacji.

Chwilę później rozległ się dźwięk SMS-a. Andrzej dopił kawę, sięgnął po telefon, odczytał wiadomość i spojrzał na Poldka.

– Ula napisała – powiedział powoli. Poldek uniósł głowę; miał zaniepokojoną minę.

– Co?

– „Cześć, jak u Was?” – odczytał. – „U nas do dupy, właśnie się zbieramy do wyjazdu. Wojtek zleciał ze schodów i skręcił albo złamał nogę, nie wiadomo, wieziemy go do szpitala. Patrycję od wczoraj boli strasznie głowa, zeżarła wszystkie tabletki i dalej gówno, a Magda ciągle twierdzi, że coś w nocy słyszała i że chce do domu natychmiast. Chujowo się porobiło, fajny weekend szlag trafił. Może dobrze, że pojechaliście. Powiedz Poldkowi, że nie mam pretensji, w sumie zaczynam żałować, że nie pojechaliśmy z wami, bo wszyscy mają spierdolony nastrój”.

Spojrzał na Poldka wyczekująco – w gruncie rzeczy sam dobrze nie wiedział, czego wyczekuje, może wyjaśnień, jakiegoś konkretnego stwierdzenia? Ale Poldek tylko odłożył sztućce na brzegi talerza i przez chwilę patrzył gdzieś w bok bez słowa.

– Może powinienem się wczoraj upierać, żeby oni też od razu wracali – odezwał się wreszcie cicho. – Ale jakoś… to mi się nie wydawało konieczne.

– Ale żebyśmy my natychmiast wracali, wydawało ci się konieczne? – spytał Andrzej. – Dlaczego?

Poldek wzruszył ramionami.

– Tak jakoś – mruknął i położył sztućce na niedojedzonym naleśniku. – Nie mam już ochoty. Mogę potem pozmywać. – Wstał i wyszedł z kuchni.

Przez resztę dnia był bez humoru. Pozmywał, rozwiesił pranie, które Andrzej wcześniej nastawił, oświadczył, że nie ma ochoty jechać do swojej mamy po Pankracego – żółw może posiedzieć na Ratajczaka do niedzieli, tak jak było planowane – do sklepu też nie chce iść, jest mu wszystko jedno, co zjedzą na kolację i jutro, na wino też nie ma ochoty, w ogóle nie ma na nic ochoty, czy Andrzej może go zostawić w spokoju?; zamknął się z książką w składziku i leżał tam, na wąskiej kanapie, przez resztę dnia, nawet nie wypił przyniesionej herbaty.

W gruncie rzeczy Andrzej miał kilka razy ochotę potrząsnąć Poldkiem i powiedzieć, by się w końcu ogarnął i skończył z tymi cyrkami; ale te „cyrki” były tak dziwne i do Poldka niepodobne, że chyba lepiej było go zostawić w spokoju.

W każdym razie sobota minęła w dość kiepskiej atmosferze. Andrzej zrobił szybkie zakupy, wmusił w Poldka obiado-kolację i zachował dla siebie informację o kolejnym SMS-ie Uli, donoszącym, że noga Wojtka jednak jest złamana, a Patrycja przez pół drogi rzygała przedawkowanymi tabletkami przeciwbólowymi – zresztą, jak się okazało, niepotrzebnie, bo przy jedzeniu Poldek mu ten sam SMS odczytał ze swojego telefonu, a potem zapytał podejrzliwie: „Do ciebie też napisała?”, po czym, gdy otrzymał potwierdzenie, stwierdził na poły kpiąco, na poły prowokująco: „Aha, i uznałeś, że dla mojego zdrowia psychicznego przemilczysz ten drobny fakt?”, w ogóle zachowywał się wtedy tak, jakby chciał sprowokować kłótnię. Potem wziął prysznic, wyszedł z łazienki trochę spokojniejszy, rzucił: „Przepraszam, zachowuję się dziś jak kompletny złamas” i znów się zakopał w łóżku pod kołdrą. Tym razem nie miał ochoty nie tylko na seks, lecz również na jakąkolwiek bliskość. „Zostaw mnie”, poprosił, gdy Andrzej go objął.

Pozostawało mieć nadzieję, że niedziela będzie lepsza.

 

***

 

Najpierw poczuł zapach dymu z papierosów, jeszcze zanim otworzył oczy. W pokoju było ciemno, ale gdy się uniósł na łokciu, zauważył zarys otwartych drzwi balkonowych. I sylwetkę siedzącego przy nich Poldka, wspartego o framugę, z papierosem w dłoni, zwróconego plecami do pokoju. Spojrzał na telefon – siedemnaście po trzeciej.

– Czemu nie śpisz?

Poldek odwrócił się; rozżarzony czubek papierosa rozświetlił nieco ciemność.

– Kiepsko spałem – odezwał się cicho. – Co jakiś czas się budziłem, a potem już w ogóle nie mogłem zasnąć. W końcu uznałem, że nie ma sensu tak leżeć i czekać, bo jest tylko gorzej.

Andrzej wstał, wziął z biurka swoje papierosy, podszedł do Poldka i usiadł na balkonie, przy drugiej krawędzi balkonowych drzwi. Sztuczna trawa, którą wyłożyli na początku lata posadzkę balkonu, trochę kłuła przez materiał bokserek, w których spał.

– Lepiej siedzieć na poduszce – odezwał się Poldek. – Inaczej ta trawa drapie w tyłek, nawet przez gacie. Masz, wziąłem ze składzika dwie, dam ci jedną.

Z poduszką było zdecydowanie lepiej. Andrzej zapalił.

– Zobacz, ile gwiazd – powiedział Poldek i postawił popielniczkę pomiędzy nimi. – Całe niebo aż błyszczy. Nie pamiętam nigdy, czy to zapowiada ładną pogodę, czy brzydką.

– Też nie wiem – mruknął Andrzej. Fakt, widać było wiele gwiazd. A w ich świetle można było zauważyć, że balustrada balkonu się łuszczy. Trzeba by ją odmalować przed jesienią.

Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu i palili. Poldek, oparty o ścianę, z uniesioną głową, wpatrywał się w te swoje gwiazdy i wolnym ruchem unosił papierosa do ust.

– Nie rozumiem, co się z tobą dzieje – powiedział wreszcie Andrzej, bo już miał dosyć tej ciszy. Też opierał się o ścianę i patrzył przed siebie. Głównie na te złuszczone fragmenty balustrady, które dawały się zauważyć przy tak słabym świetle i zaczynały go irytować. W poniedziałek trzeba podjechać do jakiegoś sklepu po farbę. – I nie wiem, co mam zrobić, żeby było dobrze. Jakbym się poruszał na oślep.

Poldek strzepnął popiół do popielniczki.

– Przepraszam – odpowiedział cicho. – Nie pomyślałem o tym.

– Nie przepraszaj, tylko mi powiedz, co mam robić. Albo czego nie robić.

– Andrzej… – Poldek położył mu rękę na ramieniu. Głos miał łagodny, czuły. – Prawda jest taka, że niczego ci nie muszę mówić. Sam wiedziałeś.

– Niby co?

W tej słabo rozświetlanej ciemności twarz Poldka była jednak całkiem nieźle widoczna. A przynajmniej jego delikatny uśmiech i uważne spojrzenie.

– Z miejsca wsiadłeś, jak powiedziałem, że chcę wracać – wyjaśnił. – Nie próbowałeś mnie namawiać, przekonywać czy pouczać. Ani razu nie dałeś mi do zrozumienia, że uważasz mnie za kretyna czy histeryka, czy cokolwiek. A jak wczoraj chciałem, żebyś mnie zostawił samego, to po prostu zająłeś się swoimi rzeczami i nie zaglądałeś co chwila do składzika z pytaniem, czy już mi przestało odpierdalać. Jestem ci za to ogromnie wdzięczny.

Andrzej wzruszył ramionami. To była jedna z tych dziwnych, dość kłopotliwych sytuacji, gdy słyszał słowa wdzięczności za coś, co ani nie było jego świadomym działaniem, ani zasługą, ani w gruncie rzeczy na żadną wdzięczność nie zasługiwało, bo wynikało po prostu z tego, że nie miał pojęcia ani pomysłu, co sensownego zrobić.

– Powiedziałeś, że chcesz wracać, to wróciliśmy – mruknął. – Niby co miałem robić, upierać się, żebyśmy zostali, jak byłeś w takim stanie?

– Ty serio nie rozumiesz, dlaczego jestem ci wdzięczny, co? – zapytał Poldek z czymś, co brzmiało jak rozbawienie.

– Nie.

Poldek roześmiał się i znów uniósł papierosa do ust.

– Nie szkodzi. I tak jestem ci wdzięczny.

Wypalił papierosa do końca, zdusił go w popielniczce i oparł głowę o ścianę.

– Naprawdę mam wyrzuty sumienia, że nie namawiałem pozostałych, żeby wrócili z nami – odezwał się po chwili cicho. – Ale mówiłem ci już, że to mi się nie wydawało tak ważne. Ale czułem, że my się stamtąd musimy zabrać jak najszybciej, za wszelką cenę.

Andrzej odsunął papierosa od ust, wydmuchał dym i spojrzał na Poldka, który znów wpatrywał się w niebo.

– Powiesz mi w końcu, o co chodzi? – spytał. – To naprawdę denerwuje, gdy nie wiem, o co chodzi. Mogę nie rozumieć, ale chcę wiedzieć.

Poldek wreszcie na niego spojrzał.

– A obiecasz mi, że jak ci powiem, to mnie nie wyśmiejesz, nie uznasz za debila ani nie stwierdzisz, że z takim popaprańcem nie chcesz mieć jednak do czynienia? – zapytał.

W innej sytuacji Andrzej powiedziałby mu, żeby przestał pieprzyć głupoty i przeszedł do sedna. Ale w głosie Poldka było coś dziwnego – niepokój, wręcz lęk – i napięcie – i może nawet błaganie?; w każdym razie coś tak dziwnego, że stało się jasne: nie da się tego uspokoić, uporządkować w zwykły sposób.

Andrzej odwrócił wzrok, znów spojrzał na balustradę.

– Kocham cię – powiedział spokojnie, może nieco cichszym niż dotąd głosem. – Więc chyba jasne, że możesz mówić wszystko. 

Poczuł jego palce przesuwające się po ramieniu i szyi.

– Rany, Andrzej – szepnął Poldek. – Wiesz, że mówisz mi to drugi raz w ciągu niemal półtora roku? A szczerze, nie myślałem, że jeszcze kiedyś usłyszę to od ciebie tak wprost po tamtym pierwszym razie w październiku. Dzięki.

Andrzej wzruszył ramionami, bo niby co miał mu na to odpowiedzieć.

– Dobra – odezwał się Poldek po chwili. Sięgnął po kolejnego papierosa, zapalił, odłożył zapałki i paczkę na bok. – To miejmy to już za sobą. I żeby było jasne, nie obrażę się, jeśli uznasz, że to wszystko są bzdury i w to nie wierzysz. Tylko po prostu się ze mnie nie śmiej. Nie, wiem! – dodał szybko, głośniej, gdy Andrzej spojrzał na niego z irytacją. – Wiem, nie będziesz mnie wyśmiewał. Tak tylko mówię. Bo w sumie nie wiem, jak zacząć.

– Od początku? – zasugerował Andrzej. Poldek z niezrozumiałych powodów się roześmiał.

– Dobra – mruknął. – Niech będzie „od początku”.

Zaciągnął się, wydmuchał dym, uniósł głowę.

– No dobra – powtórzył. – To tak. Mój dziadek umarł, jak miałem trzynaście lat. Umarł w szpitalu, jakoś w nocy. Obudziłem się tamtej nocy, miałem wtedy jeszcze łóżko w kuchni, i widziałem, jak przechodzi przez tę kuchnię, w tę i z powrotem, i wychodzi do przedpokoju. Zdziwiłem się, bo przecież był w szpitalu, zresztą miał wylew, więc nawet nie mógł się ruszać, a tu jest w domu i normalnie chodzi. Więc wstałem, poszedłem za nim, a on przeszedł przez przedpokój, zawrócił i znów ruszył przed siebie, wyraźnie do kuchni. I jakoś tak dziwnie szedł czy wyglądał, że się przestraszyłem, uciekłem do łóżka i nakryłem się kołdrą. A jak po jakimś czasie wyjrzałem spod niej, to było ciemno i cicho. Wtedy sobie uświadomiłem, że wcześniej było o wiele jaśniej, skoro widziałem dziadka, ale przecież światło w kuchni i przedpokoju było cały czas wyłączone.

Zaciągnął się powoli.

– Gdy byłem w drugiej liceum, umarła babcia – podjął. – W domu. Za dnia. Zabrali ją ludzie z zakładu pogrzebowego. Mama długo płakała u siebie, siedziałem z nią, potem zasnęła, ja się poszedłem umyć i potem poszedłem do kuchni, bo chciało mi się pić. – Urwał na moment. – I ją w tej kuchni zobaczyłem. Babcię. Stała przy doniczkach na parapecie, miała tam swoje warzywa, rzeżuchę i inne, które ciągle hodowała. Stała plecami do drzwi, ale gdy wszedłem, obejrzała się. Spojrzała na mnie i znów się odwróciła do kwiatów. – Ugiął nogi w kolanach, oparł na nich łokcie i uniósł dłoń z papierosem. – A ja się z miejsca wycofałem, starałem się nawet nie oddychać. Wróciłem do mamy, zamknąłem drzwi, usiadłem przy niej i miałem tylko nadzieję, że nic nie przyjdzie do tego pokoju. Zostawiłem na noc włączoną lampkę, bo się zwyczajnie bałem wyłączyć światło.

Andrzej przyglądał się bez słowa dłoni Poldka, która papierosem w powietrzu kreśliła jakieś kształty.

– Mama w obu przypadkach stwierdziła, że to mi się śniło – odezwał się Poldek po krótkiej chwili. – Za pierwszym razem jej uwierzyłem, chociaż to było diabelnie realistyczne. Ale OK, może mi się śniło. Ale za drugim razem już nie byłem tego pewien. Bo jak wróciłem z kuchni do pokoju mamy, to zastawiłem drzwi krzesłem, wiesz, tak podstawiłem je pod klamkę, jak w filmach. W sumie bez sensu, bo co to niby miało dać, ale jakoś lepiej się z tym czułem. I rano to krzesło dalej było pod drzwiami. A nigdy nie lunatykowałem, więc… – Wzruszył ramionami. – Zresztą dobra, może mi się w obu przypadkach śniło, może się wtedy obudziłem, byłem półprzytomny, postawiłem to krzesło, nieświadomy czy niedobudzony, i wróciłem dalej spać. Może, nie wiem. Zresztą wolałem myśleć, że to sen. Wtedy to się jeszcze dało tak tłumaczyć.

Odłożył niedopalonego papierosa do popielniczki, objął kolana ramionami.

– Ale potem była trzecia klasa – powiedział z wyczuwalną niechęcią. – I wtedy wszystko było za dnia, i to mi się zdecydowanie nie śniło.

Przez dłuższą chwilę milczał. Andrzej zapalił nowego papierosa i czekał.

– Przyszedłem któregoś dnia do szkoły – podjął wreszcie Poldek. Pochylił się trochę i patrzył przed siebie. – To był normalny dzień, trochę lekcji, które lubiłem, trochę takich, których nie lubiłem, ale nic strasznego, żadnej pracy klasowej czy klasówki, miałem odrobione lekcje, nie było nic, przed czym chciałbym uciekać czy czym się mogłem denerwować. Wszedłem do szkoły, zostawiłem kurtkę w szatni, usiadłem na korytarzu z paroma kolegami i koleżankami z klasy, gadaliśmy o czymś. Zaczynaliśmy o ósmej pięćdziesiąt, ale byliśmy wcześniej, jeszcze z kwadransa brakowało do przerwy. – Odchylił się i oparł plecami o ścianę. – Ale od momentu, gdy usiadłem, dopadło mnie i zaczęło we mnie narastać takie dziwne uczucie… przerażenia. Miałeś kiedyś coś takiego? – spytał, nie odwracając głowy. – Coś takiego, że czujesz w sobie najpierw niepokój, a potem właśnie przerażenie, i nie wiesz, z czego to się wzięło, dlaczego i tak dalej, ale to po prostu jest i robi się coraz gorsze? Miałeś tak kiedyś?

– Nie.

– Ja wcześniej też nie. Ale wtedy właśnie miałem. To narastało i narastało, jak jakaś lawina, aż zacząłem się rozglądać, bo nie wiedziałem, o co chodzi. I dopadło mnie takie uczucie, że muszę stamtąd jak najszybciej wyjść, muszę jak najszybciej wrócić do domu, za wszelką cenę, bo jeśli zostanę, to coś się stanie. To nie było nic konkretnego – dodał – tylko po prostu taka wewnętrzna panika, coraz większa i gorsza, i coraz silniejsze przekonanie, że muszę wracać do domu i koniec.

Andrzej strzepnął popiół do popielniczki. Poldek mówił spokojnie, ale w jego głosie pojawiło się coś, co trochę przypominało piątkowe „Wracamy”.

– No i w którymś momencie nie wytrzymałem – powiedział Poldek. – Wziąłem plecak, zabrałem kurtkę z szatni i jak najszybciej wróciłem do domu. Ludzie z klasy patrzyli na mnie ze zdziwieniem, bo nie rozumieli, co mi nagle odbiło. A ja zaraz po wyjściu ze szkoły po prostu zacząłem biec do domu, jakbym miał coraz mniej czasu. – Westchnął. – Dobiegłem do domu, otwierałem drzwi w takim pośpiechu i panice, jakby się za mną paliło, zamknąłem je za sobą na wszystkie zamki, usiadłem na podłodze i nagle poczułem, jak to wszystko ze mnie schodzi. Cała ta panika, ten lęk, robią się coraz słabsze, wygaszają się. Byłem w domu i czułem się coraz bezpieczniej. Tylko na myśl o tym, że miałbym wyjść z domu, tamto wszystko wracało. Więc się jeszcze na wszelki wypadek schowałem w swoim pokoju, wpakowałem się do łóżka, nakryłem kołdrą i tak przez parę godzin leżałem bez ruchu. Nawet zasnąć nie mogłem, tylko leżałem i miałem nadzieję, że ten dzień się jak najszybciej skończy. Jak mama wróciła, powiedziałem jej wszystko.

– I co?

– Nic, stwierdziła, że może po prostu miałem jakiś taki szkolny atak paniki, może ze zmęczenia, może przez coś innego. Powiedziała, żebym się nie przejmował, napisze mi usprawiedliwienie, człowiek nie zawsze się zachowuje racjonalnie. Chyba nie do końca uwierzyła w to, co jej mówiłem, w to poczucie, że muszę wrócić do domu, bo inaczej stanie się coś strasznego.

– A coś się stało?

– Nie – odparł Poldek, obracając ku niemu głowę. – Właśnie na tym cała sprawa polega, że nie stało się absolutnie nic. – Jego ton był nieco kpiący. – Trudno z tym dyskutować, nie? Nic się nie stało, więc skąd pomysł, że coś miało czy mogło się stać. I skąd pomysł, że nic się nie stało, bo wróciłem do domu. – Odwrócił znów wzrok. – Ale wtedy naprawdę byłem przekonany, że jeśli nie wrócę, jeśli zostanę w szkole, to się coś stanie. Nie wiem, czy mnie, czy komuś, ale to chyba raczej dotyczyło mnie, bo tak mnie to dopadło. I dopiero w domu to mi przeszło, a jak myślałem o wyjściu z domu, to powracało. – Pokręcił głową. – A na drugi dzień, jak się obudziłem, to nie było nic. Poszedłem do szkoły i nic, cały dzień było normalnie, nawet śladu po tamtym. Więc mówiłem sobie, że pewnie rzeczywiście coś mi odbiło, może nie chciało mi się siedzieć w szkole, może się gorzej poczułem, nie wiem, cokolwiek, po prostu miałem jakiś odpał i tyle. – Oparł policzek na prawej dłoni; w tym momencie jego twarz była już zupełnie niewidoczna. – Ale tak w gruncie rzeczy ciągle pamiętałem tamto uczucie i wiedziałem, że to było coś innego. Tylko nie chciałem już o tym myśleć, do tego wracać. Koszmarne to było, nie chciałem nigdy więcej czegoś takiego czuć.

Wyprostował się, wyciągnął papierosa z paczki i zapalił.

– I nie czułem – podjął po chwili. – Przez parę lat nie czułem. Tylko miałem wstręt do wszelkich rozmów o duchach, do horrorów i tak dalej. Za bardzo mi się przez to przypominały tamte rzeczy. Ale powtórki z takiego ataku paniki więcej nie miałem. Aż do przedwczoraj.

Przez kilka minut palił w milczeniu. W końcu sięgnął po popielniczkę, strzepnął do niej popiół i pokiwał głową.

– No właśnie – powiedział ciszej. – Do przedwczoraj. Nie nastawiałem się na nic, serio. Myślałem, że będzie fajnie. I przy okazji spacyfikuję moje stare schizy.

Obracał popielniczkę w dłoniach, z papierosem pomiędzy środkowym i serdecznym palcem lewej ręki.

– Ale jak tylko wysiedliśmy i zobaczyłem tamten budynek, zacząłem się bać – odezwał się po chwili, nieco głośniej. – Nie mogłem oderwać od niego oczu, chociaż coraz bardziej nie chciałem na niego patrzeć. I dopadło mnie to samo, co wtedy w trzeciej klasie: taka narastająca panika, coraz większy strach. – Uniósł papierosa do ust, zaciągnął się lekko. – Wiem, że to głupio brzmi, ale tak to wyglądało: nie mogłem przestać patrzeć na ten cholerny budynek, czułem coraz większe przerażenie i coraz bardziej byłem przekonany, że trzeba stamtąd jak najszybciej uciekać. – Odstawił popielniczkę z powrotem na sztuczną trawę pomiędzy nimi. – I wiesz – mruknął, przesuwając palcami po brzegu popielniczki, z wbitym w nią wzrokiem – jak się nad tym potem zastanawiałem, to nie wiem, czy bardziej chodziło o mnie, czy o ciebie. Bo jak poszedłeś się pożegnać z Ulką i zobaczyłem, jak idziesz w tamtym kierunku, w kierunku tej otwartej bramy, to ogarnęło mnie jeszcze większe przerażenie. Dlatego się tak wydarłem, żebyś tam nie wchodził. – Uniósł głowę. – Bo dopadło mnie wtedy takie koszmarne uczucie, że jak zrobisz choćby krok za bramę, to już będzie za późno na odwrót. Nie wiem, dlaczego, ale to było potwornie realistyczne, to uczucie. I w ogóle całe to przerażenie.

Andrzej popatrzył na niego. Poldek uśmiechnął się lekko, przepraszająco.

– No i to tyle – zakończył. Oparł się ponownie o ścianę i uniósł w ręku papierosa, ale się nie zaciągnął. – Dostałem drugiego w życiu durnego ataku paniki i zwiałem, bo tak się bałem. I zostawiłem przyjaciół, chujowo się z tym teraz czuję, ale miałem wtedy naprawdę wrażenie, że to wszystko dotyczy mnie i ciebie, nikogo innego. I tylko to mnie wtedy interesowało, żebyśmy się obaj jak najszybciej stamtąd zabrali. – Wreszcie przyłożył papierosa do ust i przez chwilę milczał. – I co? – zapytał wreszcie rzeczowym tonem. – Co myślisz? Jestem po prostu głupi czy powinienem iść do jakiegoś psychiatry?

To brzmiało znów jak jakaś kiepska prowokacja, w sumie nie wiadomo, po co i do czego, więc Andrzej ją po prostu zignorował.

– Nie wierzę w takie rzeczy – odpowiedział spokojnie. Nie miał już ochoty na papierosa, ale trzymał w dłoniach paczkę i zaczął przesuwać wskazującym palcem papierosy z prawej strony do lewej, po trzy. – W duchy, przeczucia i całą resztę.

– Domyślam się – mruknął Poldek sucho. – Ale…

– Zamknij się na chwilę – przerwał mu, nie odrywając wzroku od papierosów. Były trzy papierosowe trójki i dwa papierosy samotnie. Jeśli doliczyć do tego paczkę jako taką, kolejna trójka zamknięta. Ślady dawnej zabawy z dzieciństwa, gdy wszystko musiało być „strójkowane”, jak to określała mama. Zabawy, która czasem przypominała się w zupełnie bezsensownych momentach i męczyła, dopóki znów wszystko się nie uporządkowało w trójki. – Nie wierzę w to. Ale nie twierdzę, że wiem i rozumiem wszystko. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Ale nigdy też nie złamałem nogi ani nie zostałem okradziony, co nie znaczy, że ludzie nie mogą złamać nogi albo zostać okradzeni.

– I co dalej? – zapytał Poldek po chwili. Andrzej spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Jak „co dalej”? – Wzruszył ramionami. – Nic. Skończyłem.

Poldek uśmiechnął się łagodnie.

– Kiepsko dziś u mnie z czytaniem między wierszami – powiedział cicho. – Możesz być bardziej dosłowny?

Andrzej znów spojrzał na paczkę w dłoniach i zaczął przesuwać papierosy w drugą stronę.

– Chodzi mi o to, że nie zamierzam stwierdzać, czy coś ci się przywidziało, czy nie – wyjaśnił spokojnie. – Z mojego doświadczenia by wynikało, że ci się przywidziało, przyśniło, coś takiego. Ale to jest tylko moje doświadczenie. Nie wyjdę poza nie. – Ostatni papieros znów znalazł się po prawej stronie paczki. – A jednocześnie nie powinienem zakładać, że istnieje tylko ono i ignorować inne.

– Więc?

– Więc nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Nie wiem i nie zamierzam tego… oceniać, klasyfikować, jak wolisz. Po prostu teraz już wiem, o co ci chodziło i dlaczego, to mi wystarczy. A reszta… – Odłożył paczkę obok popielniczki i spojrzał na Poldka, który wciąż się w niego uważnie wpatrywał.

– No, co „reszta”?

– Reszta to to, że chciałeś wracać. Więc wróciliśmy. Koniec końców żadna poważna tragedia się nie wydarzyła, więc nie ma się czym przejmować. A skoro nie możesz zasnąć i musisz przesiadywać po nocy na balkonie, to dobrze przynajmniej, że wziąłeś poduszkę pod tyłek, bo ta trawa rzeczywiście kłuje. I mógłbyś założyć skarpetki, bo jak ci stopy przemarzną, to znowu coś złapiesz.

Poldek roześmiał się cicho, wziął popielniczkę i paczkę papierosów, przełożył je z balkonu na podłogę w pokoju, przysunął się wraz z poduszką, oparł głowę na ramieniu Andrzeja i ujął jego lewą rękę w swoje dłonie.

– Już się nawet nie czuję takim idiotą – mruknął. – Cieszę się, że mogłem ci to powiedzieć. Bo w sumie poza mamą nikomu o tym nigdy nie mówiłem, ale mama zawsze trzymała się wersji, że coś mi się przyśniło, przywidziało i koniec. Fajnie móc o tym opowiedzieć… tak bez klasyfikowania, jak to określiłeś.

Siedzieli przez dłuższą chwilę w milczeniu. Zrobiło się trochę ciemniej, możliwe, że chmury zakryły część gwiazd. Palce Poldka przesuwały się delikatnie po ręce Andrzeja.

– Wiesz, co szczególnie w tobie lubię? – odezwał się wreszcie Poldek.

To był ten typ pytań, na które nigdy nie wiadomo, co odpowiedzieć. I czy to jest w ogóle pytanie na poważnie, sugerujące, żeby człowiek się zastanowił i przedstawił swoją wersję, czy na wesoło, więc można odpowiedzieć coś niekoniecznie rzeczowego, czy jeszcze jakoś inaczej i lepiej się w ogóle nie odzywać.

– Zakładam, że nie chodzi ci teraz o seks, rozmowy o książkach i wspólne palenie o różnych porach doby – zaryzykował.

Poldek się roześmiał.

– Nie. Chociaż to oczywiście też. Ale w tej chwili chodzi mi o coś innego. Umiesz słuchać. I nie oceniać.

Andrzej pokręcił głową. Ktoś tu miał zwyczaj widzieć w innych ludziach swoje własne zalety.

– Nie – odpowiedział spokojnie. – To ty umiesz słuchać i umiesz nie oceniać. Ja nie umiem mówić. I nauczyłem się nie opatrywać etykietką „głupie” wszystkiego, czego nie rozumiem albo co się kompletnie różni od tego, co rozumiem. Przynajmniej próbuję – dodał.

Tak, próbował. A gdy czasem przypominały mu się niektóre sytuacje, sprawy, wydarzenia z ostatnich paru lat – widział też, jak często te próby okazywały się nieudane. Z Poldkiem było łatwiej, jakoś przy nim człowiek mniej się potykał o samego siebie.

– Nieprawda – szepnął Poldek. – Umiesz. Po prostu robisz to po swojemu. Kocham to twoje „po twojemu”. Kocham cię. Nie spinaj się.

– Nie spinam się.

– Spinasz się, przecież czuję. – Puścił jego dłoń i objął go ramieniem za szyję. – Kanciku – mruknął mu w ucho z rozbawieniem. – Trudno, po tym moim dzisiejszym negliżu psychicznym jak z kiepskiego horroru musisz wytrzymać jeszcze i ten negliż emocjonalny jak z kiepskiego romansidła. Kocham cię.

Pocałunek w ucho był przyjemny. Dłoń Poldka, gładząca szyję, delikatna i ciepła. Słowa, ciche i czułe, nie wywoływały już takiego dyskomfortu jak na początku – choć nadal pozostawiały pewne zakłopotanie. Przecież wiedział, obaj o tym wiedzieli, nie było potrzeby w kółko tej informacji powtarzać. Ale Poldek najwidoczniej tego potrzebował.

– Przytul mnie – poprosił Poldek po chwili. Andrzej objął go ramieniem i przyciągnął do siebie. Włosy Poldka łaskotały trochę w szyję.

– Nie jest ci zimno?

– Nie. Chcę tak jeszcze posiedzieć. Schodzi ze mnie to wszystko z piątku i wczoraj.

– Yhym.

Poldek westchnął głęboko, ujął w dłonie drugą rękę Andrzeja i znów westchnął.

– Fajnie tak. A tobie nie jest zimno?

– Nie.

– To dobrze.

Siedzieli przez kilka minut w milczeniu. Chmury musiały się przesunąć, bo znów pojawiło się więcej gwiazd.

– Andrzej – odezwał się nagle Poldek dziwnym, jakby rozbawionym głosem – to kiedy w najbliższym czasie znów mi tak z własnej inicjatywy powiesz, że mnie kochasz?

W tym momencie Andrzej sam poczuł, że ma napięte mięśnie barków i pleców. Poldek obejrzał się przez ramię i uśmiechnął się lekko.

– Przepraszam – powiedział czule. – Jakoś się nie mogłem powstrzymać, żeby nie zadać tego pytania.

– Naprawdę potrzebujesz, żeby powtarzać ci oczywiste rzeczy? – zapytał Andrzej z irytacją.

– Czasem – przyznał Poldek, nadal uśmiechnięty. – A ty uważasz, że jak już raz powiedziałeś, że jakoś jest, to jasne, że tak ciągle jest, skoro nie mówisz, że coś się zmieniło?

– Tak – mruknął. – To jest chyba dosyć logiczne.

Poldek roześmiał się, odsunął, przełożył poduszkę, rozciągnął się na sztucznej trawie, położył mu głowę na udach i pogłaskał po kolanie.

– Czasem mnie rozbrajasz – stwierdził. – Spoko, nie będę cię cisnął. Jak sam to jeszcze kiedyś powiesz, to super. A jak nie, to masz rację, i tak wiem. I to nie tylko dlatego, że mi to powiedziałeś wprost. Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Nie wiem – przyznał. – Chyba tak. Ale nie jestem pewien.

– Kiedyś ci to wszystko szczegółowo wypunktuję – oświadczył Poldek. – Ale już nie dziś, nie mam siły więcej myśleć. Ale kiedyś zrobię ci tak szczegółowe wyjaśnienia, z masą uzasadnień, że aż cię to przygniecie.

– Może lepiej nie.

– Nie chcesz o sobie posłuchać? – zdziwił się.

– Nieszczególnie. Chyba że masz coś konkretnego, co ci nie pasuje.

– A jeśli pasuje?

– To powiedz, co ci pasuje, będę wiedział, żeby tak dalej robić. Tylko konkretnie.

– A zwykle nie mówię konkretnie? – Poldek obrócił nieco głowę i popatrzył z zaskoczeniem.

– Czasami nie – przyznał Andrzej. – Czasami wchodzisz w te wszystkie… „czuję, nie czuję” i nie zawsze umiem wyłapać w tym konkret.

– Postaram się zapamiętać – obiecał Poldek i z powrotem położył mu głowę na nogach. – Czasem mi ucieka, że z tobą trzeba rozmawiać trochę inaczej niż z mamą, Ulką czy Wojtkiem.

Andrzej patrzył na niego przez chwilę z zastanowieniem.

– Przeszkadza ci to? – zapytał.

– Nie – odparł Poldek łagodnie. – Przeciwnie, lubię to u ciebie. Po prostu czasem zapominam. Ale dobrze mi z tym, jak się z tobą rozmawia.

W gruncie rzeczy Andrzej nie wiedział, co miałby zrobić, gdyby Poldek odpowiedział „tak”.

– Nie umiem inaczej. – Właściwie to była myśl, ale zanim się zorientował, wypowiedział ją na głos.

Poldek odwrócił się tak, że teraz leżał na plecach, z twarzą zwróconą do Andrzeja.

– Zauważyłem – powiedział spokojnie. Minę miał poważną, ale w głosie coś czułego. – Serio, już dawno zauważyłem, prawie na samym początku. To było widać, jak reagujesz na to, co i jak ludzie do ciebie mówią, zwłaszcza ci bliżsi. – Podłożył sobie jedną rękę pod głowę. – Najlepiej reagowałeś na Adama, on zawsze najłatwiej i najszybciej do ciebie trafiał, bo u niego było krótko, konkretnie i po jednej sprawie naraz. Więc starałem się iść jego tropem. Dość dobrze na Izę, przy niej widziałem, że można ci mówić wprost, że coś nie pasuje, nie obrażasz się, ale nie mogą być domysły i sugestie, bo masz wtedy taką minę, jakby ktoś mówił do ciebie po chińsku. A najgorzej było z Karoliną, bo ona mówiła głównie na emocjach, wrażeniach i nie lubiła tak bezpośrednio, tylko próbowała eufemizmami i trochę dookoła, a ty w końcu zawsze to ucinałeś z irytacją: „Konkretnie, Karo, co ty chcesz, o co chodzi, fakty, zlituj się, fakty”. – Roześmiał się krótko. – Biedna Karolina, pamiętam minę, jaką po tych słowach parę razy zrobiła. I na to wchodziła zawsze Iza i tłumaczyła z Karoliny na twoje, a potem z twojego na Karolinę. A Adam siedział, patrzył na was i tylko czasem się wtrącał, żeby załagodzić, jak już się trochę robiła napięta sytuacja. No więc zrozumiałem, że w klimatach Karoliny nie należy mówić, bo cię zamęczę – zakończył i uśmiechnął się. – I wiesz, to jest w sumie dosyć proste, jak się to parę razy zobaczy, przemyśli i samemu zastosuje. Nawet moja mama już się trochę nauczyła – dodał z rozbawieniem. – Chociaż ona jest bardziej jak Karolina, więc już na więcej nie licz. Ej, co jest? – zapytał po chwili. – Tak zamilkłeś. Coś nie tak?

– Czuję się jak po wiwisekcji – mruknął Andrzej. – Nie myślałem, że musiałeś się tak nagimnastykowac, żeby dało się ze mną rozmawiać.

– To nie gimnastyka – odparł Poldek spokojnie. – To po prostu zmiana sposobu. Twój jest po prostu taki mniej typowy. Nie gorszy, żeby było jasne, po prostu trochę inny i rzadszy. Ale fajny. Naprawdę go polubiłem. Od samego początku.

Przez chwilę znów milczeli. Poldek patrzył na niebo.

– W każdym razie cieszę się, że chciało ci się w ogóle próbować – mruknął wreszcie Andrzej. Poldek przeniósł wzrok na niego.

– Bardzo mi się chciało – odpowiedział. – Od początku mnie zafascynowałeś. Spodobałeś mi się, to swoją drogą, ale tak mnie zwyczajnie zafascynowałeś, chyba już wtedy, gdy taki wkurzony podszedłeś do mnie w bibliotece z tym „Potrzebuję książki, którą masz”, a potem jeszcze bardziej wkurzony odszedłeś. Pomyślałem wtedy, co za rąbnięty facet, ani cześć, ani uśmiechu, przecież jakby uprzejmie poprosił albo zażartował, tobym mu tych Babilończyków dał. Ale też nie mogłem z czystym sumieniem uznać, że jesteś nieuprzejmym dupkiem. Byłeś po prostu taki… taki skupiony na tym, że ty czegoś potrzebujesz i po to przychodzisz, a jak nie możesz tego dostać, to się odwracasz na pięcie i odchodzisz, nawet nie spróbujesz pogadać. Takie „nie, to nie, idę stąd”. I po prostu musiałem za tobą pójść i dać ci tę książkę, żeby zobaczyć, jak zareagujesz. A ty się nawet nie uśmiechnąłeś, tylko ją chwyciłeś i zacząłeś wertować, to Iza odwaliła za ciebie całą sprawę z uprzejmościami, podziękowaniami i tak dalej. – Roześmiał się. – Ale jak już przed budynkiem ze mną zapaliłeś, byłeś znacznie bardziej komunikatywny, tak jakbyś przeszedł z jednego trybu na drugi, wtedy tylko książka, teraz jest miejsce i czas na rozmowę. I okazało się, że nie tylko dobrze wyglądasz – dodał z rozbawieniem – ale i fajnie gadasz. I masz niezłe poczucie humoru, potrafisz być naprawdę złośliwy, jak wtedy, gdy opowiadałeś o praktykach w szkole, jak już cię Iza pociągnęła porządnie za język w bufecie.

– Nie ciągnęła mnie za język – zaprotestował Andrzej. Gładził palcami policzek Poldka, który w tym momencie prychnął.

– Ciągnęła cię, uwierz. Twoja pierwsza wersja opowieści o praktykach składała się z dwóch zdań: „To była mordęga i straszny hałas. Małe dzieci są męczące i niczego nie rozumieją, a nastolatki są irytujące i myślą, że wszystko wiedzą”. – Wybuchnął śmiechem. – To było piękne, taki wyrok bez możliwości apelacji, żal mi się wtedy zrobiło tych wszystkich uczniów, którzy mieli z tobą do czynienia. A potem Iza zaczęła cię prowadzić konkretnymi pytaniami i uwagami, i okazało się, że masz sporo sensownych spostrzeżeń na temat edukacji, zwłaszcza w szkole średniej, aż się tak pozytywnie zdziwiłem. Fakt, widać było, że to zdecydowanie nie twoje klimaty, ale przestało mieć to wtedy taki posmak „uczniowie w szkole to debile”. Ale pamiętam twoją minę, jak Karolina oświadczyła, że małe dzieci są kochane, a jak się na przerwie do niej przytulały, to to było takie słodkie. – Znów się roześmiał. – Zrobiłeś taką minę, jakby ci powiedziała, że fajnie sobie czasem rozciąć gardło nożem kuchennym i pogrzebać jego czubkiem w tętnicy.

– Chyba przesadzasz.

– Nie – zapewnił. – Jak już robisz niezadowoloną minę, to ona jest bardzo niezadowolona, uwierz. – Odwrócił się na bok, plecami do balustrady, i położył Andrzejowi dłoń na brzuchu. – No, i tak to mniej więcej wyglądało, jak cię ogarniałem. To było naprawdę fajne, tak patrzeć i sprawdzać, jak się z tobą lepiej rozmawia. A jak już załapałem, to coraz bardziej mi się podobało. – Uniósł wzrok i uśmiechnął się. – A jak cię pierwszy raz zobaczyłem nago, to uznałem, że za takie widoki zdecydowanie warto było się poduczyć innego języka.

Andrzej też się uśmiechnął. Przesunął palcami po szyi i ramieniu Poldka.

– W twoim ujęciu to momentami brzmi jak niezła zabawa – mruknął.

– Bo to była zabawa, i to świetna – odparł Poldek. – Cały czas jest. Chociaż fakt, bywały trudniejsze momenty, gdy się musiałem gryźć w język, jak wtedy, gdy przed wyjściem sprawdzałeś wszystko w mieszkaniu i zamykałeś po swojemu drzwi. Teraz już się przyzwyczaiłem, ale jak za pierwszym razem zobaczyłem, jak ty robisz obchód po całym mieszkaniu, sprawdzasz wszystkie okna, kurki od kuchenki i krany, to mnie zatkało. – Położył mu dłoń na udzie. – Pamiętam, że zacząłem coś wtedy mówić, a Iza mnie szturchnęła dość boleśnie w żebra i syknęła, żebym się nie odzywał, bo jak ci się przerwie, to zaczniesz wszystko sprawdzać od początku. I albo mam się zamknąć, albo wyjść i poczekać na schodach, tego się nie przerywa, to trzeba przetrwać, bo ty inaczej nie wyjdziesz. A jak zamykałeś drzwi i trzy razy sprawdzałeś po kolei wszystkie zamki, to Iza tylko na mnie spojrzała, przejechała palcem po gardle i dalej mnie mordowała ostrzegawczo wzrokiem, dopóki nie skończyłeś i nie szarpnąłeś trzy razy za klamkę. Potem ci się na jakiś czas to trochę uspokoiło, ale jak się tu wprowadziliśmy, to w pierwszych tygodniach znów robiłeś szczegółowy obchód i sprawdzałeś po trzy razy wszystkie zamki, zawsze w tej samej kolejności. Na Ratajczaka zresztą też tak na początku robiłeś.

– Zauważyłeś? – mruknął Andrzej z zakłopotaniem. Był przekonany, że od jakiegoś czasu panuje nad tym na tyle, by nie rzucało się w oczy.

– Trudno nie zauważyć – odpowiedział Poldek łagodnie. – Ej, nie przejmuj się – dodał, uniósł się trochę, pocałował go w brzuch i ponownie położył się na plecach. – Masz lekką obsesję natręctw, i tyle. Nic strasznego. Wiele osób tak ma. Ja w sumie chyba też trochę mam, zawsze po schowaniu portfela do plecaka jeszcze raz go otwieram i sprawdzam, czy portfel tam na pewno jest. A moja mama jak się wróci po coś do mieszkania, to zawsze musi usiąść i policzyć do dziesięciu, zawsze w tym samym miejscu w przedpokoju, na siedzisku przy półce z butami. Zawsze tak miałeś z drzwiami i resztą?

Andrzej spojrzał na balustradę. Była o wiele lepiej widoczna – zrobiło się znacznie jaśniej. Musiało być po czwartej, może nawet bliżej piątej. Farba naprawdę mocno się złuszczyła.

– Nie – odpowiedział. – Nie z drzwiami.

– A z czym? Chyba że nie chcesz mówić – zastrzegł Poldek. – Nie chcę cię naciskać.

– Nie, w porządku – odparł. – W sumie… sam mówiłeś, „negliż psychiczny”, więc niech będzie. Po prostu nie zastanawiałem się nad tym.

– Bałagan cię drażni – podpowiedział Poldek. – Szczególnie ten na biurku. To już dawno zauważyłem.

– Tak. Na biurku chyba od wielu lat.

– I musisz mieć zawsze długopisy i notatniki po tej samej stronie.

– Tak? – zdziwił się Andrzej. – Może.

– Zawsze. Jak postawię pojemnik z długopisami gdzie indziej, to zawsze go stawiasz z powrotem po swojej prawej stronie, przy krawędzi, a przy nim notesy.

– Uważnie obserwujesz – mruknął.

– Bo fajnie się ciebie obserwuje.

– Coś jeszcze?

Poldek uśmiechnął się przebiegle.

– Skarpetki i gacie – oświadczył z rozbawieniem. – Masz taki specyficzny sposób składania ich. I układasz zawsze według kolorów, od najciemniejszego do najjaśniejszego. Zresztą koszule w szafie wieszasz tak samo. O twoim prasowaniu już nie mówię, czaisz się z tym żelazkiem na najmniejsze zagniecenie na ciuchach.

Andrzej uśmiechnął się lekko. Poldek patrzył na niego z wyczekiwaniem – ale to nie było męczące, narzucające czy wymuszające coś wyczekiwanie. To było wyczekiwanie, na które miało się ochotę odpowiedzieć.

– Przez drugą połowę liceum zapisywałem, ile stron przeczytałem. Codziennie. Przez to starałem się zawsze skończyć równo z końcem danej strony, bo potem nie byłem pewien, jak liczyć, żeby te połówki czy ćwiartki kolejnych rozpoczętych stron się zgadzały. Nie wiem, czy to pasuje.

– Może – mruknął Poldek. Jego uniesiona lewa dłoń przesuwała się z brzucha po klatce piersiowej, na szyję i ramiona, a potem znów zsuwała się wzdłuż ciała. To było przyjemne, taki delikatny, powolny dotyk. – Co jeszcze?

– Trudno to wychwycić. Właściwie nie zauważałem tego do tych cholernych drzwi. A z drzwiami i sprawdzaniem wszystkiego przed wyjściem zaczęło się, odkąd wyjechałem na studia. – Położył jedną rękę na głowie Poldka, drugą na jego biodrze i spojrzał na coraz lepiej widoczne w oddali budynki. – Może dlatego, że wcześniej z reguły mama zawsze była w domu, rzadko kiedy przy wychodzeniu do szkoły musiałem zamykać drzwi. W akademiku sprawdzałem okna, bo chłopak, z którym mieszkałem, potrafił je zostawić otwarte przy deszczu. Na stancjach nie miałem zaufania do pozostałych osób, czy zakręciły wodę albo wyłączyły kuchenkę. Nie umiem tego określić, po prostu gdzieś po drodze zacząłem to wszystko sprawdzać, według kolejności, która mi się wydawała logiczna. Ale potem rzeczywiście zauważyłem, że jeśli ktoś mi przerwie, to nie jestem już pewien tego, co sprawdziłem i muszę zaczynać od nowa. Iza to pierwsza zrozumiała – dodał. – Wcześniej od paru współlokatorów usłyszałem, że chyba jestem pierdolnięty z tym sprawdzaniem i zamykaniem. Oczywiście musieli mi to powiedzieć właśnie wtedy, gdy sprawdzałem albo zamykałem, i wszystko się zaczynało od nowa. Iza na początku zapytała mnie, czy zawsze robię taki obchód jak inspekcja pracy i zamykam drzwi, jakbyśmy mieli w mieszkaniu sztabki złota. Ale zapytała o to, gdy już schodziliśmy po schodach, a nie wtedy, gdy zamykałem drzwi. A później nigdy nie przerywała. Chyba że się spieszyliśmy i było mało czasu, wtedy zabierała mi klucze, mówiła: „Ty już wychodź i czekaj pod klatką, ja zamykam” i zamykała po swojemu. Jeśli nie wychodziłem ostatni i nie patrzyłem na to zamykanie drzwi, nie potrzebowałem obchodu. – Wzruszył ramionami. – To rzeczywiście czasem się nasila, a czasem zanika. Nie wiem, od czego to zależy. Ale bywa trochę… kłopotliwe, gdy ktoś zauważy. Na uczelni z drzwiami od gabinetu mam to samo – przyznał. – Świeńdo ostatnio wyjrzał ze swojego pokoju, gdy wychodziłem, i powiedział, że był pewien, że to ja, bo nikt inny tak nie szarpie klamki, jakby chciał wyszarpać ze studenta prawidłową odpowiedź na egzaminie.

– Klamkę od drzwi samochodu też zawsze szarpiesz – dorzucił Poldek. – Też zawsze trzy razy.

– Wiem – mruknął z niechęcią. – Tego się nie daje tak po prostu przestać robić. Próbowałem parę razy, zawsze miałem wtedy wrażenie, że źle zamknąłem. I ostatecznie wracałem, zamykałem tak jak zawsze i dopiero wtedy wiedziałem, że jest zamknięte.

Poldek ujął w obie ręce dłoń, którą Andrzej trzymał na jego biodrze.

– Czyli obaj mamy swoje fazy – podsumował spokojnie. – Ty masz drzwi i obchody mieszkania, ja mam straszne przeczucia i zjawy. Da się przeżyć.

Andrzej pokiwał głową. Siedzieli przez dłuższą chwilę w milczeniu. Robiło się coraz jaśniej.

– Zobacz – odezwał się nagle Poldek, spoglądając w kierunku balustrady. – Wschód słońca. Nasz pierwszy wspólny wschód słońca – dodał. – Piękny. Niesamowite są ta czerwień i żółć, i ten bladoróżowy pomiędzy nimi. I przebijające w tym wszystkim słońce. I całość na tle takiego bladego błękitu. Muszę spróbować to kiedyś namalować.

– Yhym.

Poldek przez chwilę jeszcze wpatrywał się w niebo, po czym przeniósł wzrok na Andrzeja.

– Na co tak patrzysz z taką niezadowoloną miną? – spytał ze zdziwieniem.

– Na balustradę.

– A co z nią?

– Zobacz. – Ręką, którą dotąd trzymał na głowie Poldka, wskazał na pręty. – Farba schodzi. Z tych trzech, z tych dwóch, z poręczy od spodu też się złuszcza. Nie zauważyłem wcześniej. Z wierzchu poręczy też już pewnie odłazi. – Opuścił dłoń na sztuczną trawę. – Trzeba w poniedziałek podjechać po lakier, pościerać te odłażące kawałki i przejechać porządnie całość.

– Serio? – W głosie Poldka słychać było spore rozbawienie. – Ja się zachwycam pięknym wschodem słońca, a ty się skupiasz na odłażącej farbie z barierki? Olej barierkę, popatrz na niebo.

Popatrzył, a Poldek wybuchnął śmiechem.

– Dobra, masz na twarzy wypisane, że nie wiesz, na jaką cholerę ci to niebo i wschód słońca, gdy farba na barierce odłazi – stwierdził. – OK, pojedziemy w poniedziałek po lakier. Rozczulający jesteś.

– Dlaczego? – zapytał Andrzej ze zdziwieniem. Poldek pokręcił głową.

– Tak po prostu – powiedział łagodnie, gładząc jego rękę od nadgarstka do łokcia. – Ale przynajmniej zaliczyliśmy pierwszy wspólny wschód słońca. Zobaczysz, za dwadzieścia lat to będziemy pamiętać, a nie tę nieszczęsną barierkę.

Pewnie miał rację. Andrzej popatrzył na niego – Poldek uśmiechał się tak, że miało się wrażenie, jakby ten uśmiech obejmował nawet oczy – odgarnął mu wolną ręką kilka kosmyków włosów z czoła i uniósł głowę.

Pal diabli balustradę. Poldek miał rację, te przenikające się kolory na niebie wyglądały naprawdę ładnie.

  

fot. Pexels

CONVERSATION

2 comments:

  1. WOW!!! Tak dawno nie czytałem nic z twojej twórczości i taka niespodzianka. Super, że wróciłaś. Historia Andrzeja jest fascynująca. No i ten postęp w relacji z ojcem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że to miła niespodzianka :)
      Ciekawa jestem, jak odbierzesz elementy jego wcześniejszej, nastoletniej historii. A co do relacji z ojcem - wciąż jeszcze wszystko przed nimi...
      Dzięki za sygnał, że czytasz! :)

      Usuń

Back
to top