Ten rozdział zajął mi trzy dni. Aż sama siebie zaskoczyłam.
„Plaża” została oficjalnie zakończona. To ogromnie miłe uczucie, zamykać jakiś kilkuczęściowy tekst.
PLAŻA W CEFALÙ
ROZDZIAŁ IV: DOTKNIĘCIA
Przede wszystkim proszę
zwrócić uwagę na dotyk jako element komunikacji niewerbalnej: on nigdy nie
istnieje w próżni. Zawsze jest naznaczony – kulturowo, religijnie, obyczajowo.
Pomimo różnic kulturowych, religijnych i obyczajowych – pewne aspekty się powtarzają.
Po pierwsze, bez pozwolenia to silniejszy dotyka słabszego, nie odwrotnie.
Dorośli dotykają dzieci, przełożeni – podwładnych, dominujący – zdominowanych.
Jeśli odwołają się państwo do własnych, osobistych doświadczeń życiowych, z
pewnością znajdą państwo wiele sytuacji, które to potwierdzą.
Miałem na myśli
odwołanie się we wspomnieniach, a jeśli w rozmowie, to po zajęciach. Nie teraz,
nie z koleżanką czy kolegą z drugiego końca sali ani nie poprzez scrollowanie
Facebooka.
(Gabryśka schowała w
panice telefon. Ona serio myślała, że on nie widzi, jak ona grzebie w
telefonie? On wszystko widzi).
Po drugie, dotyk i ciało
tworzą grę, którą można by określić jako „włączanie – wykluczanie”. Pewnych
części ciała wolno dotykać, pewnych nie. Pewne części mogą być dotykane przez
każdego – w naszej współczesnej kulturze przykładem jest podanie ręki. Pewne
części – tylko przez niektórych: najbliższe osoby, lekarzy. Pewne części, w
ujęciu przykładowo religijnym, w ogóle nie powinny być dotykane. I tu warto
zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt, mianowicie własny dotyk. Po jednej
stronie mają państwo elementy akceptowane, w tym autoadaptatory, jak choćby
owijanie sobie kosmyka włosów wokół palca, albo takie ruchy jak pocieranie
ramion dłońmi – czasem wykorzystywane jako forma uspokojenia się czy
rozładowania stresu, czasem w celu zapewnienia sobie komfortu, tu akurat przez
rozgrzanie ciała. Po drugiej stronie mają państwo elementy nieakceptowane,
pomijane, naznaczone odium, jak masturbacja.
(Profesor Weredecki
zabija wzrokiem Tadka, który właśnie zaczął się głupio śmiać <3).
Wydawało mi się, że są
państwo na tyle duzi, by nie chichotać na słowo „masturbacja” niczym
trzynastolatki na zajęciach z wychowania do życia w rodzinie. Ale oczywiście
mogłem się mylić.
(Ale cisza zapadła.
Nastka siedzi przed nim w pierwszym rzędzie i ma minę jak zając, który wpatruje
się w kobrę, widzę to pod tym kątem).
Jednym słowem, dotyk
nigdy nie jest wolny od kontekstów, nigdy nie jest niewinny.
(Tadek parsknął
śmiechem. Boże, nie chciałabym być teraz w jego skórze).
Osoby niepełnoletnie
intelektualnie prosiłbym o wyjście z sali.
(Kocham jego teksty.
Kocham je zapisywać i potem czytać. Kiedyś wydam cały ich zbiór, pod tytułem „Andrzeja
Weredeckiego jazdy po studentach, czyli riposta na każdy dzień” i stanę się
bogata).
(Tadek przeprosił i
teraz milczy. Jest czerwony jak burak).
(Nastka dalej gapi się
na profesora jak zahipnotyzowana. W życiu nie usiadłabym tak jak ona, w
pierwszej ławce, tak centralnie naprzeciwko niego).
(Kurde, zgubiłam się. Coś
mówi o dotyku w narracji, fuuuck. W każdym razie ogólnie: dotyk w literaturze
często jest skonwencjonalizowany).
Niech się państwo teraz
zastanowią, jakie funkcje najczęściej pełni dotyk w literaturze. Chciałbym,
żeby zauważyli państwo trzy funkcje, które stanowią swoisty trójkąt tematyczny.
Jestem ciekaw, czy zdołają je państwo wskazać.
(Powiedział to takim
tonem, jakby chciał powiedzieć: „Jestem ciekaw, czy te dwie szare komórki w
państwa mózgach czasem się ze sobą zderzają”. Ale w sumie po wygłupach Tadka to
mu się nie dziwię).
(Ale cisza).
(Ale on ma minę, gdy my
tak milczymy. Dobrze, że piszę na tablecie, nie słychać. I że Artur mnie
zasłania).
(Chyba jest cholernie
zniesmaczony, bo w ogóle na nas teraz nie patrzy. Chociaż w sumie rzadko na nas
patrzy).
Podpowiem państwu
pierwszy, najłatwiejszy bok tego trójkąta: dotyk erotyczny, seksualny. W
gruncie rzeczy najrzadszy, a przynajmniej najbardziej spychany na bok przez
długi czas.
(Cisza. Profesor
wzdycha).
Drugi: dotyk, który
można określić jako leczniczy, naprawczy, zbawiający. Czy ktoś ma pomysł na
trzeci?
(Nie odzywaj się, Wiki,
nie odzywaj się, nie rób z siebie debila…)
(Odezwałam się. Nie
zrobiłam z siebie debila. Pochwalił mnie. I spojrzał. Chyba przebił mi wzrokiem
głowę na wylot. To już wolę, żeby patrzył na ścianę, jak wcześniej).
Tak, dotyk niszczący,
karzący, prowadzący do dominacji. (Ja powiedziałam: dotyk, który niszczy i
którego się boimy).
(Powiedział, że
najwyraźniej potrafię spojrzeć na literaturę nieco głębiej niż na poziomie
kałuży blurba na tylnej okładce).
(Nie myślałam, że zna
słowo „blurb”, a tym bardziej że go używa).
(Pochwalił mnie. Boże,
Weredecki mnie pochwalił! Będę rozdawać autografy w grupie).
Literatura należy do
komunikacji werbalnej, ale w swojej istocie zajmuje się również aspektami z
komunikacji niewerbalnej. Na przykład dotykiem. I temu właśnie będziemy się na
tych zajęciach przyglądać: trzem formom dotyku, o których opowiada olbrzymia
część literatury oraz sposobom, w jakie narracja ten dotyk przedstawia, opisuje
– i przemilcza.
(Dobra, raz się żyje.
Idę do niego na seminarium magisterskie. Boję się go jak cholera, ale idę.
Najwyżej jak wejdę do jego gabinetu i na mnie spojrzy, to dostanę zawału i umrę
szczęśliwa. Jak ten facet opowiada o literaturze, to odpływam).
Fragment notatek
Wiktorii Błaszczyk z wykładu monograficznego „Dotyk w narracji XX i XXI wieku”,
pierwszy rok filologii polskiej drugiego stopnia, semestr zimowy 2023/2024.
Dzień po wyjeździe Zosi
i jej rodziców był znów „dniem plaży”, jak to nazywała mama; cały czas na
plaży, bez żadnych wycieczek, z przerwami tylko na posiłki i kręcenie się
trochę po mieście. Po porannym pływaniu poszli na śniadanie do małej
restauracji wybranej przez mamę. Andrzej zignorował kilka uwag ojca o „braku
miłego damskiego towarzystwa”, zignorował też propozycję mamy: „Może zagadaj do
którejś sympatycznej dziewczyny na plaży”, w ogóle starał się rodziców
ignorować, bo najwyraźniej od rana postanowili mu działać na nerwy.
Bez Zosi było po prostu
swobodniej, czy naprawdę tego nie rozumieli? Przecież sami też się cieszyli, że
już nie muszą uwzględniać w swoim planie dnia pana Wieśka. Ale widocznie
dla nich były inne prawa, dla niego inne.
Jednak spotkanie z Zosią
i to wszystko, co się wokół tego zadziało, miało swoje dobre strony – pokazało
coś, czego wcześniej najwyraźniej nie był świadom. Właściwie dwie rzeczy. Po
pierwsze, wyjaśniło to, co zaczął dostrzegać w ostatnich tygodniach w szkole, w
klasie: nieco inne zachowania niektórych dziewczyn, zmiany w sposobie
rozmawiania, nawet krytykowania. Szczególnie w przypadku Gośki i Hanki, choć
paru innych, jak Iza, Agata czy Magda, też. Ale zwłaszcza Gośka i Hanka, które
dotąd najbardziej i najchętniej się go czepiały. Hanka zrobiła się mniej
agresywna. Gośka zrobiła się przymilna. Jak choćby wtedy, przy tej sytuacji z
kubkiem dla pani Beaty; zgodził się nic nie mówić na temat błędnego zapisu
imienia „Betty”, Anita schowała kubek do pudełka, wszyscy wyszli z klasy,
Andrzej ruszył korytarzem w kierunku szkolnej biblioteki i usłyszał za sobą „Andrzej,
zaczekaj!”. Obejrzał się; Gośka podeszła do niego szybkim krokiem.
– To co, nic nie powiesz
pani Beacie? – zapytała, uśmiechając się szeroko.
– Przecież już
powiedziałem, że nie.
– Ani pozostałym w
klasie? – dopytywała, podchodząc bliżej.
– Też mówiłem, że nie –
odpowiedział ze zniecierpliwieniem.
– To fajnie. – Uniosła
głowę, założyła kosmyk włosów za ucho i znów się uśmiechnęła. – Straszny
jesteś, zawsze wszystko zauważysz, wiesz?
– Wiem – mruknął.
Właściwie mógł na tym skończyć, ale przypomniał mu się tamten moment z
pierwszego semestru, gdy obie z Hanką tak paskudnie na niego wsiadły, zupełnie
bez powodu, i to ich „weź spierdalaj, dupku”. Ludzie nie lubią, gdy przypomina
im się ich własne słowa, jeśli te słowa ukazują ich w niezbyt przyjemnym
świetle, to było coś, co od pewnego czasu coraz wyraźniej zauważał. Ciekawe,
jaką minę zrobi Gośka, gdy wróci do niej to, co sama mówiła. – Jestem dupkiem i
mam spierdalać. Więc spierdalam. Cześć.
Zanim się odwrócił,
zdążył zauważyć jej minę. Zakłopotanie, niezadowolenie, zaskoczenie. No
popatrz, niespodzianka, człowiek pamięta, co mu po chamsku powiedziałaś,
pomyślał z rozbawieniem.
Nawet nie chodziło o to,
że jakoś się tym szczególnie przejął – choć fakt, miłe to nie było. O coś się
sprzeczali, coś powiedział, powiedział po prostu, co myśli – i usłyszał to: „Głupi
jesteś, odwal się, weź spierdalaj, dupku”. Po czymś takim odechciewało się
mówić ludziom, co się myśli. Wystarczy być odrobinę innego zdania i już są
pretensje, awantury, ataki.
– Ej, Andrzej, weź nie
bądź taki – usłyszał na korytarzu głos Gośki za swoimi plecami. – No
przepraszam, rany, co ty taki pamiętliwy?
Zignorował ją i wszedł
do biblioteki. Pamiętliwy, dobre sobie. Najpierw kogoś jedziesz, a potem jesteś
wielce zdziwiona, że ktoś o tym pamięta, pomyślał, przechodząc między regałami
z książkami.
Wtedy uznał, że Gośka po
prostu chciała znów pokazać, jaka jest fajna – często tak robiła w klasie. Ale
teraz, gdy sobie przypomniał jej spojrzenie, uśmiech, głos – miał wrażenie, że
odnajduje kolejne i kolejne podobieństwa do spojrzenia, uśmiechu, głosu Zosi. A
przecież to nie był jedyny moment, gdy Gośka, wcześniej taka na niego cięta,
zaczęła być miła, przyjazna, nawet jakby go broniła.
Czyli o to chodziło.
Rzeczywiście jestem
ślepy i głupi, pomyślał, dopijając sok. Mama poszła do toalety, ojciec spojrzał
na rachunek i włożył kilka banknotów do małej drewnianej skrzyneczki, w której
ten rachunek podano.
– No, Jędrek, rusz się –
powiedział ojciec. – Przestań się tak modlić do tej szklanki. Nie bądź taki
ponury, ładnych dziewczyn tu nie brakuje. Tylko musisz wyściubić nos z tych
swoich książek.
Szkoda było komentować.
Ale sytuacja z Zosią
miała jeszcze jedną zaletę, pomyślał, gdy mijali kolejne uliczki w drodze na
plażę: pokazała, że istnieje możliwość sprawdzenia własnych odczuć, wrażeń,
przekonań. Może tylko częściowo, tylko po jednej stronie – ale można. Z Zosią i
tak by tego nie sprawdził; była córką znajomych rodziców, to zbyt bliskie i
zbyt niewygodne. A poza tym – no tak, poza tym zwyczajnie ją polubił; była
sympatyczna, słuchała, co się do niej mówi, nie wymuszała mówienia na zasadzie „a
weź coś powiedz”, tylko zadawała konkretne pytania, można z nią było popływać,
pospacerować, pooglądać miasto. Miała jakieś sensowne zainteresowania, o
których umiała opowiedzieć. Była spokojna, a nie tak namolna jak na przykład
Gośka. Nie czuł się przygnieciony jej obecnością. Więc potraktowanie jej jako
materiału do sprawdzenia pewnych własnych odczuć byłoby po prostu jakoś nie w
porządku.
Niemniej to już wiedział
– istniała możliwość sprawdzenia tych odczuć, przynajmniej w części. To dobrze,
to bardzo dobrze.
Gorzej, że nie miał
pomysłu, jak z tej możliwości skorzystać.
***
Tak, nie miał pomysłu.
Przez część przedpołudnia i wczesnego popołudnia przyglądał się dziewczynom na
plaży i zastanawiał się, co właściwie miałby zrobić. Wyskoczyć, jak Wojtek do
Gośki na Dzień Kobiet, z tekstem: „Ej, fajna jesteś, chcesz iść ze mną do kina?”.
Gośka tylko parsknęła śmiechem i powiedziała głośno: „No za fajna jestem na
kino z tobą!”. Wojtek się zaczerwienił i burknął: „Głupia krowa”.
Trochę inaczej to
wyglądało z tym chłopakiem z trzeciej „a”, który we wrześniu, gdy pierwsza i
trzecia klasa miała łączone zastępstwo z chemii, usiadł obok Marty i
opowiedział jej jakiś dowcip, z którego Marta się cicho zaśmiała. Dowcip był
beznadziejny, tak na marginesie. Ale Marta śmiała się chyba szczerze. Potem
sama coś opowiedziała, za cicho, by dało się usłyszeć, i ten chłopak się
roześmiał. Potem pochylili się nad podręcznikiem do chemii i rozmawiali już
półgłosem, całe zastępstwo. Gdy rozległ się dzwonek, ten z trzeciej wstał,
uśmiechnął się do Marty i zapytał: „Gdzie będziesz na długiej przerwie?”. Marta
coś odpowiedziała, znów cicho. „To cię znajdę, co?”, odezwał się ten z
trzeciej. I rzeczywiście, na początku przerwy obiadowej już czekał przed ich
klasą, a Marta uśmiechnęła się na jego widok tak radośnie, że Gośka trąciła
Hankę w ramię i coś jej powiedziała do ucha, a potem obie wybuchnęły
głupkowatym śmiechem.
Jeszcze inaczej
zachowywał się Damian z pierwszej „c”, który kiedyś na przerwie podrywał Agatę.
Obserwowanie i słuchanie go przypominało trochę czytanie o niektórych
bohaterach Balzaca, którzy potrafili brylować we francuskich salonach. Facet
zdecydowanie umiał gadać. Nawet zagadać. Agata chłonęła każde jego słowo, każdy
komplement i każdy żart. A potem zrobiła się jak przekłuty balonik, gdy po
przerwie Izka odwróciła się do niej w ławce i powiedziała: „Ty, ale wiesz, że
Damian to tak każdą kołuje? Wczoraj tak zarywał Martynę z »a«”.
No nie, pomyślał
Andrzej, wchodząc po raz piąty tego dnia do wody. Tak nie umiem. W żaden z tych
sposobów. Nie będę z siebie robił idioty.
Człowiek jest tak
cholernie bezradny, gdy się trzeba użerać z ludźmi. Brakuje konkretów. W czasie
pływania, jak teraz, konkret jest prosty i jasny: ruch rąk, ruch nóg,
skoordynowane fizyczne działanie, by płynąć, by nie utonąć, by utrzymać się na
wodzie i mieć z tego przyjemność. W czasie czytania: gromadzenie informacji,
śledzenie narracji, zaglądanie wraz z narratorem bohaterom do głowy, by ułożyć,
uporządkować, rozgryźć historię. Nawet w czasie masturbacji: pewne obrazy w
głowie, pewien dotyk na ciele i zachwycające, odprężające rozładowanie
napięcia.
Ale gdy przychodziło do
ludzi – jakby się szło kompletnie na oślep. Nie widząc, nie słysząc, nie
czując, gdzie, jak, po co się idzie. A potem zderzenie, bo coś się zrobiło nie
tak – i pretensje, awantury, obrazy majestatu.
Popłynąłbym tam,
pomyślał, gdy dopłynął do tego nabrzeża, czy tego molo, na którym wczoraj
siedział z Zosią. Chwycił ręką jeden z wystających kamieni, wziął kilka
głębszych oddechów i popatrzył w kierunku horyzontu.
Tak, popłynąłby poza tę
granicę ojca, w głąb morza, jak najdalej, jak najbardziej sam. Tylko on, woda,
cisza i spokój. Odcinające od myślenia zmęczenie ciała, kolejne ruchy rąk i
nóg, na których należy się skupić, brak granic, brak ograniczeń, brak cudzej
kontroli. Jak to ciągnęło, tamta przestrzeń.
Można by nie wracać.
To też było kuszące.
Niechętnie odwrócił
głowę w stronę plaży. Lepiej nie ryzykować. Wściekłość ojca potrafiłaby
wszędzie człowieka dogonić.
Podpłynął kawałek do
płytszej części, zanurzył się, wynurzył. Trochę lepiej.
– Where you lost your girlfriend? – usłyszał.
Dziewczyna, która o to
zapytała, stała w wodzie po szyję, dość blisko. Musiała podejść lub podpłynąć,
gdy nurkował. Miała trójkątną twarz, trochę opaloną, jasnobrązowe oczy i
jasnobrązowe włosy z niebieskimi pasemkami. Uśmiechała się tak mocno, że w
kącikach oczu robiły jej się lekkie zmarszczki.
Zamienili kilka zdań i
wyszli razem z wody, dalej rozmawiając. Miała na imię Natasza, była Czeszką,
przyjechała z rodzicami tylko na dwa dni, bo jutro już jadą do Palermo, na
resztę zaplanowanego tu wyjazdu. Widziała go wczoraj z tamtą dziewczyną, to
jego dziewczyna?, nie?, fajnie, no ale widziała go i jak dziś zobaczyła samego,
to pomyślała, że zagada. Fajnie pływa. Daleko.
Natasza mówiła po
angielsku dużo i szybko, chociaż chyba trochę niegramatycznie. Zresztą nie był
pewien. Przez te kilka dni we Włoszech zorientował się, że jego własny
angielski jest zdecydowanie słaby. Trzeba by to jakoś ogarnąć w drugiej klasie.
Na szczęście poza
angielskim mieli jeszcze mieszankę polsko-czeską, którą dawało się uzupełnić
rozmowę w tych miejscach, w których brakowało im angielskich słów.
– Nice you don’t have
girlfriend – oświadczyła Natasza, gdy szli brzegiem morza. Potem dodała po
czesku coś, z czego wychwycił „zabawa”. I coś, czego nie zrozumiał, więc szturchnęła
go lekko w ramię i powtórzyła: – Want to have girlfriend for today?
– Only for today? –
zapytał z rozbawieniem. Uśmiechnęła się znów szeroko. Miała całkiem ładne zęby,
choć jeden z górnych zachodził lekko na drugi.
– Yeah, only for today. Tomorrow we off. I like have
some fun. You can take me for ice-cream.
Rozłączyli się na
chwilę, żeby wziąć ubrania. Na chuście leżała mama, opalała się. Na słowa „Idę
na lody” rzuciła tylko: „Dobrze, uważaj na siebie”. Ojca było widać daleko w
głębi morza, pływał.
Natasza uśmiechała się
znów szeroko, gdy Andrzej podchodził. Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.
Paznokcie miała pomalowane na różne kolory, lakier trochę schodził.
Dużo mówiła, tą
angielsko-czeską mieszaniną, do której się powoli przyzwyczajał. Nie wszystko
rozumiał, zresztą ona chyba też nie rozumiała dokładnie tego, co odpowiadał
mieszanką angielsko-polską. Ale wydawało się, że dobrze się bawi. Gdy usiedli z
lodami na ławce, spojrzała na niego uważnie.
– Andrej – wymawiała
jego imię po czesku – how old are you?
– Sixteen. – Za trzy
miesiące, dorzucił odruchowo w myślach. Ale w sumie jakie znaczenie miały te
trzy miesiące.
Natasza była wyraźnie
zdziwiona.
– You look like more. Seventeen, eighteen – stwierdziła. – I’m seventeen. Kid – dorzuciła i znów szturchnęła go lekko w ramię.
Nie miał pomysłu, co jej
na to odpowiedzieć, więc milczał. Najwyraźniej zrozumiała to po swojemu, bo
przysunęła się trochę, położyła mu rękę na kolanie i dodała ciszej:
– Don’t worry, I still have fun with you. No problem.
Jej ręka przesunęła się
trochę w górę i w dół jego uda. Potem klepnęła mocno w kolano.
– No stupid ideas –
zastrzegła Natasza i mrugnęła.
Była dość zabawna, na
tyle, na ile byli w stanie się zrozumieć. Trzymała go cały czas za rękę podczas
spaceru po ulicach. Trochę za często go szturchała. Czasami zachowywała się
tak, jakby sobie z niego kpiła, choć nie czuło się w tym złośliwości, raczej
rozbawienie.
Gdy wrócili na plażę,
przytrzymała go za łokieć. Musiała iść na obiad, rodzice czekają. Ale chętnie
spotka się z nim jeszcze raz, tak o czwartej, będzie OK? Tu przy molo.
Gdy się zgodził i już
chciał odejść, przytrzymała go ponownie.
– Come here –
powiedziała, wskazując palcem, by się pochylił, po czym pociągnęła go lekko za
koszulkę, wspięła się na palce i szybko pocałowała w usta. – You’re so shy,
it’s sweet. See you. – Puściła, pomachała ręką, odwróciła się i ruszyła przed
siebie.
To nie było
nieprzyjemne, raczej takie… nijakie. Może dlatego, że tak z zaskoczenia. Nie
należało na podstawie tego jednego pocałunku wydawać ostatecznego sądu.
Rodzice, już ubrani,
właśnie składali chustę. Mama prosiła ojca, by szybko wybrał lokal, jest
głodna. Ojciec pokiwał głową, spojrzał na Andrzeja i zapytał nagle:
– A ciebie gdzie wywiało
na tyle czasu, Jędrek?
– Byłem na spacerze –
mruknął.
– Na spacerze –
powtórzył ojciec. – I jak było na tym spacerze?
– W porządku.
– W porządku. – Ojciec
najwyraźniej dostał echolalii. – I komu to dzisiaj na tym spacerze łamałeś
serce?
Ton głosu sugerował, że
ojciec nieźle się bawi. Spojrzenie – że kpi.
– Idziemy na ten obiad
czy nie? – zapytał Andrzej z irytacją.
Ojciec się roześmiał,
mama fuknęła „Władek, daj Jędrkowi spokój” i w końcu ruszyli.
***
O czwartej Natasza
czekała już przy molo. Od razu wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. Znów
poszli na spacer, tym razem małymi, bocznymi uliczkami. Pokręcili się trochę,
wrócili na plażę, przeszli za molo. Natasza trochę opowiadała, trochę pytała,
trochę się śmiała. Co jakiś czas przystawała, przesuwała dłonią po jego
ramieniu, przyciągała za koszulkę, całowała krótko w usta lub szyję, znów się
śmiała.
Nadal było to nijakie,
ale czekał i obserwował, co z tego wyjdzie.
Doszli do łódek, które
stały w bocznej, dość pustej części plaży. Natasza radośnie wbiegła między nie.
– Come, there is nobody!
– zawołała. – No people, no parents, no brothers!
No tak, miała młodszego
brata, który ją denerwował i którego miała już dość. Brat został z rodzicami.
Gdy Andrzej podszedł,
pociągnęła go za sobą na piasek.
– Nobody see us here –
powiedziała, opierając się plecami o bok łodzi. Rzeczywiście, te kilka łodzi
wokół całkiem nieźle ich skrywało. Przynajmniej tak się wydawało.
Siedzieli tak chwilę bez
słowa.
– You’re so… –
zastanawiała się przez moment, po czym powiedziała coś, co zabrzmiało jak „zdworzeli”.
Gdy spojrzał na nią ze zdziwieniem, uśmiechnęła się przepraszająco. – You know,
I dont’ remember word, like nice and shy together. Don’t you wanna kiss me but
like really kiss?
Zanim zdążył cokolwiek
odpowiedzieć, usiadła mu na kolanach, położyła ręce na ramionach i pochyliła
się lekko. Tak, tym razem pocałowała go porządnie, mocno.
I to nadal było nijakie.
Objął ją, najwyraźniej
na to czekała, bo wtedy przytuliła się mocniej. Położyła sobie jego rękę na
udzie, potem się roześmiała i sama ściągnęła sukienkę. Miała na sobie kostium
kąpielowy, ten sam, w którym wcześniej pływała, dwuczęściowy.
– Hey, don’t be so shy –
powiedziała mu cicho do ucha.
Nie rozumiała. Ale jak
miała rozumieć. To nie była kwestia nieśmiałości, po prostu zupełnie się w tym
nie odnajdywał. Jej pocałunki były takie… no, dawało się to jeszcze znieść.
Napierające na klatkę piersiową piersi w pomarańczowym staniku nie pobudzały.
Jej dłonie wsuwające się pod jego koszulkę, jego dłonie, które położyła sobie
na lewym biodrze i na prawej piersi, z której zsunęła materiał kostiumu
kąpielowego – to wszystko było po prostu niekomfortowe.
Gdy poczuł dłoń Nataszy
na rozporku spodni, uznał, że ma dość. To nie to, absolutnie nie to. Kobiece
ciało to zdecydowanie nie to. Nie działa, nie pobudza, nie przyciąga.
W zasadzie to w tym
momencie, z niemal nagą Nataszą na kolanach, z rękami na jej ciele i z jej
rękami na własnej skórze – miał wrażenie, że się dusi. To przygniatało,
odpychało, męczyło.
Pytanie tylko, jak się z
tego wydostać.
Nie miał pomysłu. Ale
gdy Natasza rozpięła mu zamek od spodni, po prostu stanowczo ją odsunął. Dalej
nie ma mowy.
Miała trochę zaskoczoną,
trochę niezadowoloną i wyraźnie urażoną minę, gdy tą nieszczęsną
angielsko-polską mieszanką wyjaśniał, że nie czuje się dobrze i że musi już
iść. Poprawiła kostium, założyła sukienkę, wstała. W drodze powrotnej szła bez
słowa, trochę odsunięta, dość szybkim krokiem.
– I see my parents –
powiedziała, gdy minęli molo. – Bye.
– Natasza. – Tym razem
to on ją przytrzymał za ramię. – I’m sorry.
Odwróciła się, chyba
trochę zaskoczona, popatrzyła przez chwilę, jakby z namysłem, i nagle
uśmiechnęła się lekko.
– Oh, fuck it, it was fun still – stwierdziła. –
You’re nice. Just you’re still a kid. But you know how kiss now – dodała i
mrugnęła. – Bye, big kid!
Ruszyła w stronę kilku
dużych parasoli, odwróciła się, pomachała mu ręką i poszła dalej. Po kilkunastu
krokach znów się odwróciła, cmoknęła w powietrzu, zaśmiała się i po chwili
zniknęła za parasolami.
Andrzej wrócił na tę
część plaży, gdzie byli rodzice, z uczuciem sporej ulgi. Rozebrał się,
zignorował rozbawione „No i jak tam spacery, Jędrek?” siedzącego na chuście
ojca, mruknął tylko „W porządku, idę popływać” – i wszedł do morza.
Dopiero wtedy, gdy
chłodna woda objęła ciało, tak nieinwazyjnie i uspokajająco, można było całą
sytuację spokojnie przemyśleć. W gruncie rzeczy, pomijając chwilową kłopotliwą
sytuację, gdy przerwał i gdy się potem żegnał z Nataszą – to było dobre. Dobre
nie samo w sobie – samo w sobie było zdecydowanie nieprzyjemne, wywołujące
dyskomfort, odpychające nawet teraz, gdy się to wspominało; ale było dobre jako
sprawdzenie, jako to bezpośrednie przekonanie się, czy rzeczywiście, na pewno,
na żywo jest tak, jak myślał, czuł, podejrzewał.
Tak, na pierwszą część
pytania miał odpowiedź: kobiece ciało nie. To absolutnie nie to.
***
– Jeszcze tylko dwa dni
– powiedziała mama z żalem. – Jak to szybko mija.
Skończyli właśnie
śniadanie. Ojciec pokiwał głową i stwierdził, że nie ma co o tym myśleć, trzeba
się nacieszyć tymi dwoma dniami. Już żadnych więcej wycieczek, te Syrakuzy
wczoraj bardzo go zmęczyły. Dziś i jutro tylko plaża, trochę spacerów po
mieście i lenistwo.
– A niektórzy może znów
pójdą z jakimiś dziewczynami na spacer – dorzucił ojciec, gdy wstawali od
stołu.
– Władek – powiedziała
mama karcąco. – Daj chłopakowi spokój.
Ojciec się cicho
zaśmiał. Andrzej zignorował ich oboje. Te durne uwagi nie miały już znaczenia.
Wiedział to, czego potrzebował.
No dobrze, może tylko
pod jednym względem, ale jednak się upewnił. W zasadzie to równanie było o tyle
proste, że zanegowanie jednej części oznaczało potwierdzenie drugiej. Powinno
wystarczyć.
Powinno.
Gdzieś jednak powracała
myśl, że chciałby to mieć potwierdzone w pełni. W tym drugim przypadku też. A
poza tym chciałby, tak zwyczajnie i po prostu, dotknąć tak innego chłopaka,
poczuć jego dotyk – tak zwyczajnie i po prostu, jak przedwczoraj z Nataszą.
Ale w przeciwieństwie do
sprawdzenia tego z dziewczyną – sprawdzenie tego z chłopakiem wydawało się
niewykonalne.
Zawsze jednak – coś już
wiedział na pewno.
– Co się tak znowu
wleczesz, Jędrek? – rzucił ojciec przez ramię, gdy szli do apartamentu.
– Przecież idę –
odpowiedział Andrzej ze znużeniem. – Czemu tata znowu się mnie czepia?
– Ja się nie czepiam. –
Ojciec uśmiechnął się dziwnie. – Ja tylko sprawdzam, czy się za tobą cały harem
nie ciągnie.
Bardzo zabawne.
***
Po obiedzie rodzice
poszli od razu na plażę, a Andrzej uznał, że przejdzie się trochę po pobliskich
uliczkach. Zajrzał do paru sklepów z pamiątkami, głównie po to, by popatrzeć,
poza tym w niektórych pomieszczeniach były wiatraki. Tak jak w tym, do którego
właśnie wszedł. Udając, że ogląda przedmioty na półkach, przesuwał się powoli
wraz z ruchem wiatraka. Fajnie chłodziło.
W pewnym momencie
zderzył się z kimś.
– Sorry – powiedział,
oglądając się.
– Scusi – odezwał się w tej
samej chwili chłopak obok.
Andrzej kiwnął głową,
odsunął się trochę. Chłopak coś powiedział po włosku.
– I don’t understand –
przerwał Andrzej. Chłopak uśmiechnął się lekko i przeszedł na angielski.
Wymienili kilka
banalnych uwag – skąd jesteś, ile czasu tu jesteś, co kupujesz. Po paru
zdaniach chłopak wyciągnął rękę.
– By the way, I’m Emilio
– przedstawił się.
– Andrzej.
– An… what? – Emilio roześmiał się. – Sounds like a
blow with the hand.
Andrzej nie do końca
zrozumiał, o co mu chodzi, ale domyślił się, w czym problem.
– It’s like Andrew in English.
– Oh, I see. – Emilio
uśmiechnął się, chyba z ulgą. – In Italian it’s Andrea. It suits you. You can be Andrea for me if you like.
Przeróbki własnego imienia
były akurat tym, co Andrzeja zawsze irytowało, ale wzruszył tylko ramionami.
– OK.
Dopiero w tym momencie
się zorientował, że ten chłopak wciąż trzyma jego dłoń.
– Sorry – powiedział
Emilio z lekkim uśmiechem, wędrując za jego spojrzeniem, i zabrał rękę.
– It’s OK.
Emilio spojrzał na
niego, znów uśmiechnięty, i zaproponował, żeby się przejść i może coś zjeść
albo wypić, albo pooglądać. Andrzej pokiwał głową i ruszył za nim w którąś z
bocznych uliczek. Nie chciało mu się jeść ani pić, miał już powoli dosyć
oglądania kolejnych wystaw w kolejnych sklepach, ale ten chłopak mu się
podobał. Prawie tego samego wzrostu, szczupły, z ciemnymi włosami, oczami i
cerą – ten „prawdziwie włoski typ urody”, jak to skomentowała mama pierwszego
dnia, gdy zobaczyła kilku podobnych do Emilia chłopaków na plaży – w krótkich
dżinsach i koszulce bez rękawów, przyciągał wzrok.
Emilio dobrze mówił po
angielsku – za dobrze, chwilami trudno było za nim nadążyć. Trochę jak z
Nataszą, tylko tu nie miało się wsparcia w postaci własnego języka. Ale jakoś
sobie radzili.
Emilio mieszkał we
Florencji, na Sycylię przyjechał do dziadków. Byli całkiem w porządku, nie
przeszkadzali, gdy człowiek chciał mieć trochę rozrywki.
– You know what I mean –
rzucił z porozumiewawczym uśmiechem, gdy przechodzili z jednej ciasnej uliczki
do drugiej.
Andrzej uśmiechnął się
niepewnie. Nie, nie wiedział, to można różnie rozumieć. Ale nawet nie umiałby
tego porządnie powiedzieć po angielsku.
Doszli tymi uliczkami do
plaży.
– Do you swim? – zapytał
Emilio.
– Yes.
– Yeah. – Spojrzał na
niego i uśmiechnął się. – You look like a good swimmer. Wanna swim together?
Perspektywa zobaczenia
Emilia praktycznie bez ciuchów była kusząca, więc Andrzej odparł tylko „Sure” i
poszedł za nim. Rozebrali się szybko, rzucili ubrania na piasek.
– As I thought –
powiedział Emilio, patrząc na niego uważnie. – You really look good… I mean,
like a good swimmer.
Weszli do wody,
przepłynęli kawałek. Emilio zanurzył się parę razy, wynurzył, wypluł wodę i
roześmiał się.
– You’re not talkative – stwierdził, gdy podpłynął
bliżej. – You better swim than talk.
– Bad English – mruknął Andrzej.
– Not so bad – odparł
Emilio. – Oh, I can stay here, good. – Byli na granicy głębokości, tu jeszcze,
gdy się stało, woda sięgała do szyi. Chłopak podszedł parę kroków. – I can understand you. Actually, Andrea, how
old are you?
– Sixteen.
Za trzy miesiące.
– Don’t look like
sixteen. – Emilio uśmiechnął się i podszedł jeszcze dwa czy trzy kroki. – More
like seventeen or eighteen. I’m eighteen. Do I look like eighteen?
A skąd ja mam wiedzieć?,
pomyślał Andrzej z irytacją.
– I don’t know.
– You don’t know –
powtórzył Emilio i zrobił jeszcze ze dwa kroki w wodzie. – OK. So what do you
know?
To pytanie było
kompletnie bez sensu. Andrzej już miał zapytać, o co właściwie chodzi, ale w
tym momencie poczuł palce przesuwające się po jego ręce pod wodą. Po ręce, po
ramieniu, po klatce piersiowej, po brzuchu. Po biodrze.
– Should I stop? –
zapytał Emilio cicho.
– No.
Nawet nie musiał się
zastanawiać nad odpowiedzią. Zdecydowanie nie chciał, by to zostało przerwane.
– OK. – Emilio nie
odrywał od niego wzroku. – Finally something you know.
Ale zaraz potem
przerwał. I roześmiał się.
– You should see your
face – powiedział z wyraźnym zadowoleniem. – Sweet. Come, I know better places.
Wyszli z morza, założyli
ubrania i ruszyli z powrotem w stronę uliczek. Emilio szedł pierwszy, o parę
kroków wyprzedzał. Andrzej rzucił tylko okiem w kierunku tej części plaży,
gdzie byli rodzice. Dostrzegł tego nieszczęsnego krokodyla, niesionego do wody.
No dobrze, czyli tam są, nie wpadnie teraz na nich.
Emilio najwyraźniej
wiedział, gdzie iść, bo się nie zatrzymywał, tylko od czasu do czasu oglądał
się przez ramię. Doszli do jakiejś małej uliczki, w której kilka sklepików
ściskało się obok siebie; weszli do jednego z nich, Emilio przywitał się ze
starszą kobietą, która stała za ladą, coś wyjaśniał, wskazał głową na Andrzeja.
Kobieta uśmiechnęła się, coś odpowiedziała. Po chwili chłopak podszedł i
pokazał ręką na drzwi z boku.
To było pomieszczenie
gospodarcze, małe, ciasne i zagracone. Kartony, po części rozpakowane, czajnik
i kilka kubków, parę opakowań herbaty, dość poobijany zlew, kilka niezbyt
czystych ręczników, stos papierów, mała lodówka. Na suficie wisiała goła
żarówka.
Emilio wyjaśnił, że to
tył – może chodziło mu o zaplecze? – a sklep należy do jego ciotki. Jednej z
jego ciotek. Bo ciotek i wujków ma tu sporo. Powiedział jej, że chcą się napić
i coś zjeść.
– So now we are alone –
dodał i przekręcił klucz w drzwiach.
Andrzej opierał się
plecami o ten kawałek ściany, który nie był zawalony kartonami ani zastawiony
innymi rzeczami. Emilio podszedł, ujął w dłonie jego nadgarstki.
– I like the way you don’t
talk – powiedział z uśmiechem.
Andrzej nie miał
pojęcia, o co chodzi. Ale to nie miało znaczenia – nie w tej chwili, nie teraz,
gdy Emilio go całował, przytrzymując jednocześnie za ręce.
To było zupełnie inne
wrażenie niż z Nataszą. Ten chłopak działał na niego od początku, nawet gdy był
w ubraniu. A teraz – teraz po prostu nie chciało się przerywać.
Emilio jednak przerwał,
odsunął się nieco.
– Don’t move –
zastrzegł, gdy Andrzej próbował uwolnić ręce. – I will start. Just stay and
relax.
Lewą dłonią wciąż
przytrzymywał nadgarstek Andrzeja. Prawą wsunął mu pod koszulkę.
Tak, to był zupełnie
inny dotyk niż dwa dni wcześniej z Nataszą. Działał od razu. Palce przesuwające
się po skórze, chwilami lekko drapiące, w taki przyjemny, pobudzający sposób. Zsuwające się na brzuch.
– Don’t close your eyes, Andrea – powiedział Emilio
cicho. – I want you to look at me.
Andrzej otworzył oczy.
Chłopak uśmiechnął się lekko.
– Good boy – mruknął i
powoli rozpiął mu spodnie. Materiał zsunął się na podłogę.
Dłoń znów przesuwała się
po brzuchu – i po biodrze. Po udzie. Przy skraju kąpielówek.
– You’re so fucking hot
– odezwał się Emilio. Oddychał dość ciężko.
Andrzej w pierwszej
chwili nie wiedział, o co chodzi z tym „jest ci gorąco”. Ale gdy stwierdzenie „you’re
so hot” zostało powtórzone jeszcze dwa razy, z tym uważnym spojrzeniem i
ciężkim oddechem, zrozumiał, że sens jest trochę inny. Właściwie – zdecydowanie
inny.
Palce wsunęły się pod
materiał kąpielówek. Andrzej odchylił głowę do tyłu i zorientował się, że sam
ciężko oddycha; wyrwał mu się cichy jęk. Emilio przysunął się; jego gorący
oddech uderzał w skórę, a szeptane do ucha słowa dodatkowo pobudzały.
– Emilio! – rozległ się
krzyk zza drzwi i zaraz za imieniem wystrzeliła cała litania włoskich słów.
Emilio warknął po włosku
coś, co najprawdopodobniej było przekleństwem, dorzucił „Fuck!”, zabrał ręce,
odsunął się nieco i powiedział przepraszająco:
– Sorry, my aunt always wants something… and she
always chooses the worst moment. We can’t stay here. Sorry, really, I’m so
fucking sorry.
– It’s not your fault –
mruknął Andrzej i założył spodnie, a potem koszulkę. Nadal z trudem łapał
oddech. W sumie lepszego potwierdzenia już nie potrzebował. Ale, kurwa, że ta
ciotka Emilia nie mogła poczekać jeszcze paru minut…
– Hey, wait. – Chłopak
znów się zbliżył, położył Andrzejowi ręce na ramionach. – We can meet later. If
you wanna more.
Jasne, że chciał więcej.
Umówili się na wieczór – na późny wieczór, raczej już noc, dwudziestą trzecią,
przy molo, tam, gdzie wcześniej pływali. Będzie cicho, pusto, tłumaczył Emilio,
on weźmie koc. Będzie fajnie. Nikt im nie przerwie.
Za drzwiami znów
rozległy się okrzyki po włosku, wyraźnie zniecierpliwione.
– I have to go –
powiedział chłopak z irytacją. Zanim jednak otworzył drzwi, chwycił Andrzeja za
kark, przyciągnął, pocałował krótko w usta. – See you at night. Promise you
come.
Andrzej obiecał.
Zdecydowanie zamierzał przyjść.
Emilio odprowadził go do
drzwi sklepu, rzucił w progu „See you!” i wrócił do środka.
Andrzej przeszedł parę kroków
i wziął głęboki oddech. Dobrze, że szorty były dość luźne, bo zapanowanie nad
sobą po czymś takim wcale nie przychodziło łatwo. Chyba lepiej byłoby gdzieś
usiąść i poczekać, aż się ochłonie.
I wtedy usłyszał głos,
który go natychmiast zmroził.
– Jędrek?
Odwrócił się. Kilka
metrów przed nim stał ojciec. Najwyraźniej niezadowolony.
– Co tata tu robi? –
zapytał Andrzej z niepokojem.
– Mama chciała pokręcić
się po sklepach. – Ojciec podszedł. Trzymał ręce w kieszeniach, minę miał
ponurą. – Co ty wyprawiasz?
– Nic – odparł obronnym
tonem.
– Nic? – powtórzył
ojciec groźnie. – A tamten chłopak to co? Co ty z nim kombinowałeś?
Zestawienie tych dwóch
elementów – tego, co się działo na zapleczu z Emiliem i wkurzonego ojca tutaj –
sprawiło, że Andrzejowi przez moment zrobiło się niedobrze ze strachu. Kurwa,
przecież nie mógł się zorientować. Nie mógł się domyślić. Nie mógł nic
zobaczyć.
– Gadaliśmy – wyjaśnił
szybko. – I pływaliśmy.
Ojciec wpatrywał się w
niego z taką miną, jakby zamierzał wydusić zeznania. Pod wpływem tego wzroku
Andrzej poczuł, że się czerwieni. Cholera. Ale przecież nie mógł wiedzieć, nie
mógł…
– Gadaliście i
pływaliście – powtórzył ojciec zimno. – I dlatego jesteś purpurowy na gębie.
Jędrek, czy ty mnie masz za idiotę?
To nie było pytanie
retoryczne, tego Andrzej zdążył się już dawno temu nauczyć.
– Nie, tato – wymruczał,
starając się wytrzymać wzrok ojca.
– Najwyraźniej jednak
tak – powiedział ojciec, nie zmieniając tonu. – Mów, co wy tam kombinowaliście,
Jędrek, dla własnego dobra. Co on ci proponował? Papierosy, alkohol? Jakieś
prochy?
Andrzej popatrzył na
ojca z zaskoczeniem. To takie rzeczy ojciec miał na myśli… Alkohol, narkotyki.
Dobra. Spokojnie. Nie ma powodu do paniki.
– Niczego mi nie
proponował – odpowiedział spokojniej. – Tak sobie gadaliśmy i się
wygłupialiśmy.
Tak sobie mnie pocałował
i wsadził mi rękę w gacie, uzupełnił w myślach. I to był jeden z najlepszych
elementów całego wyjazdu. Może nawet najlepszy.
– Gadaliście i się
wygłupialiście – powtórzył znów ojciec. – Jędrek, nie będę się z tobą
awanturował, bo nie chcę psuć mamie końcówki wyjazdu, ale wbij sobie do tego
nastoletniego łba, gówniarzu, że za długo żyję i za długo pracuję, żeby
nie wiedzieć, kiedy ktoś mnie okłamuje. I wiem, że ty teraz kłamiesz. Jeżeli
coś tam u niego brałeś, to jesteś debil patentowany. Jeżeli coś brałeś od niego
i masz to przy sobie, to lepiej to gdzieś po drodze wyrzuć, tak żebym nie
widział, bo jak to znajdę w apartamencie czy na lotnisku, to spuszczę ci takie
lanie, o jakim ci się nie śniło. A jeżeli dopiero planujesz coś od niego wziąć
– dodał, podszedł i chwycił Andrzeja mocno za podbródek – to pamiętaj, że mam
cię na oku, gówniarzu. Wszystko widzę. Jak sobie dwa dni temu z dziewuchą
chodziłeś na przytulanki, nic nie mówiłem, dorastasz, to normalne. Ale jak mi
teraz wyskakujesz z jakimś innym gówniarzem na jakieś prochy czy chlanie, to
nie będę siedział z założonymi rękami i czekał, aż się jakimś syfem załatwisz.
Dociera to do ciebie? No, dociera? – warknął głośniej.
Parę osób przechodzących
obok obejrzało się ze zdziwieniem, może z zaniepokojeniem.
– Dociera – burknął
Andrzej ze złością. Poczuł, że znów się czerwieni. Szarpnął się i odsunął od
ojca. – Nic nie brałem i nie zamierzam, niech tata się uspokoi.
Ojciec przez chwilę
patrzył na niego bez słowa.
– Kłamiesz, Jędrek –
powiedział wreszcie, rzeczywiście spokojniej. – A nie umiesz kłamać. I to
widać. – Pokręcił głową. – Rusz tyłek – dodał i odwrócił się. – Idziemy na
kolację. Przed mamą trzymaj gębę na kłódkę, żeby się nie martwiła. – Obejrzał
się przez ramię. – Ja sobie z tobą sam poradzę, gówniarzu – dorzucił, a potem
szybkim krokiem wyszedł z uliczki.
Pierdol się, pomyślał
Andrzej wściekle. Pierdolony, kurewski, milicyjny chuju. Gówno mi możesz
zrobić. Gówno wiesz.
W restauracji mama
niczego nie zauważyła. Ojciec był spokojny, miły dla mamy, do Andrzeja prawie
się nie odzywał, a jeśli już, to tak, jakby się nic nie wydarzyło. Tylko od
czasu do czasu czuło się na sobie jego uważne, podejrzliwe, niepokojące
spojrzenie.
Jedno się podczas
kolacji wyjaśniło. Krokodyl.
– Gdzie jest torba z
krokodylem? – zapytał Andrzej w pewnym momencie, patrząc na torebkę i torby,
które mama położyła na wolnym krześle. Coś się nie zgadzało.
– Nie braliśmy przecież
dzisiaj krokodyla – przypomniała mu, wstając. – Gdzieś ma dziurkę, powietrze mu
ucieka. Chyba już będzie do wyrzucenia. Idę do toalety, zaraz wrócę.
Rzeczywiście, coś
wczoraj wspominała. Czyli ten krokodyl, którego widział na plaży, musiał
należeć do kogoś innego. To by wyjaśniało, skąd ojciec wziął się nagle w miejscu,
w którym nie powinno go być, skoro siedział na plaży.
– Co cię nagle stara
zabawka tak obchodzi? – zapytał ojciec surowo, gdy mama odeszła od stołu.
– Tak pytam – mruknął
Andrzej, odwracając wzrok. Już się w ogóle nie można odezwać. – Żeby podtrzymać
rozmowę – dorzucił. Ale to nie był dobry pomysł.
– Ty i podtrzymywanie
rozmowy. – Ojciec patrzył tak, jakby chciał człowieka przewiercić na wylot. –
Niezły dowcip. Najlepszy, jaki kiedykolwiek od ciebie usłyszałem.
– Przepraszam, że się
odezwałem – burknął Andrzej, zirytowany. – Już się w ogóle nie będę odzywał.
– To jest bardzo dobry
pomysł – oświadczył ojciec twardo. – Zamknij się i nie odzywaj się przez resztę
dnia, smarkaczu.
Proszę bardzo, pomyślał
Andrzej, rozwścieczony. Pierdol się.
***
Żeby być punktualnie,
należało wyjść najpóźniej za dziesięć jedenasta. O dwudziestej drugiej w
apartamencie już było cicho. O dwudziestej drugiej trzydzieści Andrzej był
gotów i nasłuchiwał. Za dwadzieścia jedenasta wyszedł cicho z pokoju i założył
buty.
Zastanawiał się nad
kwestią drzwi wejściowych. Klucz był jeden, tkwił w zamku. Zamknąć i zabrać
klucz ze sobą czy zostawić otwarte? Jeśli zostawi otwarte, ktoś może wejść.
Poza tym któreś z rodziców może w nocy wstać, pójść do kuchni, po drodze
odruchowo sprawdzić drzwi – i je zamknąć w przekonaniu, że po prostu wcześniej
zapomnieli o tym. Jeśli natomiast zamknie i zabierze klucz, a oni z jakiegoś
powodu będą musieli wyjść…
Trudno, zostawi otwarte.
Nie powinni wstawać w nocy. I nic się nie powinno wydarzyć.
Jeszcze tylko kurtka, bo
w nocy było chłodniej, poza tym może się przydać. I jak najciszej otworzyć, a
potem zamknąć drzwi.
Ostrożnie przekręcił
klucz w zamku. No, i już.
Rozległo się
pstryknięcie i przedpokój zalało górne światło.
– A ty dokąd?
Andrzej odwrócił się
gwałtownie, wciągając głośno powietrze. Ojciec stał w progu salonu.
– Gdzie się wybierasz? –
powtórzył ojciec. Mówił cicho, spokojnie, ale jakimś wyjątkowo nieprzyjemnym
tonem.
– Nigdzie – mruknął. –
Tak się przejść.
– O północy? – Ojciec
trzymał ręce w kieszeniach spodni. Nadal był ubrany. Nie kładł się czy co?
– Dopiero dochodzi
jedenasta.
– Przestań mi wciskać
bzdury, Jędrek – powiedział cicho. – Odpowiadaj na pytania albo porozmawiamy
inaczej.
Andrzej znał to „porozmawiamy
inaczej”. Wiedział, jak to „porozmawiamy inaczej” może się skończyć. I zgadzał
się, że tego „porozmawiamy inaczej” lepiej uniknąć.
– Idę się spotkać z
kolegą – powiedział niechętnie.
– Z kolegą – powtórzył
ojciec. – Tym, z którym cię dziś widziałem?
Nie było sensu
zaprzeczać. Ojciec był jak cholerny radar pod tym względem.
– Tak.
– No to zdejmuj buty i
kurtkę – zarządził ojciec. – Nigdzie nie idziesz.
W tym momencie Andrzej
uznał, że ma gdzieś wcześniejsze ostrzeżenia. To już było przegięcie.
– Niby czemu? – zapytał
ze złością. – O co tacie znowu chodzi? Chcę wyjść na trochę, trochę później, bo
teraz jest chłodniej, z kolegą, który zna miasto. W czym problem?
– Zmień ton, Jędrek –
poradził ojciec cichym głosem. – Dobrze ci radzę.
Tak, to „dobrze ci
radzę” też się znało. Lepiej się było trochę wycofać.
– Przecież tylko mówię –
powiedział obronnie. – To nie Biały Bór, o tej porze w mieście wciąż są ludzie
na ulicach, są otwarte restauracje, przecież nic się złego nie stanie.
– A ty sobie znalazłeś
kolegę do chodzenia po mieście o tej porze. – Ojciec wciąż stał bez ruchu,
tylko patrzył. – I nagle o północy spacerków się zachciało. Naprawdę myślisz,
że w to uwierzę? Pytam jeszcze raz, co wy sobie we dwóch kombinujecie?
– Nic – mruknął Andrzej,
ale sam czuł, że nie brzmi przekonująco.
Ojciec podszedł do niego
powoli.
– Tak myślałem, że coś
będziesz cwaniakował – powiedział spokojnie. – I tak pomyślałem, że poczekam,
zobaczę, co będzie. Słychać cię trochę, jak się kręciłeś po pokoju.
To tłumaczyło, skąd się
wziął w salonie i dlaczego nadal był ubrany.
– A teraz mnie
posłuchaj, gówniarzu – podjął ojciec. Jedną ręką chwycił Andrzeja za ramię,
drugą za podbródek. Bolało. Mocno ściskał. – Nigdzie nie idziesz. Cokolwiek
sobie planowałeś, palenie, chlanie czy ćpanie, możesz zapomnieć. A jak po
powrocie do domu też zaczną ci po głowie chodzić durne pomysły, to pamiętaj, co
mówiłem: mam cię na oku.
– Co tata… – zaczął
Andrzej i próbował się odsunąć, ale ojciec trzymał go tak, że nie dało się
uwolnić. – Przecież ja nic nie robię – powiedział nerwowo. – Nic nie biorę, nie
piję, nie palę, nic nie kombinuję. Czemu tata się tak do mnie przyczepił? Chcę
wyjść na trochę, i tyle.
Musiało minąć już z
dziesięć minut. Zostało dziesięć i będzie spóźniony.
– Chcesz wyjść –
powtórzył znów ojciec, tym razem z wyraźną kpiną. – Ależ oczywiście. A ja ci
oczywiście wierzę. Pójdziesz sobie na spacerek, pobawisz się z nowym kolegą,
potem grzecznie wrócisz i pójdziesz spać.
– Tak – mruknął. Nawet
już nie próbował brzmieć przekonująco.
– Czy ty naprawdę
myślisz, że ja nie pamiętam, co strzela człowiekowi do głowy, jak ma piętnaście
lat? – zapytał ojciec nagle spokojniej, łagodniej.
– Szesnaście – poprawił.
– Za trzy miesiące –
uzupełnił ojciec, w tym momencie wyraźnie rozbawiony. – Niech ci będzie. To w
sumie bez różnicy. I myślisz, że nie pamiętam, co wtedy potrafią wyprawiać
nastoletnie chłopaki?
Andrzej wzruszył ramionami.
– Nic nie wyprawiam.
– Wiesz, ile tylko w tym
roku chłopaki zgarnęli mi takich dzieciaków jak ty, pijanych albo naćpanych? –
zapytał ojciec cicho. – Jeden tak się schlał, że spadł ze schodów i rozbił
sobie głowę, naprawdę parszywie. A trzech bawiło się jakimś gównem w
strzykawkach tak, że potem skakali z okna. Z siódmego piętra. Uwierz, że trudno
się zeskrobuje człowieka z chodnika po skoku z takiej wysokości.
Andrzej się wzdrygnął.
– No właśnie – podjął
ojciec, najwyraźniej usatysfakcjonowany efektem, jaki wywołał. – No właśnie.
Więc możesz być pewien, że dopilnuję, żeby tobie takie głupie pomysły nie
przyszły do tego durnego łba. A jak przyjdą, to żeby tam pozostały i nigdzie
dalej się nie wydostały. Rozumiesz?
Andrzej spróbował
dyskretnie zerknąć na zegarek na nadgarstku. Za trzy jedenasta. Emilio chyba
zaczeka trochę.
– Spieszysz się, Jędrek?
– zapytał ojciec tak uprzejmym tonem, że wywołało to kolejne wzdrygnięcie. –
Kolega czeka? No to sobie poczeka. Zdejmuj buty i kurtkę i wracaj do swojego
pokoju.
– Nie – powiedział
Andrzej wściekle i szarpnął się, ale ojciec przytrzymał mocniej. – Wychodzę.
Nic nie kombinuję, po prostu chcę się spotkać z kolegą. Niech mnie tata
przestanie traktować jak te swoje patologie z pracy.
– Robię wszystko, żebyś
się do tych patologii nawet nie zbliżył – warknął ojciec.
– No i co, zbliżam się?
– odwarknął Andrzej. – Co ja niby robię? Uczę się, robię, co mi każecie,
najgorsze, co się zdarzy, to że powiem coś, co wam się nie spodoba. Nie może mi
tata raz odpuścić?
Ojciec pochylił się.
Nadal był wyższy, ale ta różnica nie była już tak duża jak rok temu.
– Nie – powiedział
cicho. W jego tonie zabrzmiało coś, czego nie dawało się określić. Wsunął
Andrzejowi rękę we włosy i lekko szarpnął. – Nie odpuszczę ci. Wystarczy raz
odpuścić i gówniarz w twoim wieku zrobi coś, czego będzie żałował do końca życia.
Albo jego rodzice. Więc nie będziesz mi tu oświadczał „Wychodzę”, jakbyś miał
cokolwiek do gadania. Zdejmiesz buty i kurtkę, wrócisz do swojego pokoju,
położysz się i nie wyjdziesz stamtąd do rana. Rozumiesz mnie? Rób, co mówię.
– Nie – wycedził Andrzej
przez zaciśnięte zęby i poczuł, że traci nad sobą panowanie. – Daj mi do
cholery spokój.
Twarz ojca stężała.
Dłoń, która dotąd zaciskała się na ramieniu, teraz uderzyła dość boleśnie w
policzek.
– Co za „ty”, gówniarzu?
– warknął ojciec. – Nie jestem twoim kolegą z podwórka. Uważaj, jak się do
rodziców odzywasz. I przeklnij mi jeszcze raz, jak do mnie mówisz, a strzelę
cię po pysku tak, że się okręcisz wokół własnej osi. Dotarło?
– Tak – odburknął,
spoglądając w bok. Musiało być już po jedenastej. Emilio może nadal tam czeka.
– To dobrze. – Ojciec
opuścił obie ręce. – Buty do szafki, kurtka na wieszak, ty do pokoju.
Dawno nie czuło się
takiego upokorzenia jak teraz, gdy pod okiem ojca trzeba było zdjąć buty,
odwiesić kurtkę, przejść do drzwi – tych od pokoju zamiast tych wejściowych.
Andrzej stanął przy łóżku z rękami w kieszeniach spodni i zapytał wyzywająco:
– I co? Teraz jest tata
zadowolony?
Ojciec zatrzymał się w
progu, z jedną ręką na framudze drzwi.
– Nie pyskuj –
powiedział spokojnie. – Możesz być ciężko obrażony, ale wbij sobie to do głowy:
nie pozwolę, żebyś przez własną głupotę zniszczył sobie życie.
Andrzej patrzył na niego
ponuro.
– A żeby ci znów coś
durnego nie przyszło do głowy – dodał ojciec i wyciągnął klucz z zamka po
wewnętrznej stronie pokoju – to zrobimy w ten sposób. – Włożył klucz do zamka
po zewnętrznej stronie. – Łazienkę masz swoją, więc nie musisz do rana stąd
wychodzić.
– Co tata chce zrobić? –
zapytał Andrzej z niedowierzaniem, bo choć sytuacja stawała się oczywista, to
była tak absurdalna, że aż nie chciało się w nią uwierzyć. – Chce mnie tata
zamknąć na klucz jak w klatce?
Ojciec spojrzał jakoś
dziwnie, jakby ze smutkiem.
– To dla twojego
własnego dobra, Jędrek – odparł. – Nie podoba mi się to rozwiązanie, ale nie
mam do ciebie w tej chwili zaufania.
– No przecież ukradkiem
nie wyjdę! – zdenerwował się Andrzej.
– Nie? – Ojciec spojrzał
na niego z uniesionymi brwiami. – A przed chwilą to co niby próbowałeś zrobić?
Andrzej poczuł, że twarz
znów go pali. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu.
– No właśnie –
podsumował ojciec i pokiwał głową. – Masz przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby
się zaczerwienić. Kładź się spać. Mamie nic nie powiemy, nie pozwolę, żebyś jej
zepsuł ostatni dzień wycieczki. A jutro będę cię miał na oku, pamiętaj.
Dobranoc.
Zamknął za sobą cicho
drzwi. Szczęk przekręcanego klucza zabrzmiał wręcz szyderczo.
Andrzej jeszcze przez
dłuższy moment wpatrywał się z niedowierzaniem w te zamknięte drzwi.
– Kurwa! – powiedział
wreszcie głośno, wyciągając ręce z kieszeni, kopnął mocno nogę łóżka i usiadł
na materacu. To było po prostu chore.
Spojrzał na zegarek.
Było prawie piętnaście po jedenastej. Emilio pewnie nadal czeka, poczeka może
jeszcze z kwadrans, dwadzieścia minut, potem wróci do siebie. Kurwa.
– Kurwa – powtórzył
Andrzej cicho. Oparł łokcie na kolanach, pochylił głowę, zakrył twarz dłońmi i
przez kilka chwil oddychał głęboko. – Kurwa.
No po prostu wierzyć
się, kurwa, nie chce.
***
Dochodziła północ.
Andrzej rozmasował sobie skronie, wziął głęboki wdech, powoli wypuścił
powietrze i się wyprostował. Trzeba to było ogarnąć.
Po kolei. Po jednej
sprawie.
Emilio już pewnie dawno
poszedł do domu, więc zajmowanie się tym tematem nie miało sensu. Ta kwestia z
głowy.
Ojciec. Ojciec jak
zawsze musiał postawić na swoim. Głupi chuj.
Ale przynajmniej nie
wiedział, o co naprawdę chodziło. Niech sobie myśli, że papierosy, alkohol,
narkotyki. Niech sobie szuka, tu i w domu. Powodzenia.
A skoro już przy tym
temacie, to trzeba schować gdzieś Vidala po powrocie do domu. Może na razie
lepiej wynieść go z domu. Może dać Marcinowi na przechowanie, po zapakowaniu w
coś. Marcin był w porządku, jeśli się mu powie, że ma nie otwierać, to nie
otworzy. Dać na przechowanie na jakiś czas, parę dni, może tygodni, dopóki ojcu
nie przejdzie ta obecna faza. Tak na wszelki wypadek.
A za to w twarz to ci
kiedyś oddam, pomyślał Andrzej mściwie. Wprawdzie trudno to było nazwać
uderzeniem, raczej mocnym, bardzo mocnym klepnięciem w policzek, ale jednak.
Kiedyś odda. Jest coraz silniejszy, za którymś razem ojciec nie zdoła go tak
przytrzymać. To była ta dodatkowa, pewnie nieprzewidziana przez ojca zaleta
wszystkich ćwiczeń i treningów: człowiek robił się silniejszy. I w którymś momencie
nastąpi zrównanie sił.
Podsumowując: awantura z
ojcem była, ale nie tak koszmarna, jak mogłaby być, zdarzały się gorsze. Ojciec
nie wie, o co naprawdę chodzi, więc nie ma zagrożenia. Za kilka dni atmosfera
się uspokoi.
Najgorsze, co zaszło, to
spieprzenie tego nocnego spotkania. Świetna okazja, która sama przyszła,
została utracona. I to wkurwiało najbardziej.
Ale – Andrzej wstał,
przeciągnął się, mocno pochylił, tak by dotknąć podłogi całymi dłońmi,
wyprostował się i odetchnął głęboko – ale to, co się wydarzyło wcześniej, w
wodzie i, szczególnie, na zapleczu – to zdecydowanie było dobre. Świetne.
Zachwycające.
I wreszcie udało się
sprawdzić także drugą możliwość, drugą część całego równania. I wreszcie miało
się potwierdzenie, takie kompletne, stuprocentowe potwierdzenie. Z jednej
strony Natasza, która negowała wszystko, jeśli chodzi o dziewczyny – z drugiej
strony Emilio, który potwierdzał wszystko, jeśli chodzi o chłopaków.
Niczego więcej już nie
potrzebował.
Chociaż szkoda,
pomyślał, wchodząc do łazienki – szkoda, że sam tak tego chłopaka nie dotknął.
Był tak skupiony na własnych wrażeniach, tak pobudzony cudzymi dłońmi
przesuwającymi się po jego skórze, że nawet nie pomyślał, nawet w tamtych
chwilach nie miał potrzeby, by odpowiedzieć podobnym dotykiem.
No trudno. I tak dostał
to, czego szukał.
Rozebrał się. Chłodny
prysznic po tym wszystkim dobrze zrobi.
Na ścianie, pod którą
znajdowała się kabina prysznicowa, zawieszono też lustro. To lustro od samego
początku denerwowało. Było duże, sięgało od podłogi prawie do sufitu. Po
cholerę umieszczać tak wielkie lustro w łazience? Człowiek nie mógł swobodnie
przejść z jednej części pomieszczenia do drugiej, by nie zahaczyć o nie
wzrokiem.
Od pierwszego dnia
Andrzej starał się unikać patrzenia w to lustro. Nie potrzebował dodatkowego
przypominania o dyskomforcie, jaki wywoływało w nim własne, zmieniające się,
trudne do kontrolowania i i chwilami niemal obce ciało. Miał tego wystarczająco
dwadzieścia cztery godziny na dobę i bez lustra na pół ściany.
Ale teraz, gdy właśnie
odkładał na wolną półkę zdjęte ubranie, spojrzał niechcący na lustro – i tym
razem nie odwrócił od razu głowy. Coś się zmieniło.
No, na pewno się
zmieniło, i to sporo, biorąc pod uwagę, jak dawno tak się nie oglądał. W ten
sposób, tak w pełni i uważnie, to chyba nawet nigdy.
To już nie było to, co
wywoływało dotąd uczucie „pomiędzy”. To ciało wydawało się… może nie tyle
kompletne, ile bardziej określone. Męskie, a nie chłopięce. Uporządkowane, a
nie chaotyczne. Pewne, a nie zdradliwe.
Więc jednak kompletne.
Może ta kompletność nie została jeszcze w pełni zamknięta, ale już było ją
czuć. Widać.
To było ciało, które
można było zaakceptować, w którym można było się dobrze poczuć, które można
było polubić. Które można było uznać za swoje – za siebie.
Dziwne, trochę zabawne,
trochę zaskakujące – i zdecydowanie przyjemne uczucie: pełni samego siebie, zjednoczenia
w całość zamiast dotychczasowych pokawałkowań, pewności i stabilności. To już
nie był wróg, coś obcego, czego należało się obawiać, wstydzić, czemu nie wolno
ufać. To było coś, co dawało się oswoić, obdarzyć zaufaniem, mogło nawet dać
się ze sobą – zaprzyjaźnić.
Musiał przyznać, że to,
co widzi w lustrze, zwyczajnie mu się podoba. I zaczyna się z tym widokiem – z
tą świadomością własnego ciała, tego ciała – czuć dobrze. Swobodnie.
Kompletnie.
No i teraz łatwiej było
zrozumieć zachowanie zarówno Nataszy, jak i Emilia. Zrozumieć – i w tym drugim
przypadku się nim cieszyć.
Andrzej przesunął dłonią
po klatce piersiowej i brzuchu. Niżej. Tak jak tamta dłoń, po południu, na
zapleczu.
„You really look good”,
powiedział Emilio, zanim weszli do wody. Jego dotyk pod wodą. Jego dłoń
wsuwająca się pod koszulkę, rozpinająca spodnie, odchylająca krawędź
kąpielówek. Druga dłoń, trzymająca za nadgarstek, gładząca skórę. Usta na szyi;
mocny, intensywny pocałunek; muśnięcie warg w ucho. Gorący, przyjemnie parzący w
obojczyki oddech. Słowa, powracające w głowie tak głośno, jakby się je znów
słyszało. „You’re so fucking hot”. „So hot”. „So big”. „So hard”, szepnął mu do
ucha, gdy dłoń była już pod kąpielówkami. „Look at me, I want you to look at me”. Uważnie wpatrujące się w niego ciemne oczy. Lekki uśmiech na ustach. „I
would fuck you as hard as possible”, powiedział Emilio cicho, bardzo cicho,
pomiędzy kolejnymi pocałunkami w szyję. „God, Andrea, you’re so hot”.
To się miało skończyć
tej nocy inaczej, na pewno nie – ponownie – we własnych rękach. Ale trudno.
Wrażenia i tak były dziesiątki, setki, może i tysiące razy lepsze niż
kiedykolwiek wcześniej. Tym razem nie sięgał do wyobrażeń czy podchwyconych w
ciągu dnia obrazów, które potem musiał rozbudować i uzupełniać; tym razem mógł
skorzystać z czegoś prawdziwego, namacalnego, realnego – i tak świeżego, tak
bliskiego, tak własnego. Wspomnienia wrażeń z plaży i z zaplecza – szczególnie
z zaplecza, cholera, o tak, tak bardzo, intensywnie, zachwycająco z tego
zaplecza – niesamowicie podniecały. I doskonale pamiętał, niemal wciąż czuł na
ciele tamten dotyk, tamtą rękę, tamten ruch palców.
Możliwe, pomyślał, gdy
już wszedł pod prysznic i odkręcił wodę, że na zapleczu z Emiliem znalazł
element, który był potrzebny, by to poczucie kompletności i swobody się
pojawiło. Ten dotyk, ten cudzy dotyk, który tak pasował do jego ciała.
Spływająca po skórze
woda była dość chłodna, ale i tak zdawała się parzyć. Oparł czoło o kafelki i
głęboko odetchnął.
Ale szkoda, naprawdę
szkoda, że nie wykorzystał tamtej sytuacji do końca i nie odpowiedział na dotyk
Emilia podobnym. Chłopak był ładnie zbudowany. Jego ciało pod własnymi dłońmi –
to pewnie byłoby równie podniecające.
Trudno. Najważniejsze,
czego potrzebował, dostał. Miał potwierdzenie. A przy okazji fenomenalny pakiet
wrażeń i wspomnień do przywoływania wieczorami.
***
Bus na lotnisko mieli o
szesnastej, więc przedpołudnie i wczesne popołudnie mogli jeszcze spędzić na
plaży. Przy śniadaniu ojciec milczał; odzywał się do mamy albo tak ogólnie, „Co
wybieracie?”, „Chcecie coś jeszcze?”. Parę razy spojrzał, w taki sposób, że
Andrzej szybko odwracał wzrok i przezornie nic nie mówił.
– Co wy tacy mrukliwi
dzisiaj? – zapytała w którymś momencie mama.
– Upał mnie męczy –
mruknął ojciec.
– Mnie też – podchwycił
Andrzej. Upał w Cefalù był zawsze dobrą wymówką.
Gdy rozłożyli się z
rzeczami na plaży, mama poszła pozbierać muszle. Ojciec chwycił Andrzeja za
łokieć.
– Pamiętaj, co ci
wczoraj mówiłem – powiedział cicho. – Mam cię na oku, gówniarzu. Jesteś albo w
wodzie, albo tu na chuście, żadnego szwendania się gdzieś samemu czy z kolegą.
Jak cię z jakimś nowym kolegą zobaczę, to jego pogonię, a tobą się zajmę
osobno. Dociera?
Znów patrzył w ten
paskudny, wywołujący obawy sposób.
– Dociera – mruknął Andrzej.
– Dobrze. – Głos ojca
był twardy. – I dziś obejdziesz się też bez dziewczyn. Albo morze, albo te
twoje książki tu na chuście, przy mnie i przy mamie. Pływasz lub siedzisz na
dupsku. Jak mi choćby na chwilę znikniesz z oczu, to pożałujesz.
Puścił łokieć i mocno
klepnął Andrzeja w ramię. Zabolało.
– A teraz idź do wody –
zarządził. – Jak pływasz, nie robisz głupot.
Pierdol się, pomyślał
Andrzej, idąc boso po piasku. Najlepszego i tak mi nie odbierzesz.
Rozglądał się trochę, i
na plaży, i w morzu, ale nigdzie nie zauważył Emilia. No, znalezienie jednego
chłopaka w takim tłumie ludzi było mało prawdopodobne, zwłaszcza gdy nie można
się ruszyć poza wytyczone granice. Poza tym nawet gdyby go znalazł – co miałby
zrobić? Ojciec obserwował, tego można było być pewnym, tak jak tego, że
dostrzegłby wszystko. Nigdzie by się więc we dwóch nie poszło. Nic nie dałoby
się wspólnie zrobić. A wyjaśnienie, czemu się nie przyszło w nocy, mimo umowy?
Co powiedzieć, „Ojciec mi zabronił, ojciec mnie przyłapał, jak wychodziłem, i
zamknął mnie w pokoju na klucz?”. Pomijając już nawet fakt, że zwyczajnie wstyd
się do tego przyznać – co te słowa by dały, zmieniły, poprawiły? Nic.
Poza tym, pomyślał
Andrzej, przepływając drugą rundę stałej trasy, ojciec pewnie przyleciałby do
nich, zanim zdołaliby powiedzieć sobie „Cześć”.
Nie było sensu się tym
zajmować ani przejmować. I nie byłoby sensu ryzykować, nawet gdyby Emilio się
gdzieś tu pojawił.
Ale mimo wszystko
szkoda. Tej straconej okazji.
Przez resztę pobytu na
plaży Andrzej pływał, trochę poleżał z książką na chuście, znów wrócił do wody.
Cały czas czuł na sobie uważne, podejrzliwe spojrzenie ojca. A niech się gapi.
Po trzynastej wrócili do
apartamentu, spakowali się do końca i poszli na obiad. Ojciec był w nieco
lepszym humorze, ale dalej patrzył tak, jakby tylko czekał na jakiś błąd.
Później pospacerowali jeszcze po głównej ulicy – ojciec co chwila oglądał się
przez ramię, wreszcie zarządził: „Nie wlecz się tak, Jędrek, idź przed nami, bo
już mnie drażni to twoje powłóczenie nogami jak stary dziad”. Andrzej pokręcił
głową, wyprzedził rodziców i szedł przed nimi, z rękami w kieszeniach. Miał to
gdzieś.
Bus przyjechał
punktualnie. Gdy ruszał, mama robiła jeszcze ostatnie zdjęcia przez okno.
Ojciec obejrzał się przez fotele tylko raz, nic nie powiedział, usiadł z
powrotem normalnie i przez całą drogę milczał. Przynajmniej człowiek miał
święty spokój.
Gdybyś wiedział,
pomyślał Andrzej, uśmiechając się złośliwie. Nałożył słuchawki i włączył
walkmana. „Don’t stop me now” Queen rozbrzmiało pierwszymi uderzeniami pianina
i głosu Mercury’ego. Gdybyś wiedział. Ale nie wiesz i nie będziesz wiedział, i
gówno możesz mi zrobić.
Cefalù żegnało ich przez
okna busa budynkami, które zdążyły już się stać znajome.
***
Podróże powrotne były
mniejszym bałaganem niż wyjazdy z domu, ale nadal były bałaganem. Najpierw,
jeszcze w Cefalù, mama kilkanaście razy obeszła każde pomieszczenie, by się
upewnić, że niczego nie zapomnieli. Dwa razy wypakowała wszystkie walizki i
zapakowała je ponownie; przed trzecią taką akcją powstrzymał ją ojciec słowami:
„Jadzia, jeśli zaraz nie wyjdziemy, to się spóźnimy”. To nie była prawda, mieli
jeszcze sporo czasu, ale na mamę hasło „bo się spóźnimy” zawsze działało.
Potem, na lotnisku w
Palermo, to wszystkie kontrole celne, rozpakowywanie i zapakowywanie; obce
dłonie obmacujące człowieka, tak jakby szesnastoletni chłopak był takim wielkim
zagrożeniem i przemycał nie wiadomo co; tłumy ludzi, kolejne i kolejne sklepy,
tablice z odlotami i przylotami, walizki, plecaki, bramki odlotów, nieustająca
wielojęzyczna wrzawa i narastające zmęczenie.
Trochę spokoju
powróciło, gdy usiedli w jednym z bistr już po odprawie celnej. Wprawdzie nadal
hałas i tłumy, ale przynajmniej tu, przy stoliku, nie było się co chwila
popychanym.
– A ty dokąd? – zapytał
ojciec ostro, gdy Andrzej wstał.
– Do toalety. Chce mnie
tata zaprowadzić za rączkę, żebym się nie zgubił?
Może trochę prowokował,
ale miał już dość przepraszania, że oddycha.
– Wracaj jak najszybciej
– powiedział ojciec tym swoim paskudnym, rozkazującym tonem. – Nie szlajaj mi
się po lotnisku.
Andrzej uśmiechnął się
złośliwie i zasalutował. Mama szepnęła karcąco: „Jędrek”, ojciec pokręcił głową
i mruknął: „Nie bądź taki dowcipny, smarkaczu”.
Właściwie to, co się
potem wydarzyło, było winą ojca. Wyłącznie winą ojca.
No dobrze, w większości.
Prędzej czy później pewnie i tak by to zrobił – ale właśnie przez ojca, przez
jego wczorajsze i dzisiejsze zagrywki, zrobił to teraz.
W drodze powrotnej z
toalety poszedł najpierw w stronę przeciwną do bistra, w którym siedzieli
rodzice. Sklepik, do którego wszedł, był mały, wypełniony pamiątkami.
„You look like
eighteen”. No, zobaczymy.
– Cigarettes – rzucił
sprzedawcy tak obojętnym tonem, na jaki mógł się zdobyć.
Facet nawet na niego nie
spojrzał, zapytał tylko, które, podał wskazaną paczkę, przyjął banknot, wydał
resztę i wrócił do przeglądania rozłożonej na ladzie gazety.
I to by było na tyle,
jeśli chodzi o pytanie, czy uda się kupić papierosy.
Kilka kroków za
sklepikiem Andrzej upchnął papierosy na dnie plecaka, w jednej z wewnętrznych
kieszeni, jeszcze obłożone chusteczkami i batonami. Bezpiecznie. Wziął głęboki
oddech, zarzucił plecak na ramię i spokojnym krokiem ruszył w kierunku bistra.
Papierosy kusiły już od
jakiegoś czasu. Zapach dymu, gdy ojciec palił, był zdecydowanie przyjemny.
Chciało się przynajmniej spróbować. Ale gdzieś po drodze pojawiała się blokada,
obawa, niepokój – łamanie zakazów ojca z reguły źle się kończyło. W ogóle
wychodzenie poza ramy naznaczone przez ojca, przez rodziców, szkołę, otoczenie
z reguły źle się kończyło.
Aż do wczoraj.
Wczorajsze popołudnie na
zapleczu było zdecydowanie rozwaleniem ram, tego pudełka, w które wszyscy
próbowali go upchnąć. Rozwaleniem zachwycającym, pozwalającym w pełni
odetchnąć, dającym takie poczucie własnej kompletności i wolności, że wszystko
w człowieku wyło, by to powtórzyć. W tamten sposób. W każdy sposób.
Mam ochotę w końcu
zapalić, pomyślał Andrzej kilka minut temu, idąc do toalety. No to zapali.
Oczywiście nie teraz, nie na lotnisku – nawet nie wiedział, gdzie tu były
strefy dla palących – i nie w czasie podróży z rodzicami. W domu, na spokojnie.
Może z Marcinem.
Ale papierosy miał. I
kupił je pod nosem ojca. Nieźle. Naprawdę nieźle.
– Coś taki zadowolony? –
zapytał ojciec sucho, gdy Andrzej usiadł z powrotem przy stoliku.
Bo mam w plecaku paczkę
papierosów, wczoraj pieprzyłem się z innym chłopakiem, a jutro zapalę, myśląc o
tym, jaki byłbyś wkurwiony, gdybyś mnie zobaczył z petem w ustach.
– Przepraszam, tato, że
mam dobry humor – odpowiedział z kpiącym uśmiechem.
Ojciec pokręcił głową.
– Zmień ton, Jędrek –
rzucił ostrzegawczo.
– Przestańcie – wtrąciła
się mama. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni i działamy sobie na nerwy. Macie być
cicho i się nie kłócić. Ty pij kawę, ty sobie poczytaj i obaj ani słowa więcej.
Ojciec znów pokręcił
głową, ale już nic nie powiedział i dopił kawę.
***
Dobrze było wrócić do
domu. Włochy były ciekawe, morze świetne, tamto popołudnie na zapleczu
genialne, ale mimo wszystko dobrze znów być we własnym pokoju, wśród własnych
rzeczy i sam na sam z własnymi myślami.
Albo, jak teraz, być z
Marcinem, w lesie, po którym jeździli przez ostatnie parę godzin rowerami.
– Ale mnie dupa boli od
tego siodełka – jęknął Marcin, usiadł na ziemi, oparł się plecami o drzewo i
wyciągnął przed siebie nogi.
Andrzej usiadł obok, w
podobnej pozycji.
– To jak było we
Włoszech? – spytał Marcin po chwili.
– Już pytałeś. Mówiłem,
że fajnie.
– No zajebiście się
rozgadałeś na ten temat – prychnął. – Na polskim jak masz coś powiedzieć, to
się produkujesz pół lekcji, a jak cię człowiek pyta o coś, co nie jest
książkami, to potrafisz tylko: „fajnie”, „do dupy”, „w porządku”. Konkretnie
jak było?
– Fajnie – powtórzył. –
Bardzo gorąco. Świetna woda, dobrze się pływało. Byliśmy w kilku innych
miastach. Strasznie dużo ludzi wszędzie. Dobre jedzenie.
– I ty masz sześć z
polskiego – mruknął Marcin. – Pewnie jakbym cię teraz zapytał o jakiegoś
włoskiego pisarza, to walnąłbyś mi godzinny wykład. Beznadziejny jesteś, serio.
– Przepraszam. –
Wzruszył ramionami. Marcin spojrzał na niego i szturchnął lekko w ramię.
– Nie no, spoko, żartuję
tylko – powiedział łagodnie. – Przecież zawsze taki jesteś. Przez całą
podstawówkę się przyzwyczaiłem. – Milczał chwilę, po czym zapytał: – Jakieś
fajne laski poznałeś?
Coś dziwnego było w jego
tonie – coś, czego nie umiało się określić, nawet zrozumieć.
– Nic specjalnego –
odparł Andrzej. To w sumie była prawda, ani Zosia, ani Natasza nie były czymś
specjalnym – w przeciwieństwie do Emilia. Ale o chłopaków Marcin nie pytał,
więc człowiek nie mijał się z prawdą.
– Pewnie tabunami za
tobą leciały – zasugerował Marcin.
– Nie.
Marcin się roześmiał.
– Co?
– Nie, nic. – Pokręcił
głową. – Rozwalasz mnie czasem. No dobra, to co robiłeś poza pływaniem?
– Czytałem. – Zignorował
„No jasne, a co ty byś robił innego” i uzupełnił: – Chodziłem po mieście,
zwiedzałem. Czasem z mamą. Mama nakupowała całą stertę pamiątek. O właśnie –
przypomniał sobie i sięgnął do kieszeni. – Masz.
Marcin zerwał ozdobny
papier, wyciągnął z niego scyzoryk, gwizdnął i zaczął rozkładać kolejne ostrza.
– Kurde, świetny! –
ucieszył się. – I jeszcze takie ma. Ekstra. Dzięki. – Spojrzał na Andrzeja z
szerokim uśmiechem. – Super jest, serio. To od twojej mamy czy od ciebie?
– Ode mnie.
Uśmiech Marcina się
zmienił, stał się jakiś… jakby spokojniejszy, a jednocześnie pełniejszy.
– Dzięki – powtórzył
ciszej. – Fajnie, że o mnie pomyślałeś.
Przez moment Andrzej
miał ochotę chwycić go za kark i pocałować. Jeśli wcześniej pojawiały się tylko
wrażenia, teraz istniała już pewność: ten chłopak na niego diabelnie działał.
Jak Emilio. Nawet bardziej niż Emilio.
Odwrócił głowę w bok.
– Nie skalecz się –
burknął. – Nie będę za tobą latał z plastrami, bo jesteś pierdołą, która się
sama potnie.
– Wal się – odparował
Marcin. – A jak jeszcze raz władujesz nas w czasie jazdy w takie pokrzywy jak
ostatnio, to ci ten scyzoryk w dupę wsadzę, lojalnie uprzedzam.
Roześmiali się, potem
przez chwilę siedzieli w milczeniu. Marcin napił się wody z butelki, którą miał
w plecaku, podał Andrzejowi i nagle odezwał się:
– Ale wiesz co,
zmieniłeś się jakoś.
– Co? – Spojrzał na
niego ze zdziwieniem, odstawiając butelkę na bok. – W sensie, że jak?
– Nie wiem – przyznał
Marcin z zakłopotaniem. – Nie umiem określić. Tak jakoś. Jak na ciebie patrzę
od rana, to serio mam wrażenie, że jesteś jakiś trochę inny. Taki… jakby
starszy. Nie w sensie wyglądu, tak jakoś… jakby w sobie. – Wzruszył ramionami i
uśmiechnął się lekko. – No mówię, nie wiem, nie umiem określić. Po prostu
zrobiłeś się taki jakiś… jakby trochę inny.
Możliwe, pomyślał
Andrzej, spoglądając na wystający znad ziemi fragment bunkra kilka metrów przed
nimi. Możliwe, że jak się człowiek wreszcie poczuł kompletny, a nie tak
poszatkowany, pokawałkowany sam w sobie, to na zewnątrz też wydaje się inny.
Może to pogubienie w samym sobie widać i może widać też poukładanie w sobie.
A może to po prostu
kwestia zwykłych fizycznych zmian, które wciąż przechodzili.
– Może jeszcze trochę
urosłem – mruknął. – Spodnie, które na początku czerwca były dobre, teraz są na
mnie za krótkie, mama mi wygraża wielkimi zakupami na początek roku szkolnego.
– Może – powiedział
Marcin niezbyt przekonanym głosem. – Znaczy urosnąć mogłeś, kurwa, przestań
już, już mnie przerosłeś, głupi dupku. – Znów go szturchnął w ramię. – Ale nie
wiem, mam wrażenie, że to coś innego.
– Opaliłem się –
podsunął Andrzej.
– No, to też, widzę.
– Plecy mam prawie
spalone.
– Mocno? – zainteresował
się Marcin. – Pokaż.
Ściągnął koszulkę i
odwrócił się do niego tyłem.
– O kurwa – powiedział
Marcin. – No, naprawdę jesteś zjarany. Nie piecze cię?
– Trochę – przyznał.
Syknął, gdy poczuł na plecach dłoń Marcina.
– Sorry. Tu ci skóra
trochę schodzi. To boli?
– W pierwszej chwili.
Trochę.
Tak, w pierwszej chwili
trochę zabolało, akurat w tym miejscu, które Marcin dotknął, skóra zareagowała
na słońce dość kiepsko. Ciekawe, że na ramionach, częściej wystawionych na
słońce, było w porządku, a w okolicach krzyża tak źle.
Ale zaraz potem wrażenie
się zmieniło. Już nie ból – przyjemność. Przyjemność wywoływana przez te
przesuwające się po skórze palce, ten dotyk przypominający dotyk Emilia wtedy,
na zapleczu…
– No – rozległ się cichy
głos Marcina i w tym samym momencie dotyk został przerwany. – Zjarałeś się
ostro.
– Wiem – mruknął,
założył koszulkę i z powrotem oparł się plecami o drzewo. – W sumie mam coś
jeszcze – dodał po chwili.
– Co?
Przysunął plecak i
wyciągnął z niego paczkę papierosów oraz zapałki. W domu było pełno zapałek,
mama nie zauważy, że brakuje jednego pudełka.
– Ty masz pety? – W
głosie Marcina zabrzmiała mieszanina zachwytu, podziwu i zgrozy. – Wziąłeś
ojcu?
– Nie. Kupiłem w
Palermo.
– Ja pierniczę, ale z
ciebie elegancik – roześmiał się. – „Kupiłem w Palermo”. Jestem taki
wszechświatowy, że papierosy kupuję we Włoszech. A zapałki na zadupiu u nas,
widzę po opakowaniu. Sprzedali ci w ogóle? – zapytał poważniej.
– Nawet mnie facet nie
pytał o dowód. W sumie nawet na mnie nie spojrzał. Chcesz?
– No chcę – zgodził się
Marcin. – Daj jednego, spróbuję. Paliłeś już?
– Nie.
– W ogóle czy tych?
– W ogóle i tych.
– Ja też w ogóle.
Andrzej zerwał folię,
otworzył pudełko i podsunął otwarte Marcinowi.
– Dzięki. – Marcin
wyciągnął jednego i nagle się uśmiechnął. – Ty, specjalnie czekałeś z ich
otwarciem na mnie?
Andrzej wzruszył
ramionami i też wyjął papierosa.
– To jakiś problem?
– Nie – zapewnił Marcin,
nadal z uśmiechem. – To wzruszające. Że czekałeś na mnie, żeby rozdziewiczyć
swoje pierwsze pety.
– Zamknij się, bo ci
gębę niechcący przypalę – warknął Andrzej, podsuwając zapaloną zapałkę do jego
papierosa. Marcin roześmiał się i powoli się zaciągnął.
Andrzej zapalił swojego
papierosa, też się zaciągnął – i obaj niemal jednocześnie zakaszleli. Dym gryzł
w gardło, w nos, w oczy. Przyjemnie gryzł. Pozostawiał na języku specyficzny,
dobry smak. Jakoś tak… odprężał od środka.
– Zły nie jest – odezwał
się Marcin po dłuższej chwili. – Jak już się człowiek przyzwyczai, to nawet
fajny.
– Yhym.
Papieros był dobry.
Naprawdę dobry.
Wypalili do końca,
zapalili jeszcze po jednym, zduszone niedopałki przysypali ziemią. Znów usiedli
w milczeniu. Zapach dymu wciąż unosił się w powietrzu.
– Pogramy jutro? –
zaproponował Marcin po chwili.
– W kosza?
– No. Na boisku przed
budą.
– Może być.
– O piątej?
– Yhym.
– A wcześniej co robisz?
– Chcę poczytać.
– Będziesz cały dzień
czytał? – zapytał Marcin z niesmakiem, patrząc na niego krytycznie. – Kurde,
Andrzej, są wakacje, weź sobie odpuść. Chodź pojedziemy rano nad jezioro. –
Uśmiechnął się nagle z rozbawieniem. – Zobaczę, czy dupę też sobie tak
zjarałeś.
Andrzej roześmiał się.
– Nie wiem, nie
oglądałem.
– To ja ci powiem – obiecał. – To co, jedziemy?
– Dobra. Ale wezmę książkę.
– A bierz – powiedział
Marcin z rezygnacją i wstał. – Najwyżej ci ją wrzucę do wody, jak mnie
wkurwisz. I papierosy też weź, fajne są. I rusz się, jedziemy dalej. Teraz ja
wybieram trasę, mam dosyć tych pokrzyw, które ty wiecznie znajdujesz.
Andrzej też wstał,
przeciągnął się, podniósł rower. I wtedy mu się przypomniało.
– Marcin.
– No?
– Przyniosę coś jutro…
Przechowasz mi przez parę dni?
Marcin właśnie wsiadł na
rower; zamarł, z prawą nogą na pedale, i popatrzył ze zdziwieniem.
– Ty, no jasne… A co?
– Książkę.
Marcin zmarszczył brwi.
– Jasne. Ale czemu, co
się porobiło?
– Ojciec sobie ubzdurał
w tych Włoszech, że coś biorę albo zamierzam brać – wyjaśnił Andrzej
niechętnie. – Z kimś pogadałem, a on, wiesz, dostał nagle odpałów. I tak…
– Myślisz, że ci pokój
przeszuka? – zapytał Marcin z niedowierzaniem.
– Nie wiem. Może. Może
dostać jakiejś jazdy.
– Kurwa – mruknął
Marcin. – Pojebane. Ale twój stary może mieć takie pomysły z pracy. Dobra,
spoko, przechowam. A co z tą książką nie tak, że nie chcesz, żeby ją znalazł? –
zapytał podejrzliwie. – Co tam jest? Jakieś porno? – dorzucił z uśmiechem.
– Nie. Po prostu… nie
chcę, żeby ją znalazł. I tyle.
Marcin przez chwilę
patrzył na niego w milczeniu, z rękami na kierownicy roweru.
– Dobra – powiedział
wreszcie spokojnie. – To przynieś rano, od razu ją schowamy. Wsadzę do szuflady
z podręcznikami, tam mi babcia nigdy nie zagląda, jak układa mi ciuchy czy
wyciera kurze.
– Dzięki. – Zawahał się.
– Tylko…
– Tylko co?
– Będzie zapakowana –
wyjaśnił Andrzej. – Nie rozpakowuj jej.
Marcin znów spojrzał
uważnie.
– Dobra. Nie rozpakuję.
– Obiecaj.
Marcin pochylił się,
oparł się łokciami o kierownicę i popatrzył z taką miną, jakby miał przed sobą
wyjątkowo dziwny okaz czegoś, czego nie rozpoznawał.
– Czy ja ci wyglądam na
głupiego chuja, który będzie ci grzebał w rzeczach? – zapytał spokojnie. –
Kurwa, Andrzej, jesteś moim przyjacielem. Jak mi dasz zapakowaną, to będzie
leżała zapakowana i palcem jej nie tknę. A jak mi nie wierzysz, to spierdalaj.
Andrzej spojrzał na
swoją kierownicę. Kilka grudek ziemi przykleiło się po prawej stronie. Starł je
palcami.
– Wierzę ci – powiedział. – Dzięki. Przyniosę jutro. – Uniósł głowę. – Jedziemy dalej?
Marcin uśmiechnął się lekko.
– Czasem to mam cię
ochotę kopnąć – powiedział; jego życzliwy ton nie pasował do słów. – Jedziemy.
W czasie jazdy przez las
można było obserwować Marcina, jego napięte plecy, unoszące się czasem nad
siodełkiem pośladki, szybko pedałujące nogi. Miły widok. W połączeniu ze
wspomnieniem dotyku jego palców na własnych plecach – jeszcze milszy.
I znów powróciła ta
myśl, która utrzymywała się od tamtej nocy gdzieś w głowie: szkoda, że zabrakło
tego ostatniego elementu, własnych rąk na ciele drugiego chłopaka, własnego
dotknięcia w ten sposób. Bo tu już nie ma jak tego zrobić.
Szkoda.
Ale mimo wszystko,
pomyślał, gdy wyprzedzał Marcina pomiędzy drzewami – przecież już wie. Już ma
pewność. Taką wspaniałą, kompletną pewność samego siebie. I ma samego siebie
uporządkowanego, pod względem tych elementów, które przez ostatnie lata tak
męczyły, dzieliły na kawałki, wywoływały zagubienie. I jest wolny. No, może
jeszcze nie tak w pełni, nie tak, jak można być – ale w końcu o tę wolność
przynajmniej się otarł.
To uczucie pojawiło się
już w czasie ostatniego dnia w Cefalù, podczas pływania. Granica na morzu, ta
granica wyznaczona przez ojca, która dotąd przez wszystkie dni kusiła
zakazanym, drwiła z wymuszonego posłuszeństwa, obiecywała uwolnienie i
uniezależnienie – przestała istnieć. Andrzej płynął przy tej granicy i nie czuł
już chęci, by popłynąć choć odrobinę dalej, głębiej. Patrzył na tę granicę z
plaży i z wody – i nie odnajdywał już w sobie wrażenia, że coś go tam ciągnie.
Widział to miejsce, do którego ojciec pozwalał mu wypływać – i tyle, po prostu
tyle, żadnej złości, żadnej tęsknoty, żadnej pokusy. Jakby cała sprawa straciła
– nawet nie tyle wartość, ile po prostu rację bytu.
Mam w dupie twoje
granice, pomyślał wtedy Andrzej, wychodząc z wody i podchodząc do obserwującego
go na chuście ojca. Najważniejszych rzeczy nie możesz mi zakazać. Nie zdołasz.
Nie masz o nich pojęcia ani nie masz nad nimi władzy. Nie ułożysz mi życia, nie
zmusisz mnie do myślenia według swoich zasad, nie ugnieciesz mnie jak
plasteliny po swojemu. Więc w dupie mam twoją granicę na morzu, twoje zamykanie
drzwi na klucz i twoje groźby lania. Rozwaliłem te wasze pieprzone ramy raz i
rozwalę je znowu. I znowu, i znowu, i znowu. Aż kompletnie runą. I już mnie nie
dosięgniesz.
– Gdzie ty, kurwa, tak
pędzisz?! – krzyknął Marcin za jego plecami. – Weź zwolnij!
– W życiu! – odkrzyknął
Andrzej. – Nie będę zwalniał!
Tak, tego też już był
pewien. Nie będzie zwalniał.
fot. CEFALU.IT
0 comments:
Prześlij komentarz