Wrzesień upłynie pod znakiem „Betty”. Coraz bardziej ją lubię.
BETTY OD POLSKIEGO
KLASA DRUGA „B”: ŚWIAT
SIĘ ZMIENIA (ALBO I NIE) (SEMESTR ZIMOWY)
W większości przypadków
gdy jakiś mój uczeń mówi mi komplement na temat moich lekcji, tak naprawdę mówi
mi, mniej lub bardziej wprost – coś pozytywnego na temat tego, jak się na tych
lekcjach czuje. Jako uczeń. Jako człowiek. Jako nastolatek, który musi spędzać
w szkole kilkadziesiąt godzin w tygodniu i przez te kilkadziesiąt godzin miewa
czasami tylko kilka, w czasie których czuje się potraktowany po ludzku, a nie
po „szkolnemu”.
Tak często mówimy o
konieczności doskonalenia zawodowego nauczycieli, o poszerzaniu naszej wiedzy,
kwalifikacji, procesu dydaktycznego. Tak bardzo skupiamy się na stronie
merytorycznej naszego zawodu – tak bardzo, że niekiedy umyka nam to, co
ważniejsze. A ważniejsze od wszystkich merytorycznych kwestii są kwestie
ludzkie. W edukacji szczególnie. Moja obecna dyrektorka powiedziała mi kiedyś: „Wolałabym
zatrudnić kiepskiego nauczyciela, który jest świetnym człowiekiem niż świetnego
nauczyciela, który jest kiepskim człowiekiem. Bo braki merytoryczne da się
uzupełnić, nadrobić, naprawić. Braków w człowieczeństwie – nie da się”.
Staram się ciągle mieć w
głowie te słowa, za każdym razem, gdy wchodzę do którejś klasy na lekcję. Nie
twierdzę, że zawsze jest łatwo. Ale zawsze – warto.
Agnieszka
Wisłok-Karecka, „Etyka jako odruch pedagogiczny”, „Refleksje. Zachodniopomorski
Dwumiesięcznik Oświatowy”, nr 1/2018.
Andrzej stał przed nią
wyprostowany, z założonymi za plecy rękami, ze wzrokiem wbitym w okno, i
recytował wiersz. W szyby uderzały duże krople deszczu – ten ostatni tydzień
października był paskudnie deszczowy – jedna z halogenowych lamp na suficie
chwilami migała lekko z niepokojącym pomrukiem, w pustej sali zrobiło się dość
chłodno, a Beata z mieszaniną współczucia i życzliwości obserwowała kolejną
osobę, która musiała odhaczyć semestralne wiersze.
Dyrektor to sobie
wymyślił. Lubił co radę plenarną lub klasyfikacyjną wymyślać coś nowego i
narzucać nauczycielom. W sierpniu nakazał polonistkom wprowadzić obowiązkową
recytację dwóch wierszy co semestr. Każdy uczeń ma to zrobić, nie ma wyjątków.
Na uwagę Beaty i Michaliny, że niekoniecznie jest to najlepszy pomysł,
przynajmniej w takiej formie, oświadczył: „Pomysł jest bardzo dobry, dzieci
mają ćwiczyć pamięć, uczyć się wierszy i koniec. Proszę wprowadzić do PSO i
koniec dyskusji”.
Beata z mieszanymi
uczuciami wpisała do Przedmiotowego Systemu Oceniania z polskiego punkt o
wierszach. Pomysł sam w sobie nie był zły, ale nie w takiej przymusowej i
obejmującej wszystkich formie. Nie wyobrażała sobie niektórych uczniów
recytujących na zawołanie.
– Ja swoim pozwolę to
robić indywidualnie, a nie na forum – powiedziała Michalina, gdy dopinały PSO.
– Zapisz tu na wszelki wypadek, w nawiasie: „recytacja przed klasą lub
indywidualnie”, żeby potem nie darł ryja, jak kiedyś wejdzie na indywidualną
recytację. Kojarzysz moją Wiesię z trzeciej „c”? Znaczy teraz już z czwartej.
Ta dziewczyna w życiu nie stanie przed całą klasą, żeby klepać wiersz. I ja jej
nie będę do tego zmuszać. I na pewno nie będę im narzucać wierszy.
Beata postanowiła
wykorzystać ten sposób i w swoich klasach również zapowiedziała: recytujecie
przed klasą albo indywidualnie przede mną, jak wolicie. Sami wybieracie
wiersze. Jedyna zasada: nie może mieć mniej niż pięć linijek.
Sporo osób skorzystało z
możliwości recytowania tylko przed nią. Magda i Kasia na przykład – weszły
razem, każda powiedziała wiersz, wyszły razem. Jacek swój powiedział tak cicho,
że musiała się pochylić, by usłyszeć. Anita wkroczyła z niepewnym uśmiechem,
upewniła się, że drzwi są zamknięte, stanęła i… zaśpiewała „Nic dwa razy”
Szymborskiej. Bez podkładu muzycznego.
– Jaki ty masz ładny
głos – powiedziała Beata, gdy występ dobiegł końca.
– Ta. – Dziewczyna
wzruszyła ramionami. – Jak pani następnym razem zamknie oczy, to będzie lepiej,
będzie pani słyszała piosenkę i będzie nie widziała wieloryba.
– Teraz też nie widzę
wieloryba – odparła Beata łagodnie. – Widzę fajną Anitę z pięknym głosem, z
talentem do rysowania i z takim uśmiechem, że człowiek aż chce na ten uśmiech
odpowiedzieć. I bardzo dzielną, bo radzisz sobie ze swoją chorobą lepiej niż
niejeden dorosły.
– I z grubą dupą –
mruknęła Anita.
– Ja też nie pasuję do
wzorca modelek z okładek. – Beata rozłożyła ręce. – Też mam duże dupsko. I mam
wzorce modelek w moim dużym dupsku, bardzo im tam wygodnie.
Anita roześmiała się
cicho i spojrzała na nią.
– Na drugi wiersz
wybrałam jeden z „Trenów” Kochanowskiego – powiedziała. – Ten, który pani tak
lubi. Też go zaśpiewam. Tylko się tych dziwnych słów muszę porządnie nauczyć.
– To już się nie mogę
doczekać – zapewniła Beata.
Anita zarzuciła plecak
na ramię, podeszła do drzwi, zatrzymała się i popatrzyła na Beatę z
zastanowieniem.
– Wie pani co? –
odezwała się po krótkiej chwili. – Ja nie lubię polskiego. Ale lubię lekcje z
panią.
To chyba jeden z
najpiękniejszych komplementów, jakie nauczyciel może usłyszeć, pomyślała Beata,
gdy Anita zniknęła za drzwiami.
A teraz Andrzej. Też nie
chciał recytować przed całą klasą. Zapytał dziś rano, czy może przyjść po
lekcjach z wierszem; po południu przepuścił Martę, która także chciała
indywidualnie i chciała już mieć to za sobą, wszedł po niej do klasy, wbił
wzrok w okno i zaczął. Recytował poprawnie, wyraźnie, bez zająknięcia, choć
nieco za szybko. I bez wczuwania się, choć uwzględniał podział na wersy, znaki
interpunkcyjne i ogólny sens poszczególnych strof, więc nie leciał
bezrefleksyjnie od początku do końca, jak na przykład wcześniej Wojtek.
W te obowiązkowe wiersze
Beata wprowadzała swoje klasy krok po kroku, więc zapowiedziała: w pierwszym
semestrze każdy wiersz musi mieć minimum pięć wersów. W lecie musi mieć minimum
dziesięć wersów. Do tego czasu już się oswoicie. Część uczniów skorzystała z „pakietu
minimum” i wybierała pięciowersowe teksty albo ich fragmenty, ale sporo osób
postarało się bardziej. Magda i Kasia przykładowo, każda miała jeden sonet
Petrarki. Anita wybrała Szymborską. Hania „Do trupa” Morsztyna, ten utwór
spodobał jej się w zeszłym roku, gdy omawiali barok. Andrzej też nie poszedł na
łatwiznę – i nauczył się liczącego dziesięć strof, każda po cztery wersy, „Do
czytelnika” Baudelaire’a.
Nie do końca ten wiersz
do niego pasuje, pomyślała Beata, słuchając recytacji. Chociaż nie,
niezupełnie, poprawiła się, gdy Andrzej kończył. W przedostatniej strofie coś w
jego głosie drgnęło, zabrzmiało silniej, jakby ze złością.
„Jest potwór –
potworniejszy nad to bydląt plemię,
Nuda, co chociaż
krzykiem nie utrudza gardła,
Chętnie by całą ziemię
na proch miałki starła,
Aby jednym ziewnięciem
połknąć całą ziemię”*.
Ostatnia strofa znów
była poprawna i obojętna. Ale ta przedostatnia na moment chyba trochę Andrzeja
odsłoniła. Beata już wielokrotnie w ciągu całego roku pracy ze swoją klasą
miała wrażenie, że pewne sytuacje odsłaniają jej uczniów, tak jakby uchylała
zasłonę i zaglądała w nich nieco głębiej. Krótko, przez chwilę, ukradkiem. To
było fascynujące.
Andrzej odsłaniał się
rzadko. Zwykle raczej chował – siebie, swoje myśli, swoje wrażenia, swoje
uczucia. Chyba że chodziło o książki; przemyśleniami na temat książek,
literatury w ogóle, dzielił się coraz chętniej, coraz dłużej i coraz dojrzalej.
Beata wciąż miała w pamięci lekcję z początku września, gdy Andrzej przygotował
wprowadzenie do oświecenia. Zaraz na pierwszym polskim zaproponowała, by chętni
przygotowali na dodatkową ocenę coś na temat epoki, lektury, autora, i sami
poprowadzili kawałek lekcji. Chętni się znaleźli, ale nikt nie chciał być
pierwszy ani podejmować tematu na „za tydzień”. Nikt poza Andrzejem, który od
razu podniósł rękę i powiedział, że on chce oświecenie.
– Odważnie –
skomentowała Beata, gdy na przerwie ustalali, co ma zostać uwzględnione. –
Idziesz na pierwszy ogień. Chcesz to już mieć za sobą?
– Nie – odmruknął,
zapisując jej ostatnie uwagi dotyczące filozofii oświeceniowej. – To po prostu
sensowna epoka. Romantyzm jest idiotyczny. A pozytywizm będzie dopiero w drugim
semestrze.
– Ja też nie lubię
romantyzmu – przyznała Beata – ale aż tak idiotyczny nie jest. To też Poe,
rozwój moich ukochanych powieści gotyckiej i początki kryminalnej, a poza tym
Norwid, który jest cudowny. Spróbuj być otwarty.
Zerknął na nią i
uśmiechnął się lekko.
– Spróbuję.
Beata była ciekawa, jak
pójdą te wystąpienia przed klasą. W poprzednim roku skupiała się na ogarnianiu
różnych uczniowskich braków, problemów i atmosfery na lekcjach, poza tym sama
dopiero się w to wszystko wdrażała, więc wolała mieć pełną kontrolę nad
przebiegiem lekcji. Teraz, gdy staż był już za nią, chciała spróbować czegoś
nowego – stąd pomysł na włączenie uczniów w prowadzenie lekcji. Miała pewne
podejrzenia, jak kto wypadnie, ale te podejrzenia opierały się na
zeszłorocznych spostrzeżeniach – a przecież dzieciaki się zmieniały. Więc w
gruncie rzeczy te słowa o otwartości powinna zastosować też do samej siebie.
Andrzej przygotował
wprowadzenie do oświecenia naprawdę bardzo dobrze. Uwzględnił elementy
historii, filozofii, najważniejsze kraje i autorów, poezję, powieści, nawet
rozwój prasy. Wyraźnie też rozplanował sobie całość, bo miał konspekt, do
którego parę razy zerkał, i zmieścił się w czasie, skończył parę chwil przed
dzwonkiem na przerwę. Wyglądało na to, że nie ma żadnych oporów, by stanąć
przed całą klasą i przez niemal czterdzieści pięć minut mówić, coś zapisywać na
tablicy, coś pokazywać na kilku przygotowanych przez siebie planszach.
Zdecydowanie zainteresował sporą część klasy. I okazało się, że umie nieźle
sobie poradzić z przeszkadzającymi. Kamil, który z reguły musiał trochę poprzeszkadzać,
zaczął w pewnej chwili coś mówić do siedzącego obok Arka. Andrzej obejrzał się
i warknął ostro: „Zamknij się”. Kamil zrobił trochę zdziwioną, trochę
rozbawioną minę, uniósł ręce w geście poddania się i przez dłuższą chwilę
siedział cicho. Potem znów zaczął się wygłupiać. Andrzej, który właśnie
przyczepił do tablicy planszę z filozofami oświeceniowymi i omawiał Woletra,
przerwał, odwrócił się twarzą do klasy i wbił w Kamila zdecydowanie
nieprzyjemne spojrzenie. Nic nie mówił, tylko patrzył. Kilka osób najpierw się
cicho roześmiało, a potem spora grupa odwróciła się w kierunku Kamila. Ten
wreszcie zdał sobie sprawę, że znalazł się pod obstrzałem spojrzeń, i
najwyraźniej cisza panująca w klasie stała się niewygodna, bo zapytał obronnie:
„No co?”. W tym momencie Małgosia zawołała: „Weź się zamknij i daj posłuchać!”.
Muszę się nauczyć tego
sposobu, pomyślała Beata, patrząc na Kamila, który przez resztę lekcji siedział
cicho, choć z dość urażoną miną. Gdy sami się wzajemnie uciszają, efekt jest
znacznie lepszy, niż gdy ucisza ich nauczyciel. Szkoda tylko, że Andrzej nie
rzucił Małgosi choćby prostego „Dziękuję”, zupełnie ją zignorował.
W każdym razie Andrzej
zaskoczył pozytywnie, choć może to zaskoczenie wcale nie powinno być takie
wielkie. Przecież już w zeszłym roku, gdy odpowiadał z ławki, mówił sporo,
sensownie i dość chętnie. Ale jednak tak udanego wystąpienia frontem do klasy
Beata się nie spodziewała. Ani tego, że Andrzej najwyraźniej tak dobrze będzie
się czuł w tej sytuacji.
Za to teraz, przy recytacji,
nie wykazywał żadnej chęci do występowania na forum. Gdy go wcześniej, rano,
zapytała, czy nie chciałby recytować przed klasą, uciął krótko: „Wykluczone”.
No cóż, nie można mieć wszystkiego.
– Ładnie – powiedziała,
wpisując piątkę w odpowiedniej rubryce w dzienniku. – Przy następnym trochę
zwolnij, bo masz tendencję do rozpędzania się.
– Wiem – przyznał. –
Mówiła pani. Za szybko mówię.
– Tak, jak się
rozkręcisz, to przyspieszasz – zgodziła się. – Jakbyś gonił swoje myśli. Ale
teraz to raczej jakbyś chciał jak najszybciej przybić do brzegu. A może –
dodała z uśmiechem – chcesz spróbować jeszcze raz, na przykład za kilka dni?
Wolniej i z większym… no wiesz, wczuciem się, zagraniem trochę?
– Jakim zagraniem?
– Jak na przykład
Małgosia.
Andrzej spojrzał na nią,
wyraźnie rozbawiony.
– Nie jestem Gośką –
oświadczył. – Nie będę odstawiał aktorskich popisów.
Fakt, nie był Małgosią.
Małgosia wyrecytowała pierwszy wiersz w połowie września, przed całą klasą, z
piękną interpretacją, z wykorzystaniem głosu, gestów, mimiki. Drugi wiersz
zaliczyła na początku października, równie zachwycająco. Dostała wtedy brawa od
prawie całej klasy. I świetnie się bawiła, choć pod koniec humor jej się
popsuł, przez Andrzeja właśnie. Bo gdy brawa umilkły, zapytała głośno:
– Andrzej, ty się tak
zawsze lubisz mądrzyć na polskim, to teraz masz okazję. Jak ci się podobało?
Andrzej uniósł głowę i
popatrzył na nią poważnie.
– Było dobrze i z
pomysłem. Za bardzo machasz rękami podczas mówienia. W czwartej strofie się
zacięłaś.
Rzeczywiście, Małgosia w
czwartej strofie zgubiła słowo i na moment się zawiesiła. Beata nie miała serca
nawet o tym wspominać. Andrzej, niestety, miał. Małgosia skrzywiła się i
powiedziała ze złością:
– Ale z ciebie jest
świnia! – po czym wróciła do ławki, zła jak osa.
Andrzej, wyraźnie
zdziwiony reakcją, wzruszył ramionami i przysunął sobie zeszyt.
Oj, Weredecki, ślepy
jesteś i niedomyślny, pomyślała wtedy Beata. Przecież to coraz bardziej widać.
Przynajmniej z mojej strony.
Tak, od początku drugiej
klasy stawało się widoczne, że Andrzej wpadł Małgosi w oko. I to bardzo.
Zresztą nie ma się co dziwić. Pod koniec pierwszej klasy Andrzej, dotąd dość
niski i raczej niepozorny, zaczął gwałtownie rosnąć. Po wakacjach Beata niemal
go nie poznała: zrobił się nie tylko wyższy, lecz również szerszy w barkach,
rysy twarzy nieco się zaostrzyły, straciły tamtą chłopięcą miękkość. Judo, na
które chodził, też pewnie zrobiło swoje, sądząc po jego sylwetce. Włosy miał
trochę krócej ścięte, już tak nie zasłaniały twarzy, i przez to widoczniejsze
się stały jasnoniebieskie oczy w ciemnej oprawie brwi i rzęs, prosty nos,
wąskie, ale ładnie zarysowane usta. I uszy – Beata nie wiedziała, dlaczego, ale
fascynowały ją ludzkie uszy. Swoje bardzo lubiła, po cichu uważała, że
wyjątkowo pasują do jej głowy. Uczniowskim uszom przyglądała się ukradkiem,
czasem z uznaniem, czasem z rozbawieniem, niekiedy ze współczuciem, bo mieć
takie uszy, jak na przykład Kasia, dość mocno odstające, to jednak nie za
fajnie… Andrzej w każdym razie uszy miał ładne.
Małgosia najwyraźniej
doszła do podobnych wniosków, nie tylko w kwestii uszu. Chyba pierwszym
momentem, gdy Beata uświadomiła sobie, że właśnie na jej oczach rodzi się
klasowe zakochanie, był tamten wrześniowy polski, podczas którego Andrzej
prowadził lekcję. Małgosia wpatrywała się w niego z podziwem, zachwytem i…
zaskoczeniem. No tak, pewnie porównywała Andrzeja z pierwszej klasy, niższego
od niej, chudego, raczej drobnego, jeszcze trochę ze śladami mutacji w głosie –
z Andrzejem obecnym, wysokim, postawnym, z niskim, męsko już brzmiącym głosem,
z czymś nieco drapieżnym w tej odsłoniętej dzięki krótszym włosom twarzy.
Andrzeja, który z taką pewnością, płynnie i wciągająco mówił. Andrzeja, który
usadził Kamila najpierw słowami, a potem spojrzeniem.
Andrzeja, któremu, gdy
tylko skończył – Małgosia zaczęła bić brawo z głośnym: „Super było, ludzie,
oklaski!”. Część klasy się przyłączyła. Andrzej nie wyglądał na zadowolonego.
Spojrzał na Małgosię tak, jakby zobaczył wyjątkowo dziwny okaz, uniósł lekko
lewą brew, popatrzył na Beatę i powiedział, że to wszystko.
Wiedząc, że jemu akurat
zwykłe „było super” nie wystarczy, Beata wskazała szczegółowo, co jej się
podobało i kilka rzeczy, które jeszcze warto by uwzględnić w przyszłych
prezentacjach. Andrzej słuchał uważnie, czasem kiwał głową; nie zareagował na
dzwonek na przerwę, został, by wysłuchać do końca. Nie widział obrażonego
spojrzenia, jakim podczas wychodzenia z klasy obdarzyła go Małgosia.
No, ty to się jeszcze
musisz nauczyć postępowania z kobietami, pomyślała wówczas Beata z
rozbawieniem. Pod tym względem to jeszcze nadal dzieciak z ciebie.
– W każdym razie było
ładnie – powiedziała teraz. – Ale wiesz, jednego jestem ciekawa. – Odłożyła
długopis. – Jak to jest, że wprowadzenie do oświecenia bez problemu
poprowadziłeś przed całą klasą, a wiersza nie chcesz recytować na forum?
Przecież wcale cię to publiczne występowanie nie krępowało, było widać, że się
dobrze bawisz.
Andrzej właśnie zarzucał
plecak na ramię; spojrzał na nią z namysłem.
– To było co innego –
powiedział powoli. – Oświecenie to było coś mojego, ja to przygotowałem,
mówiłem o tym, czego się dowiedziałem i co myślałem. A to – wskazał głową w
kierunku dziennika – ta cała recytacja, to jest odklepanie pamięciówki. Nie ma
tam nic mojego poza wkuciem na pamięć. Więc nie ma czego pokazywać na forum,
nie ma w tym żadnej merytorycznej wartości.
W jego głosie pojawiła
się jakaś zawzięta nuta, coś niemal niesympatycznego.
– No nie zgodziłabym się
– odparła Beata spokojnie. – Jeśli odklepane na odwal, byle tylko, to jasne.
Ale jeśli na przykład tak jak Małgosia czy Anita, z pomysłem i własną
interpretacją, to moim zdaniem jest tam głębsza wartość.
Andrzej odwrócił lekko
wzrok.
– Może – przyznał. – To
znaczy dla nich, jeśli coś w tym takiego znajdują, to ich prawo i ich sprawa.
Ale ja dla siebie tam nic nie znajduję.
– Tak, to prędzej –
zgodziła się. – One w tym coś znajdują, ty znajdujesz coś w czymś innym.
Widzisz – dodała wesoło, zamykając głośno dziennik. – To kolejna wielka siłą
literatury: każdy znajdzie tam coś dla siebie, nawet jeśli inni tego nie
odnajdują.
– Wiem – powiedział;
znów na nią spojrzał, krótko, z lekkim uśmiechem, a potem odwrócił się w stronę
drzwi. – Coraz bardziej to widzę.
Przytrzymał jej drzwi,
gdy wychodzili, mruknął „Do widzenia” i ruszył korytarzem. Pewnie do
biblioteki. Łucja, bibliotekarka, podczas wspólnego picia kawy w pokoju nauczycielskim
powiedziała niedawno: „Mogłabym sobie ustawiać kalendarz i zegarek według tego
twojego Andrzeja z drugiej „b”. W tym roku wtorki i piątki, zawsze o tej samej
godzinie. Jak kiedyś nie przyjdzie, to będę wiedziała, że nastąpił koniec
świata. Tylko już mi się książki dla niego kończą”.
Może powinnaś spróbować
poderwać go w bibliotece, Małgosiu, pomyślała Beata z rozbawieniem, gdy szła do
pokoju nauczycielskiego po swoje rzeczy. Na zagubioną czytelniczkę. Albo lepiej
na krytyczną czytelniczkę, krytykującą wszystko, co jemu się podoba. Andrzej
lubi dyskutować o książkach, miałabyś niezły punkt zaczepienia.
Taki podryw działa na
nas, filologów, dodała, gdy już wyszła ze szkoły. Oj, działa. Jak na nią
tydzień temu. Fajny facet ten Konrad, zagadał, gdy w bibliotece miejskiej
grzebała w kryminałach. Skończyli w pobliskiej kawiarni, przerzucając się
uwagami o książkach, filmach i aktorach starego kina. Dziś to już trzecia
randka, tym razem kino, a potem kolacja.
Fajny ten początek roku
szkolnego. Fajny ten październik. W ogóle fajne to życie.
***
– Pani mu powie, żeby
poszedł – prosiła Małgosia. Opierała się obiema rękami o biurko nauczycielskie
i, pochylona do przodu, wpatrywała się w Beatę błagalnym wzrokiem. – Pani mu
powie. Jak pani mu powie, to on to zrobi.
– No – potwierdziła
stojąca obok Anita. – Jak pani Andrzejowi powie, że ma iść, to on pójdzie. Jak
Gośka go poprosi, to on jej znowu powie, że „wykluczone” – tu Anita całkiem
nieźle podrobiła ton, którym Andrzej potrafił wypowiedzieć to słowo – i
czołgiem go nie ruszymy.
– No powie mu pani –
zajęczała ponownie Małgosia. – Proszę, proszę, proszę, niech mu pani powie, że
ma iść.
Po jaką cholerę ja się
dałam w to wrobić?, pomyślała Beata z rozpaczą. Niech szlag trafi jedenastego
listopada i tę całą uroczystość, do ciężkiej cholery.
Na jedenastego listopada
organizowano w mieście sporą uroczystość, w której miało wziąć udział wojsko, a
także przedstawiciele policji i straży pożarnej. I, między innymi, również
szkoły. Ponieważ w poprzednim roku najbezczelniej w świecie, jak mówił
dyrektor, utworzono drugie liceum, naruszające dotychczasową hegemonię jedynki,
dyrektor w ramach zepchnięcia konkurencji na boczny tor wcisnął się do komitetu
organizacyjnego i naobiecywał cudów na kiju w wykonaniu swoich uczniów.
Zrobienie cudów na kiju zrzucił na wychowawców. A żeby nie było im w życiu za
nudno i za prosto – poinformował ich o tym na dwa tygodnie przed całą imprezą,
choć komitet organizacyjny ustalił te kwestie już pod koniec sierpnia.
– Ja tego chuja zabiję –
powiedziała Michalina po poniedziałkowej nadprogramowej radzie pedagogicznej
poświęconej całej sprawie. – Co on, kurwa, myśli, że w dwa tygodnie
zorganizujemy dzieciaki, program i siebie? Jak się wkurwię, to sobie dupę
pomaluję na biało i czerwono i tak mu tam publicznie pokażę, dwukolorowe
pośladki z pozdrowieniami dla starego. Będzie miał swój „atrakcyjny akcent
patriotyczny”.
Jednak po pierwszym
ataku wściekłości jakoś się uspokoiły, usiadły wraz z kilkoma innymi bardziej
ogarniętymi wychowawcami i przystąpiły do planowania. We wtorek rano Beata wkroczyła
na trzeciej lekcji do swojej klasy i postawiła sprawę jasno: jest sytuacja
wyjątkowa. W poniedziałek jedenastego listopada ma być wielka impreza, niestety
informację przekazano nam dopiero wczoraj – uśmiechy, śmiechy, prychnięcia i
ciche „A, no jasne, jak zwykle” wskazywały, że dzieciaki doskonale wiedziały,
komu się to zawdzięcza – i teraz, żeby mi nie urwano łba, muszę mieć waszą
pomoc. Wiersze, piosenki, jakiś materiał do prezentacji, ludzie do niesienia
kwiatów i takie tam. Pomocy.
– Dobra – Małgosia
natychmiast się zerwała, podbiegła do tablicy i chwyciła kredę. – Ja jestem w
samorządzie szkolnym, psze pani, ogarniemy! Ja przygotuję wiersz!
Zapisała „Małgosia – wiersz”, potem doszły jeszcze wiersze Mateusza, Izy i Marty. Anita długo obgryzała jeden paznokieć, wreszcie powiedziała ponuro:
– Mogę zaśpiewać. – Uniosła głowę i dodała jeszcze bardziej ponuro: – Tylko ze
względu na panią. Proszę się nie przyzwyczajać, później nie będę występować jak
małpa w cyrku na każdej imprezie.
– Dzięki, Anito – odparła
Beata, wzruszona. Anita opuściła głowę i zaczęła obgryzać drugi paznokieć.
Na tablicy pojawiło się:
„Anita – piosenka, jakaś patriotyczna”.
– Andrzej, ty też
zaśpiewasz? – zapytała Małgosia wesoło. Andrzej, który właśnie podniósł rękę,
spojrzał na Małgosię tak, jakby zasugerowała, że on lubi sobie czasem wbić igłę
w oko.
– Nie – odpowiedział z
czymś, co brzmiało jak niesmak. – Mogę przygotować tę prezentację o jedenastym
listopada. Tekst, jakieś zdjęcia archiwalne.
– Super! – Małgosia
zapisała to na tablicy i zaraz usłyszała:
– Powiedziałem „przygotować”,
a nie „przygotować i odczytać”. Nie będę niczego odczytywał.
– Dlaczego? – zdziwiła
się Magda. – Ty fajnie prezentujesz. Odczytaj.
– Wykluczone –
oświadczył Andrzej tonem, który wyraźnie sygnalizował, że nie zmieni zdania.
Do odczytywania zgłosił
Wojtek. Poprawka pojawiła się na tablicy.
Do składania kwiatów
Małgosia od razu wpisała siebie – i Andrzeja.
– Wymaż mnie – zażądał
Andrzej. – Wpisz Wojtka.
– Nie będę stał z
kwiatami – obraził się Wojtek. – Trzeba wtedy stać przez całą uroczystość, nie
ma mowy. Nie zamierzam się męczyć.
– Ze mną byś stał –
zwróciła mu uwagę Małgosia. Wojtek spojrzał i uśmiechnął się złośliwie.
– Przecież za fajna
jesteś, żeby ze mną stać – przygryzł. Małgosia, najwyraźniej urażona, wzruszyła
ramionami.
Jakaś historia
nieudanego podrywu?, zaciekawiła się Beata, ale natychmiast wróciła myślami do
ważniejszej kwestii. Do kwiatów nie było chętnego chłopaka. Trudno, to jeszcze
trzeba przemyśleć. Może ktoś z innej klasy, tam też organizują działania.
– Ale to ja jestem
przewodniczącą samorządu szkolnego – zwróciła uwagę Małgosia. – I to z naszej
klasy powinno być najwięcej fajnych działań.
– Pomyślimy – zapewniła
Beata. – Na spokojnie. Na razie musimy jak najszybciej przygotować to, co już
ustaliliśmy.
Dzieciaki działały
sprawnie, bardzo sprawnie. Teksty zostały wybrane, kolejność ustalona, szkic
prezentacji przygotowany. Po weekendzie Anita zaśpiewała przed klasą „Rotę” i „Czerwone
maki na Monte Cassino”.
– Pomyślałam, że się
pani ucieszy, jak będą dwie piosenki – mruknęła, zanim uciekła do ławki.
Zaśpiewała pięknie.
Wiersze też poszły ładnie. Andrzej pokazał ksera zdjęć, które przygotował do
wydruku, i gotowy tekst prezentacji.
Do tego momentu było
dobrze. Ale po przejrzeniu tekstu Wojtek oświadczył, że on jednak nie wystąpi,
nie udźwignie tyle tekstu, nie da rady, nie chce, przeprasza, może pozamiatać
po imprezie albo coś, ale po prostu nie przeczyta.
– Nie wytrzymam tyle
czasu i tekstu przed tabunem ludzi – jęknął, patrząc na Beatę z rozpaczą. –
Przepraszam, ale myślałem, że to będzie kilka zdań, a ten zrobił wykład na pięć
kilometrów. Ja nie chcę.
Beata ucięła małą burzę,
która wybuchła po tym oświadczeniu, krótkim: „Na dziś wystarczy, jutro to
uporządkujemy” i wygoniła na przerwę całą klasę. Zostały Małgosia i Anita.
– No więc powinien to
wygłosić Andrzej – oświadczyła Małgosia twardo. – I Andrzej powinien ze mną
składać kwiaty.
– W sumie najbardziej by
pasował – dodała Anita. – Najlepiej będzie wyglądał w garniturze.
– Właśnie – zgodziła się
szybko Małgosia. – Jest najwyższy w klasie i najlepiej będzie wyglądał, nie
przyniesie nam wstydu.
I zaczęło się to: „Pani
mu powie, że ma iść, pani mu powie, pani posłucha, pani mu powie”.
– Dobra – spasowała
Beata. Dziewczyny właściwie miały rację. – Pogadam z nim. Ale wy – uniosła
ostrzegawczo wskazujący palec – ani słowa, ani Andrzejowi, ani nikomu innemu,
jasne? Buzie na kłódkę, dopóki nie powiem, co z tego wyszło.
– Jasne. – Anita
pokiwała głową. – To do widzenia.
Gdy zamknęły się za nią
drzwi, Małgosia popatrzyła na Beatę uważnie.
– Namówi go pani, prawda?
– zapytała prosząco. – On sobie z tym najlepiej poradzi. No i naprawdę super
będzie wyglądał w garniturze. Widziała pani, jakie on ma mięśnie? – dodała z
łobuzerskim uśmiechem.
– Nie, Małgosiu, nie
widziałam – odpowiedziała Beata, rozbawiona.
– A ja widziałam. Jak
mieliśmy ostatnio połączony WF. Jest na czym oko zawiesić, może mi pani
wierzyć. – Mrugnęła porozumiewawczo.
Beata roześmiała się.
– Zobaczymy, co mi się
uda zrobić. A teraz sio na przerwę.
– Liczę na panią! –
zawołała Małgosia, chwyciła plecak i wyszła z klasy.
Na następnej lekcji
Beata poprosiła Wandę od geografii, by zerknęła do trzeciej „a”, bo ona musi na
chwilę ich zostawić i coś załatwić. „No wiesz, na jedenastego listopada”,
dorzuciła, na co Wanda pokiwała współczująco głową i obiecała dopilnować, żeby
trzecia „a” nie świrowała.
Beata zajrzała do swojej
klasy, która właśnie miała fizykę, wyjaśniła Haleckiemu, że potrzebuje na
chwilę Andrzeja, zignorowała „No i co, Weredecki, znowu się podpadło, co?”,
którym Halecki uraczył wywołanego, i zabrała Andrzeja do biblioteki.
– Co ja znowu zrobiłem?
– zapytał Andrzej ze zdumieniem, gdy szli korytarzem.
– Nic nie zrobiłeś, nie
martw się – uspokoiła. – Ja mam do ciebie sprawę.
Łucja powitała ich
uśmiechem i stwierdziła, że skoro ktoś będzie w bibliotece, to ona sobie skoczy
szybko na papierosa.
– Mam do ciebie ogromną
prośbę – wyjaśniła Beata, gdy usiedli przy stoliku w kąciku czytelniczym. – Bo
mam sytuację awaryjną jak diabli. Wojtek nie chce czytać prezentacji. Nikt inny
też nie chce czytać. I brakuje nam chłopaka do pary składającej kwiaty. Ty
poradzisz sobie z prezentacją i z kwiatami. Zgodzisz się?
Andrzej przez chwilę
milczał, patrzył na stolik, palcami przesuwał po jego brzegu.
– Nie chcę – powiedział
w końcu stanowczo.
– Dlaczego? – zapytała,
bardziej zdziwiona niż zmartwiona. – Przecież ta prezentacja jest jak wstęp do
oświecenia, coś twojego, co ty przygotowałeś, a nie klepanie z pamięci po
wkuciu. A kwiaty to proste, po prostu bierzesz i kładziesz. Czemu nie chcesz?
Rzucił jej krótkie spojrzenie
i znów wbił wzrok w stolik.
– Mój ojciec tam będzie
– odezwał się wreszcie. – Nie chcę przed nim.
Zawziętość i niechęć w
jego głosie były aż namacalne.
Rzeczywiście, pomyślała
Beata, przecież przedstawiciele policji też tam będą. A jego ojciec jest
komendantem.
– Wstydzisz się
występować przed ojcem? – zapytała łagodnie.
– Nie wstydzę się –
powiedział Andrzej twardo i spojrzał wyjątkowo nieprzyjemnie. – Nie chcę. To
różnica.
Fakt, to była różnica.
Różnica, która kazała się zastanowić, czy jednak w tym „kawał gnoja” Michaliny
na temat komendanta Weredeckiego nie było ziarna prawdy. Choć z drugiej strony
była mama Andrzeja, tak ciepło i dobrze mówiąca o mężu.
Nie ma co dyskutować,
pomyślała Beata. Nie przekonam go.
– No trudno –
powiedziała z westchnieniem. – W porządku, masz prawo nie chcieć. Szkoda.
Poszukam kogoś innego.
Andrzej przez dłuższą
chwilę siedział w milczeniu.
– To narobi pani
problemów? – zapytał wreszcie, nie podnosząc głowy.
– No wiesz, łatwo nie
będzie – odpowiedziała szczerze. – Do uroczystości został tydzień, a jak
pominiemy weekend, to pięć dni z dzisiejszym. A najpóźniej w środę musimy
zrobić próbę wszystkich klas. I kto chciał się zgłosić, już się zgłosił i coś
przygotował, więc raczej trudno będzie dodatkowo coś komuś wrzucić. Najwyżej ja
przeczytam twoją prezentację, a kwiaty Małgosia złoży sama. Dyrektor może
pomarudzi, ale da się przeżyć.
Andrzej spojrzał w bok,
uderzył parę razy palcami o blat stolika.
– No dobra – odezwał się
wreszcie cicho, nie odrywając wzroku od regału czy podłogi. – Niech będzie.
Ogarnę to wystąpienie i kwiaty.
Była tak zaskoczona, że
nawet nic nie powiedziała, gdy wstał i zarzucił plecak na ramię. Dopiero gdy ruszył
do wyjścia, zawołała za nim:
– Andrzej, dziękuję!
Zatrzymał się, obejrzał,
ale znów patrzył gdzieś obok.
– Nie chcę, żeby miała
pani przeze mnie problemy – mruknął. – Nie narobię pani obciachu w
poniedziałek, obiecuję.
– Tego to jestem pewna –
odparła z uśmiechem, którego już chyba nie widział, bo odwrócił się i szybko
wyszedł z biblioteki.
***
Ponieważ jedenasty
listopada wypadał w poniedziałek, wszyscy mieli wolne, choć teoretycznie
dostali od dyrektora nakaz stawienia się przy pomniku upamiętniającym ofiary II
wojny światowej. Beata podejrzewała, że i tak pojawią się tylko osoby
zaangażowane w udział w uroczystości, reszta – i uczniowie, i nauczyciele –
zignorują to polecenie. Ale przynajmniej można spokojnie dojechać, bez robienia
klasowej wycieczki.
Beata umówiła się na
wspólny dojazd do miejsca uroczystości z Anitą. Pozostałe osoby z drugiej „b”
jechały same, ale Anita w piątek wyjaśniła:
– Rodzice mnie samej nie chcą puścić, a ja nie chcę jechać z nimi, bo oni już odpałów dostają, że śpiewam. Jak pojadę z panią, to mnie puszczą i przyjadą osobno. Mogę się pod panią przyczepić?
Beata nie miała nic przeciwko.
Spotkały się na
przystanku trochę po ósmej. Uroczystość zaczynała się o dziesiątej, ale
dyrektor zapowiedział: „Obowiązuje państwa obecność od dziewiątej, przecież to
wszystko trzeba jeszcze przećwiczyć, sprawdzić i ja się nie będę denerwował, że
któryś z tych małych kretynów wsiadł do złego autobusu!”.
No to lepiej być chwilę
przed dziewiątą, jak się znało życie.
Anita już czekała na
przystanku, pomachała ręką i poprawiła szalik.
– Szkoda, że jest ładna
pogoda – mruknęła na powitanie. – Nie odwołają tego.
– I dobrze. Chcę znowu
usłyszeć, jak śpiewasz.
– Taaa, wszystkie trzy
bzdety.
Anita na środowej próbie
poza dwiema wcześniej zaprezentowanymi piosenkami zaśpiewała też „Warszawiankę”.
Na zaskoczoną minę Beaty wyjaśniła: „Bo mama znowu oglądała przedwczoraj »Noce i dnie« i pomyślałam, że to
ładne. I mówiła pani, że w retoryce antycznej musiały być trzy argumenty, żeby
było przekonująco, no to ma pani trzy piosenki, niech się pani cieszy”. Po czym
Anita, zaczerwieniona, zignorowała brawa koleżanek i wyszła szybko z auli.
Teraz też się trochę
zaczerwieniła.
– Autobus się pewnie
spóźni – mruknęła. – One się w weekendy zawsze spóźniają. Życie.
– My mamy zapas czasu.
Ale mam nadzieję, że inni uczniowie się nie spóźnią – zmartwiła się Beata.
– Gośka nie, ona jest
zawsze punktualnie. I jedzie z Izką, to jej dopilnuje. – Anita wsadziła ręce do
kieszeni. – Mateusz pewnie z mamą będzie. Marta to nie wiem, ale pewnie ze
swoim chłopakiem. Andrzej przyjedzie z rodzicami, wiem, bo pytałam go w piątek,
czy się chce do nas doczepić.
Beata pokiwała głową.
Powinno być dobrze.
– Fajnie, że pani go
namówiła – odezwała się po chwili Anita, patrząc w kierunku, z którego niebawem
powinien nadjechać autobus. – Znaczy ja byłam pewna, że jak pani go poprosi, to
on się zgodzi. On panią lubi. – Odwróciła głowę i spojrzała na Beatę uważnie. –
Znaczy my wszyscy panią lubimy. Przy pani człowiek czuje się jak człowiek. –
Znów obejrzała się w drugą stronę. – Ale Andrzej mało kogo lubi. Ja zresztą
też.
Milczały chwilę. Obok
przeszło parę osób, jakaś starsza para, kobieta z owczarkiem niemieckim na
smyczy. Anita zrobiła parę kroków w tę i z powrotem, po czym podeszła do Beaty.
– A pani pewnie
zauważyła, że Andrzej się Gośce podoba? – zapytała z wyraźnym zaciekawieniem. –
Już chyba cała klasa widzi.
– Plotkara – wytknęła
jej rozbawiona Beata.
– E, nie. – Anita
uśmiechnęła się lekko. – Gośka sama przyznaje, jak się ją zapyta. Znaczy jak ja
czy Iza ją zapytamy, bo z Hanką już wcale nie gada. W każdym razie jak pani
powiedziała, że Andrzej się zgodził na kwiaty i prezentację, to Gośka od razu
poleciała radośnie go pytać, jaki będzie miał kolor garnituru, żeby dobrać do
tego pasującą sukienkę. – Roześmiała się. – Żeby pani minę Andrzeja widziała.
Powiedział, że normalny, czarny, i że ma mu dać czytać. To Gośka dalej, a jaką
koszulę, a jaki krawat. Jak już z krawatem wyskoczyła, to Andrzej na nią
spojrzał taki wkurzony i powiedział: „Kolor gaci też chcesz?”, i wstał z tej
ławki, na której siedział z książką, i sobie poszedł. A Gośka taka czerwona się
na te gacie zrobiła, że masakra.
Beata nie wytrzymała,
roześmiała się. Anita, najwyraźniej zadowolona z efektu, kontynuowała, bawiąc
się kolorowymi frędzlami beżowego szalika.
– No, a na próbie, jak
Andrzej czytał tę swoją prezentację, to Gośka go pożerała wzrokiem. Na WF-ie,
jak mamy razem z chłopakami, też go pożera. Ja tylko czekam, aż „niechcący” –
głos Anity sugerował olbrzymi cudzysłów – wejdzie chłopakom do szatni, gdy się
przebierają.
Beata pokręciła głową,
ubawiona.
– Obiecaj, że ją przed
tym powstrzymasz.
– A nie wiem – mruknęła
Anita z uśmiechem. – Niektórych też bym chętnie obejrzała bez ciuchów. Andrzeja
na pewno.
– Też ci się podoba?
Anita spochmurniała i
wzruszyła ramionami.
– Nie, wie pani, tak za
bardzo to o tym nie myślę. Ja nie mam szans u takich jak on czy ten chłopak
Marty. No są przystojni, widzę to i fajnie na nich popatrzeć, ale tak nic
więcej.
– Anito, chłopakom się
podobają różne dziewczyny, nie tylko te, które wyglądają jak Małgosia –
zwróciła jej łagodnie uwagę Beata. Dziewczyna uśmiechnęła się kwaśno.
– Uwierzę, jak zobaczę.
Zobaczysz, kochanie,
zobaczysz, pomyślała Beata. Tylko za kilka lat. Jak chłopacy trochę podrosną, w
głowach, ogarną się, zaczną szukać partnerek, a nie tylko fajnych lasek. Tylko
nie powiem ci tego teraz, bo i tak nie uwierzysz i uznasz, że dorośli jak
zwykle gadają bzdury.
– Wie pani, ja w sumie
Gośkę lubię – odezwała się po chwili Anita. – Miła jest, taka z energią i
pomysłami. Tylko czasem męcząca. Bo za wszelką cenę musi być, jak ona chce. Ale
lubię ją. Nie traktowała mnie nigdy jak czegoś gorszego, bo jestem gruba. A
inne dziewczyny to różnie, Hanka to się lubi podśmiewać, Agata parę razy na
początku też. I chłopacy, nie wszyscy, ale niektórzy to potrafią tak człowieka
pojechać, że się nie chce iść do budy.
Na Anitę dobrze działało
milczenie połączone z uważnym patrzeniem. Więc Beata starała się nie
komentować, nie wtrącać, nie przerywać. Autobus miał jeszcze kilka minut na
przyjazd, a dziewczyna wyraźnie chciała pogadać. Więc niech mówi.
– I nauczyciele czasem
też – dodała Anita, spoglądając na nią przepraszająco. – Pani Ania, ta z zeszłego
roku, ona się ciągle przyczepiała, że ja jem na lekcji. O, a wie pani – dodała,
naraz rozbawiona – raz, jak tak weszła i spojrzała na mnie, i powiedziała z
taką pretensją: „Boże, ty znowu jesz?”, to Andrzej nagle się odzywa: „Może jest
głodna”, tak na całą klasę. I wszyscy się zaczęli śmiać. A pani Ania wywaliła
Andrzeja z klasy do pani pedagog, że pyskuje, i wpisała mu uwagę do dziennika.
Nie wypadało powiedzieć
uczennicy, co się myśli o jej byłej wychowawczyni. A szkoda.
– A moja mama to się
wkurzyła, jak jej to opowiedziałam – dodała Anita. – Poszła wtedy do szkoły,
nakrzyczała na panią Anię, na panią pedagog też, kazała im się odczepić od
mojego jedzenia i kazała przy sobie, na swoich oczach, skreślić uwagę Andrzeja
w dzienniku. Mama Andrzeja też wtedy przyszła, bo chciała panią Anię
przeprosić, a moja mama tak na nią patrzy i krzyczy: „Za co pani chce
przepraszać, za to, że pani syn ma więcej zrozumienia dla chorej dziewczyny niż
ich nauczycielka?!”. Straszna chryja była – zakończyła z satysfakcją.
Beata była w stanie
wyobrazić sobie tę „chryję”. Nic dziwnego, że w zeszłym roku Anka z takim jadem
mówiła o Anicie. I nie tylko o niej.
Autobus nie nadjeżdżał.
Ludzie na przystanku zaczęli podchodzić do rozkładu jazdy i patrzeć to na
tabliczkę, to na zegarki.
– Spóźni się –
stwierdziła Anita tonem starego wyjadacza. – Nie ma się co spinać. I tak
zdążymy.
– Chodź, pospacerujemy
trochę – zaproponowała Beata. – Zimno mi się robi, jak ciągle stoję w miejscu.
Anita pokiwała głową i wolnym
krokiem ruszyły przed siebie.
– Andrzeja też lubię –
odezwała się dziewczyna po chwili. – Nigdy mi nie dokuczał tym jedzeniem czy
grubym tyłkiem. O, wie pani, na początku zeszłego roku jeden chłopak z
pierwszej „c” się do mnie przyczepił, zaczął mnie różnie nazywać, to Andrzej,
bo stali obok z Marcinem, to Andrzej mówi nagle, żeby się ode mnie odwalił. No
to tamten na Andrzeja, że taki kurdupel ma mu nie podskakiwać, no i się zaczęli
szarpać. We trzech, bo Marcin się zaraz przyłączył i tamten sobie szybko
poszedł.
Zawróciły w stronę
przystanku. Nadal ani śladu autobusu.
– No, ale rok temu to
Andrzej był niższy ode mnie. A teraz, na początku września, jak przyszły te
bachorki do pierwszych klas, to znowu jakiś się do mnie przyczepił, wie pani.
Anita opowiadała to
tonem obojętnej, bezosobowej relacji, jakby zupełnie jej cała sprawa nie
dotyczyła. Musiała się przyzwyczaić, pomyślała Beata ze współczuciem, musiała
się przez te wszystkie lata przyzwyczaić, że jest obiektem żartów i
przypominania, jak bardzo nie pasuje do standardowych kanonów urody. Jakie to
jest koszmarne, że musiała się do tego przyzwyczaić.
– Ja tak siedzę na ławce
na parterze, tam w rogu – kontynuowała Anita – i wie pani, coś sobie rysuję.
Jak to na przerwie. A Andrzej siedział za mną, za ławką, na podłodze, z
książką. Tak go tylko kątem oka zauważyłam, jak siadałam. On się tam czasem
chowa, tak jak ja. Już tak parę razy siedzieliśmy, on przynajmniej trzyma gębę
na kłódkę i nie pyta co chwila: „A co rysujesz, a pokaż, a czemu nie chcesz
pokazać?”. No i tak siedzimy. – Znów zawróciły. – I podchodzi taki jeden, z
pierwszej, wiem, że z pierwszej, bo nowa twarz, nie widziałam jej w zeszłym
roku. I zaczyna mnie wyśmiewać. Pokazałam mu środkowy palec – tu Anita rzuciła
w stronę Beaty przepraszające spojrzenie – i wie pani, mówię, żeby spadał. A on
dalej. I Andrzej się nagle za mną odzywa, żeby spadał, tylko tak trochę
ostrzej. A tamten dalej, i do Andrzeja, że co, księżniczkę sobie znalazłeś i
będziesz bronił, coś takiego. I że jak mu, znaczy Andrzejowi, coś nie pasuje,
to zaraz może w mordę dostać i odechce mu się bronienia smoków.
Anita przystanęła,
rozwiązała szalik. Beata poprawiła torebkę na ramieniu.
– I co? – zapytała z
zaciekawieniem.
– No i Andrzej wstał –
odparła Anita tonem zdradzającym sporą satysfakcję. – Wstaje, podchodzi do
tamtego i mówi: „No, dawaj”. A tamten aż zbladł, jak sobie porównał różnicę
wzrostu i budowy. Coś tam wymruczał i zwiał w podskokach. – Roześmiała się. –
To był piękny widok, mówię pani.
– Wierzę. Miło z jego
strony, że się tak zachował.
– Ale nie, najlepsze
dopiero przed nami – oświadczyła Anita, machając rękami w różowo-błękitnych
rękawiczkach. – Bo wie pani, ja mu mówię, że dzięki, a on tak na mnie patrzy,
jakby mi też chciał przyłożyć, i mówi… Ale muszę użyć brzydkich słów –
zastrzegła szybko. – Mogę? To będzie cytat.
– No dobra – zgodziła
się Beata, starając się o bardzo niechętny ton, choć miała ochotę usłyszeć
oryginalną wersję.
– No więc on mi mówi: „Jak
się znowu do ciebie dopieprzy, to nie siedź jak ofiara, tylko powiedz, że to
nie twoja wina, że ma tak małego fiuta, że wszyscy chłopacy w szatni się z
niego śmieją za plecami, a od dowalania się do czyichś większych rozmiarów fiut
i tak mu nie urośnie”. I poszedł.
Beata przygryzła usta.
Śmiech byłby tak cholernie niepedagogiczny…
– I wie pani co? – Anita
spojrzała na nią uważnie. – Ja to zrobiłam. Kilka dni później ten z pierwszej
znów się do mnie doczepił, jak szłam korytarzem, był z kolegami i zaczął po
mnie jechać. I ja to powiedziałam, to, co mi Andrzej powiedział, słowo w słowo
powtórzyłam. Żeby pani widziała, jak jego koledzy, tego z pierwszej, wyli ze
śmiechu i jaki on był czerwony, jak burak – zakończyła z satysfakcją. – Teraz
to obchodzi mnie na korytarzach z daleka. – Poprawiła mankiet kurtki. – No.
Więc ja Andrzeja lubię. Jest taki mruk, ale ja też. Ale wobec mnie był zawsze w
porządku. – Nagle spojrzała z wyraźnym zaniepokojeniem. – Ale on nie będzie
miał u pani kłopotów za to, co powiedziałam, że powiedział? Nie chciałam go
wkopać.
– Nie będzie miał
kłopotów – obiecała Beata. – Dziś jest oficjalnie dzień wolny, mnie tu
oficjalnie nie ma i niczego nie słyszałam.
Anita uśmiechnęła się.
– To fajnie. Bo serio,
nie chciałabym, żeby przeze mnie podpadł. A wie pani – dodała nagle, gdy
ruszyły znów w stronę przystanku – tak dotąd myślałam, że w sumie nie wiem,
czemu on rok temu się za mną wstawił. A teraz mi się przypomniało z
podstawówki. Bo chodziłam z nim do podstawówki, tylko byliśmy w innych klasach.
I raz na przerwie, to było w szóstej, jakiś chłopak z siódmej się do niego
przyczepił, zaczęli się szarpać. A ja tak patrzę i myślałam, że to w ogóle
jakiś dzieciak z czwartej czy piątej, bo taki mały był, znaczy Andrzej, no i
zaczęłam tamtego odpychać, że co dziecko bijesz, debilu, zaraz cię moim wielkim
brzuchem zmiażdżę. No i tamten w końcu go zostawił. A Andrzej patrzy na mnie
taki obrażony i mówi: „Sam bym sobie poradził”. To mu pokazałam środkowy palec
i sobie poszłam. – Spojrzała na Beatę z namysłem. – Ale może on to pamiętał,
znaczy teraz, w liceum. Bo on jest pamiętliwy. Gośka tak mówi. Wie pani, w
zeszłym roku Gośka go parę razy tak niefajnie pojechała, razem z Hanką, i jak
potem coś miłego zaczęła mówić, to on jej to wypomniał, aż jej się przykro
zrobiło.
– Jemu wcześniej pewnie
też się przykro zrobiło – mruknęła Beata.
– No, na pewno –
zgodziła się Anita. – Gośka z Hanką lubiły tak we dwie się podśmiewać z
chłopaków. Wojtka też Gośka tak niefajnie pojechała, jak ją do kina chciał
zaprosić. Znaczy ja rozumiem, że on jej się nie podoba i mogła nie chcieć z nim
iść, ale mogła to trochę inaczej powiedzieć. O, autobus.
Rzeczywiście, autobus –
spóźniony, jak zapowiadała Anita – wreszcie nadjechał. Wsiadły, usiadły obok
siebie na wolnych miejscach z tyłu.
– Hance też się Andrzej
podoba – rzuciła nagle Anita, patrząc przez okno. – I teraz przez to mają z
Gośką kolejny powód do nielubienia się. Iza jest dla Gośki OK, bo Izie się
podoba taki Maciek z trzeciej „b”, więc Iza nie wchodzi Gośce w paradę. Hance
się podoba jeszcze chłopak Marty, ale on w ogóle na nią nie zwraca uwagi, jest
w Martę zapatrzony. A Wojtkowi, jak go Gośka tak pojechała, to się chyba
kompletnie odwidziała i teraz zaczął kręcić z taką Kingą z pierwszej „a”, tą z
takimi rudymi włosami, ona na przerwach często się z Wojtkiem dzieli kanapkami
ostatnio.
– Ty jesteś jak jeden
wielki skarbiec informacji – mruknęła Beata z podziwem. – Chyba bardzo uważnie
obserwujesz ludzi wokół.
– No – zgodziła się
Anita i zerknęła na nią ze smutnym uśmiechem. – Wie pani, jak mało kto na
ciebie patrzy, to tobie łatwo patrzeć uważnie na innych, bo nie zauważają, że
się ich obserwuje. A ja lubię obserwować ludzi – dodała i znów odwróciła się w
stronę okna.
Beata w zamyśleniu
przyglądała się drzewom i budynkom, które mijał autobus.
– Normalnie tak o tym
nie opowiadam każdemu – odezwała się po chwili Anita, ponownie zwracając się ku
Beacie. – Ale czasem mam komuś ochotę powiedzieć, co widzę. Tylko nie mam za
bardzo komu. Bo Gośka to zaraz rozpaple każdemu. A Iza sama lubi dużo mówić i
nie daje innym dojść do głosu.
– Może Andrzejowi? –
podsunęła Beata z rozbawieniem.
– W sumie – mruknęła
Anita z namysłem. – Chociaż on chyba sam sporo obserwuje. I też mało mówi.
Chyba że Marcinowi, z Marcinem najwięcej gada. I chyba najbardziej go lubi albo
w ogóle tylko jego lubi, w sensie w klasie. O, wie pani – dodała z rozbawieniem
– Izka ostatnio powiedziała, że Marcin to powinien być dziewczyną, to wtedy
Andrzej by się z nim po maturze ożenił i byłby szczęśliwy, bo do końca życia
nie musiałby się już do nikogo innego odzywać.
Beata nie wytrzymała,
przyłączyła się do śmiechu Anity.
– Coś w tym jest –
zgodziła się. – Wysiadamy zaraz.
– Dobra. – Anita wstała
i ruszyła za nią do wyjścia. – Ale wie pani, Goście się to bardzo nie
spodobało, co Iza powiedziała. Stwierdziła, że Andrzeja trzeba „rozruszać”.
Cokolwiek to znaczy.
Autobus zatrzymał się z
cichym piskiem. Wysiadły, poprawiły kurtki i szaliki.
– Ale ja tego „rozruszania”
to nie widzę – dodała Anita. – Jak Gośka będzie próbowała go „rozruszać”, to
Andrzej zwieje przed nią w podskokach moim zdaniem.
Niewykluczone, pomyślała
Beata, gdy ruszyły w stronę pomnika.
Iza i Gosia już czekały
w ustalonym miejscu, Mateusz, Marta i jej chłopak nadchodzili z drugiej strony.
Marta pomachała ręką; za drugą rękę trzymał ją Rafał. Mateusz coś opowiadał,
czasem dotykał lewego lub prawego ucha, jakby chciał się upewnić, że aparat
wciąż tam jest. Parę kroków za nimi szedł Andrzej.
– No, mówiłam –
powiedziała Gosia cicho, szturchając Izę w łokieć. – Dobrze wygląda w
garniturze.
Andrzej miał rozpiętą
kurtkę; widać było marynarkę i koszulę, i rzeczywiście wyglądał dobrze. Chłopak
Marty też, ale chłopaka Marty Gosia nawet nie obdarzyła spojrzeniem, mimo
rzuconego w powietrze „No cześć wam”, od razu zajęła się swoim faworytem.
– No cześć –
powiedziała, zupełnie innym tonem niż przed chwilą do pozostałych. – No, bardzo
ładnie. Ale krawat masz krzywo, daj, poprawię ci.
Krawat nie był krzywo.
Krawat był czarny, dobrze zawiązany i wisiał prosto. Niezła jesteś, Gosiu,
pomyślała Beata z rozbawieniem.
– Zostaw – powiedział
Andrzej z wyraźną irytacją, chwycił Gosię za nadgarstek i stanowczo odsunął jej
dłoń od siebie. – Jest prosto, sam go wiązałem i wiem. Pilnuj własnych ciuchów.
No może jednak nie
jesteś taka dobra, Gosiu. Chyba go trochę przytłaczasz, uznała Beata. Ale z
ciebie, człowieku, to jest jednak słoń w składzie porcelany, dodała pod adresem
Andrzeja, który zignorował urażone „Przecież chciałam tylko pomóc!” Małgosi i
rozejrzał się wokół.
– Czekamy jeszcze na
kogoś? – zapytała Marta.
– Marcin miał być –
mruknął Andrzej.
– A po co Marcin? –
zdziwiła się Iza. – On nie występuje.
– Nie, ale powiedział,
że przyjdzie.
– Oj tam, nie
potrzebujemy Marcina – oświadczyła Małgosia wesoło i poprawiła sobie włosy.
– Może ty nie – burknął
Andrzej, patrząc na nią z niechęcią.
– A, no tak, ty go
potrzebujesz – odparowała Małgosia, chyba trochę już wyprowadzona z równowagi.
Spojrzała na Izę, przeniosła wzrok na Andrzeja i oświadczyła nieco jadowicie: –
Wiesz co, my tak doszłyśmy do wniosku, że powinieneś się z Marcinem ożenić, to
mógłbyś do końca życia już się do nikogo więcej nie odzywać.
Anita parsknęła cichym
śmiechem, Iza zachichotała. Beatę zatkało; to było jednak dość… obraźliwe, w
takiej formie, tak rzucone prosto w twarz i publicznie. Ale jeśli Gosia
spodziewała się jakiegoś zakłopotania, tłumaczenia czy obrażonej reakcji ze
strony zaatakowanego, to się zawiodła – Andrzej spojrzał na nią spokojnie,
niemal z zaciekawieniem, uśmiechnął się lekko i powiedział:
– Niezła myśl. Rozważę.
Mina Anity mówiła, że
dziewczyna się świetnie bawi. Mina Gosi sugerowała coś zupełnie odwrotnego.
– Dosyć wzajemnych
uprzejmości – ucięła Beata. – Idziemy na próbę. Andrzej, idziemy, Marcin nas
znajdzie.
Próba poszła dobrze.
Dopracowali jeszcze tempo wchodzenia i wychodzenia osób z kolejnych klas,
sprawdzili sprzęt, przestawili parę krzeseł. Gotowe. I jeszcze trochę czasu w
zapasie. Goście dopiero zaczynali się schodzić.
– Cześć, jestem –
odezwał się Marcin, podchodząc do grupki z drugiej „b”, która stanęła z boku,
by złapać oddech po próbie. Podał rękę Andrzejowi i wyjaśnił: – Zaspałem,
przepraszam. Ale jestem. Jeszcze sporo osób z naszej klasy idzie – dodał,
patrząc na Beatę. – Nie wystawimy pani, niech się pani nie martwi, będzie
frekwencja.
– Dzięki. – Beata
uśmiechnęła się. Kochane dzieciaki, można na nie liczyć.
– Gośka – mruknęła za
jej plecami Iza. – Zobacz, pojawiła się wreszcie pani Weredecka.
– Dziewczyny –
powiedziała ostro Beata, oglądając się; złośliwy chichot Izy i Gosi z miejsca
ucichł.
Goście dalej
nadchodzili. Beata zauważyła sporo rodziców ze swojej klasy. O, rodzice Anity,
którzy właśnie pomachali córce.
– Jezu, tata i mama
znowu mi robią wiochę – jęknęła cicho Anita. – Ja nie mogę. Tata mi od tygodnia
gada te swoje hasła motywujące, które tak lubi, wie pani, „jesteś tym, w co
wierzysz”, „myśl jak zwycięzca” i inne takie, załamać się można. Dlatego nie
chciałam z nimi tu jechać.
Jakie to straszne mieć
szesnaście lat, pomyślała Beata współczująco. Rodzice chcą zrobić dla ciebie
coś dobrego, a ty jesteś zła, bo robią ci obciach. Jak to dobrze, że szesnaście
lat człowiek ma tylko raz w życiu.
Odwróciła się i
spojrzała na swoje dzieciaki. Galowe sukienki. Garnitury. Porządnie uczesani,
dziewczyny delikatnie podmalowane, nic, co wywołałoby potem pretensje starego.
Trochę podenerwowani, przynajmniej niektórzy.
– Ty, Andrzej – odezwała
się Anita. – Masz jakiś liść za kołnierzykiem.
Andrzej uniósł rękę do
szyi.
– Nie, w lewo –
podpowiedziała Anita. – Ty, pochyl się, to ci wyjmę, bo tak to będziesz do
świąt szukał.
Andrzej się pochylił,
Anita wyjęła liść.
– Dzięki.
– Spoko. Ej, ludzie,
weźcie sobie sprawdźcie, czy wam też nie powlatywały – poradziła. – Spod tych
drzew co chwila spadają.
Jesień, pomyślała Beata.
Ostatnie liście wciąż spadają.
Ale, swoją drogą, jakim
pełnym urazy spojrzeniem Małgosia obdarzyła przed chwilą tę dwójkę – Anitę,
która wyjęła Andrzejowi liść zza kołnierza i Andrzeja, który bez sprzeciwu na
to pozwolił.
– No dobra, na miejsca i
pełne skupienie – zarządziła Beata. – Za kilka minut zaczynamy. Jak się gdzieś
pomylicie, to pamiętajcie, nie poprawiać, lecieć dalej, nikt nie będzie
wiedział, że cokolwiek jest nie tak.
– Jezu, ale mam tremę –
mruknęła Marta.
– Trema to moje drugie
imię – przyłączyła się Iza.
– Będzie fajnie –
zapewniła Małgosia. – Będziemy najlepsi!
Kilka minut później, gdy
sekretarz komitetu organizacyjnego witał gości, Beata wzięła głęboki oddech,
powtórzyła w myślach kilka razy: „Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze”
i… przez całą uroczystość wstrzymywała oddech, pewna, że zaraz coś jednak się
schrzani.
Ale się nie schrzaniło.
Poszło dobrze. Bardzo dobrze. A jej klasa naprawdę wymiatała.
Może jestem stronnicza,
pomyślała Beata, gdy wyprowadzano sztandar. Ale jednak druga „b” podniosła
poprzeczkę, że hej.
Wiersze wyszły świetnie.
O tym, że Iza zgubiła dwie linijki, a Mateusz powtórzył jedną, wiedzieli tylko
oni. Ale się dzieciaki nie zatrzymały, nie poprawiały, to grunt.
Deklamacja Gosi wywołała
gromkie brawa. Gosia dygnęła niczym bohaterka dziewiętnastowiecznej powieści.
Anita podczas śpiewania
cały czas twardo patrzyła tylko na Beatę. Tak się umówiły – żeby Anita się nie
rozpraszała, nie stresowała i nie musiała myśleć, gdzie patrzeć. Patrzyła na
Beatę i śpiewała, pięknie i z uczuciem, i nie szarpała skraju bluzki ani paska
od spódnicy, tak jak robiła to na próbie.
Andrzej na próbie
przeczytał swoją prezentację dość na odwal, sucho i monotonnie, z zegarkiem w
ręku, by kontrolować, ile mu to zajmie. Na pytanie, czemu czyta, jakby mieli go
zaraz powiesić, uśmiechnął się lekko i stwierdził, że na próbach nie chce mu się
wysilać. Wysili się w poniedziałek. No i rzeczywiście – teraz się wysilił.
Więcej mówił, niż czytał, wpadł w ten sposób opowiadania, który nieraz
uruchamiał mu się na lekcjach, choćby na wprowadzeniu do oświecenia. Nawet
dyrektor, który na informację „Andrzej Weredecki ma prezentację” zareagował w
zeszłym tygodniu kwaśnym „No tylko jego mi tu brakowało”, a dziś, gdy Andrzej
stanął przy mównicy, patrzył podejrzliwie – teraz słuchał z wyraźnym
zaciekawieniem.
Gdy Anita wyszła po raz
trzeci, dostała brawa, zanim zaczęła śpiewać. A po zakończeniu „Warszawianki”
siedząca obok Michalina mruknęła:
– Beata, daj chusteczkę.
Ja się przez tę małą poryczałam.
Nie tylko ty, pomyślała
Beata z satysfakcją, zerkając na niektórych gości. No widzisz, Anito,
rozwaliłaś system. I to bez figury modelki.
Po zakończeniu
oficjalnej części zebrała swoją grupkę w jednym miejscu.
– Jestem z was tak
ogromnie dumna, że brak mi słów – oświadczyła. – I ogromnie, ogromnie dziękuję,
że się tego podjęliście. Było super, jesteście wspaniali i po prostu jestem z
was dumna.
– Pomyliłam się –
mruknęła Iza przepraszająco.
– No, ja też – dodał
Mateusz.
– I jak widzicie, nie ma
to żadnego znaczenia – podsumowała Beata radośnie. – Było wspaniale. Byliście
wspaniali, wszyscy razem i każde z was z osobna.
– Anita była boska –
wtrąciła Małgosia. – Pani pedagog się rozbeczała na „Warszawiance”, widziała
pani? Pan Halecki też pociągał nosem, ale pewnie się nie przyzna.
Beata uściskała ich,
zanim zaczęli się rozchodzić. Izę, która odpowiedziała mocnym uściskiem. Anitę,
której rodzice się dołączyli i znów „robili wiochę”, chwaląc córkę. Mateusza,
który mruknął: „Ale się cieszę, że się odważyłem”. Martę, która miała łzy w
oczach, „To przez te piosenki Anity, tak pięknie je zaśpiewała”. Małgosię,
która po przytulankach jakoś nie spieszyła się z odejściem.
– Chodź tu – zażądała
Beata, patrząc na Andrzeja. – Ty też sobie zasłużyłeś, nie uciekniesz
przeznaczeniu.
Dał się uścisnąć, ale
szybko się odsunął.
– Dobrze, że jest pani
zadowolona – mruknął.
– Jestem przeszczęśliwa
– zapewniła Beata i odwróciła się, bo poczuła na ramieniu dłoń. Za nią stała
pani Weredecka.
– Mogę panią na chwilę
poprosić? – zapytała pani Weredecka. – Mąż chciałby panią poznać, a jeszcze tam
rozmawia ze znajomymi z pracy. Podejdzie pani z nami?
Beata była ciekawa tego
męża łamanego na ojca łamanego na „skończonego gnoja”, więc chętnie się
zgodziła. Pani Weredecka wzięła ją pod ramię. Tuż za nimi szedł Andrzej – i
szła Małgosia.
– A ty co? – usłyszała
za swoimi plecami Beata. Andrzej był najwyraźniej niezadowolony. – Po co za
nami idziesz?
– Bo ja też chcę poznać
pana komendanta – odparła Małgosia bardzo zadowolonym tonem. – Mogę, prawda,
proszę pani? – zapytała, zbliżając się do pani Weredeckiej, która natychmiast
zapewniła, że oczywiście, oczywiście.
Jak cię wyrzucą
drzwiami, Małgosiu, to ty wejdziesz oknem, pomyślała Beata z rozbawieniem. A
jak zamurują okno, wciśniesz się kominem albo przez kontakt.
Wśród zaproszonych gości
było kilku wyższych oficjeli z wojska i policji, sądząc po mundurach i po tym,
jak skakali wokół nich inni ludzie. Pani Weredecka podeszła do jednego z
umundurowanych mężczyzn i powiedziała:
– Władziu, pozwól na
moment, to jest wychowawczyni Jędrka.
Mężczyzna, który
odwrócił się, podszedł parę kroków i spojrzał na Beatę, był wysoki, mocno
zbudowany, z nieco pobrużdżoną twarzą. Szpakowata, gęsta czupryna, dość krótko
ścięta. Jasnoniebieskie oczy, krzaczaste czarne brwi, wąskie usta, prosty nos.
Ile mógł mieć lat? Wyglądał na pięćdziesiąt kilka, może sześćdziesiąt. Miał w
sobie to coś, co Beacie zawsze się kojarzyło z mundurowymi – jakąś surową,
przyczajoną siłę. Wyglądał trochę groźnie. Można sobie wyobrazić, że gdy się
złościł, budził lęk.
W gruncie rzeczy gdyby
nie wiedziała, kim jest, i tak by odgadła. Podobieństwo do Andrzeja – a raczej
podobieństwo Andrzeja do niego – było uderzające, mimo różnicy lat.
Trzeba chwycić byka za
rogi, pomyślała Beata i wyciągnęła rękę.
– Dzień dobry. Beata
Wojciechowska, uczę pana syna polskiego.
Ujął jej dłoń. Uścisk
miał mocny, spojrzenie bardzo uważne.
– Władysław Weredecki –
przedstawił się, pochylił, pocałował ją w rękę i dodał, prostując się: – Miło
mi wreszcie panią poznać.
Beata miała mieszane
uczucia co do całowania w rękę. Momentami wydawało się to takie przestarzałe,
śmieszne, protekcjonalne; niekiedy bywało obrzydliwe – na przykłady gdy stary
całował w rękę żeńską część kadry w czasie Dnia Kobiet, wszystkie dziewczyny zaraz
sobie dyskretnie wycierały dłonie w ubranie. Czasem jednak było to całkiem
przyjemne doświadczenie – jak teraz, bo komendant zrobił to jakoś tak ładnie i
nienachalnie.
– Żona dużo o pani
opowiada – powiedział. – Bo ten – wskazał głową na stojącego obok Andrzeja – to
w domu prawie nic nie mówi. O tym, że będzie dziś występował, też słowem nie
pisnął.
Andrzej miał pochmurną
minę. Trzymał ręce w kieszeniach kurtki, patrzył gdzieś w bok, ale teraz, na
słowa komendanta, rzucił ojcu raczej niechętne spojrzenie.
– Nic nie wiedzieliśmy –
potwierdziła pani Weredecka. – Mówił tylko, że klasy mają przyjść i że na
galowo. – Wyciągnęła rękę i pogłaskała syna po ramieniu. – Może sobie pani
wyobrazić, jakie to było zaskoczenie i duma, gdy nagle patrzymy, a tu Jędrek wychodzi
i zaczyna występować. Pięknie mówiłeś, Jędrek.
Andrzej wcale nie
wydawał się zadowolony z komplementu.
– Niech mama da spokój –
powiedział cicho.
– Sam to wszystko
przygotował – wtrąciła Beata. – Pomysł, zdjęcia, tekst.
– To już wiadomo, czemu
siedziałeś tak po nocach – stwierdził pan Weredecki i spojrzał na Beatę. –
Myślałem, że jakąś pałę dostał i wkuwa, żeby poprawić, zanim się dowiemy. Ale
ty lubisz tak wszystko w sobie kisić, co, Jędrek? – dodał z rozbawieniem. – Ale
przynajmniej miał człowiek miłą niespodziankę. No, chodźcie tu oboje.
Ujął Beatę pod ramię,
drugą ręką wziął za ramię Andrzeja i podprowadził ich do drupki mundurowych.
– Panowie – odezwał się
– pozwólcie, to jest pani profesor Beata Wojciechowska. To jej uczniowie
występowali.
– Część uczniów –
poprawiła szybko Beata, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Mundurowi zaczęli
podawać rękę, niektórzy też całować w dłoń, przedstawiać się.
Wylądowałam wśród
VIP-ów, pomyślała Beata z mieszaniną rozbawienia i lekkiej dumy. Kierownik
posterunku w Białym Borze, kierownik posterunku w Bornem Sulinowie, jakiś
generał w stanie spoczynku, komendant straży pożarnej, paru innych, których
nazwisk i stopni Beata nie była w stanie spamiętać. No, mam nadzieję, że stary
patrzy, jak bryluję wśród wysoko postawionych mundurowych, może to mu napędzi
stracha i na najbliższej radzie nie będzie się tak głupio mnie czepiał.
– A to jest mój syn –
powiedział komendant Weredecki; w jego głosie drgnęło coś czułego i dumnego. –
Andrzej. No chodź tu, Jędrek, pokaż się panom, jak wyrosłeś.
Położył Andrzejowi rękę
na karku i przyciągnął. Andrzej był wyraźnie niezadowolony.
– To twój syn tak ładnie
mówił? – zapytał z podziwem ten generał w stanie spoczynku, splatając dłonie na
pokaźnym brzuchu opiętym mundurem. – No, dziecko, ładnie było, bardzo ładnie.
Pani komendantowej też pogratulować takiego chłopaka.
– Jesteśmy z niego
bardzo dumni – zapewniła pani Weredecka, ujmując syna pod ramię. Promieniała. W
przeciwieństwie do Andrzeja, który miał taką minę, jakby chciał jak najszybciej
stąd pójść.
– Duże ci się
chłopaczysko zrobiło – dorzucił kierownik posterunku z Bornego Sulinowa. – Jak
ostatnio go widziałem, to jeszcze taki karzełek był. – Uniósł rękę na wysokość
swoich bioder. Pozostali się roześmiali.
To jest jedna z tych
gorszych rzeczy w byciu nastolatkiem, pomyślała Beata współczująco, zerkając na
jeszcze bardziej ponurego Andrzeja. Wszyscy widzą, że się zmieniasz i z reguły
nie zapomną ci o tym przypomnieć. Dla niej samej uwagi mamy „a wtedy to taka
mała byłaś” miały wzruszający posmak – teraz. Dziesięć lat temu doprowadzały do
szału.
Po kilku komentarzach z
serii „jak te dzieci rosną” i „człowiek się starzeje od samego patrzenia, jak
się pozmieniali w ciągu roku” nastąpiła krótka cisza, w której najwyraźniej
Małgosia zobaczyła swoją szansę.
– Proszę pani, a ja? –
spytała, przysuwając się do pani Werdeckiej. – Przedstawi mnie pani?
– Oj, kochanie,
przepraszam. – Mama Andrzeja ujęła ją za rękę. – A jak ty się nazywasz,
przypomnij mi?
Ładnie powiedziane „Nie
mam pojęcia, kim jesteś”, pomyślała Beata.
– Małgorzata Jankowska –
odparła dziewczyna poważnym tonem. – Jestem koleżanką Andrzeja z klasy i
przewodniczącą samorządu szkolnego.
Pani Weredecka
przedstawiła Małgosię towarzystwu.
Faceci to jednak zawsze
będą faceci, uznała Beata, obserwując z rozbawieniem mundurowych. Na jej widok
zrobili coś podobnego, ale na widok szesnastoletniej dziewczyny, szczupłej, w
obcisłej biało-czarnej sukience, z rozpuszczonymi blond włosami – zrobili to
znacznie bardziej. Prostowane plecy, wciągane brzuchy, szerokie uśmiechy.
Małgosia była w swoim żywiole, ściskała podawane sobie dłonie i uroczo dygała.
Wszyscy na nią patrzyli.
Wszyscy poza Andrzejem,
który na wejście Gosi zrobił minę „rany boskie”, a teraz patrzył gdzieś w bok.
To będzie bardzo trudny
podbój, Gosiu, stwierdziła Beata ze współczuciem – po części skierowanym do
Gosi, a po części do Andrzeja. Sama nie wiedziała, komu w tym momencie
współczuje bardziej.
Po wymianie jeszcze paru
uprzejmości jeden z mundurowych – jakiś pułkownik? – rzucił: „No, panowie,
trzeba zbierać żony i na obiad” i wszyscy zaczęli się rozchodzić. Komendant
Weredecki spojrzał na Beatę i zapytał:
– Gdzie pani profesor mieszka?
Zabawne było to „profesor”. Teoretycznie stary naciskał, żeby uczniowie tak się
zwracali do nauczycieli, ale nikt tego nie przestrzegał, chyba że w rozmowach
ze starym właśnie. Beata podała swój adres.
– To odwieziemy panią –
oświadczył pan Weredecki i spojrzał na żonę. – Prawda, Jadzia? To nawet po
drodze.
– Proszę nie robić sobie
kłopotu – zaczęła Beata, ale pani Weredecka natychmiast przerwała:
– Ale to żaden kłopot,
oczywiście, że panią odwieziemy. Taki miała pani intensywny dzień i taką
odpowiedzialność. Pewnie już chce pani odpocząć. Prawda, Jędrek, podwieziemy
twoją wychowawczynię.
– Jasne – mruknął
Andrzej, ale tym razem w jego spojrzeniu pojawiło się coś życzliwego. –
Autobusy teraz rzadko jeżdżą.
– Ojej, mogę się też
zabrać? – zapytała Małgosia błagalnie. – One rzeczywiście strasznie rzadko
jeżdżą, a mnie już tak nogi w tych szpilkach bolą!
Na poparcie swoich słów
uniosła nieco nogę. Bardzo zgrabną nogę w cielistych rajstopach i pantoflu z
niezbyt wysokim obcasem. Kilku oficjeli, którzy jeszcze nie odeszli, przyjrzało
się tej nodze z wielkim uznaniem.
Andrzej nogę Gosi
zignorował.
– Trzeba było wziąć buty
na zmianę – mruknął nieżyczliwie.
– Też coś, buty na
zmianę – ofuknęła go pani Weredecka. – Tylko mężczyzna może coś takiego
wymyślić. Śliczne buty, Małgosiu. A gdzie ty, kochanie, mieszkasz?
Małgosia podała adres.
Cóż, to było w nieco innym kierunku niż mieszkanie Beaty. Ciekawe, co teraz.
– Władziu, podwieziemy
też koleżankę Andrzeja? – poprosiła pani Weredecka. – Tak ładnie dziewczyna
recytowała, a teraz ma się tak męczyć?
Pan Weredecki spojrzał
na Małgosię, która posłała mu swój piękny uśmiech, odsłaniający białe zęby i
odrobinę górne dziąsła. Potem spojrzał na syna, który zaczął przypominać chmurę
gradową, i sam się uśmiechnął.
– Podwieziemy –
zdecydował. – Do obiadu mamy jeszcze sporo czasu. Chodźcie.
Małgosia najwyraźniej
miała niezły zmysł strategiczny, bo gdy ruszyli do samochodu, szła pomiędzy
rodzicami Andrzeja i coś opowiadała. Beata zrównała się z idącym za nimi
Andrzejem.
– Masz na twarzy
wypisane „Chcę stąd uciec” – powiedziała cicho, z rozbawieniem. Zerknął na nią
i uśmiechnął się lekko.
– Tak widać?
– Bardzo widać.
Gdy doszli do
ciemnozielonego samochodu, pan Weredecki spojrzał na żonę.
– Jadzia, usiądziesz z
tyłu? Panią profesor chyba posadzimy z przodu.
– Pewnie, pewnie –
zgodziła się pani Weredecka. – A my sobie w trójkę usiądziemy z tyłu.
Sądząc po minie
Andrzeja, właśnie sobie uświadomił, co go czeka.
– Może ja usiądę z
przodu? – zaproponował szybko.
Komendant wbił w niego
surowe spojrzenie i równie surowym tonem odparł:
– I co, ty sobie
będziesz wygodnie siedział z przodu, a dorosła kobieta będzie się ściskać z
tyłu? Siadasz z tyłu, Jędrek, bez dyskusji. Pani profesor siądzie z przodu –
zakomenderował i otworzył jej drzwi od strony pasażera.
– Chodź, chodź –
podchwyciła pani Weredecka. – Wsiadaj, a ty, Małgosiu, z tamtej strony,
weźmiemy Jędrka w środek.
To był dość komiczny
widok: uradowana tym pomysłem Małgosia, przybity tym pomysłem Andrzej i
wyraźnie zadowolona z własnego konceptu pani Weredecka. Beata wsiadła, zapięła
pas i rzuciła okiem we wsteczne lusterko. Małgosia i Andrzej wyglądali razem
naprawdę ładnie. I mieli naprawdę całkowicie różne humory.
– To najpierw odwieziemy
młodą damę – zdecydował pan Weredecki, uruchamiając silnik. – Jeśli pani pozwoli
– dorzucił, spoglądając na Beatę. – To stąd bardziej po drodze.
Beata się zgodziła i
przez całą drogę spoglądała w lusterko, by obserwować sytuację na tylnym
siedzeniu. Małgosia rozmawiała z panią Weredecką; opowiadała o przygotowaniach
do uroczystości i zachwycała się wystąpieniem Andrzeja. Sądząc po minie jego
matki, idealnie trafiła z tematem rozmowy.
Andrzej patrzył uparcie
przed siebie. Kiedy mama poklepała go po kolanie, nie zareagował. Chwilę
później Małgosia pochyliła się ku pani Weredeckiej, z miłym „Przepraszam, może
pani powtórzyć?”, i oparła się dłonią o kolano Andrzeja; to zostało przyjęte
zupełnie inaczej, Andrzej stanowczym ruchem zsunął jej rękę ze swojej nogi. Był
wyraźnie zirytowany. W pewnej chwili napotkał wzrok Beaty w tylnym lusterku;
skrzywił usta w czymś, co przypominało zrezygnowany uśmiech, uniósł brwi i
pokręcił głową.
W tym momencie Beata
uznała, że jego żałuje bardziej. Chłopak się wyraźnie męczy z tym okazywanym
przez Małgosię zainteresowaniem.
Gdy podjechali pod blok
Gosi, pani Weredecka oświadczyła:
– Wysiadamy, Jędrek, ty
też, odprowadzimy Małgosię do klatki.
Andrzej westchnął, ale
nie zaprotestował.
– „Jędrek”, to fajne –
powiedziała Małgosia, odpinając pas. – Mogę tak do ciebie mówić?
Andrzej spojrzał na nią
ponuro.
– Nie – odparł twardo i
wysiadł za swoją mamą.
– Widzi pani – mruknął
pan Weredecki, gdy Małgosia też wysiadła. – Taki z niego jeszcze słoń w
składzie porcelany.
Beata spojrzała przez
okno. Andrzej znów był w środku, mama trzymała go pod rękę z jednej strony,
Gosia szła obok z drugiej.
– Taki trochę z niego
dzikus – odezwał się po krótkiej chwili pan Weredecki. – Czasem myślę, że
najchętniej to by się gdzieś z książkami schował i przez miesiąc do nikogo nie
odzywał.
– Nie każdy lubi tłumy
ludzi – powiedziała Beata spokojnie.
– Nie, nie każdy –
zgodził się komendant. – Ja w sumie też nie. Ale też się tak zupełnie od ludzi
odcinać nie można.
Tamta trójka stanęła
przed jedną z klatek schodowych i rozmawiała. To znaczy mama Andrzeja i
Małgosia rozmawiały. Andrzej wyglądał pomiędzy nimi jak ponury wykrzyknik.
– Cieszę się, że panią
poznałem – podjął komendant. – Żona ciągle o pani wspomina i chwali. Jędrek w
sumie też. – Tak – potwierdził z lekkim uśmiechem, gdy Beata, zdziwiona,
spojrzała na niego. – Nie tak wprost, sam z siebie, z niego się zrobił w
ostatnich latach taki mruk, że wołami trzeba wyciągać informacje. Ale żona
potrafi, siada z nim i jakimiś swoimi sposobami wyciąga, kawałek po kawałku, co
w szkole, co na lekcjach. I potem mi opowiada. Jędrek bardzo panią lubi.
– Ja też go lubię –
odparła Beata.
– Cieszę się. – Pan
Weredecki spojrzał przed siebie. – To jest dobry chłopak, wie pani. Mądry, sam
przecież widzę. Tylko taki dzikus. Albo sam, albo z Marcinem, dobrze chociaż
jeszcze, że ma tego Marcina, bo inaczej by pewnie cięgiem sam w pokoju siedział
i tylko czytał. Ja nie mówię, że to złe, że czyta – dodał szybko, odwracając
się w kierunku Beaty. – Tylko ile można czytać, pożyć trochę też trzeba.
– Andrzej jest bardzo
oczytany – zwróciła uwagę Beata. – I bardzo inteligentny.
– Tak – zgodził się pan
Weredecki i przeniósł wzrok na kierownicę. – Widzę. Choćby po dzisiejszym.
Powiem pani, że w szoku byłem. Ten dzikus słowem nie wspomniał, że ma jakieś
wystąpienie. Jak zobaczyłem, że wchodzi na tę mównicę, to się w pierwszej
chwili aż przestraszyłem, że jakiś głupi dowcip chce zrobić – przyznał z
zakłopotaniem. – A potem patrzę i słucham, a ten mówi, i to tak od siebie mówi,
a nie, że tępo czyta z kartki. Ładnie mówił. Mój poprzedni zwierzchnik,
poprzedni komendant powiatowy, pani go nie widziała, bo po zakończeniu musiał
szybko wracać do domu, on mnie szturcha w ramię i mówi: „Władek, to twój syn?
Jak on ładnie mówi”. Dumny byłem, jak go tak słuchałem. – Spojrzał znów na
Beatę. – I mówi pani, że sam to przygotował?
– Zupełnie sam –
zapewniła. – Mnie przyniósł do zaakceptowania gotowy materiał, niczego nie
musieliśmy poprawiać ani zmieniać.
Komendant pokiwał głową
z lekkim uśmiechem.
– Cieszę się –
powiedział spokojnie, ale w jego głosie ponownie pojawiła się ta nuta, którą
dało się wychwycić wcześniej podczas prezentacji przed mundurowymi. – To jest w
ogóle dobry chłopak, ale wie pani, w tym wieku… to chłopaki potrafią mieć różne
głupie rzeczy głowach. – Pokiwał głową i przeniósł znowu wzrok na kierownicę. –
Dziewczyny to pewnie inaczej, ale nastoletnich chłopaków trzeba czasem trzymać twardą
ręką, żeby problemów nie było.
Beata zerknęła na niego
z mieszaniną zdziwienia i zaciekawienia.
– I trzyma go pan tak
twardą ręką? – Nie mogła się powstrzymać od tego pytania.
Komendant wzruszył
ramionami.
– Jędrek zna zasady –
mruknął. – Wie, gdzie są granice. Czasem próbuje je przekraczać, jak każdy
chłopak w jego wieku. A ja pilnuję, żeby nie przekroczył ich tak, by miał potem
żałować, on czy my, ja i żona.
Biorąc pod uwagę jego
zawód, pomyślała Beata, i pewne uwagi Andrzeja, to jednak musi być dość surowe
pilnowanie.
– Ale się tam rozpaplali
– powiedział pan Weredecki z rozbawieniem, pochylając się trochę nad kierownicą
i patrząc w okno po stronie Beaty. – Żonie się chyba ta koleżanka Jędrka
spodobała. – Wyprostował się i popatrzył na Beatę. – Chciałem też podziękować,
że mu, Jędrkowi, tak pani te książki pożycza. Zawsze wiem, które są od pani, bo
trzyma je osobno na regale i nigdy ich nie czyta przy jedzeniu. – Westchnął i
pokręcił głową. – Nie mogę go oduczyć tego czytania przy jedzeniu, gdzieś tam
ciągle na kolanie trzyma książkę. Jak uzależniony. Ale – wzruszył ramionami –
lepiej to niż coś innego. To mu się przynajmniej w szkole przyda.
Andrzej stał z rękami w
kieszeniach kurtki. Małgosia z panią Weredecką ciągle rozmawiały, śmiały się.
– Lubię mu pożyczać
książki – przyznała Beata. – Potrafi zagłębić się w sens i ma wiele ciekawych
spostrzeżeń.
Pan Weredecki pokiwał
głową.
– Tak, nie jest głupi –
zgodził się. – Umie myśleć. Tylko to jeszcze w sumie straszny dzieciak. Niech
pani spojrzy, teraz wygląda, jakby był ciężko obrażony, bo go dwie baby
zamęczają.
Przez chwilę siedzieli w
milczeniu, patrząc na tamtą trójkę. Małgosia żywo gestykulowała, mama Andrzeja
uśmiechała się i coś mówiła, Andrzej kręcił głową.
– Pani profesor –
odezwał się naraz komendant innym głosem, poważniej i jakby… ostrożniej. –
Jeszcze jedno.
Spojrzała na niego ze
zdziwieniem.
– Słucham.
Komendant rzucił jej
uważne spojrzenie i znów wbił wzrok w szybę.
– Gdyby się kiedyś
zdarzyło… rozumie pani, kiedyś… że wasz dyrektor będzie się niestosownie
zachowywał, coś mówił czy robił… Rozumie pani. To proszę powiedzieć.
Beata otworzyła szeroko
oczy.
– Ja wiem, kobiety nie
lubią o tym mówić, bo się wstydzą. – Komendant nie odrywał oczu od szyby. –
Zwłaszcza mężczyznom nie lubią. Ale pani nie musi mnie mówić, niech pani
porozmawia z moją żoną. Kobietom między sobą jest o takich rzeczach łatwiej.
Pani powie mojej żonie, ona mnie powie, ja załatwię sprawę. Nie musi pani
nigdzie nic zgłaszać, jeśli się pani wstydzi czy coś. To pójdzie nieoficjalną
drogą, przeze mnie, pani będzie zupełnie poza tym.
– Sugeruje pan… –
zaczęła, ale przerwał jej spokojnie:
– Nie sugeruję. Mówię
tylko. Nie, że się zdarzy, ale że… no, bywa. Wie pani – dopiero teraz na nią
spojrzał – Zbyszek to nie jest zły człowiek, tylko czasem taki… bezmyślny. Jego
coś bawi i myśli, że dla kobiety to też jest zabawne. Czasem coś powie, co nie
powinien, albo coś zrobi, a też nie powinien. I potem taka dziewczyna się męczy
i dręczy, a on po prostu powinien wyraźnie raz dostać po łapach, tak
ostrzegawczo, i byłby spokój.
Dopiero po chwili Beata
zorientowała się, że „Zbyszek” oznacza dyrektora. I pewne elementy ułożyły się
wyraźniej: Michalina, ostrzegająca, że stary miewa czasem „wędrujące rączki”.
Pani pedagog, którą dyrektor parę razy klepnął w pośladek podczas jakiejś
rozmowy w gabinecie przy innych nauczycielach. „Żarcik taki”. Mało subtelne
spojrzenia rzucane przez starego w dekolty nauczycielek. Równie mało subtelne
obcinanie wzrokiem pośladków i nóg młodszych kobiet.
„Obleśny dziad” – hasło,
które miało się w głowie od początku pracy w tej szkole, teraz stało się
jeszcze wyraźniejsze.
– Więc gdyby cokolwiek
się wydarzyło, to proszę z moją żoną porozmawiać – podsumował komendant. – A ja
już będę wiedział, co zrobić, żeby uporządkować sytuację.
– Dziękuję – powiedziała
Beata. Komendant spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.
– Cieszę się, że panią
poznałem – powtórzył. – I że ten mój mały dzikus ma taką wychowawczynię. –
Rzucił okiem w kierunku okna. – No wreszcie skończyli. Niech pani spojrzy –
dodał z rozbawieniem – Jędrek ma taką minę, jakby go przez wyżymaczkę
przepuścili.
Andrzej szedł z mamą do
samochodu, rzeczywiście z miną człowieka, którego coś porządnie wymęczyło. Gdy
oboje wsiedli, pan Weredecki rzucił przez ramię:
– I co, nagadały się
dziewczyny? Myśleliśmy, że już nigdy nie wrócicie.
– Ta Małgosia to urocza
dziewczyna – powiedziała pani Weredecka ciepło. – I tak ładnie opowiada. I
śliczna jak obrazek.
– No co, Jędrek, a ty co
powiesz? – drążył jego ojciec.
– Gośka za dużo gada –
mruknął Andrzej z niechęcią. – Nadaje jak radio, bez opamiętania.
Pan Weredecki roześmiał
się, kręcąc głową, i uruchomił silnik. Pani Weredecka uśmiechnęła się i ujęła
syna za rękę.
Może Anita miała rację,
pomyślała Beata. Z tego „rozruszania” chyba nic nie będzie. Gosia Andrzeja
przytłacza swoją żywiołowością i ekstrawertyzmem. Ona jest na zewnątrz, on – do
wewnątrz. Ani jedno, ani drugie nie jest lepsze czy gorsze, po prostu postawione
obok siebie – zupełnie nie mogą się spotkać.
Pani Weredecka odezwała
się z tyłu parę razy – pytała Beatę o wrażenia po roku mieszkania w Białym
Borze, o plany na święta, o plany na resztę dnia.
– A my mamy ten
oficjalny obiad męża – powiedziała, gdy Beata na pytanie o popołudnie
wyjaśniła, że ma zamiar posiedzieć w fotelu z książką i się polenić. – O
której, o czternastej, prawda, Władziu?
– Tak.
– No właśnie. Tylko
panią odwieziemy i zaraz jedziemy. Tam są zawsze znajomi męża z pracy, bardzo
mili ludzie, z żonami, czasem z dziećmi. Taki uroczysty obiad służbowy z okazji
święta.
– To wysadzicie mnie
gdzieś po drodze – odezwał się Andrzej. – Mogę wysiąść z panią Beatą i wrócę do
domu na piechotę.
– Ale ty jedziesz z
nami, Jędrek – zwróciła mu uwagę jego mama.
– Jak to „jadę”? – W
głosie Andrzeja zabrzmiało bardzo nieprzyjemne zaskoczenie.
– No jedziesz, jedziesz
– potwierdziła. – Całą rodziną jedziemy.
– W zeszłym roku nie
jechałem – stwierdził obronnie.
– Bo w zeszłym roku
byłeś dzieciuchem i nie było co cię ciągać – odezwał się pan Weredecki z pewnym
rozbawieniem. – A teraz zrobił się z ciebie kawał chłopa, do tego
pogwiazdorzyłeś sobie na tej mównicy, to chcemy cię pokazać i się tobą
pochwalić.
– No właśnie – zgodziła
się pani Weredecka i ujęła dłoń Andrzeja w obie ręce. – I tak elegancko
wyglądasz w tym garniturze, widzisz, dobrze, że się uparłam na rozpoczęcie
roku, żeby kupić nowy i trochę większy, teraz już jest w sam raz. Miło mi
będzie pokazać znajomym taty, jakiego mam przystojnego, dużego syna.
– Ja się umówiłem z
Marcinem – powiedział Andrzej; nawet nie starał się ukryć irytacji. – Na
trzecią. Nie chcę nigdzie iść na żaden obiad.
– Jędrek, bez dyskusji.
– Głos komendanta był surowy. – Jedziesz z nami. Marcin sobie bez ciebie
poradzi.
– Ale ja nie chcę.
– Jędrek – powtórzył
jego ojciec; tym razem ton był twardy i zdecydowanie nieprzyjemny. –
Powiedziałem wyraźnie, bez dyskusji. Dociera?
We wstecznym lusterku
widać było, jak Andrzej odwraca głowę w bok, do okna.
– Dociera – burknął.
Czyli tak wygląda to „trzymanie
twardą ręką”, pomyślała Beata i zerknęła znów we wsteczne lusterko. Na twarzy
Andrzeja widać było powstrzymywaną złość. Biedny dzieciak. Można zrozumieć, że
wolał spotkanie z przyjacielem niż nudny obiad z gromadą służbowych znajomych
ojca. Zwłaszcza że pierwszą część wolnego dnia miał już i tak zabraną przez
szkolne obowiązki.
Tego tonu to się można
przestraszyć. Zerknęła na komendanta, który, niewzruszony, prowadził samochód.
On nawet nie musi krzyczeć. Powie coś tym tonem, spojrzy groźnie – i już się
człowiekowi robi nieprzyjemnie. Zwłaszcza gdy tym człowiekiem jest
szesnastoletni syn.
Nie wiem, czy go lubię,
przyznała Beata sama przed sobą, znów zerkając na kierowcę. Jest uprzejmy, kulturalny,
taki z szacunkiem, ale nie podoba mi się jego sposób załatwiania spraw z
własnym synem. Mógł to powiedzieć inaczej, milej, mniej tak… tak „ja tu
rządzę”. Mój tata by tak nie powiedział; wyjaśniłby, że to ważne, że zależy im
z mamą, żebym z nimi poszła, że coś tam, ale nie takie „ma być tak, jak
powiedziałem i nie masz prawa do dyskusji, nawet do wyrażenia niezadowolenia”.
Pani Weredecka właśnie
mówiła Andrzejowi łagodnie, żeby się nie martwił, może zadzwonić do Marcina do
domu z restauracji, tata poprosi, żeby mu pozwolili skorzystać z telefonu.
Nawet jeśli Marcina jeszcze w domu nie ma, to jego babcia zawsze jest i
odbierze.
Andrzej dalej milczał,
dalej wyglądał na wściekłego i dalej uparcie patrzył przez okno.
– Jędrek, matka do
ciebie mówi – odezwał się pan Weredecki ostro, aż Beata się wzdrygnęła.
Andrzej spojrzał na
fotel kierowcy zdecydowanie nieprzyjaźnie, potem z łagodniejszym wyrazem twarzy
spojrzał na swoją mamę.
– Dobrze, mamo,
zadzwonię – powiedział spokojnie.
Beata podchwyciła
wymianę spojrzeń we wstecznym lusterku: pan Weredecki spojrzał na Andrzeja,
chyba zadowolony; Andrzej odwzajemnił spojrzenie, z ponurą miną, po czym znów
odwrócił głowę w stronę okna.
Nie, nie lubię go,
zdecydowała Beata. Jako człowiek wydaje się całkiem sympatyczny, ale jako
ojciec… no nie podoba mi się to zachowanie, zwyczajnie mi się nie podoba. Z
Andrzejem trzeba trochę inaczej, a takim „rób po mojemu i morda w kubeł” to nic
dobrego się nie zyska.
Atmosfera była
zdecydowanie popsuta, więc po chwili Beata z ulgą wysiadła pod swoim blokiem.
Podziękowała za podwiezienie, wysiadła, przyjęła jeszcze serdeczny uścisk pani
Weredeckiej, która postanowiła się przenieść na przednie siedzenie, i posłała
Andrzejowi współczujący uśmiech. Andrzej w odpowiedzi wzruszył tylko z
rezygnacją ramionami.
Nieźle jak na jeden
dzień, stwierdziła Beata, wchodząc na swoje drugie piętro. Aż za dużo wrażeń.
No to teraz prysznic,
żeby się odświeżyć, jakaś lekka przekąska, fotel i książka, a o osiemnastej
Konrad przyjdzie na kolację. Ona gotuje, on przynosi wino i film. I, sądząc po
poprzednich wspólnych kolacjach, film sobie poczeka – może nawet do weekendu.
***
Grudzień w szkole zawsze
był zwariowany, nie zawsze w pozytywnym sensie. Najpierw mała awantura u
dyrektora, bo kilkoro nauczycieli chciało na pierwszego grudnia zrobić wystawę
i pogadankę z okazji Światowego Dnia AIDS; dyrektor po usłyszeniu tego zaczął
krzyczeć, że w jego szkole o żadnych zboczeniach i podobnych mówić się nie
będzie. Ani Kaśka od biologii, ani pani pedagog, ani dwójka historyków, ani
obie polonistki, ani nawet Halecki, jeden z ulubieńców starego, który – ku
zaskoczeniu wszystkich – bardzo tę propozycję „Szkolnego Dnia Wiedzy o AIDS”
poparł, nie zdołali przekonać dyrektora, że to nie żadne „mówienie o
zboczeniach”, tylko mówienie o chorobie, która każdego może dotknąć.
– Pan dyrektor też się
może zarazić AIDS – nie wytrzymała w końcu Kaśka. – Wystarczy zakażona
strzykawka czy nawet udzielenie pomocy komuś zakażonemu, jeśli dojdzie do
kontaktu z krwią przez uszkodzoną skórę. To nie są żadne „zboczenia”, to jest
realny i dotyczący nas wszystkich problem.
Dyrektor wbił w nią tak
oburzone spojrzenie, że gdyby chodziło o coś innego, byłoby to wręcz komiczne.
– Ja sobie wypraszam –
powiedział wyniośle – takie insynuacje z pani strony. Ja jestem porządny
człowiek, żadnymi zboczeniami się nie zakażę. I żaden przyzwoity mężczyzna czy
kobieta nie potrzebuje się takimi świństwami martwić.
– Tak, ma pan dyrektor
rację – powiedziała Kaśka jadowicie. – Wystarczy być przyzwoitym człowiekiem i
po problemie. Na raka też przecież żaden przyzwoity człowiek by nie zachorował.
– Po czym chwyciła torebkę i wyszła z gabinetu.
Zapadła cisza. Dyrektor
wyglądał, jakby miał dostać apopleksji. Jego żona zmarła na raka, jakieś sześć
czy siedem lat temu, jak kojarzyła Beata z opowieści innych nauczycieli. Słowa
Kaśki to był mocny cios, cios poniżej pasa – i, jak później obie z Michaliną
stwierdziły w drodze do autobusu – zasłużony. Stary sam się o to prosił.
W każdym razie Szkolny
Dzień Wiedzy o AIDS poszedł się czochrać o płotek, podsumowała wtedy Michalina.
I pewnie będzie się tam czochrał, dopóki stary będzie dyrem. Czyli tak do końca
świata.
Potem były mikołajki i
klasowe prezenty, z losowaniem osoby, której się prezent robi, i klasową
imprezą z ciastami. W sumie sama impreza była całkiem miła, ale Beata przez dwa
tygodnie od losowania do mikołajek dostawała raport z oblężenia od Anity.
– Pani nie wie, co się
odwala – oświadczyła Anita, gdy podeszła do Beaty na trzeciej przerwie we
wtorek. Beata miała dyżur na korytarzu na parterze i krążyła w tę i z powrotem,
pilnując uczniów i jedząc kanapkę. – Znaczy wyprawia, przepraszam. Przez to
losowanie.
– No, co?
Mów, Anito, moje ty
niewyczerpane źródło plotek, dodała w myślach. Bez ciebie nie wiedziałabym o
większości rzeczy, które się dzieją poza lekcjami.
– No bo Gośka wymyśliła,
że to ona da prezent Andrzejowi – wyjaśniła Anita konspiracyjnym szeptem, na
tyle głośnym, by przebił się przez gwar korytarza. – I że Andrzej ma robić
prezent dla niej. I teraz krąży po wszystkich w klasie i sonduje, kto wylosował
ją i kto wylosował Andrzeja, żeby zrobić zamiany. I kombinuje, jak to wszystko
zachować w tajemnicy, bo pamięta pani, zasada była, że nie ma wymianek.
Beata pamiętała.
Przełknęła kanapkę i spojrzała na Anitę.
– To się nie skończy
dobrze – mruknęła.
– No. – Anita pokiwała
głową. – Zwłaszcza że jak Andrzej będzie musiał robić prezent dla Gośki, to
pewnie kupi jej knebel.
W czwartek Anita
podeszła na przerwie obiadowej do Beaty, która kończyła w stołówce obiad,
oddała pożyczoną książkę i szepnęła:
– Stało się.
– Co?
– Gośka doprowadziła do
tych wymianek, ma już Andrzeja i jakoś wymusiła na Agacie, która ją wylosowała,
żeby się Agata zamieniła z Kamilem na osoby, a Kamil z Andrzejem, bo uznała, że
tak będzie „zręczniej”. Ja nie wiem, jak ona to zrobiła, ale jej się udało. I
teraz wszyscy są strasznie wkurzeni, zwłaszcza Andrzej, bo Kamil go wczoraj
namawiał, namawiał, namawiał, aż w końcu Marcin jęknął, żeby Andrzej się
zlitował i wziął tę kartkę z imieniem Gośki, bo ile można słuchać tego
Kamilowego wycia. – Anita obejrzała się, przysunęła i dodała: – Marcin to tak
śmiesznie powiedział, stali wtedy przy boisku, ja tam obok siedziałam na ławce
i rysowałam, i Marcin mówi: „Jezu, Andrzej, zlituj się, weź już tę kartkę i się
z nim zamień, bo nam spokoju nie da i będzie się za nami wlókł do domu i tak
wył”. No i Andrzej w końcu się poddał, ale widać było, że jest wkurzony. Ja się
aż boję pomyśleć, co on jej kupi – zakończyła.
Muszę z Gośką pogadać,
żeby trochę przystopowała, uznała Beata ponuro.
Rozmowa z Gosią jednak
niewiele dała, Gosia z uroczym uśmiechem powiedziała tylko: „No ma pani rację,
przesadziłam, ale teraz to już za późno, żeby odkręcać, prawda?” i zapewniła,
że już więcej nie będzie nic kombinować.
– A z Andrzejem nie ma
pani racji – dodała w odniesieniu do uwagi o nadmiernym, wybacz, Małgosiu,
osaczaniu kogoś. – Faceci potrzebują trochę zachęty.
– Naprawdę uważasz, że
Andrzej potrzebuje „trochę zachęty”? – spytała Beata sceptycznie. – To nie jest
chłopak, który nie wie, czego chce.
– No tak – zgodziła się
Małgosia – ale on po prostu może jeszcze nie wiedzieć, że czegoś chce. Wie
pani, ja lubię tę jego tajemniczość i dystans – dodała rozmarzonym tonem. – Ale
jego trzeba trochę rozruszać. I ja go rozruszam. Jeszcze pani zobaczy.
W tym momencie uderzyła
Beatę myśl: to zupełnie nie ma szans. To między tą dwójką. Już nie chodzi o to,
że tak się od siebie różnią – przy większych różnicach ludzie potrafili tworzyć
dobre związki. Ale tu był poważniejszy problem: jedno nie widziało drugiego.
Konkretnie – Małgosia nie widziała Andrzeja. Nie widziała go jako Andrzeja;
widziała go jako przystojnego, wysokiego, dobrze zbudowanego chłopaka, który
jej się spodobał, chłopaka, którego sposób zachowania – małomówność,
utrzymywanie dystansu, spory introwertyzm – odczytywała jako fascynującą „tajemniczość”,
taki „mroczny seksapil”, którego smak Beata pamiętała z własnego licealnego
okresu, przecież jej też się tacy chłopacy wtedy szczególnie podobali; widziała
go jako żywe, klasowe wcielenie tego, co pewnie znała z różnych filmów, ten typ
początkowo nieco negatywnego i niemiłego, ale atrakcyjnego bohatera, który pod
koniec okazuje się jednak pozytywny, choć oczywiście tak „mrocznie pozytywny”,
zakochuje się w głównej bohaterce i wraz z napisami końcowymi pozostawia
sygnał: wystarczy odpowiednia kobieta i z każdego kaktusa wyjdzie troskliwy
miś.
Zakochałaś się w swoim
wyobrażeniu, Małgosiu, pomyślała Beata współczująco. Andrzej ci się podoba z
wyglądu, więc dorobiłaś sobie do niego osobowość, która by ci odpowiadała.
Trochę tego, co jest w nim – ta małomówność i zamknięcie w sobie na początku
wyglądają pociągająco, tak inaczej niż otwarty zachwyt, jaki okazuje ci część
kolegów w szkole. Ale na dłuższą metę byś z tym nie wytrzymała, wcale by ci to
nie pasowało – dlatego chcesz go „rozruszać”, żeby zaczął się zachowywać tak,
jak chciałabyś, żeby się zachowywał. Tylko wobec ciebie, oczywiście.
Chciałabyś, żeby na zewnątrz, dla wszystkich wokół, zachował to swoje
zdystansowanie i „tajemniczość”; ale wobec ciebie powinien stać się
romantycznym kochankiem, skaczącym wokół ciebie, reagującym na twoje gesty i
wykonującym takie same. Jednym słowem, chciałabyś dwóch zupełnie różnych ludzi
w jednym. A to się udaje tylko w filmach.
Nawet gdyby coś z tego
wyszło, nawet gdyby to było obustronne – myślała dalej Beata, już w pokoju
nauczycielskim, przy kawie i kanapce – to byłby bardzo nieszczęśliwy związek.
Męczylibyście się ze sobą koszmarnie. Ty ciągle byś chciała, by on był taki,
jak jest, a jednocześnie zupełnie inny, a on by się męczył z tym, jaka ty
jesteś i jaki on nie umie być. Więc to w sumie lepiej, że on w ogóle wydaje się
tobą niezainteresowany, przynajmniej oszczędzi to wam obojgu męki.
Bo Andrzej raczej to
widzi, uznała, gdy dwie lekcje później obserwowała swoją klasę podczas pisania
sprawdzianu. Może nie uświadamia sobie wyraźnie, ale czuje, że nadają z
Małgosią na zupełnie innych falach.
Tak, stwierdziła Beata
kilkanaście minut później, gdy Andrzej oddawał jej swoją kartkę – w tym rzecz.
On widzi i wie, a przynajmniej się domyśla, że ty byś go nie przyjęła taki,
jakim jest, że ty byś go chciała zmienić, przerobić pod siebie, pod to, jaki
według ciebie powinien być. Nie umiesz, Małgosiu, wejść na poziom Marcina,
który tak wyraźnie i całkowicie akceptuje Andrzeja ze wszystkimi jego
specyficznymi i nawet denerwującymi zachowaniami, Marcina, który w najgorszym
wypadku po prostu pokręci z rezygnacją głową i stwierdzi: „Andrzej tak ma”.
Właśnie dlatego Andrzej trzyma się tak bardzo z Marcinem i tylko z Marcinem, dlatego
ta przyjaźń jest tak głęboka i trwała. Bo Marcin widzi Andrzeja takim, jakim
Andrzej jest – i takim właśnie go akceptuje, przyjmuje. Nie oczekuje zmian,
przeróbek, dostosowań. Po prostu: Andrzej jest taki, jaki jest, a Marcin bierze
go takim, jaki jest. I Andrzej z pewnością jakoś to czuje. I dlatego trzyma się
właśnie Marcina, właśnie z Marcinem. Z nim rozmawia, z nim spędza czas, z nim
milczy. Bo z nim czuje się akceptowany i w porządku taki, jak jest.
To tak bardzo nie ma
szans, uznała Beata, odbierając kartkę od Małgosi, że to w sumie lepiej dla was
obojga. Tylko ty jeszcze o tym nie wiesz.
W sumie szkoda,
pomyślała, gdy kartkę oddawał Marcin – szkoda, że Marcin nie jest dziewczyną.
Rzeczywiście szkoda. Wtedy wszystko samo by się rozwiązało.
Klasowe mikołajki były
całkiem udane, dzieciaki przyniosły sporo ciast i sałatek. Ławki ustawiono w
kwadrat, porozkładano kolorowe obrusy i stroiki ze świeczkami. Beata z
zainteresowaniem obserwowała reakcje poszczególnych osób na prezenty. Marta,
wyraźnie zadowolona z długich, kolorowych kolczyków. Jacek, lekko uśmiechnięty,
gdy wypakował kasetę magnetofonową. Kamil, trochę zaskoczony na widok książki.
Kasia, z namysłem oglądająca porcelanową figurkę tancerki. Marcin, kiwający
głową nad portfelem. Agata, śmiejąca się na widok książki. Andrzej, unoszący
trochę brwi, gdy z opakowania wyłonił się duży, gruby notes. Anita, lekko
uśmiechnięta, zapinająca na szyi łańcuszek z koniczynką. Małgosia, z zachwyconą
miną oglądająca zestaw kosmetyków.
Beata z przyjemnością
obejrzała swój prezent, od całej klasy – wielką, podświetlaną kulę śnieżną, na
drewnianym stojaku. Lubiła takie świąteczne ozdoby. Przyglądała się też
reakcjom dzieciaków, ich minom, wędrowaniu pomiędzy krzesłami; słuchała rozmów,
śmiechów, przyjaznych dogryzań.
Obserwowała, jak Iza z
Agatą i Wojtkiem coś sobie w trójkę opowiadają i chichoczą. Anita szkicowała w
zeszycie, rzucając co jakiś czas okiem na innych. Małgosia właśnie przysiadła
się do Andrzeja.
– I jak ci się podoba
prezent? – spytała, okręcając kosmyk włosów wokół palca. Spojrzał na nią tak,
jakby rozważał, jak odpowiedzieć.
– Podoba mi się – odparł
w końcu krótko.
– No, tak myślałam –
oświadczyła; podparła łokieć na brzegu stołu i przesunęła dłonią po szyi. –
Zauważyłam, że lubisz takie rzeczy. I twoja mama mi wspominała, jak wracaliśmy
jedenastego listopada.
Andrzej przez chwilę
patrzył bez słowa.
– Dziękuję – powiedział
wreszcie.
– Ja też dziękuję. –
Małgosia obdarzyła go pięknym uśmiechem. – Ten zestaw jest cudowny.
– Skąd wiesz, od kogo
jest? – spytał, najwyraźniej podejrzliwe. A Małgosia najwyraźniej się
zorientowała, że powiedziała za dużo, bo trochę się zaczerwieniła.
– Och, no wiesz, tak gadałam ze wszystkimi, kogo mają, i jakoś się zorientowałam – wyjaśniła z lekkim zakłopotaniem. – Sam wybierałeś?
– Nie. – Odsunął się odrobinę, bo ona się przysunęła. – Moja mama wybierała.
Nie znam się na tym.
Jeżeli Małgosia była
rozczarowana, doskonale to ukryła; uśmiechnęła się ponownie.
– Nie szkodzi, liczy się
intencja.
Andrzej wzruszył
ramionami, mruknął „Yhym” i wstał; przesiadł się kilka krzeseł dalej, obok
Agaty. Małgosia się skrzywiła, potem lekko uśmiechnęła, odwróciła się do
siedzącej obok Izy.
– Zwiał ci – mruknęła
Iza. Małgosia pokręciła głową.
– Oswajam go – rzuciła z
rozbawieniem.
Siedząca trzy krzesła
dalej Anita spojrzała na nie bez słowa, potem przeniosła wzrok na Beatę, która
znajdowała się naprzeciwko dziewczyn, i uśmiechnęła się porozumiewawczo. No
tak. Małgosia była zdeterminowana.
A po mikołajkach była
szkolna uroczystość z okazji Bożego Narodzenia. Uroczystość przygotowywał
samorząd szkolny, uczniowie z pierwszych i drugich klas robili krótkie
przedstawienie, ci z trzeciej zajęli się urządzaniem sali. Maturzyści
najwyraźniej uważali, że są już za starzy i za bardzo zapracowani
przygotowaniami do matury, by się zniżać do takich imprez. Małgosia to wszystko
zrelacjonowała Beacie na lekcji wychowawczej, a po lekcji podeszła do biurka
nauczycielskiego i dodała:
– Mam do pani prośbę. Bo
ja całą uroczystość prowadzę, wie pani, jako przewodnicząca samorządu.
Beacie już parę razy
przeszło przez myśl, że Małgosia to „przewodnicząca samorządu szkolnego”
traktuje niczym część swojej osobowości. Trochę to było zabawne, czasem
urzekające, a chwilami – męczące.
– No i w sumie to
powinny prowadzić dwie osoby – kontynuowała Małgosia. – Wie pani, w parze
ładniej, dziewczyna i chłopak. I uważam, że Andrzej powinien ze mną prowadzić.
Ale jak mu to powiedziałam, to mi oświadczył po swojemu to „Wykluczone”, i tak
za każdym razem przez cały tydzień, gdy z nim rozmawiałam. Więc chcę poprosić,
żeby pani mu powiedziała, że ma ze mną wystąpić, jak wtedy w listopadzie.
– Ja mu nie
powiedziałam, że ma wystąpić, tylko go poprosiłam – poprawiła Beata.
– Bez różnicy.
– No nie, Gosiu, jest
różnica – zwróciła uwagę. – Mogę go teraz też poprosić, ale nie będę naciskać.
A mam wrażenie, że jemu na razie tych imprezowych wystąpień wystarczy.
– No ale niech go pani
poprosi. Niech go pani przekona – naciskała Małgosia. – Będę pani taaakaaa
wdzięczna! – Rozłożyła szeroko ręce w ramach pokazania, jak wielka będzie jej
wdzięczność.
Tym razem jednak rozmowa
z Andrzejem nie przyniosła oczekiwanego przez Gosię skutku. Zapytany, po
lekcjach, o świąteczną uroczystość, Andrzej powiedział krótko, choć uprzejmie,
że nie ma mowy.
– I nie zmienię zdania –
zapowiedział stanowczo. – To nie jest coś takiego, jak w listopadzie, że może
mieć pani przez to problemy. To wymysł Gośki, bo ma taką zachciankę. A ja nie
zamierzam spełniać w kółko jej zachcianek.
Stał przy biurku,
naprzeciwko niej, patrzył na blat.
– Nie zamierzam na
ciebie naciskać – powiedziała Beata łagodnie. – Zgadzam się, to nie jest taka
sama sytuacja jak ostatnio. Ale wiesz, ładnie by to wyglądało, gdybyście razem
prowadzili uroczystość. Wiem, że Małgosia bywa nieco… – zawahała się –
apodyktyczna, ale ma dobre pomysły. I – dorzuciła z lekkim uśmiechem – chyba
cię lubi.
Spodziewała się kilku
reakcji, ale na pewno nie takiej – bo Andrzej spojrzał na nią ponuro i z wyraźnym
niesmakiem.
– Gośka mnie nie lubi –
odparł sucho. – Gośce zacząłem się podobać. – Nie było w tym żadnej dumy,
zadowolenia, nawet rozbawienia; ot, proste i pozbawione emocji stwierdzenie
faktu. – Dopóki byłem niski i nieciekawy dla niej, bezpardonowo traktowała mnie
po chamsku. Teraz, jak ja się zmieniłem z wyglądu, ona zmieniła zachowanie.
Gdybym dalej wyglądał tak jak na początku pierwszej klasy, ona dalej by się
zachowywała tak jak wtedy. – Spojrzał na Beatę spod ściągniętych brwi. – A
teraz wydaje jej się, że obecna przymilność anuluje wszystkie jej chamskie
teksty z zeszłego roku. I to jest cholerna hipokryzja z jej strony. Przepraszam
za słowo – dodał, bez uśmiechu – ale to i tak najłagodniejsze, jakie mi
przyszło do głowy.
Anita miała rację,
pomyślała Beata, on jest pamiętliwy. Bardzo pamiętliwy. Pamiętliwy, gdy ktoś
był wobec niego w porządku i pamiętliwy – możliwe, że jeszcze bardziej – gdy
ktoś był nie w porządku. A Gosia bywała nie w porządku, to Beata pamiętała
całkiem nieźle, nie tylko w odniesieniu do Andrzeja; bywała nie w porządku
wobec kolegów, którzy okazywali jej zainteresowanie, a którzy jej samej nie
interesowali, wtedy potrafiła być złośliwa, kąśliwa, wręcz niekiedy paskudna.
– Więc jeśli ktoś mi
mówi przez prawie całą pierwszą klasę – podjął Andrzej, i tym razem w jego
głosie zabrzmiało coś jadowitego – żebym, cytuję, „spierdalał”, to teraz niech
mnie nie namawia do wspólnego prowadzenia uroczystości, bo „przecież tak fajnie
mi idą wystąpienia publiczne”.
Beata pamiętała jedno
takie „spierdalaj”, do którego nawiązywał. Jakoś w listopadzie, w grudniu? Pod
koniec zeszłego roku kalendarzowego w każdym razie. Siedziała na jednej z ławek
na korytarzu, miała wolną przerwę, ale nie chciało jej się iść do pokoju
nauczycielskiego, więc schowała się z kanapkami w korytarzowej wnęce, właśnie
na tej ławce. Chwilę później obok, przy parapecie, stanęły Gosia z Hanką –
wtedy jeszcze były z Hanką najlepszymi przyjaciółkami – podeszło jeszcze parę
osób z „b”, zaczęli o czymś rozmawiać. Nie pamiętała, o czym, nie za dobrze
zresztą wszystko słyszała; ale nagle Andrzej coś powiedział, nie zgodził się z
jakimś zdaniem Gosi czy Hanki. Nie zgodził się tak zwyczajnie, bez ataku, po
prostu uważał inaczej. I wtedy Hanka oświadczyła głośno: „Jesteś głupim dupkiem
i gówno nas twoje zdanie obchodzi”. Gosia dorzuciła, wyraźnie rozbawiona: „No,
gówno nas obchodzi, dupku, możesz spierdalać”.
Nie mieli pojęcia, że
Beata siedzi obok – inaczej przecież nie używaliby takich słów i nie
wypowiadali ich z taką wyraźną przyjemnością, wynikającą z łamania zakazów
szkoły i dorosłych. Nie widzieli jej też; ale Beata ze swojego kąta częściowo
widziała ich. Złośliwy uśmiech Hanki. Roześmiana twarz Gosi. Pochmurna mina
Andrzeja. I ramię Marcina, obejmujące przyjaciela, oraz jego napastliwy głos: „Same
sobie spierdalajcie, idiotki. Hanka, ty lepiej swoich syfów na czole
przypilnuj. Chodź, nie będziemy z debilkami przerwy marnować”.
Andrzej i Marcin
odeszli, ktoś się roześmiał, Hanka wyciągnęła z plecaka lusterko i zaczęła
oglądać swoje czoło. Cios był celny, miała cały czas problem z trądzikiem.
Beata siedziała wtedy w
swoim kącie aż do dzwonka; nie czuła się zbyt w porządku pod względem
pedagogicznym – chyba powinna jakoś zareagować, i to już wcześniej? Ale jak?
Opieprzyć ich, pouczyć, i co, co niby się od tego zmieni? Po prostu następnym
razem sprawdzą, czy nauczyciel ich nie słyszy. Odzywka Marcina była paskudna,
ale stanowiła jedynie reakcję obronną na zachowanie Gosi i Hanki; i nawet nie
miała charakteru samoobrony, tylko wstawienia się za przyjacielem.
Gosia z kolei, jak
później stwierdziła Beata, bywała zbyt podatna na cudze zachowania. Dopóki
przyjaźniła się z Hanką, powielała jej ataki na innych; odkąd się od Hanki
oddaliła i zaczęła się przyjaźnić z Izą, jej sposób traktowania ludzi
zdecydowanie się poprawił.
A Marcin zrobił to, co
zawsze robił, gdy ktoś się przyczepiał do Andrzeja: wstawiał się za nim. Tak,
jak umiał. Ale nigdy, nawet wtedy, gdy sam przez to obrywał, nie stanął po
stronie tych, którzy jego przyjaciela atakowali.
A Andrzej, pomyślała
teraz Beata, patrząc na swojego ucznia, na jego zawzięty wyraz twarzy – Andrzej
sobie wszystko zapamiętywał. Cholera, jaki on musi być pamiętliwy. I ciekawe –
uderzyła ją nagle ta myśl – jak bardzo pamiętliwy jest wobec własnego ojca, skoro
tak dobrze pamięta przykrość wyrządzoną mu przez zwykłą klasową koleżankę.
Bo musiało mu być wtedy
przykro. Tego akurat była pewna. Musiało mu być przykro i wtedy, i przy wielu
innych okazjach, gdy ktoś tak się wobec niego zachowywał. Nie okazywał tego,
reagował zwykle bardzo powściągliwie – ale komu nie byłoby przykro z powodu
takiego traktowania?
– W porządku, rozumiem –
powiedziała spokojnie. – Naprawdę. I nie namawiam cię ani nic.
– Dziękuję – mruknął i
trochę się rozchmurzył. – Powie pani Gośce, że nic z tego, czy ja jej mam
powiedzieć?
– Ja jej powiem –
odparła Beata szybko. – Bo jak ty jej powiesz, to będzie miała traumę przez
resztę roku.
Roześmiał się krótko,
zerknął na nią i znów przeniósł wzrok na biurko.
– Fajnie, że nie próbuje
pani wmawiać ludziom, że nie mają prawa czegoś widzieć w jakiś sposób albo
muszą widzieć w inny – powiedział powoli. – Wiele osób tak robi. Czasami nawet
moja mama – dodał z wyraźną niechęcią. – Nie może zrozumieć, jak ja się mogę
Gośką nie zachwycać.
– Może jest przekonana,
że Gosia ci się podoba – podsunęła Beata z lekkim rozbawieniem. – Tylko że się
nie chcesz do tego przyznać.
– Gośka mi się nie
podoba – odparł obojętnie. Wyprostował się, poprawił plecak na ramieniu;
patrzył gdzieś przez okno, nad głową Beaty.
– Tak, to raczej można
zauważyć – zgodziła się. – To znaczy z mojej perspektywy. Ale wiesz co – dodała
z uśmiechem – mam dziś ochotę na ploty i ciągnięcie za język, więc cię
pociągnę. – Spojrzał na nią, z wyraźnym zdziwieniem. A co tam, zapyta. – Możesz
uznać, że się wtrącam w nie swoje sprawy, i pewnie będziesz miał rację, ale
jestem zwyczajnie ciekawa. Podoba ci się któraś dziewczyna w klasie?
Miała kilka swoich
cichych typów, z Anitą na czele. Oczywiście mogła się mylić.
Andrzej patrzył na nią
uważnie, jakby namyślał się nad odpowiedzią. Wreszcie, z lekkim uśmiechem na
ustach, odpowiedział:
– Nie. Nie podoba mi się
żadna dziewczyna w klasie.
W sumie szkoda, z Anitą
pewnie by się nieźle dogadywali. Albo z Magdą lub Kasią.
– A w szkole? – drążyła,
bo skoro odpowiadał, to aż szkoda byłoby nie drążyć dalej.
– Nie. – Głos był
stanowczy i spokojny. – W szkole też nie podoba mi się żadna dziewczyna.
Coś w ostatnich słowach
zabrzmiało tak, jakby był w tym pewien podstekst. I coś było w spojrzeniu
Andrzeja – uważnym, wręcz oczekującym – coś takiego, że przez chwilę Beata
miała wrażenie: on czeka na właściwe pytanie. Właściwie zadane. Tylko jakie to
miałoby być pytanie, jak zadane?
Nie odrywał od niej
oczu. Zdecydowanie czekał, jakby na moment, gdy ona złapie odpowiedni trop.
O cholera, pomyślała
Beata z nagłą paniką, a jeżeli Michalina miała rację?
Parę dni po listopadowej
uroczystości, gdy poszły razem do kawiarni i omawiały ostatnie wydarzenia, a
Beata chwaliła swoich uczniów i padło imię Andrzeja, Michalina wystrzeliła: „A
może on się w tobie podkochuje?”. Beata parsknęła śmiechem, ale Michalina
uczepiła się tej myśli: „Ciągle pożycza od ciebie książki. Ciągle z tobą
rozmawia. Podjął się tej prezentacji listopadowej, bo ty go poprosiłaś. Moim
zdaniem chłopak się w tobie zabujał”.
Wtedy, przy kawie i
serniku, łatwo to było wyśmiać i podważyć. Teraz, z tym uważnym, oczekującym
spojrzeniem Andrzeja – stawało się to trudniejsze.
Czasami Beata pozwalała
sobie na różne dzikie myśli i pomysły, zupełnie niepowstrzymywane przez
poczucie realizmu, odpowiedzialności, wszelkich „wypada / nie wypada” i tak
dalej. We wrześniu i październiku zeszłego roku w ramach tej swojej „myślowej
dzikiej kolejki górskiej”, jak to kiedyś określiła jej mama, opracowała cztery
całkiem niezłe scenariusze zamordowania dyrektora, tak by zatrzeć wszelkie
ślady i jednocześnie zadać staremu jak najwięcej bólu. To były bardzo przyjemne
wyobrażenia, idealne na rady pedagogiczne. Na studiach przez parę miesięcy
wyobrażała sobie rzucenie wszystkiego i udanie się w podróż dookoła Europy wraz
z koleżanką z grupy, która ją do tego namawiała. Fakt, pomysł umarł śmiercią
naturalną, gdy okazało się, że jednak obie zdały gramatykę historyczną, ale był
miłym wsparciem do czasu poznania wyników egzaminu pisemnego. A w listopadzie,
po rozmowie z Michaliną, parę dni bawiła się myślą o takim rozwoju wypadków:
zakochany w niej uczeń, cicha adoracja z perspektywy ostatniej ławki podczas
lekcji, muśnięcie palców podczas podawania sobie książek, odprowadzanie
wzrokiem podczas przerw na korytarzu. Ale to była krótka zabawa, pozbawiona
jakiegoś istotnego znaczenia, i Beata zdecydowanie nie chciałaby w jakikolwiek
sposób jej urzeczywistniać. Rany boskie, przecież to był szesnastoletni
chłopak, o dekadę od niej młodszy, z racji wieku, w którym był – dla niej w
gruncie rzeczy dzieciak.
Poza tym Michalina
zwyczajnie wymyślała głupoty, i tyle.
Ale uważne, oczekujące
spojrzenie w tym momencie wręcz na niej ciążyło.
– No, nie teraz, to
kiedyś się znajdzie jakaś dziewczyna, która ci się spodoba – rzuciła wesoło, by
rozładować sytuację. – Nie ma co się spieszyć na siłę.
Na twarzy Andrzeja
pojawiło się coś, co wyglądało na rozczarowanie.
– Pójdę już – mruknął,
znów poprawił plecak na ramieniu. – W każdym razie nie będę z Gośką
niczego prowadził. Dziękuję, że pani to rozumie.
Gdy wyszedł, Beata nie
mogła się uwolnić od wrażenia, że w jakiś sposób go zawiodła. Jakby było gdzieś
właściwe pytanie, które mogła zadać i dotrzeć do Andrzeja lepiej – ale nie
umiała tego pytania dostrzec, wyczuć, znaleźć. Szkoda.
Uroczystość przebiegła ładnie,
Gosia w końcu dobrała sobie do wspólnego prowadzenia chłopaka z trzeciej „c”.
Spektakl świąteczny wypadł dobrze, choć był dość banalny. A wszyscy –
nauczyciele, uczniowie, dyrekcja – wyraźnie zmęczeni ostatnimi tygodniami.
***
W końcu nadeszła świąteczna
przerwa. Wigilia i pierwszy dzień świąt u rodziców, drugi dzień świąt z
Konradem, parę dni samej, w cudownym odprężeniu, sylwester z Konradem i potem
jeszcze parę dni wolnego. Wspaniały plan. Tylko jeszcze te wszystkie
przygotowania, porządki, zakupy.
Na zakupy do
największego sklepu spożywczego w mieście Beata wybrała się w piątek. Do świąt
zostało pięć dni. Ludzi było sporo, wszędzie zapakowane po brzegi wózki,
pozastawiane półki, ciągnące się kolejki. Przedgwiazdkowy koszmar zakupowy,
który miał w sobie jakiś dziwaczny urok.
Urok urokiem, pomyślała
Beata, gdy już dotarła do kasy ze swoim wózkiem, ale już mam dość. Boże, ile ci
ludzie przede mną mają, kasowanie ich zajmie wieki.
Dobre kilkanaście minut
później z ulgą wsadziła ostatnie skasowane przez kasjerkę produkty z powrotem
do koszyka i stanęła z boku, by spokojnie wszystko spakować do toreb. Gdy już
spakowała, z irytacją stwierdziła, że przesadziła. Kupiła za dużo – jak mama
przez wszystkie lata domowych świąt. A obiecywała sobie, że nie będzie na
święta tak świrować jak mama. I co? I rok temu kupiła za dużo, i teraz kupiła
za dużo. Rok temu przynajmniej była na zakupach z Michaliną i wróciły jej
samochodem. Teraz – pozostaje tylko taksówka, bo za diabła nie chce tego
taszczyć do autobusu. Tylko że przed sklepem taksówek nie było. Może daliby jej
zadzwonić po taryfę ze sklepu?
Z rozważań logistycznych
wyrwało ją „Dzień dobry” wypowiedziane znajomym głosem i zaraz potem kolejne „Dzień
dobry”, i głos, który również kojarzyła. Obejrzała się – przed nią stał pan
Weredecki. I Andrzej. I ich wypchany torbami koszyk.
– Przedświąteczne
zakupy? – zapytał domyślnie pan Weredecki.
– Tak.
– My też. Żona mnie
wysłała po „parę ostatnich rzeczy” – te słowa wypowiedział z wyraźną kpiną – i
dostałem całą listę. Wziąłem Jędrka, żeby samemu się z tym nie użerać. Ma pani
jak wrócić do domu?
Przez moment Beata miała
ochotę unieść się dumą i oświadczyć, że jasne, bez problemu, poradzi sobie –
ale natychmiast przywołała się do porządku. Nie ma co udawać, że się nie
potrzebuje pomocy, gdy się jej potrzebuje.
– Nie mam jak –
przyznała szczerze. – Właśnie się zorientowałam, że zrobiłam za wielkie zakupy
i powrót autobusem będzie trudny. Myśli pan, że pozwoliliby mi zadzwonić ze
sklepu po taksówkę? Kogo mogłabym o to zapytać?
Komendant uśmiechnął się
lekko.
– Podwieziemy panią –
powiedział. – Jędrek, weź pani koszyk.
Beata próbowała
zaprotestować, ale Andrzej już chwycił jej wózek i zaczął pchać, a jego ojciec popychał
swój. Poszła za nimi, najwyraźniej nie było sensu dyskutować.
Wszystkie torby zostały
upchnięte w bagażniku. Pan Weredecki przerwał podziękowania Beaty krótkim: „Nie
ma o czym mówić, żaden problem, proszę wsiadać”, Andrzej otworzył jej przednie
drzwi od strony pasażera. Chwilę później ruszyli.
Beata z ulgą rozparła
się na fotelu. Ale fart. Podwózka z tymi wszystkimi torbami pod sam dom.
– Widzi pani – odezwał
się komendant, gdy już powymieniali uwagi o planach na święta i Nowy Rok – jak
zawsze przed świętami takie wariactwo. Żona już była na jednych zakupach, dwa
dni temu, zabrała mnie do noszenia toreb i wożenia. A dzisiaj mówi, ledwo
wróciłem z pracy, że jeszcze „paru rzeczy” brakuje, i daje mi długą listę.
Zawsze tak jest. A on – ruchem głowy wskazał na siedzącego z tyłu Andrzeja –
niezadowolony, bo mu kazałem książkę zostawić i się ruszyć z pokoju, żeby mi
pomógł. Jeszcze sobie całe święta posiedzi z nosem w książkach.
– Znowu za dużo
wszystkiego kupiliście – mruknął Andrzej, patrząc w okno od strony kierowcy.
– Jak zawsze – odparł
filozoficznie jego ojciec. – Twoja mama lubi mieć zapasy.
– Bez sensu.
– Jeżeli twoja mama chce
mieć zapasy, to będzie miała zapasy – uciął. Było w tym stanowczym stwierdzeniu
coś ciepłego, czułego.
Andrzej wzruszył ramionami,
mruknął „Dobra” i dalej patrzył w okno.
Gdy dojechali na
miejsce, wysiedli wszyscy. Pan Weredecki podał Beacie rękę.
– Wesołych świąt, pani
profesor – powiedział życzliwie. – Jędrek wniesie pani te torby. Nie, bez
dyskusji – przerwał, gdy Beata próbowała zaprotestować. – Nie będzie pani sama
tego targać, a młody chłopak siedzieć wygodnie na tyłku w samochodzie. Jędrek,
słyszysz? Rusz się, weź torby.
– Przecież biorę –
mruknął Andrzej, który już stał przy bagażniku i wyjmował stamtąd zakupy. – Nie
trzeba, dam sobie radę – dodał, gdy Beata podeszła i chciała wziąć jedną z
toreb.
– To ciężkie – zwróciła
uwagę. Andrzej zerknął na nią.
– Poradzę sobie –
powtórzył z lekkim uśmiechem. – Może pani otworzyć mi drzwi.
Wniósł te torby na
drugie piętro, postawił w przedpokoju; przyjął propozycję czegoś do picia,
zdjął buty i, ponownie z torbami w rękach, wszedł za Beatą do pokoju, który był
połączony z małą kuchnią. Rozglądał się z zaciekawieniem.
– Chcesz przejrzeć
półki? – zapytała z rozbawieniem. – Śmiało, sama też tak zawsze robię u innych.
Andrzej przeszedł się po
pokoju, gdy rozpakowywała zakupy. Oglądał uważnie książki na regałach,
przyglądał się mieszkaniu.
– Fajnie tu pani ma –
odezwał się wreszcie.
– Tak, tu jest bardzo
fajnie – zgodziła się. – Ogromnie lubię to mieszkanie.
Naprawdę jej się
pofarciło z tym wynajmem. Mieszkanie nie było duże, ale bardzo wygodne: spory
przedpokój, przestronny pokój, niewielka, ale funkcjonalna kuchnia, ładna
łazienka. W przedpokoju pod jedną ze ścian udało się ustawić kilka regałów na
książki, pod drugą – olbrzymią szafę, na kurtki, buty i takie rzeczy jak
odkurzacz czy deska do prasowania, to wszystko świetnie tam wchodziło. W
łazience kafelki przypominały wprawdzie modę z PRL-u w – domu rodzinnym Beaty
były takie same kafelki, dopóki mama trzy lata temu nie zażyczyła sobie
gruntownej zmiany i tata całe wakacje układał nowe, duże kafle tworzące
liściaste wzory – ale to była jednak własna łazienka, tylko dla niej, bez
konieczności dzielenia jej z kilkoma innymi dziewczynami jak w akademiku. No i
była wanna, idealnie na zimowe wieczory, gdy człowiek chciał się odprężyć w
gorącej kąpieli. W kuchni lodówka, piekarnik i szafki zostały bardzo sprytnie
wpasowane w niewielką przestrzeń pomieszczenia, była nawet narożna szafka na garnki
z dwupoziomową, metalową obrotową półką. No i sam pokój – najlepsza część
mieszkania. Kwadratowy, z dwoma dużymi oknami, pomiędzy którymi mieścił się
jeden z regałów. Pod jednym z okien stał ciemnoniebieski fotel z podnóżkiem i
mały stolik kawowy, pod drugim – długie biurko do pracy i fotel na kółkach. Po
drugiej stronie pokoju Beata zrobiła część sypialnianą – łóżko, szafka nocna,
szafa na ubrania. Właścicielka zostawiła też mały telewizor, który mieścił się
na regale naprzeciwko łóżka, więc w leniwe weekendy można było coś obejrzeć pod
kołdrą. Resztę pokoju wypełniły kolejne regały na książki; część już tu była,
kilka tanich i prostych do złożenia Beata kupiła w ciągu pierwszych miesięcy
swojego życia w Białym Borze. Dzięki temu mogła zabrać z rodzinnego domu
wszystkie książki, które chciała mieć przy sobie, a także kupować nowe. Na
razie się mieściły.
– To pani własne? –
zapytał Andrzej, przeglądając jedną z książek z regału między oknami. – Czy
wynajmowane?
– Wynajmowane. Nie stać
mnie jeszcze na własne – wyjaśniła spokojnie, podeszła i podała mu szklankę z
sokiem pomarańczowym. – Ale i tak jestem szczęśliwa, że je znalazłam. Okolica
jest spokojna, dobre połączenia i właścicielka nie zawraca mi głowy.
Odłożył książkę na
miejsce, wziął szklankę i znów się rozejrzał.
– Powiesiła go pani –
stwierdził i upił trochę soku.
Beata powędrowała za
jego spojrzeniem. Nad łóżkiem wisiał wachlarz.
– Tak, nie chciałam go
chować na zimę – wyjaśniła. – Ślicznie tam wygląda, a w lecie mogę go zdjąć i
znowu używać. Właścicielka na szczęście nie ma problemów, żebym powiesiła na
ścianach kilka rzeczy, zakazuje tylko zwierzaków i palenia papierosów w
mieszkaniu. W ogóle bardzo ci za ten wachlarz dziękuję – dodała, patrząc na niego
z uśmiechem. – To miłe, że o mnie pomyślałeś.
Wachlarz dostała w
pierwszej połowie sierpnia od pani Weredeckiej, która pewnego dnia zadzwoniła i
zaprosiła ją na kawę. Spotkały się w kawiarni, trochę porozmawiały o wakacjach,
pani Weredecka opowiedziała o wyjeździe do Włoch – była zachwycona i wdzięczna
mężowi za taki wspaniały urlop – a potem wyciągnęła z torebki jakiś przedmiot
opakowany w papier prezentowy.
– Przywieźliśmy dla pani
małą pamiątkę z Cefalù – powiedziała z uśmiechem. – To był pomysł Jędrka, a
wybieraliśmy razem. Tylko wie pani, on się trochę wstydził, to obiecałam, że ja
to pani dam.
Wachlarz był piękny, w
upalne dni doskonale się przydawał, a teraz zdobił ścianę i przypominał, że
krótkie, ciemne, zimne dni grudnia kiedyś przeminą.
– Dobrze, że się pani
podoba – mruknął Andrzej, patrząc na szklankę. Po chwili spojrzał na kubek w
jej rękach i zapytał z rozbawieniem: – Nadal pani udaje, że nie widzi pani
błędu w zapisie imienia?
Beata zerknęła na napis
na kubku.
– Zauważyłeś?
Uśmiechnął się lekko.
– Tal. Ale dziewczyny
kazały mi milczeć i twierdziły, że nikt nie zauważy. Ładnie pani udawała, że
też nie zauważa.
Roześmiała się.
– Najpierw nie
miałam serca o tym wspominać, a potem uznałam, że podoba mi się taka przeróbka,
jest oryginalnie.
– Poważnie? – Spojrzał
na nią z dość sceptyczną miną i wzruszył ramionami. – Jak pani uważa. – Znów
upił trochę soku, popatrzył na fotel, na stolik do kawy. – Jak się go pani
czyta?
Beata powędrowała
wzrokiem do leżącego na kawowym stoliku „Państwa” Platona. Przy wprowadzeniu do
oświecenia przy temacie utopii Andrzej dość szczegółowo odwoływał się do tego
tekstu, potem też powracał do niego, gdy omawiali „Kandyda”. Beatę pozytywnie
zaskoczył fakt, że w wakacje przeczytał całe „Państwo”, a do tego zdobył własny
egzemplarz. Sama czytała fragmenty, jakoś nigdy nie miała zbyt wiele zapału i
chęci, by przebrnąć akurat przez ten tekst. Gdy o tym rozmawiali parę tygodni
temu, przyznała: ma trochę poczucie winy, a trochę kompleks, że „Państwo” nadal
zna tylko w kawałkach. Andrzej wtedy zaproponował: to może tym razem zrobią
odwrotnie, on jej pożyczy książkę, i na drugi dzień przyniósł oba tomy. Wydawał
się zadowolony z tego, że teraz to on ma coś, co Beatę interesuje.
– Powoli – przyznała. –
Na razie jestem na trzeciej księdze i trochę się momentami męczę. Platońska
wizja państwa jest koszmarnie… – Zawahała się, szukając odpowiedniego słowa.
– Totalitarna? –
podsunął i spojrzał na nią uważnie.
– Tak, to chyba
najlepsze określenie, mimo wszystko.
– Jakby nie było tam ludzi,
tylko trybiki w maszynie – podjął, znów przenosząc wzrok na szklankę. – To mi
najbardziej zapadło w pamięć po przeczytaniu całości: to nie jest projekt dla
ludzi, nie dla ludzi takich, jakimi są i zawsze będą, bez względu na
wychowanie. Chyba że zrobi się im kompletne pranie mózgu – dodał, ponownie
patrząc w kierunku stolika – i poodcina wszelkie emocje. Co w sumie może by
ułatwiało życie i pozwalało na stworzenie takiego państwa, ale zabiłoby
literaturę.
– Pod względem polityki
i budowy państwa Platon jest zdecydowanie teoretykiem, a nie praktykiem –
zgodziła się Beata. – Zresztą to jest coś, co mnie od samego początku do niego
trochę zniechęcało: wyrzucenie z państwa poetów i poezji jako kłamstwa to dla
mnie blokowanie tej wielostronnej opowieści o świecie, który nigdy nie jest
monolitem. Ale mówienie, że świat nie jest monolitem, ociera się już o
relatywizm, a w przestrzeni Platońskich idei nie ma miejsca na relatywizm. A
tylko relatywizm, tylko to „to zależy” pozwala ludziom być różnymi i jednocześnie
żyć obok siebie i ze sobą.
Andrzej pokiwał głową.
Przez chwilę pili sok w milczeniu.
– Zastanawiało mnie
jeszcze jedno – odezwał się nagle Andrzej. – Ale nie u Platona, tylko u
tłumacza.
– Co?
Podszedł do stolika,
postawił kubek i wziął jeden z tomów do ręki.
– Tutaj – powiedział po
przewróceniu kilku kartek. – Proszę posłuchać: „A jeśli idzie o sprawy serca,
to Platon nie reagował na uroki dziewcząt i nie kochał żadnej kobiety. I to się
też odbiło w jego myślach o tym, jak urządzić w przyszłym społeczeństwie
stosunki kobiet i mężczyzn. Myśli oschle i pedantycznie. Homoseksualista w roli
organizatora małżeństw i romansów. Interesowali go zawsze chłopcy najzdolniejsi
i ludzie najbardziej wybitni a dobrze wychowani. We wszystkich innych widział
tylko żywy materiał, z którego przy pomocy żelaznej ręki można i należy
formować porządny dom lub porządne państwo; nie pytając ich o to, czy tego
chcą, czy nie i czy im w tym dobrze, czy źle”**. Zwróciła pani na to uwagę? –
Rzucił jej krótkie spojrzenie i wrócił wzrokiem do książki. – To brzmi tak,
jakby według Witwickiego bycie homoseksualistą oznaczało brak jakichkolwiek
uczuć. Jak się nie kocha kobiet, to nie można kochać już nikogo, nie ma się
żadnych uczuć ani relacji, więc można kompletnie na zimno i bezosobowo budować
świat, bo przecież nic się nie czuje i nie umie się nawet wyobrazić sobie
takich uczuć. – Zamknął książkę i znów uniósł wzrok. – I co pani na to?
– Masz rację –
przyznała. – A zerknij, który to był rok, pierwsze wydanie?
Zajrzał na stronę
redakcyjną.
– Tysiąc dziewięćset
pięćdziesiąty ósmy.
– No to masz odpowiedź,
przynajmniej częściowo – stwierdziła. – Takie czasy, takie widzenie pewnych
spraw.
– W gruncie rzeczy More
w „Utopii” też buduje świat z bardzo zamordystyczną wizją relacji między ludźmi
– podjął Andrzej. – Ale był żonaty, więc jego preferencji nikt nie wyciąga jako
argumentu przeciwko niemu.
– To trochę jak z
kobietami – zauważyła. – Jeśli nieżonaty autor coś pisze o relacjach
damsko-męskich czy o którejś płci, jego kawalerski stan rzadko bywa
przywoływany jako argument przeciwko niemu. Jeśli to jest autorka, o wiele
częściej krytycy czy recenzenci pozwalają sobie na uwagi: „bo nie ma męża, bo
nie ma dzieci”, tak jakby stan cywilny był jakimś wyznacznikiem pisarskiego
prawa lub braku prawa do pisania o czymś. W ogóle popatrz, jak w literaturze
przejawiają się kwestie płci, nie tylko na poziomie bohaterów, ale też
narratora i samego autora.
Andrzej pokiwał głową i
odłożył oba tomy na stolik.
– Ale to ciekawe, że
zwróciłeś na to uwagę – dodała Beata. – Pamiętam, nawet to podkreśliłeś i
postawiłeś przy tym duży znak zapytania.
– Tak. – Pokiwał głową,
patrząc na szklankę. – To było takie… idiotyczne. Nie zastanawiać się nad kwestią
wychowania, pochodzenia, poglądów, doświadczeń, zepchnąć je w kąt i stwierdzić:
Platon był homoseksualistą, więc wiemy, co odpowiada za jego koszmarną wizję
państwa.
– Tłumacz sam pewnie nie
znał nikogo takiego, pewnie opierał się na stereotypach, które gdzieś usłyszał
i na własnej wyobraźni – zasugerowała.
– Albo jej braku –
dodał, dopił sok i podjął: – Za to kompletnie mu umyka, że Platon praktycznie
kasuje pożądanie, w ogóle ludzką seksualność, bez względu na jej kierunek. U
niego seksualność jest czymś, co ogranicza, niszczy i poniża człowieka. I nie
sądzę, żeby jego orientacja miała tu jakiekolwiek znaczenie.
– Myślę, że nie –
zgodziła się Beata. – Przecież potem podobne podejście do ludzkiej seksualności
wykazuje wielu autorów, i to nie tylko w średniowieczu, choć najpierw
przychodzi mi automatycznie do głowy właśnie średniowiecze. I zobacz, różnie to
tłumaczą: bogami, wyższością pracy umysłowej nad ciałem, wyższością płci nad
płcią, ale efekt zawsze jest ten sam: ludzka seksualność to zło. I nawet po
Freudzie i całym przełomie, który uruchamia w dwudziestym wieku psychologia, my
nadal jesteśmy naznaczeni takim dualistycznym widzeniem świata i człowieka,
dzieleniem go na gorsze i lepsze, na materię i ducha. Ja zdecydowanie wolę
widzieć człowieka jako całość, fizyczno-psychiczną, bez wprowadzania linii
demarkacyjnych.
– Więc raczej nie
przyklasnęłaby pani Witwickiemu – mruknął, wpatrując się w pustą szklankę, i
stuknął w nią parę razy palcami lewej ręki.
– Nie. – Beata odstawiła
swój kubek na biurko. – Zdecydowanie nie. Nie znam takich ludzi, o jakich
wspomina przy tej uwadze o Platonie, ale na litość boską, to są dalej po prostu
ludzie, ze wszystkimi emocjami, problemami i potrzebami jak każdy człowiek.
Andrzej uniósł głowę,
spojrzał na nią uważnie; miała wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale się waha.
Po chwili uśmiechnął się lekko, właściwie nawet trudno to nazwać uśmiechem, to
było takie słabe uniesienie kącików ust, ześlizgnął się spojrzeniem na biurko i
wzruszył ramionami.
– Muszę iść – powiedział.
– Ojciec na mnie czeka.
– Jasne.
Wyciągnęła rękę, wzięła
od niego szklankę i odstawiła wraz z kubkiem do zlewu. Idąc za nim do
przedpokoju, nie mogła się uwolnić od uczucia podobnego do tego sprzed
parunastu dni: że balansowali przez krótki moment na granicy czegoś, co mogło
zostać wypowiedziane i co odsłoniłoby Andrzeja trochę bardziej, ale w ostatniej
chwili się cofnęli. Andrzej się cofnął.
Trudno, widocznie nie
chciał. Jego prawo.
– Czekaj – przypomniała
sobie, gdy założył buty i sięgnął po kurtkę. – Mam coś, co ci się może
spodobać. To się dobrze czyta bez przerywania, więc świąteczna przerwa jest w
sam raz.
Podeszła do środkowego
regału w przedpokoju i z drugiej półki od góry zdjęła „Grę w klasy”.
– To jest w gruncie
rzeczy coś, co się powinno przeczytać przed dwudziestką – stwierdziła. – A na
pewno przed dwudziestym piątym rokiem życia. Wtedy zachwyca. Później… no, sam
zobaczysz, jeśli za dziesięć czy piętnaście lat będziesz chciał sobie zrobić
powtórkę. To Cortázar, Cortázar w ogóle jest specyficzny, albo się nim człowiek
zachwyci, albo go odrzuci, jakoś sobie nie wyobrażam odbioru pośredniego. Ma
dużo dobrych tekstów, ale uważam, że powinno się zacząć od „Gry w klasy”, to
jest taki cios w niektóre elementy, do których przeciętny czytelnik jest
przyzwyczajony. Zobaczysz, jaki ma pomysł na narrację, w założeniu tę powieść
można czytać w kilku kolejnościach. Zresztą Cortázar sam to wyjaśnia we
wstępie. To jeszcze egzemplarz kupiony przez mojego tatę, wspólnie się nim
zaczytywaliśmy, gdy byłam w twoim wieku.
Miała spory sentyment do
tego tomu; wydanie z sześćdziesiątego ósmego, już mocno podniszczone, sczytane,
ciemnoróżowa okładka w paru miejscach podklejona, brzegi postrzępione, kartki
pożółkłe. Tata, który kiedyś zdjął ten tom z półki i powiedział: „Becia, to
jest coś, co warto przeczytać, jest bardzo inne i bardzo… no, po prostu
powinnaś to przeczytać, jak chcesz kiedyś coś poważniej robić z książkami”.
Tata, dyskutujący z nią o Madze, Horaciu, Talicie, o poszczególnych częściach
tej powieści i o mieszaniu kolejności czytanych rozdziałów. Mama, śmiejąca się:
„Twój tata poderwał mnie na tę powieść, »Gra w klasy« była wtedy bardzo
modna, ale strasznie trudno ją było zdobyć, a on miał własny egzemplarz. I
powiedział, że mi pożyczy, ale jeśli pójdę z nim na kawę. No więc poszłam,
pożyczył mi, a potem już się tak dalej potoczyło”. „Tak”, dodawał wtedy zawsze
tata, „i dlatego twoja mama za mnie wyszła: bo miałem własnego Cortázara.
Uznała, że mam dobry posag”.
– W każdym razie
przeczytaj i sam się przekonaj, czy to twoje klimaty. – Podała mu książkę.
Andrzej zapiął kurtkę, zawiązał szalik, wziął Cortázara i uśmiechnął się, tym
razem tak porządnie.
– Dziękuję – powiedział.
– To wesołych świąt.
– Wesołych świąt. Dzięki
za przytarganie zakupów.
Pokiwał głową, dalej z
uśmiechem, założył wyciągnięte z kieszeni rękawiczki i wyszedł.
Ciekawe, pomyślała
Beata, zamykając za nim drzwi, czy złapie klimat „Gry”. Zobaczymy w styczniu.
***
Święta były pełne
obżarstwa, lenistwa i prezentów. Beata siedziała z rodzicami i dalszymi
krewnymi w Nowogardzie, opychała się wszystkim, co pojawiało się na stole,
czytała na kanapie, słuchała ulubionych kolęd. Potem, już w Białym Borze,
całowała się z Konradem, gdy siedzieli przed choinką u niej w mieszkaniu i
otwierali prezenty, wylegiwała się długo w łóżku, oglądała powtórki ulubionych
filmów. Sylwestra spędziła u znajomych Konrada, na domowej imprezie, w czasie
której gadali, tańczyli, pili wino przywiezione przez gospodarzy z Chorwacji i
wymyślali sobie noworoczne postanowienia.
– Pokaż swoje –
powiedział Konrad, zaglądając jej przez ramię. Siedzieli przytuleni do siebie
na kanapie. – Ej, to trzecie jest głupie, skreśl.
– A w życiu.
– Skreślaj. – Wyrwał jej
długopis z ręki i zamazał „Schudnę minimum pięć kilo”. – Nic nie schudniesz,
jesteś w sam raz, ja nie chcę kościotrupa przytulać. Wpisz tu zamiast tego coś
sensownego.
– Na przykład? –
Spojrzała na niego z uśmiechem. Miło było tak zwyczajnie i po prost czuć się
przy kimś dobrze we własnym ciele.
– Na przykład: „Będę
codziennie mówić Konradowi, że jest najwspanialszy pod słońcem”.
– To chyba raczej
postanowienie z korzyścią pod ciebie – zakpiła.
– Ja takie też mam w
postanowieniach. O, zobacz. – Pokazał jej swoją kartkę i wskazał palcem ostatni
punkt. – „Będę codziennie mówił Beacie, że jest najwspanialsza pod słońcem”.
– Phi, wpisane na końcu.
– Dobra, zmieniam
kolejność. – Przekreślił numerację pierwszego i ostatniego punktu, po czym
zapisał ją na odwrót. – Teraz lepiej?
– Lepiej. No to
zaczynaj.
Popatrzył na nią z
przebiegłą miną.
– Dopiero od pierwszego
stycznia. Brakuje jeszcze pół godziny.
– Zrób próbę –
zachęciła, siadając na kanapie ze skrzyżowanymi nogami. – No, dawaj, ocenię,
czy dobrze wychodzi, czy musisz poprawić.
– Ale z ciebie belfer –
mruknął, przysunął się i pochylił nieco. – No to słuchaj. Beata jest
najwspanialsza pod słońcem… – przysunął się bliżej i dodał ciszej: – i bardzo
ją kocham.
Padło między nimi już
sporo czułych i poważnych słów, ale te konkretne powiedział po raz pierwszy.
Jego ciemnoniebieskie oczy, jasnobrązowe, krótko przycięte włosy, kwadratowa
twarz, zabawnie zadarty nos, kilka piegów pod oczami – to wszystko było tak
znane, tak bliskie, tak ważne.
– Ja też cię kocham –
powiedziała równie cicho. Konrad wsunął jej rękę we włosy, drugą położył na
kolanie, pochylił się i pocałował ją mocno.
Pół godziny później całą
grupą, w kurtkach, szalikach i czapkach, stali przed blokiem z butelkami w
rękach. Konrad obejmował Beatę w pasie, Beata trzymała szampana, schodzili się
sąsiedzi.
– Uwaga! – krzyknęła
Gabryśka, gospodyni imprezy. – Zaczynamy odliczać, Kazik, dawaj!
– Dziesięć! – Wykrzyknął
jej mąż, patrząc na zegarek. – Dziewięć! Osiem!
– Siedem! – Przyłączyło
się kilka osób. – Sześć!
To był świetny rok,
pomyślała Beata.
– Pięć! – Teraz już
odliczała cała grupa, wszyscy, którzy wyszli z bloku.
Praca, którą uwielbiam,
facet, którego kocham, miasto, w którym świetnie się czuję.
– Cztery! Trzy!
Chyba nie może być
lepiej. Chyba może być tylko lepiej.
– Dwa!
Oby kolejny rok był
przynajmniej taki jak ten.
– Jeden!
Mieszanina krzyków,
pisków i wybuchów odkorkowywanych butelek szampana. Muzyka rozlegająca się z
wielu otwartych okien. Uściski, pocałunki, szampan pity bezpośrednio z
podawanych sobie butelek. Konrad, całujący ją długo, tak, że aż wszystko wokół
na moment znikało.
– Szczęśliwego
dziewięćdziesiątego siódmego – szepnął jej do ucha.
– Szczęśliwego
dziewięćdziesiątego siódmego – odpowiedziała, chociaż pewnie nie mógł jej
usłyszeć, i przytuliła się mocniej.
– Szczęśliwego
dziewięćdziesiątego siódmego! – wykrzyknęła po chwili Gabryśka i objęła ich
oboje.
To będzie bardzo
szczęśliwy dziewięćdziesiąty siódmy, obiecała sobie Beata, wdychając zapach
wody kolońskiej Konrada. To będzie najszczęśliwszy dziewięćdziesiąty siódmy ze
wszystkich dziewięćdziesiątych siódmych. To po prostu będzie dobry rok.
PRZYPISY:
* Charles Baudelaire, „Do
czytelnika”, w: Charles Baudelaire, „Kwiaty zła”, przeł. A. Lange, A. M-ski,
https://wolnelektury.pl/media/book/pdf/baudelaire-kwiaty-zla.pdf.
** Władysław Witwicki, „Wstęp”,
[w:] Platon, „Państwo”, przekł., wstęp i objaśnienia W. Witwicki, Warszawa
2010, s. 11–12.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz