BETTY OD POLSKIEGO. KLASA DRUGA „B”: ŚWIAT SIĘ ZMIENIA (ALBO I NIE) (SEMESTR LETNI)

 


Znów mi się coś w „Betty” wcięło, więc następny tekst (już w całości napisany!) będzie związany z pewnym drobnym elementem jednej z ostatnich scen tego rozdziału.

 

 

 

BETTY OD POLSKIEGO

KLASA DRUGA „B”: ŚWIAT SIĘ ZMIENIA (ALBO I NIE) (SEMESTR LETNI)

 

 

 

Fascynuje mnie obserwowanie tego, jak moi uczniowie się zmieniają. Mam chwilami wrażenie, że oglądam bez końca ten sam cykl: pojawia się zmiana – pojawia się coś znanego – pojawia się zmiana – pojawia się coś znanego. Czasami tych moich uczniów niemal nie rozpoznaję; chwilę później robią coś, przez co myślę: no jasne, nic się nie zmieniło, są tacy, jak zawsze.

Może to takie ustawienia domyślne nauczyciela: siedzieć w samym środku tej mieszanki nieznane – znane. Uwielbiam to.

Betonowa Aga, „Kilka słów o byciu belfrzycą od kuchni”, genderowy-beton.blogspot.com

 

Semestr letni w drugiej „b” zaczął się od wielkiej bomby: do klasy doszedł Maks.

Samo w sobie dołączenie nowego ucznia nie byłoby może niczym szczególnie wyjątkowym, ale Maks… Maks to był Maks. Maks naprawdę zasługiwał na określenie „bomba”, wzdłuż i wszerz w pozytywnym sensie.

O tym, że będzie miała nowego ucznia, Beata dowiedziała się od dyrektora pod koniec semestru zimowego. Zdążyła nawet spotkać się z rodzicami chłopaka, bo sam Maks wyjechał już na ferie do dalszej rodziny. Państwo Żakowscy byli sympatycznymi ludźmi: ona, dentystka, wesoła, energiczna i przyjazna, ledwo weszła, wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła dłoń Beaty, „To pani jest wychowawczynią? Dyrektor bardzo panią chwali!” – Beata czuła, że ma dość głupią minę z zaskoczenia, stary ją chwali?, stary w ogóle kogoś chwali?, ale możliwe, że na zewnątrz pieje na cześć swoich pracowników peany, jebanie ich jak bure suki pozostawia na służbową codzienność; on, znacznie spokojniejszy, ale za to z dość ironicznym poczuciem humoru, objawiającym się niekiedy w rzucanych nagle uwagach, był księgowym i i wyraźnie lubił hawajskie koszule.

– Przeprowadziliśmy się tutaj ze względu na moją mamę – tłumaczyła pani Żakowska – wie pani, starsza kobieta już średnio sobie radzi, a ja stąd pochodzę, stęskniłam się za rodzinnymi stronami. Henio – wskazała na męża – znalazł tu dobrą posadę w Nadleśnictwie w Miastku, miał już dosyć księgowości w handlu.

– I vice versa – dorzucił pan Żakowski. – W sumie nie wiadomo, kto kogo miał bardziej dosyć.

– A moje kuzynki mają tu swój gabinet, wie pani, u mnie w sumie to cała taka linia dentystów jest. Już mnie parę razy zachęcały, żebym tu wróciła i do nich dołączyła, ale jakoś się nie mogło złożyć. A teraz się złożyło. No więc się zabraliśmy z tego Inowrocławia i jesteśmy. Tylko o Maksa się martwię, miał tam w szkole i na podwórku tylu kolegów, mam nadzieję, że się tu odnajdzie.

– Odnajdzie się – wtrącił pan Żakowski, zanim Beata zdążyła się odezwać. – Maks jest bardzo przebojowym dzieciakiem, łatwo nawiązuje kontakty. Jakby go wpuścić do klatki lwa, na drugi dzień oglądałby z tym lwem filmy i grał w piłkę. Zobaczy pani.

No i rzeczywiście zobaczyła.

Maks pojawił się pierwszego dnia nowego semestru z pół godziny przed pierwszą lekcją, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zapukał do drzwi pokoju nauczycielskiego i przywitał się z Beatą olśniewającym, filmowym wręcz uśmiechem.

– Dzień dobry, pani profesor – powiedział. – Ja jestem Maks. Mama mówiła, żebym przyszedł wcześniej, to mnie pani przygotuje na wrzucenie na głęboką wodę.

Maks był piękny. Inaczej nie dało się tego określić. Był wysoki, szczupły, miał owalną twarz z wielkimi, ciemnozielonymi oczami, takimi jak jego tata, ładnie wykrojonymi ustami – tu z kolei przypominał swoją mamę – kilka delikatnych piegów u nasady nosa, jasnoblond czuprynę i coś ujmującego w wyrazie twarzy. Wyglądał trochę jak nastoletnia gwiazda filmowa z amerykańskich seriali.

To będzie pogrom w klasie, pomyślała Beata. Dziewczyny będą padać z wrażenia. Nie tylko w drugiej „b”.

Maks był też bardzo przystępny i pełen energii, przypominał tym swoją mamę. Wysłuchał z zaciekawieniem wyjaśnień Beaty na temat klasy, rozkładu materiału, podstawowych zasad szkolnych, zresztą pewnie takich, jak wszędzie, zadał kilka sensownych pytań, a na koniec oświadczył:

– Dobra, dam radę. Może mnie pani prowadzić na rzeź.

Uśmiechnął się przy tym tak, jakby ta „rzeź” – poznanie nowej klasy – była imprezą, na którą czekał całe ferie.

W tym semestrze druga „b” zaczynała poniedziałek od dwóch polskich. Beata weszła do klasy chwilę po dzwonku, wolała odczekać, aż dzieciaki już usiądą i się trochę uspokoją. Maks wszedł za nią – zauważyła miny kilku dziewczyn, tak, to będzie pogrom.

– Wspominałam wam pod koniec zeszłego semestru, że będziemy mieć nowego ucznia – wyjaśniła po krótkim powitaniu. – No i wreszcie mamy. To jest Maks, przyjechał do nas z Inowrocławia. Mam nadzieję, że szybko złapiecie dobry kontakt. Maks, chcesz coś powiedzieć na powitanie?

Kiwnął energicznie głową i spojrzał z uśmiechem na klasę.

– No cześć – powiedział wesoło. – Ja mam tylko jedną prośbę, możecie do mnie mówić, jak chcecie, „Maksymilian”, „Maks” albo cokolwiek, tylko nie „Maksio”, bo brzmi jak „Reksio”. – Kilka osób się roześmiało, kilka uśmiechnęło. Hanka, dotąd w kucyku, zdjęła gumkę i przeczesała palcami rozpuszczone włosy. Kamil zaszczekał. – No właśnie o tym mówię – podchwycił Maks, czym wzbudził jeszcze większy śmiech.

Dzieciak sobie poradzi, stwierdziła Beata z rozbawieniem.

– Siadaj, gdzie chcesz, jest kilka wolnych miejsc – powiedziała. – I bierzemy się do roboty. Opowieści o feriach jutro na wychowawczej! – dorzuciła szybko, by uciszyć kilka jękliwych „Ale nie tak od razu lekcje, pogadajmy o feriach!”.

Maks rozejrzał się jeszcze raz po klasie, zrobił kilka kroków i usiadł na wolnym miejscu. W środkowym rzędzie. W ławce z Anitą.

Anita spojrzała na niego podejrzliwie i powiedziała surowo:

– Ja nie siadam z chłopakami.

– No, ja też – podchwycił Maks pełnym zrozumienia tonem. – Z reguły strasznie śmierdzą.

Anita parsknęła krótkim śmiechem, obrzuciła Maksa kolejnym podejrzliwym spojrzeniem i pochyliła się nad zeszytem.

Maks w drugiej „b” zaaklimatyzował się szybko. Wręcz błyskawicznie. Dziewczyny podbił wyglądem i przyjaznym zachowaniem, chłopaków żartami i bezpretensjonalnością. Szybko też zdobył sympatię większości nauczycieli, poza Haleckim, który chyba za młodu złożył śluby nienawidzenia uczniów jak leci. U Haleckiego Maks błyskawicznie dorobił się swojej pierwszej i na długo jedynej uwagi: „Żakowski durnowato się uśmiecha do tablicy przy tłumaczeniu wzorów!!!!!!!!!”.

– Ignoruj – poradziła Beata zakłopotanemu Maksowi, który po wychowawczej podszedł zapytać o tę uwagę i co ma zrobić. – To taka forma tradycji. Uczeń bez uwagi u profesora Haleckiego jest jak żołnierz bez karabinu. O, zapytaj Andrzeja – dorzuciła z rozbawieniem, bo Andrzej właśnie stanął parę kroków dalej w kolejce do niej. – Prawda, Andrzej? Każdy musi zarobić u fizyka uwagę, nawet gdy milczy.

– Jak gdy milczy? – zdziwił się Maks i obejrzał się na Andrzeja. – Dostałeś uwagę za milczenie?

Andrzej spojrzał na niego, uśmiechnął się nieco kpiąco.

– Za bezczelne, aroganckie, obraźliwe i napastliwe milczenie, którym próbowałem podważyć autorytet nauczycielski – zacytował gładko swoją najnowszą uwagę. – Pani Beata ma rację, ignoruj.

– Może go przeproszę? – zasugerował Maks, najwyraźniej nieprzekonany, przenosząc wzrok to na swoją wychowawczynię, to na kolegę z klasy.

– Nie – powiedziała szybko Beata.

– Nie – stwierdził jednocześnie Andrzej.

– Uwierz, Maks, nie.

– Dostaniesz kolejną uwagę.

– Za co niby? – zdumiał się chłopak.

– Nie wiem – odparł Andrzej, wyraźnie rozbawiony. – Za próbę przekupstwa, za podważanie decyzji o uwadze, za napastowanie w czasie przerwy. Możliwości są nieskończone.

– Ty sobie jaja robisz, nie? – zapytał Maks niemal błagalnie.

– Nie.

– Uwierz – wtrąciła się Beata. – Po prostu to zostaw, nie przejmuj się i nie komentuj. Tak jest najbezpieczniej.

– Witamy w pierwszym LO w Białym Borze – podsumował Andrzej ironicznie. – „Przeminął wiek złoty”.

– Dobra – powiedział Maks takim tonem, jakby zgadzał się potrzymać odbezpieczony granat. – Niech będzie. Na pani i jego odpowiedzialność.

Pomijając jednak Haleckiego, Maks już po pierwszych tygodniach był w drugiej „b” jak u siebie. Nie dawało się go nie lubić. Był wesoły, bezkonfliktowy, przyjazny, pomocny, zachowywał się tak, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie robi wrażenie na dziewczynach – może dlatego chłopacy bez problemu go zaakceptowali. A może dlatego, że po prostu Maksa naprawdę nie dawało się nie lubić. Przekonały się do niego nawet dwie najbardziej zdystansowane i oporne na Maksowy urok osoby w klasie: Andrzej i Anita.

Andrzej w gruncie rzeczy Maksa ignorował, a może raczej – nie zwracał na niego uwagi tak samo, jak nie zwracał uwagi na inne osoby. Jeśli Maks go o coś zapytał – odpowiadał. Sam nie szukał kontaktu; jeszcze bardziej niż w poprzednim roku trzymał się Marcina i tylko Marcina, przerwy spędzał albo z nim, albo sam, zaszyty gdzieś z książką. Czasem Beatę dopadał niepokój: Andrzej strasznie się alienuje, może aż za bardzo. Z drugiej strony – nie jest przecież małym dzieckiem, nie powie mu się: „Masz się iść pobawić z innymi kolegami”.

I trochę dlatego, a trochę z innych powodów Beata wrobiła Andrzeja w pomaganie Maksowi z polskim.

Maks, jak się okazało po pierwszym tygodniu, był trochę do tyłu z materiałem z paru przedmiotów. Druga „b” kończyła romantyzm, u niego w szkole doszli do połowy oświecenia. Z matematyki dopiero zaczynał ten dział, który druga „b” właśnie zakończyła pracą klasową zaraz po feriach. Z fizyki, jak sam stwierdził, rozumiał tylko literki, ale osobno, razem plus liczby już nie miały dla niego sensu. No i z angielskiego stał słabo.

– Trochę sobie przez zimę odpuściłem – przyznał z przepraszającym uśmiechem podczas rozmowy w bibliotece. – Chyba przez to, że ciągle żyliśmy przeprowadzką i tak już w sumie myślałem, że się nie liczy, w sensie w szkole. I że może mi podniosą trochę oceny, bo zaraz odchodzę. Ale nauczyciele to sadyści – dodał z pełną udręki miną – i do śmierci traktują człowieka jak ucznia. – Uśmiechnął się tym swoim urzekającym uśmiechem. – Ale poprawię to, obiecuję, mama już mi palnęła takie kazanie pod koniec ferii, że myślałem, że mi nie da kolacji.

Na dobrą sprawę w nadgonieniu tych braków powinni mu pomóc nauczyciele, Beata dobrze o tym wiedziała. Wiedziała też jednak o wszystkich „ale”. Angielski: Majkel – tak naprawdę anglista miał na imię „Michał”, ale ledwo przyszedł do szkoły, oświadczył: „Mówcie do mnie Majkel, jak mieszkałem w Anglii i Irlandii, to się przyzwyczaiłem do tej formy”, no i tak został „Majkelem”, zapisywanym fonetycznie, z czystej złośliwości, jak stwierdziła Michalina, za to obnoszenie się z „och jej, mieszkałem w Anglii i Irlandii” – w każdym razie Majkel beznadziejnie prowadził lekcje, puszczał dzieciakom filmy i kazał wkuwać na pamięć jakieś przypadkowe teksty, wiele pożytku z indywidualnych zajęć nie będzie. Halecki i zajęcia indywidualne czy konsultacje to był pomysł tak dziki, że aż bolał, tylko biedny Jacek w zeszłym roku tak się męczył z fizyką prowadzoną indywidualnie. I Jacek, sądząc po jego minie i uwagach, które udało się z niego wyciągnąć, zdecydowanie tego nie polecał. Matematycy byli w porządku, i Mariola, i Mirek, ale zarobieni tak, że już nie wiedzieli, w co ręce wsadzić. Polonistki podobnie – Michalina użerała się jeszcze z własnymi problemami małżeńskimi, a Beata miała w tym roku swoją pierwszą klasę maturalną i wiedziała, że jak najwięcej wysiłku musi włożyć w pracę z czwartą „c”, żeby dobrze zdali i pisemny, i ustny polski.

– Po prostu nas jest za mało, roboty za dużo, a jeszcze po pracy wszyscy chcieliby choć trochę pożyć – zgodziła się Michalina podczas cotygodniowego środowego wypadu do kawiarni, który już wszedł im w nawyk. W każdym semestrze wybierały dzień, który najbardziej im obu pasował, szły po lekcjach do tej kawiarni, w której rozmawiały po raz pierwszy, zamawiały ciastka, herbatę lub kawę, czasem drinka. Może to nie była jakaś niezwykle głęboka przyjaźń, nie spędzały razem zbyt wiele wolnego czasu, ale zdecydowanie Michalina była najlepszą przyjaciółką z pracy, jaką można sobie wymarzyć. I chętnie dzieliła się swoim doświadczeniem, pomysłami, a nawet materiałami, które miała opracowane. Beata w gruncie rzeczy na obecnym etapie zawodowym mogła odwdzięczyć się głównie braniem zastępstw, gdy Michalinie coś wypadło – i słuchaniem o jej problemach, gdy ta miała ochotę i potrzebę się wygadać. – Słuchaj, a może niech jakieś bardziej ogarnięte dzieciaki mu trochę pomogą? Możesz to podciągnąć pod ten nowy wymysł pedagogicy, wiesz, to „tworzenie przyjaznego środowiska koleżeńskiego w szkole” – zacytowała kpiącym tonem. No tak, Michalina nie lubiła pani pedagog. Bycie krewną starego nikomu nie przysporzyłoby sympatii. – Maks dostanie pomoc, dzieciaki dostaną plusy do sprawowania, ty będziesz miała spokój, pedagogica będzie wyć z rokoszy, dyr się nie wkurzy, bo wszystko w ramach „pedagogicznego planu rozwoju szkoły”.

Pomysł był dobry. Bardzo dobry. I od razu było wiadomo, kogo o co poprosić.

Marta od razu zgodziła się pomóc Maksowi z angielskim.

– Moja mama uczy angielskiego – wyjaśniła. – To w sumie jak będzie trzeba, to ona mu to wyjaśni, tak jak mi zawsze wyjaśnia. Nie ma sprawy, chętnie. Lubię Maksa. Mój chłopak też go lubi. Maks jest bardzo miły.

Marta umówiła się z Maksem na spotkania u siebie w domu i po kłopocie.

Z fizyki, jak się okazało w zeszłym roku, najlepszy był Mateusz – odkąd miał aparat i dobrze słyszał, Halecki patrzył na niego z niechętnym zadowoleniem. „Głuchy, a nie głupi, to już z dwojga złego lepiej”, burknął raz fizyk w pokoju nauczycielskim, gdy Beata podpytała, jak tam postępy Mateusza na lekcji.

Co za cham i prostak – pomyślała wtedy ze złością, patrząc na nalewającego sobie kawę kolegę. – Jak tacy zostają nauczycielami, to jest jakaś porażka.

Mateusz w każdym razie jako jedyny nie miał z fizyki niższej oceny niż czwórka, a i to rzadko. I jako jeden z niewielu od roku nie dostał od Haleckiego żadnej uwagi do dziennika.

Mateusz prośbę Beaty przyjął z zakłopotanym uśmiechem.

– Jak pani myśli, że dam radę… – powiedział niepewnie. – Znaczy tak, mogę mu wytłumaczyć, nie ma problemu. Tylko nie wiem, czy umiem tak wytłumaczyć.

– Jesteś świetny z fizyki, na pewno sobie poradzisz z tłumaczeniem – zapewniła.

– No… lubię fizykę. – Mateusz znów się uśmiechnął, trochę swobodniej. – Fajna jest. Spróbuję, może Maksowi też się spodoba.

Beata widziała ich potem parę razy przy jednym ze stolików na dole w szatni. Siedzieli obok siebie, pochyleni nad zeszytami i podręcznikiem, Mateusz tłumaczył, Maks słuchał, kiwał głową, zadawał pytania. Najwyraźniej tłumaczenia Mateusza działały, bo Maks w miejsce jedynek z początku semestru zaczął dostawać trójki.

Do matematyki Beata zaprzęgła Karolinę, która tylko zmrużyła oczy, upewniła się: „Maksowi? Temu nowemu?”, wzruszyła ramionami i powiedziała: „No OK”. Karolina z reguły była znacznie bardziej towarzyska i przyjazna, ale w styczniu jej rodzice postanowili się rozwieść i od tego czasu widać było, że się bardzo mocno wycofuje, chowa w sobie. Parę razy dała się wyciągnąć do biblioteki na rozmowę, raz, tuż przed feriami, rozpłakała się – miała spędzić połowę ferii z mamą, połowę z tatą, który już zdążył się wyprowadzić, i odechciewało jej się żyć, jak wyszlochała Beacie w ramię. Beata obejmowała ją, słuchała pełnych żalu i pretensji uwag pod adresem rodziców, dała się dziewczynie wypłakać i gryzła się w język, by nie wystrzelić z jakimś wprawdzie życzliwym, ale banalnym i mało pomocnym banałem. Po kilkunastu minutach Karolina się uspokoiła, wydmuchała nos, wytarła twarz, wymruczała zawstydzona: „Dziękuję, przepraszam, że tak pani wyłam i zaryczałam bluzkę”, obiecała, że jak będzie potrzebowała, to znów przyjdzie pogadać, a potem przytuliła Beatę mocno i znów się rozpłakała.

Po feriach podeszła na chwilę po pierwszym polskim i mruknęła tylko: „Było znośnie, tata już nie gadał na mamę, a mama nie gadała na tatę. Chyba się trochę ogarnęli”.

Beata skwitowała to krótkim „Cieszę się, Karola”. Zachowała dla siebie fakt, że po tamtej rozmowie z Karoliną zadzwoniła do jej mamy i powiedziała wprost: może się bezczelnie wtrącam w państwa prywatne sprawy, ale mam to gdzieś, bo widzę, jak rozwalacie Karolinę na kawałki. Przestańcie opowiadać przed nią jedno o drugim, jaki to gnój, idiotka, sukinsyn i kopia własnej matki, przecież robicie dziewczynie krzywdę. Rozwodzicie się, to się rozwodzicie, ale przestańcie robić z Karoliny kozetkę u psychiatry na swoje małżeńskie problemy.

Trzeba przyznać, że mama Karoliny się przejęła. I zrozumiała. Sama przyznała: zupełnie o tym nie pomyślała. Małżeństwo rozpadało się od paru lat, robiło się coraz gorzej, ostatnie miesiące to było takie napięcie, że atmosferę można by nożem kroić, no i… chyba po prostu rzeczywiście nawalili. Porozmawia z mężem. Mąż jest wprawdzie jako mąż skończonym debilem, ale jako ojciec jest w porządku, kocha Karolinę, ogarną się jakoś, żeby małej nie dobijać jeszcze bardziej.

– Dziękuję, że się pani przejmuje – zakończyła mama Karoliny. – W sumie na początku, jak pani zadzwoniła, to miałam pani ochotę powiedzieć, żeby się pani odpieprzyła i nie wtrącała w nie swoje sprawy, jak się pani sama będzie rozwodzić, to pani zobaczy, jakie to przyjemne. Ale potem, jak pani mówiła, to tak mnie ruszyło: przecież pani się martwi o Karolinę. A nie każdy nauczyciel by się martwił. Więc dziękuję. Ogarniemy.

Sądząc po słowach Karoliny i jej nastroju po feriach, rzeczywiście ogarnęli, przynajmniej trochę.

Karolina w każdym razie zgodziła się pomóc Maksowi i siadali razem czasem w szatni, czasem w bibliotece. Maks podgonił materiał, napisał pracę klasową z tego działu, dostał cztery minus i był zadowolony.

O pomoc w polskim Beata poprosiła Andrzeja. Znalazła go zaraz po lekcjach w szkolnej bibliotece, wyjaśniła sytuację i zapytała, czy mógłby Maksowi pomóc.

– Widzisz – dodała, gdy Andrzej patrzył w milczeniu na półkę, najwyraźniej zastanawiając się nad odpowiedzią – przy polskim mam do wyboru albo ciebie, albo Małgosię. Ale…

– Ale Małgośka by go zjadła – dokończył Andrzej i spojrzał na nią z lekkim rozbawieniem na twarzy. – Nie, ja też mam trochę litości dla ludzi, nie będę go na to skazywał. W porządku, pomogę mu.

– Dziękuję. Bardzo ci jestem wdzięczna. Powiem Maksowi jutro, żeby do ciebie podszedł i dogadał się, kiedy wam obu pasuje.

Andrzej pokiwał głową.

– Mam ciągle pani Cortázara – powiedział po krótkiej chwili. – Mogę jeszcze potrzymać?

– Jasne.

– Czytam go teraz w czwartym układzie – wyjaśnił. – W przypadkowej kolejności rozdziałów. Sprawdza się.

Beata miała sporą satysfakcję, gdy po pierwszej rozmowie w styczniu na temat „Gry w klasy” zorientowała się, że zaraziła Andrzeja tą książką. I najwyraźniej w ogóle Cortázarem i literaturą iberoamerykańską, bo zaraz po „Grze w klasy” Andrzej zaczął pochłaniać wszystkie dostępne w szkolnej i miejskiej bibliotece tomy Cortázara, Márqueza i innych autorów, których zdołał znaleźć. I tylko narzekał, że niewiele może w sumie znaleźć, a właściciel księgarni tak wolno realizuje zamówienia.

Następnego dnia Maks, po sygnale od Beaty, podszedł na przerwie do Andrzeja. Beata miała dyżur na korytarzu i zdołała podchwycić tę rozmowę. Andrzej siedział na ławce pod ścianą, z książką, Marcin obok niego, przeglądał zeszyt.

– Hej – powiedział Maks. – Andrzej, sorry za odrywanie cię od książki, pani Beata powiedziała, że mi pomożesz z polakiem.

Andrzej podniósł głowę, spojrzał na niego uważnie.

– Tak.

Maks chyba spodziewał się po tym „Tak” czegoś więcej, bo czekał chwilę bez słowa, ale Andrzej też się nie odzywał. Maks rzucił okiem na Marcina, popatrzył znów na Andrzeja, uśmiechnął się niepewnie i dorzucił:

– E… to kiedy ci pasuje? Ja się dostosuję.

Andrzej przeniósł wzrok gdzieś obok ramienia rozmówcy.

– Wtorki i czwartki po lekcjach – powiedział. – W bibliotece, wtedy jest tam spokój.

– Dobra, dla mnie spoko. To wolisz wtorki czy czwartki?

Andrzej znów na niego spojrzał, tym razem z lekką irytacją.

– Powiedziałem: wtorki i czwartki – odparł, kładąc nacisk na spójnik. – Jesteś do tyłu o półtorej epoki, ile chcesz to nadrabiać, cały semestr? Za kilka lekcji zaczniemy pozytywizm, a ty nie masz pojęcia o przełomie romantycznym i jego konsekwencjach dla literatury.

Maks miał taką minę, jakby nie wiedział, czy się roześmiać, czy przeprosić.

– No fakt, nie mam – zgodził się. – OK. Dobra. To wtorki i czwartki po lekcjach. Fajnie. Dzięki. To jutro po lekcjach będę gotów. – Pokiwał głową, raczej już sam do siebie, bo Andrzej wrócił do książki. – No to dzięki – dodał, uśmiechnął się do Marcina i przeszedł od ławki do parapetu, gdzie Anita coś rysowała w notesie.

Marcin odprowadził Maksa niezbyt życzliwym spojrzeniem, potem powiedział coś cicho do Andrzeja, który tylko wzruszył ramionami.

Korepetycje z polskiego były akurat tym, co Beata miała ochotę zobaczyć na własne oczy, więc następnego dnia wpadła do biblioteki w czasie, gdy tamci dwaj powinni już siedzieć nad materiałem. I rzeczywiście, usiedli naprzeciwko siebie przy jednym ze stolików – ale zanim dobrze wyjęli książki, do biblioteki gwałtownie wparował Marcin, rzucił Łucji: „Dzień dobry”, rozejrzał się, podszedł, z nieco za głośnym „Cześć wam”, przysunął sobie krzesło z sąsiedniego stolika i usiadł pomiędzy kolegami.

– Cześć – powiedział Maks ze zdziwieniem.

– Co ty tu robisz? – zapytał Andrzej, marszcząc brwi.

Marcin wzruszy ramionami.

– Uznałem, że też mi się przyda trochę powtórki z polaka – oświadczył. – A co? – dodał zaczepnym tonem, patrząc na Andrzeja. – Przeszkadzam wam?

Andrzej popatrzył na niego, wzruszył ramionami.

– Jak sobie chcesz – mruknął i przeniósł wzrok na Maksa. – Pokaż mi najpierw swój zeszyt.

– No, ale wiesz – odparł Maks z mieszaniną zakłopotania i rozbawienia – ja w sumie na polskim w zeszłym semestrze za wiele nie notowałem.

Andrzej przejrzał podany zeszyt, spojrzał na Maska tak, jakby chciał sytuację niezbyt życzliwie skomentować, oddał zeszyt i powiedział sucho:

– To teraz lepiej zacznij. Co pamiętasz z oświecenia?

– W sumie niewiele – przyznał Maks, uśmiechając się tym swoim pięknym, rozbrajającym uśmiechem.

Piękny, rozbrajający uśmiech, który działał na tyle osób, zupełnie nie podziałał na Andrzeja. Andrzej wyglądał tak, jakby się właśnie trochę wkurzył.

– Czyli jesteś opóźniony o dwie epoki – podsumował kwaśno. – To może przestań się szczerzyć jak do zdjęcia i się skup.

Maks natychmiast przestał się uśmiechać, choć widać było, że ma ochotę się roześmiać. Marcin patrzył na niego ponuro. Andrzej, najwyraźniej obojętny na humory ich obu, zaczął tłumaczyć Maksowi początki oświecenia.

– Nie notujesz, bo zapamiętasz czy nie notujesz, bo ci się nie chce? – zapytał po kilku minutach dość ostrym tonem. – Bo ja nie będę powtarzał.

– Sorry – zreflektował się Maks i sięgnął po długopis. – Fajnie mówisz, zagapiłem się. Jak się ten facet od encyklopedii nazywał?

Andrzej powtórzył, Maks zapisał, Marcin skrzyżował ręce na piersi i oparł się o tył krzesła.

Andrzej dobrze tłumaczył, to mu trzeba przyznać. Beata, z pełną świadomością, że zachowuje się trochę nie w porządku, kręciła się między regałami i starała się nie rzucać w oczy. Po dłuższej chwili dostrzegła, że Łucja przywołuje ją ręką, i obie przeszły na zaplecze.

– Siadaj – powiedziała Łucja cicho, wskazując mały stolik. – Zrobię nam kawę. Niech się chłopaki uczą.

Z tego miejsca, w którym siedziały, dobrze było widać stolik w bibliotece i całą trójkę: Maksa, siedzącego do Beaty plecami, trochę pochylonego, zapisującego kolejne rzeczy w zeszycie, czasem unoszącego głowę i pytającego o coś; Andrzeja, który najwyraźniej wciągnął się w to objaśnianie, bo nie miał już zirytowanej miny, nawet się raz czy dwa lekko uśmiechnął i pokiwał głową, widocznie Maks coś dobrze zrozumiał albo skojarzył; i Marcina, który siedział bez ruchu, przenosząc tylko spojrzenie z jednego chłopaka na drugiego, z dość pochmurnym wyrazem twarzy, jakby był zły.

On jest chyba zazdrosny, pomyślała nagle Beata. Może się boi, że jego najbliższy przyjaciel nagle znajdzie sobie nowego kumpla. Maks jest przebojowy i łatwo nawiązuje przyjaźnie, może Marcin się obawia, że straci ten swój monopol na Andrzeja.

Wypiły z Łucją kawę, wymieniły półgłosem kilka uwag o ostatnich wydarzeniach w szkole: chodziła plotka, że Majkel zamierza rzucić liceum po tym roku i znowu planuje gdzieś wyjechać, do Anglii czy Irlandii; Michalina chyba się rozwiedzie – po tych słowach Łucja spojrzała z nadzieją i oczekiwaniem, ale Beata tylko wzruszyła ramionami i stwierdziła, że nic o tym nie wie; nie zamierzała zachowywać się wobec przyjaciółki nielojalnie, co usłyszała na temat męża Michaliny przy kawie, było sprawą jej i Michaliny; stary podszczypywał tę praktykantkę z biologii, chyba zrobi się z tego grubsza afera, chyba że stary, jak zwykle, dzięki swoim znajomościom zamiecie wszystko pod dywan; Malwina z czwartej „a” ma podobno faceta w wieku swojego ojca, ostatnio ten facet przyjeżdżał po nią pod szkołę, ciekawe, czy rodzice wiedzą.

– Skoczę sobie na papierosa – powiedziała Łucja, odstawiając pusty kubek na stolik. – Oni się tam uczą, ty sobie dopij spokojnie, ja sobie zapalę, wszyscy będą szczęśliwi.

Gdy wyszła, Beata wzięła swój kubek, przeszła do biblioteki i zaczęła przeglądać regał z nowościami. W zasadzie to była półka z nowościami. I w zasadzie te nowości zbyt nowe nie były.

Bo najłatwiej oszczędzać na książkach, pomyślała Beata z irytacją i przeniosła się do działu z literaturą obcą.

Tamta trójka wciąż siedziała przy stoliku, ale Marcin właśnie wstał.

– Idę do kibla – rzucił. – Zaraz wracam – dodał jakoś dziwnie, jakby ostrzegawczo.

Maks odprowadził go wzrokiem, a potem zerknął na Andrzeja.

– Nie ogarniam, po co w sumie przyszedł – powiedział z rozbawieniem. – Nie słucha cię, tylko się gapi w sufit, w blat albo na mnie, jakbym mu kogoś zabił. Zawsze jest taki rąbnięty?

Andrzej uniósł wzrok znad książki i spojrzał na Maksa w wyjątkowo nieprzyjemny sposób.

– Odwal się od Marcina – warknął.

– Dobra. – Maks miał zdziwioną minę. – Sorry, tylko żartowałem. To twój przyjaciel, nie? Anita mi wspominała, że wy się od dawna przyjaźnicie. – Najwyraźniej starał się załagodzić sytuację. – Ma zły dzień?

Andrzej chyba zastanawiał się, co odpowiedzieć; wreszcie wzruszył ramionami.

– Dalej – zadecydował. – Zapisz sobie: „Deizm i ateizm”.

Maks jęknął komicznie, pochylił się nad zeszytem i zaczął pisać. Kilka chwil później Marcin wrócił do biblioteki, usiadł na swoim miejscu, nadal dość naburmuszony, wyjął z plecaka zeszyt, podręcznik do matematyki i zaczął rozwiązywać jakieś zadanie.

Beata zdjęła z półki „Córkę proboszcza” Orwella. Tego nie znała. Kątem oka zauważyła, że Łucja wchodzi do biblioteki, siada za biurkiem, zaczyna przeglądać rozłożoną na blacie gazetę.

Beatę tak wciągnął początek opowieści o Dorothy Hare, że się na dłuższą chwilę wyłączyła. Przeszła kawałek w głąb regałów, by spokojnie czytać dalej.

– Starczy na dzisiaj – wyrwał ją naraz z tego zaczytania głos Maksa. – Mózg mi zaraz pęknie. Ja to sobie poczytam jeszcze parę razy w domu i wkuję, słowo, ale dzisiaj już nie mogę więcej.

– Jak chcesz – odpowiedział Andrzej. Pomiędzy półkami widać było, jak wzrusza ramionami i odchyla się na krześle. – Rozumiesz to przynajmniej?

– Tak – zapewnił Maks i uśmiechnął się szeroko. – Fajnie opowiadasz, Anita miała rację, jak mi mówiła, że ciebie się dobrze słucha. Dzięki.

Beata już od jakiegoś czasu miała wrażenie, że Andrzej nie radzi sobie z komplementami, i teraz po raz kolejny się o tym przekonała. W najlepszym razie reagował zakłopotanym uśmiechem; częściej jednak, jak teraz, miał taką minę, jakby się go raczej obraziło niż pochwaliło. Wzruszył ramionami, mruknął: „W porządku” i tyle.

– To dzięki za pomoc – powtórzył Maks, schował swoje rzeczy do plecaka, wstał i dodał z wyraźnym rozbawieniem: – I za urocze towarzystwo, chłopaki.

Zarzucił plecak na ramię, odwrócił się, pożegnał się z Łucją i wyszedł. Gdy zamknęły się za nim drzwi biblioteki, Marcin zerknął na Andrzeja, pakującego właśnie swoje rzeczy do plecaka, i mruknął:

– Idiota.

– Nie wiem, z czym masz problem – odmruknął Andrzej. – I po cholerę przyszedłeś, żeby siedzieć i się nudzić.

– Nie nudziłem się.

– Pakuj się.

Łucja wstała, wyszła na zaplecze; rozległ się szczęk zbieranych naczyń i szum odkręconej wody. Beata odstawiła „Córkę” na półkę; wróci do tego, ale później, bo jeśli teraz ją wypożyczy, to zamiast sprawdzania wieczorem wypracowań maturzystów będzie czytać. I tak już zużyła trochę czasu na to podglądanie pomocy w polskim, ale nieźle się bawiła.

No dobra, jeszcze tylko zerknie na półkę obok. Jest kilka interesujących rzeczy.

– … ci się podoba? – dobiegła ją po chwili końcówka wypowiedzianego przez Marcina zdania, przygłuszonego wcześniej szumem wody i innymi dźwiękami z zaplecza.

Andrzej – z tego punktu przy regałach widziała go wyraźnie – spojrzał na Marcina ze zdziwieniem. I chyba z lekkim zniecierpliwieniem.

– Nie – powiedział takim tonem, jakby miał dosyć słuchania głupot. Ale po krótkiej chwili dodał łagodniej: – Nie świruj. Bierz rzeczy, idziemy.

Marcin trochę się rozchmurzył, błyskawicznie wepchnął zeszyt i podręcznik do plecaka, po czym zerwał się od stolika tak raptownie, że wywrócił krzesło. Łucja krzyknęła z zaplecza „Nie rozrabiajcie mi tam!”, Marcin rzucił „Przepraszam!” i podniósł krzesło; Andrzej, kręcąc głową, ruszył do wyjścia, Marcin szybko poszedł za nim.

Marcin chyba rzeczywiście jest zazdrosny, pomyślała Beata i jednak wzięła „Córkę proboszcza” z półki. Och, pal diabli, poczyta w domu tylko chwilę, a potem siądzie do wypracowań. W końcu też ma prawo żyć po pracy. Ale, wracając do Marcina, widocznie nie chodzi o Maksa, na Maksie akurat sobie odbijał. „Ci się podoba?”, pewnie na początku było jakieś imię. Czyli, być może, jakaś dziewczyna jednak się pojawiła albo Marcinowi się wydaje, że się pojawiła. I teraz jest niepokój, że tę wieloletnią męską przyjaźń rozbije jakieś zakochanie.

Ale muszę sprawdzić dzisiaj te wszystkie wypracowania – uświadomiła sobie Beata ze zgrozą i uczuciowe rozterki drugiej „b” zeszły na bok. – Przecież jutro zaraz po lekcjach jedziemy z Konradem na weekend do jego rodziców. Nie mogę zabrać tam sterty wypracowań. A poniedziałek powinnam je oddać i omówić. Cholera, nie wolno mi tknąć Orwella, dopóki ostatnie wypracowanie czwartej „c” nie zostanie sprawdzone, ocenione i opisane. Cholera, cholera, cholera.

 

***

 

W kolejnych tygodniach Maks podsumował efekty i wrażenia z tych klasowych korepetycji. Marta jest świetna, a jej mama genialnie tłumaczy czasy z angielskiego. Z Mateuszem się fajnie gada, no i fizyka przestaje być taka dziwna. Karolina jest ciągle dość smutna, ale ma świętą cierpliwość do ludzi, dla których wielomiany to jakieś chore projekcje zboczonej świadomości, a zdaniem Maksa właśnie tym są wielomiany. Natomiast Andrzej…

– Andrzej jest trochę straszny – powiedział Maks po pierwszych paru posiedzeniach w bibliotece. – Znaczy jak tłumaczy, to jest OK, fajnie się tego słucha i się to łapie. Ale poza tym to ja w sumie nie wiem, jak z nim rozmawiać. Czasem w sumie nie wiem, czy jak on coś mówi, to mówi na poważnie, czy żartuje. A poza tym wkurza się, jak mówię, że coś rozumiem, a potem się okazuje, że jednak tak średnio rozumiem. Jak od razu powiem, że nie rozumiem, to jest OK, po prostu tłumaczy, ale jak mi się wydaje, że rozumiem, a potem jednak wychodzi, że nie, to on ma taką minę, jakby uważał, że robię mu na złość. To już na wszelki wypadek proszę, żeby tłumaczył wszystko jak leci, żeby go szlag nie trafił. Serio, ja się go chyba trochę boję - dodał ze śmiechem.

– Andrzej jest w porządku – mruknęła stojąca obok Anita. – Tylko nie lubi bzdur.

– No – powiedział Maks, uśmiechając się ciepło. – Ty też nie lubisz bzdur. To jest fajne.

Anita zrobiła się czerwona, wzruszyła ramionami, ale nie zdołała powstrzymać lekkiego uniesienia kącików ust.

– No i teraz już nie siada z nami Marcin, więc jest spokojniej – dodał Maks. – Ale na początku ciągle się dosiadał i czułem się jak na jakiejś komisji wojskowej, jakby mnie oglądał pod szkłem i oceniał.

Anita nagle uśmiechnęła się pod nosem, jakby sama do siebie.

– W każdym razie coraz lepiej ogarniam – zakończył Maks. – On mnie teraz katuje romantyzmem i zaczyna mi się to układać jakoś w głowie.

Pomoc Andrzeja zdecydowanie wyszła Maksowi na plus, szybko nadgonił dwie epoki i na pozytywizmie odnajdywał się już całkiem dobrze. Beata z ulgą mogła zamknąć temat zaległości nowego ucznia i skupić się na bieżących sprawach.

Swoją drogą, Maks umiał się ładnie zachować. Po zakończonych korepetycjach podziękował każdej z czterech pomagających mu osób i wręczył po dużej czekoladzie. Marta była wzruszona, Mateusz się roześmiał, Karolina po raz pierwszy od paru tygodni uśmiechnęła się uśmiechem zupełnie wolnym od smutku, który dotąd jej nie opuszczał, Andrzej spojrzał na Maksa z zakłopotaniem i mruknął, że nie trzeba.

– Bierz, nie dyskutuj – poradził Maks. – Jeszcze pewnie kiedyś przyjdę o coś zapytać, to sobie zabezpieczam powrót.

Gdy na przerwie Beata pochwaliła Maksa za pomysł z takim miłym podziękowaniem, chłopak wyraźnie się ucieszył.

– Mój tata mi to poradził – powiedział. – Mówił, że takie drobne gesty najbardziej zapadają ludziom w pamięć. A w ogóle Mateusz jest fajny, też gra w szachy, umówiliśmy się, że będziemy ze sobą grać przynajmniej raz w tygodniu. Karolina i Marta są bardzo miłe. A Andrzeja wreszcie się przestałem bać, jak mu dawałem tę czekoladę, to on miał taką spłoszoną minę, że aż mi się go żal zrobiło i miałem mu ochotę powiedzieć, żeby się nie bał, ta czekolada mu krzywdy nie zrobi. – Roześmiał się. – Ale tak ogólnie Anita twierdzi, że Andrzej jest w porządku, a ja wierzę Anicie.

Z Andrzejem zatem Maks może nie odnalazł wielkiego porozumienia dusz, ale jakoś się dogadywał. I najwyraźniej Marcin też się uspokoił, może dlatego, że jego przyjaciel nie zdradzał chęci znalezienia sobie nowego najlepszego kumpla – w każdym razie Marcin zaczął się wobec Maksa zachowywać znacznie sympatyczniej. Wtedy, przy wręczaniu czekolady, podszedł, zerknął na Andrzeja – który naprawdę miał zakłopotaną minę – i powiedział: „Bierz, nie rób człowiekowi wrednych numerów, będziesz mógł mnie poczęstować”. Andrzej w końcu wziął, wymruczal połączenie „Dzięki” i „Nie trzeba było”, Maks się uśmiechnął, Marcin odpowiedział uśmiechem.

Z Andrzejem poszło Maksowi w gruncie rzeczy dość łatwo. Największym wyzwaniem okazała się Anita.

 

***

 

Tak, Anita była dla Maksa prawdziwym wyzwaniem. A może odwrotnie, może to raczej Maks stał się wyzwaniem dla Anity?

Dopiero patrząc wstecz, Beata uświadomiła sobie, że już pierwszego dnia semestru letniego stała się świadkiem narodzin klasowej historii miłosnej. Jeśli krążenie Małgosi wokół Andrzeja należałoby nazwać nieudanym romansem, to spotkanie Maksa i Anity zasługiwało na miano prawdziwej licealnej love story.

Wyglądało na to, że Anita wpadła Maksowi w oko od samego początku, od tej pierwszej lekcji, gdy usiadł obok niej. Jasne, najpierw mogło to się wydawać po prostu zwykłą koleżeńską uprzejmością, jest nowy, stara się pokazać od dobrej strony, zachowuje się uprzejmie. Ale on wyraźnie Anitę zagadywał, pytał, okazywał zainteresowanie: jej rysunkami, jej opiniami, jej osobą. Beata przyglądała się temu podczas lekcji i przerw z zaskoczeniem, za które ostatecznie sama siebie opieprzyła.

Kurde, Becia, Betty, pomyślała na którejś obiadowej, patrząc na Maksa, który usiadł na ławce obok Anity i z zapałem o czymś jej opowiadał. Betty, cholera jasna, sama najpierw tej dziewczynie mówisz, że chłopakom podobają się nie tylko Małgosie, a teraz gapisz się ze zdziwieniem, że jakiemuś chłopakowi spodobała się Anita? Weź się ogarnij.

Ale mimo wszystko, z pewnym wstydem, musiała przyznać sama przed sobą – była trochę zaskoczona. Bardzo pozytywnie. Ale jednak.

I nie tylko ona była zaskoczona – kilka dziewczyn z drugiej „b” też miewało dziwne miny, zwłaszcza na początku.

Anita natomiast nie była zaskoczona – Anita była podejrzliwa, zdystansowana i chyba nawet trochę zła. W pierwszym okresie patrzyła na Maksa z niechęcią, irytacją, nieufnością, jakby czekała na moment, gdy rozlegnie się okrzyk: „Ale się dałaś nabrać!”. Parę razy powiedziała mu coś niemiłego, aż Maks spojrzał ze zdziwieniem i zapytał: „Dlaczego jesteś na mnie zła?”.

– Bo się ze mnie nabijasz – odwarknęła raz, gdy stali na korytarzu obok tablicy z planami lekcji. Beata, po drugiej stronie tablicy, zawieszała właśnie szczęśliwy numerek na ten dzień.

– Nie nabijam się z ciebie – rozległ się głos Maksa. – Pomyślałem, że fajnie będzie zjeść na obiadowej na dworze, jest ciepło, a przy boisku są wygodne ławki.

– I niby ze mną chcesz tam siedzieć? – burknęła Anita.

– No. – W tej krótkiej odpowiedzi było coś takiego, że Beata aż się uśmiechnęła. Rany, dziewczyno, zgódź się.

– Jak sobie chcesz – wyburczała po chwili Anita. – Jak ci się do tego czasu nie odwidzi. Idę do kibla.

Nie daj się, Maks, pomyślała Beata i zeszła ostrożnie z krzesła, na którym dotąd stała, by dosięgnąć górnego rogu tablicy. Nie daj się zbyć, Anita jest warta wysiłku.

Powoli opór Anity został przełamany. Już nie siedziała na lekcjach taka spięta, nie patrzyła na kolegę z ławki tak podejrzliwie. Wymieniali czasem jakieś ciche uwagi, parę razy pokazała mu coś, co narysowała. Na przerwach pozwalała się Maksowi zagadywać. Któregoś dnia na polskim, podczas pracy w parach, Maks coś cicho powiedział – a Anita się głośno roześmiała. Zaraz potem rzuciła spłoszone spojrzenie na Beatę, wymruczała „Przepraszam” i pochyliła zaczerwienioną twarz nad zeszytem.

Parę dni później Beata wyszła z pokoju nauczycielskiego, już w płaszczu, i prawie wpadła na stojącą pod drzwiami Anitę.

– Ma pani czas? – zapytała dziewczyna z dziwną miną. – Bo ja… ja mam problem. Poważny problem.

Był czwartek. Beata czuła się już wykończona po całym tygodniu, a jeszcze miała w perspektywie piątkowe lekcje i konieczność przygotowania się z jednego tematu. Trochę się ostatnio posprzeczała z Konradem o to, które z nich za dużo pracuje i ma za mało czasu dla tego drugiego, i popsuło jej to humor. I zaczynała ją boleć głowa.

Ale w twarzy Anity było coś błagalnego.

Kawa, pomyślała Beata, i trochę się wypionuję. Ten temat na jutro nie zajmie dużo czasu. Z Konradem i tak nie ma sensu dziś gadać, oboje jesteśmy jeszcze nabuzowani po ostatniej rozmowie. Mam gdzieś w torebce aspirynę, wezmę dwie. A ten dzieciak mnie zwyczajnie potrzebuje. Nie mogę się tak na nią wypiąć, bo o, mam gorszy dzień, więc spadaj, mała.

Zabrała Anitę do kawiarni, do której zwykle chodziła z Michaliną, zamówiła dużą kawę, połknęła dwie tabletki i oświadczyła:

– Mów. Wszystko. Jak na spowiedzi.

Anita obracała filiżankę z herbatą to w jedną, to w drugą stronę.

– Bo… – zaczęła, zerknęła na Beatę, spojrzała znów na filiżankę i wymruczała: – Bo Maks mnie zaprosił w sobotę. Na spacer.

– O! – ucieszyła się Beata. – Jak fajnie.

– Nie wiem, czy fajnie – burknęła Anita. – W sumie nie wiem, po co to zrobił.

– Może cię lubi – podpowiedziała. – Może ma ochotę z tobą pospacerować i pogadać.

– Może sobie robi ze mnie jaja – dorzuciła Anita.

Beata upiła trochę kawy. Tabletki chyba powoli zaczynały działań, obręcz uciskająca głowę zmniejszyła się wreszcie.

– Maks jakoś nie zachowuje się tak, jakby lubił sobie robić z ludzi jaja – zauważyła.

– Niby nie – zgodziła się Anita dość niechętnie. Dalej wbijała wzrok w filiżankę. – Ale może ze mnie sobie robi.

– A jeśli nie?

To pytanie wywołało reakcję, której Beata się nie spodziewała: Anita uniosła głowę i zrobiła taką minę, jakby się miała rozpłakać.

– On mi się podoba – odezwała się cicho. – Ale przecież w drugą stronę… – Wzruszyła nerwowo ramionami. – No wie pani.

Wszystkie wspomnienia własnego poczucia niepasowania do idealnego kobiecego piękna wróciły do Beaty z ogromną siłą. Liceum. Studia. Te momenty, gdy stała przed lustrem w bieliźnie i zastanawiała się, dlaczego nie może mieć szczuplejszych ud, mniejszego brzucha, większego wcięcia w talii. Dlaczego nie może być taka jak koleżanka z klasy, z podwórka, z grupy, z roku niżej.

Te dni zmarnowane na zamartwianie się, że „nie pasuję”, że „jestem nie dosyć” albo odwrotnie, że „jestem za bardzo”. To poczucie winy, że coś się zjadło i pewnie od tego tyłek zrobi się jeszcze większy. Ten brak umiejętności postawienia granic, nie tylko innym, lecz również samej sobie, granic dotyczących komentowania wyglądu, rozliczania z wyglądu, katowania się wyglądem. Ta wykańczająca myśl, że jest tym, jak wygląda, a dopóki nie wygląda, dopóty jest niczym – myśl, która nawet w ostatnich latach lubiła powracać i psuć dobry humor.

– Anita, popatrz na mnie – powiedziała Beata surowo, a gdy tamta spojrzała, wyraźnie zaskoczona tonem, Beata podjęła: – Jesteś człowiekiem, a nie podczłowiekiem. Wbij to sobie do głowy. Człowiekiem, w tym rozmiarze, w większym albo mniejszym. W każdym. Fajnym, mądrym, utalentowanym człowiekiem. Sympatycznym i spostrzegawczym. Ciekawym i wartościowym. Nastoletnim człowiekiem, który za jakiś czas będzie dorosłym człowiekiem. I mam gdzieś, czy będziesz chudym, szczupłym, grubszym czy bardzo grubym człowiekiem. Bo wiem, że będziesz człowiekiem, o którym z dumą powiem, że kiedyś cię uczyłam. I wbij sobie jeszcze do tego zakompleksionego łba – dodała ostrzej, pochylając się ku dziewczynie – że jesteś warta tego, żeby cię szanować, cenić, lubić, a nawet się w tobie zakochać. Bo jesteś fajną, miłą, ładną, niebanalną osobą. A Maks jest widocznie facetem, który ma już trochę poukładane we własnym łbie i umie zauważyć takie rzeczy. Dociera to do ciebie?

Anita patrzyła na nią niepewnie.

– W sumie czemu „człowiekiem”, a nie „dziewczyną”? – zapytała po chwili cicho.

– Bo najpierw jest się człowiekiem, a potem dziewczyną czy chłopakiem – odparła łagodniej. – I to, co powiedziałam, dotyczy każdego, bez względu na płeć.

Anita spuściła wzrok, wzruszyła lekko ramionami.

– Rzadko się czuję człowiekiem – mruknęła. – Zwykle czuję się wielorybem.

Beata wyciągnęła ręce i położyła na jej dłoniach.

– Uwierz, znam to. I rozumiem. I uwierz, że jednak jesteś człowiekiem.

Anita powoli pokiwała głową.

– A pani ma chłopaka? – spytała, zerkając na nią.

– Mam.

To wyraźnie Anitę zaciekawiło.

– A fajny jest?

– Jest wspaniały – powiedziała Beata. – I trochę na mnie teraz zły, bo się pokłóciliśmy.

– O co?

– O różne takie codzienne rzeczy. Praca, czas, ktoś coś nie tak powiedział albo nie tak zrozumiał. Takie, wiesz, normalne codzienne sprawy, z których się czasem robią normalne codzienne kłótnie. Niegroźne, chociaż niefajne. I wiesz co? – dodała z lekkim uśmiechem. – Gdybym była szczupła jak modelka, też byśmy się o to pokłócili. Chudy tyłek nie gwarantuje życia z folderu podróży.

To, co pojawiło się na twarzy Anity, trudno nazwać uśmiechem, przypominało raczej grymas – ale grymas rozbawienia.

– To co ja mam robić? – zapytała dziewczyna po chwili.

– A chcesz iść w sobotę z Maksem?

– No… Chcę.

– To idź – poradziła Beata. – Bez nerwów, bez spiny, bez nastawiania się na cokolwiek po prostu idź sobie z nim na spacer. W najgorszym razie trochę pochodzisz i się zmęczysz.

Anita parsknęła krótkim śmiechem.

– O, i weź dezodorant – dodała Beata.

– Po co? – spytała Anita ze zdumieniem.

– To taki babski sposób na zapewnienie sobie bezpieczeństwa – wyjaśniła. – Gdyby cokolwiek się wydarzyło takiego… niefajnego, zawsze możesz durniowi psiknąć w oczy dezodorantem i zwiać. Nie mówię, że akurat na spacerze z Maksem, ale tak ogólnie. Ja tak całe studia nosiłam w torebce lakier do włosów, zwłaszcza gdy gdzieś wieczorem wychodziłam ze znajomymi. A jak się wydarzy coś fajnego, to zawsze się możesz odświeżyć albo, jak ja, poprawić fryzurę. Na studiach mocno tapirowałam włosy – dodała, uśmiechając się na samo wspomnienie swoich ówczesnych fryzur. – I potem pryskałam sobie na ten tapir z pół pojemnika lakieru za jednym razem.

Anita wreszcie uśmiechnęła się porządnie.

– Nie wyobrażam sobie pani z natapirowanymi włosami.

– I dobrze. Wyglądałam jak wściekły kot kopnięty prądem. – Puściła dłonie Anity, podniosła filiżankę i dopiła kawę. – To co? – podjęła, odstawiając filiżankę na spodeczek. – Zastanowisz się, czy masz ochotę na ten sobotni spacer?

Anita przez chwilę milczała. Na palcu okręcała końcówkę jasnobrązowych włosów, związanych nisko na karku w koński ogon. Kilka kosmyków opadało jej na czoło.

– Mam ochotę – powiedziała wreszcie cicho.

– No to już coś wiemy – stwierdziła Beata łagodnie.

Anita pokiwała głową. Siedziały w milczeniu jeszcze przez dłuższą chwilę.

W piątek niewiele dało się stwierdzić, poza tym, że Maks chyba dostał pozytywną odpowiedź na swoją propozycję, bo cały dzień miał wyjątkowo zadowoloną minę. Za to w poniedziałek rano Beatę powitał przed pierwszą lekcją zakłopotany uśmiech i ciche „Fajnie było” Anity, rzucone po przywitaniu na korytarzu – a potem najwyraźniej cała sprawa ruszyła z kopyta. Anita coraz częściej się uśmiechała. Maks albo spędzał czas z nią, albo ciągnął ją do innych osób z innych klas. Parę razy dało się zauważyć, jak trzymają się na korytarzu za ręce.

Beata nie chciała naciskać i wyciągać zwierzeń na siłę, ale niebawem Anita sama przyszła. Właściwie poczekała po dzwonku, aż wszyscy wyjdą z klasy, Maksowi mruknęła: „Ja zaraz przyjdę”, wyjęła z plecaka kartkę, podeszła i powiedziała:

– Moje wypracowanie. Wie pani… – zawahała się.

– No mów, bo się skręcam z ciekawości – zachęciła Beata. Anita roześmiała się krótko.

– Chodzimy ze sobą – wyjaśniła. Wzruszyła lekko ramionami, jakby chciała trochę odjąć powagi temu stwierdzeniu, ale jej rumieniec wskazywał, że wcale nie traktuje tego obojętnie. – W sumie to trochę w to nie wierzę, no ale… Maks jest super.

– Ty też jesteś super – przypomniała jej. – Cieszę się. Czyli tamta sobota była udana?

– No – mruknęła Anita, uciekając spojrzeniem w bok. – Mega.

„Mega”. To było całkiem dobre podsumowanie.

Kilkanaście dni po tej rozmowie Beata przeżyła mały szok. Anita, dotąd zawsze chodząca w szerokich spodniach i w za dużych bluzach – poza uroczystościami szkolnymi, gdy zakładała długą czarną spódnicę i luźną białą bluzkę – w wyjątkowo ciepły dzień przyszła do szkoły w sukience. Innego dnia w dżinsach, ale najwyraźniej nowych, i ładnej bluzce. Potem w spódnicy, niebieskiej, do kolan – i nagle okazało się, że ma całkiem zgrabne nogi, tęgie, ale ładne, proste i zwyczajnie miłe dla oka. Później znów w sukience. I znów w spodniach, z kolorowym paskiem. Jednym słowem – Anita wreszcie przestała się chować w swoich ubraniach niczym w worku. To zresztą stwierdziła pani Walewska, która któregoś dnia zadzwoniła do Beaty i najpierw wypytała o Maksa – czy to porządny chłopak, jak się uczy, jak się w szkole zachowuje – a potem powiedziała:

– Chciałam się upewnić, bo pani ich tak na co dzień widzi i wie, kto jaki jest. Ale wydaje mi się miły. I Anita jest taka inna, przypomniała sobie, jak się uśmiechać. Nie uwierzy pani, ale ostatnio mi powiedziała, że chce iść na zakupy i jakieś nowe ciuchy kupić, bo ma same takie namioty i pokrowce. A jak ją wcześniej namawiałam, że pójdziemy kupić coś ładnego, fajnego, przecież są fajne ubrania w różnych rozmiarach, to mi zawsze mówiła: „Po co, na co, i tak będzie widać, że jestem gruba, najlepiej mnie zakryć jakąś wielką płachtą”. A teraz mnie po pięciu sklepach przegoniła, bo chce nowe dżinsy. A jak jej wczoraj mąż rano powiedział, że ładnie wygląda, to zamiast jak zwykle burczeć, że ma oczy i widzi w lustrze, że wygląda jak ciężarówka, to się wreszcie normalnie uśmiechnęła i powiedziała: „Fajnie, tato, dzięki”. Mąż mało zawału z wrażenia nie dostał.

Przez kolejne tygodnie Beata przyglądała się Anicie z coraz większą satysfakcją. Nie, Anita nie zmieniła się w seksbombę, duszę towarzystwa czy coś w tym stylu. Pozostała taka, jaka była – spokojna, uważnie obserwująca, zachowująca swoje przemyślenia głównie dla siebie, trochę zdystansowana. Ale jednocześnie widać było coś nowego: odrobinę więcej pewności siebie, częstszy uśmiech, chęć dzielenia się myślami z Maksem. I przede wszystkim – więcej życzliwości dla samej siebie. Gdy Beata któregoś dnia powiedziała: „Jak ci fajnie w tej sukience”, Anita odparła, trochę zakłopotana: „No, fajnie się w niej czuję. W ogóle ostatnio tak się fajniej ze sobą czuję”.

Maks powoli, nienachalnie, ale jednak wyciągał Anitę z jej skorupy. Rozmawiali na przerwach z osobami z innych klas. Chodzili w weekendy na spacery z rodzicami Maksa. Stworzyli większą stałą grupę w drugiej „b”: Maks z Anitą, Gosia z Izą, Karolina, Mateusz i Wojtek. Siadywali w siódemkę przy stoliku w szatni, przed stołówką, na trawie na szkolnym podwórku, rozmawiali, śmiali się, dawali sobie odpisywać zadania domowe.

Początek funkcjonowania tej grupy w takim składzie Beata kojarzyła z pewną rozmową na korytarzu. Anita z Maksem stali przy oknie, kilka osób z drugiej „b” gdzieś obok; do okna podeszła Hanka, ciągnąca za sobą jakąś dziewczynę z innej klasy, i zrobiła całkiem sprytnie zakamuflowaną złośliwą uwagę pod adresem Anity, a konkretnie spódnicy, w której Anita przyszła.

W takich momentach Beata zawsze czuła się rozdarta: najchętniej wpadłaby w sam środek rozmowy i dała komuś po łbie, a jednocześnie miała poczucie, że to nie pomoże – dzieciaki muszą się nauczyć radzić sobie z tym same, to raz; dwa, nauczyciel grożący palcem „Jak ty się zachowujesz!” w tego typu sytuacjach raczej zaszkodziłby ofierze niż oddziałał na agresora. Rozmowa z Hanką musiała zaczekać – i musiała być rozmową w cztery oczy. Kolejną. Hanka zdecydowanie lubiła atakować słabszych, a jej rodzice, niestety, nie widzieli w tym problemu.

– Hania – odezwał się wtedy Maks, uprzejmie, ale stanowczo – masz jakiś problem?

– Do niej mówię – odparła Hanka, wskazując brodą na Anitę.

– No – zgodził się Maks i objął Anitę ramieniem. – Mówisz do mojej dziewczyny. A jak masz coś do mojej dziewczyny, to masz coś do mnie. To co masz za problem?

Hanka szybko się wycofywała, gdy widziała, że potencjalna ofiara umie się bronić albo jest broniona. Wtedy też się wycofała, coś mruknęła i odeszła, wraz z koleżanką, z którą wcześniej przyszła. Do Anity i Maksa podeszły za to Gosia z Izą.

– Olej ją – poradziła Gosia pocieszającym tonem. – Hanka ma zły dzień. Tak od urodzenia.

Roześmiali się.

– Idziemy do sklepiku po serowe chipsy i posiedzieć w szatni – dodała Gosia. – Anita, idziesz? Anita zawsze z nami chodziła – dorzuciła w kierunku Maksa.

– Dopóki ktoś nam jej nie ukradł – dodała Iza.

– Ale możesz się przyłączyć – uzupełniła Gosia łaskawie. – Jeśli Anita za ciebie poręczy.

– Poręczysz za mnie? – spytał Maks komicznie błagalnym tonem, patrząc na Anitę. Ta tylko pokiwała głową z cichym śmiechem – i całą czwórką ruszyli do sklepiku.

Potem do tej grupki przyłączył się Mateusz. Chwilę później Karolina. Na końcu Wojtek, który najwidoczniej już wybaczył Gosi dawnego nieuprzejmego kosza. Zrobiła się z tego fajna, sympatyczna paczka, trzymająca się razem na przerwach i na lekcjach.

Ale Maks najwyraźniej potrafił dawać Anicie trochę przestrzeni, bo czasem Beata widziała ich osobno. Anita coś szkicowała, Maks z kimś rozmawiał, grał w coś z kolegami na boisku, chodził po szkole od ludzi do ludzi. Na kolejnej przerwie znów byli we dwoje. A potem znów się rozdzielali, tak bez pretensji, bez oczekiwania, że to drugie będzie ciągle pod ręką.

Któregoś dnia w połowie maja Beata w czasie dyżuru na parterze znalazła na ławce – tej ławce „od chowania się”, jak to kiedyś nazwała Anita, stojącej za tablicą z ogłoszeniami – właśnie Anitę, szkicującą coś zawzięcie w dużym notesie. Oraz Andrzeja, opartego plecami o ścianę i z nogami na ławce, zatopionego w książce.

– No proszę, to tu mi się skitraliście – powiedziała Beata z rozbawieniem. – Andrzej, dobra rada, zabieraj nogi z ławki, zanim cię dyrektor zobaczy. Wiesz, że tego zabrania.

Andrzej bez słowa zsunął nogi na podłogę. Anita roześmiała się.

– Chowamy się – wyjaśniła. – Powiedziałam Maksowi, żeby sobie poszedł pogadać z ludźmi, bo ja mam chwilowo dość gadania i słuchania. Więc poszedł. A Andrzej – dodała, patrząc na kolegę współczująco – chowa się przed Gośką. Nie?

– Historia mojego życia – mruknął Andrzej, nie odrywając wzroku od książki.

– No wie pani – dorzuciła Anita wyjaśniająco. – Zbliża się ta dyskoteka na pierwszego czerwca. Gośka chciała wciągnąć kilka osób do komitetu organizacyjnego. Niech pani zgadnie, kogo chciała wciągnąć najbardziej. – Wskazała ołówkiem na Andrzeja, który tylko pokręcił głową.

– Nie mam dla was cienia współczucia – odparła Beata. – Mieliście wolne dni przez całe pisemne matury, gdy ja siedziałam w komisjach, a potem sprawdzałam sterty prac maturalnych. A teraz będę siedzieć na ustnych maturach.

– Trudne były? – spytała Anita.

– Da się przeżyć. W czerwcu omówimy sobie na spokojnie tematy.

– Mnie się nie spieszy – mruknęła Anita i obróciła szkicownik w stronę Beaty. – Niech pani spojrzy. Nazwę to „Cierpienia młodego Andrzeja”.

Na rysunku widać było Andrzeja w tej pozycji, w jakiej chwilę wcześniej siedział, z nogami na ławce, zatopionego w książce. Nad jego głową znajdowała się chmura, z której wychylał się trójgłowy potwór: coś przypominającego ośmiornicę, z głową dyrektora po lewej, głową fizyka po prawej i głową Gosi pośrodku. Beata roześmiała się. Anita pokazała rysunek Andrzejowi, który uniósł brwi, uśmiechnął się lekko i stwierdził:

– Nie wiem, która z tych głów jest gorsza.

– Widziałam twoją nową uwagę z fizyki – przypomniała sobie Beata.

– Nawet się nie odezwałem – powiedział obronnie. – Chyba przestanę na fizyce oddychać, bo za to w końcu też zarobię uwagę.

Najnowsza uwaga brzmiała: „Weredecki patrzy bez szacunku, gdy mu się tłumaczy, dlaczego z fizyki jest durniem!!!!!!!!!!!”. Beata pokazała tę uwagę Michalinie i zapytała, czy Michalina też ma wrażenie, że Halecki coraz bardziej się odkleja od rzeczywistości i przegina. „Jak dla mnie powinien już w zeszłym roku iść na emeryturę”, odparła Michalina. „Najgorsze, że do tej emerytury jeszcze mu parę lat zostało. Ale facet już nie daje rady. Nie dźwiga po prostu tej licealnej codzienności i się wyżywa na dzieciakach. U mnie już trzech rodziców było z pretensjami, że fizyk obraża ich dzieci. Ale stary go lubi i nie da ruszyć, więc wiesz…”. Tak, Beata wiedziała.

– Bez komentowania – powiedziała zatem Andrzejowi i Anicie. – I bez nerwów. Rozumiecie?

– Jasne – odparła Anita. – Maks też zarobił znów uwagę, ale on nie „patrzy bez szacunku”, on się „uśmiecha bez szacunku”. Czemu pan Halecki zawsze wstawia tyle wykrzykników?

– Nie wiem – mruknęła Beata. Też ją to zastanawiało. Zawsze z Michaliną liczyły, ile który uczeń dostał wykrzykników przy danej uwadze. W drugiej „b” najwięcej wykrzykników dostawali Andrzej, Gosia i Hania. – Idę, mam dyżur. Andrzej, żadnych nóg na ławce. Anita, schowaj ten rysunek, bo jest po szkolnemu niecenzuralny.

Gdy odchodziła, do ławki właśnie podszedł Marcin.

– Co się tak chowasz? – zapytał Andrzeja z pretensją, usiadł pomiędzy nim a Anitą i wyciągnął z plecaka jabłko. – Weź odłóż tę książkę, przejdziemy się.

– Nie chcę – mruknął Andrzej i zasłonił się książką. Anita otworzyła znów szkicownik i rysowała. Marcin, wyraźnie zirytowany, jadł jabłko.

 

***

 

Do Małgosi może powoli docierało, że jej starania nic nie dadzą, ale wciąż próbowała. Gdy pojawił się Maks, uznała to chyba za niezłą okazję do kolejnej próby „rozruszania” Andrzeja. Może myślała, że zdoła wywołać jakąś zazdrość, poruszyć męską ambicję? W każdym razie w pierwszych dniach podeszła do Andrzeja w czasie przerwy między dwoma polskimi – Andrzej siedział w klasie, w swojej ławce, z książką, Beata przy biurku uzupełniała dziennik, paru innych uczniów też pozostało na miejscach, reszta wyszła na korytarz; Małgosia podeszła, oparła się ręką o ławkę, postukała palcem w książkę, a gdy zwróciła na siebie uwagę, odezwała się nieco prowokacyjnie:

– Zauważyłeś pewnie, że Maks bije cię na głowę w uprzejmości i wyglądzie? Chyba znalazłam lepszą osobę niż ty do reprezentowania klasy na uroczystościach. No i co ty na to?

– Wspaniale – odparł Andrzej spokojnie i zasłonił się książką. – Cieszę się, że teraz jemu będziesz zatruwać życie zamiast mnie.

Małgosia wyprostowała się, wsadziła ręce do kieszeni dżinsów.

– Ty to jednak jesteś chamowaty – oświadczyła głośno.

Andrzej uniósł wzrok znad książki.

– Bo co? – zapytał, nieporuszony. – Bo nie mam ochoty podporządkowywać się każdej twojej zachciance i każdemu pomysłowi? Bierz sobie Maksa do reprezentowania klasy, będę wam obojgu dozgonnie wdzięczny.

– Jesteś totalnie aspołeczny – zarzuciła mu Gosia.

– Wreszcie zauważyłaś, gratulacje – mruknął i wrócił do czytania.

– I chamowaty – powtórzyła.

– Yhym.

– A w ogóle to facet powinien wstać, gdy kobieta do niego mówi – nie wytrzymała Małgosia.

Andrzej znów uniósł głowę, spojrzał wyjątkowo nieprzyjemnie, wstał, pochylił się nad Gosią – aż się nieco cofnęła – i powiedział dobitnie:

– Daj mi spokój.

– Bo co?

– Bo mnie męczysz – odparł takim tonem, jakby uświadamiał jej oczywistą prawdę. – Daj mi wreszcie spokój. Jesteś namolna.

– A ty… – zaczęła Gosia zapalczywie.

– Wy dwoje, dosyć! – wtrąciła się ostro Beata. – Oboje już przeginacie. Macie się zamknąć i omijać jak mafia urząd skarbowy.

Siedząca przy oknie Agata parsknęła śmiechem nad zeszytem. Małgosia patrzyła przez ramię z urażoną miną, Andrzej wzruszył ramionami, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w połowie środowego rzędu ławek.

– I nie chcę więcej słyszeć waszych wzajemnych uprzejmości – dodała Beata surowo.

– Jasne – odparła Gosia wyniośle, zwróciła się do Andrzeja i jeszcze bardziej wyniosłym tonem dodała: – Dla mnie i tak już nie istniejesz.

Widać było, że Andrzej ma na końcu języka jakąś ripostę, ale zerknął na Beatę i najwyraźniej uznał, że lepiej się ugryźć w język. Wzruszył ponownie ramionami, usiadł i zasłonił się książką. Małgosia zarzuciła swój szaro-fioletowy plecak na jedno ramię i wyszła z klasy z podniesioną głową.

Przez jakiś czas był spokój – Gosia rzeczywiście Andrzeja omijała, do wydarzeń szkolnych wciągnęła Maksa, który z kolei wciągał Anitę, dzięki czemu kilka imprez zostało uświetnionych jej pięknym śpiewem, na przykład obchody rocznicy urodzin Tarasa Szewczenki, patrona szkoły, o którym dyrektor przypominał sobie, tak jak i o wszystkich relacjach białoborsko-ukraińskich, gdy akurat było mu to na rękę. W każdym razie Anita wraz z nauczycielką muzyki przygotowała trzy wiersze Szewczenki, zaśpiewała, dostała gromkie brawa i wyglądało na to, że wyrazy uznania ze strony innych uczniów zaczęły jej sprawiać przyjemność.

– Ale ja mam zdolną dziewczynę, nie? – szepnął z dumą Maks do Gosi podczas jednej z prób.

– Anita jest wspaniała – zgodziła się Gosia, spojrzała na Maksa z uśmiechem i dodała: – Farciarz z ciebie.

– Wiem.

Służy ci zakończenie przyjaźni z Hanią, pomyślała Beata z pewnym smutkiem. Zrobiłaś się bardziej koleżeńska, mniej złośliwa i sympatyczniejsza dla ludzi, Gosiu. A że jesteś trochę apodyktyczna, lubisz stawiać na swoim, lubisz się rządzić – to już taki twój urok. Tylko z Andrzejem daj sobie spokój, i będzie po kłopocie.

Najwyraźniej jednak tego ostatniego Gosia zrobić nie potrafiła albo nie chciała. Przez parę tygodni od tamtej rozmowy w klasie zachowywała się tak, jakby Andrzej nie istniał – chwilami aż do przesady, nawet przestała odpowiadać na jego „Cześć”, rzucane zresztą ogólnie, do wszystkich, a gdy coś mówił na polskim, ostentacyjnie oglądała sobie paznokcie lub patrzyła w okno. W pewnym momencie Beata uświadomiła sobie, co ma przed sobą: grę w obojętność. Bardzo licealną grę w obojętność, prowadzoną w formie „czy widzisz, że cię ignoruję?”.

Potem Gosia chyba się zorientowała, że gra w obojętność nie jest z jej punktu widzenia najlepszą drogą, bo gwarantuje Andrzejowi dokładnie to, czego chciał: święty spokój. Więc zaczęła grać w kolejną grę – tym razem coś, co Beata na własny użytek określiła jako „maska niewinności i nieśmiałości”.

Ta gra zaczęła się na kółku polonistycznym. Założenie kółka polonistycznego chodziło Beacie po głowie już od semestru zimowego, jednak dopiero na początku kwietnia udało jej się z tym ruszyć. Zebrała niedużą, ale fajną grupę – parę osób z pierwszych i drugich klas, dwie z trzeciej, jedną maturzystkę. Zaczęli się spotykać w poniedziałkowe popołudnia, w sali samorządu szkolnego, bo tam ławki były ustawione w kwadrat i nie musieli co chwila ustawiać ich na nowo. Początkowy plan składał się z paru skromnych punktów: rozmowy o książkach spoza kanonu lektur, poznanie kilku ciekawych opracowań dotyczących literatury, obejrzenie wspólnie ekranizacji i analiza przekładu intersemiotycznego. Szybko się rozkręcili: część osób chciała pisać własne opowiadania, padł pomysł gazetki szkolnej, „ale wie pani, nie takie parę bzdetów na tablicy ogłoszeń, tylko taka normalna, drukowana, regularna”. Zawiązało się kilka nowych znajomości, atmosfera zrobiła się tak miła, że Jola z maturalnej powiedziała w którymś momencie: „Jak ja żałuję, że zaraz matura i już mnie tu nie będzie, czemu pani nie uruchomiła tego koła rok temu? Jest tak fajnie, a za kilka dni maj”.

Z drugiej „b” na koło chodzili: Gosia, Andrzej i Jacek. Jacek się rozkręcał, bardzo powoli, ale jednak. Więcej i głośniej mówił, podrzucił kilka ciekawych propozycji książek. Po pierwszej bardziej intensywnej dyskusji o paru powieściach Andrzej spojrzał na Jacka z wyraźnym zaciekawieniem, jakby go po raz pierwszy zobaczył, i poprosił o pożyczenie tej książki, o której Jacek właśnie wspominał.

– Daj znać, jak ją skończysz – wtrąciła wtedy Małgosia spokojnie. – Jacek, chcę pożyczyć po nim, OK?

Jacek pokiwał głową, najwyraźniej zadowolony, że znalazł się w centrum uwagi. Andrzej rzucił Gosi podejrzliwe spojrzenie, ale ta uśmiechnęła się tylko uprzejmie i odwróciła się do Joli.

W czasie kolejnych spotkań kółka Beata z zaciekawieniem obserwowała dynamikę całej grupy. Jola, początkowo trochę wycofana – w końcu najstarsza, z maturą na karku, no i zaraz jej tu nie będzie – zaprzyjaźniła się z Gosią, i jedną z pierwszorocznych, Alą, namiętną wielbicielką powieści grozy. Jacek nabierał pewności siebie, coraz częściej się odzywał i wyraźnie sprawiało mu to przyjemność. W jego spory z Andrzejem – zawzięte spory, bo mieli zdecydowanie odmienny gust literacki – wtrącała się Magda z trzeciej „c”, stająca raz po stronie Jacka, raz Andrzeja, a raz torpedująca ich stanowczo: „Obaj się mylicie!”. Daria i Maciek z drugiej „a”, Gosia z drugiej „c” i bliźniaczki z pierwszej „a” – Beata nigdy nie umiała rozróżnić, która z nich jest Dorotą, a która Krystyną – odzywali się rzadziej, ale wyglądało na to, że dobrze się bawią. Mocny polonistyczny kwartet z pierwszej „c” – Damian, Tosia, Renata i Błażej – naciskali, by wreszcie poza czytaniem i rozmawianiem o książkach zająć się pisaniem własnych.

Beata świetnie się bawiła. Do tego wymyśliły z Michaliną konkurs polonistyczny dla całej szkoły, pod wpływem nacisków kółka podzielony na dwie kategorie: esej o wybranej powieści oraz autorskie opowiadanie. Do jury konkursowego zaprosiły Łucję ze szkolnej biblioteki, polonistkę z drugiego liceum – dyrektor burczał, że po co, tamci na pewno zaraz ukradną pomysł – oraz dziennikarza z lokalnej gazety, który był znajomym pani pedagog.

– Zobaczymy, co z tego wyjdzie – stwierdziła Michalina, gdy dyrektor na radzie pedagogicznej zapytał mało zachęcającym tonem, jak wygląda sytuacja. – Termin jest do drugiego czerwca, dzieciaki mają jeszcze czas. Kilka prac na pewno się pojawi, a chyba najważniejsze, że coś się dzieje, prawda?

Dyrektor wzruszył ramionami i mruknął, że uwierzy, jak zobaczy.

 

***

 

Kółko polonistyczne działało, rozmowy o książkach się rozkręcały, prace konkursowe, sądząc po odpowiedziach w różnych klasach, powoli się pisały, a Gosia kontynuowała grę w „niewinna i nieśmiała”, tylko że ta gra trochę kiepsko jej wychodziła. Gosia była za energiczna, za stanowcza i za silna na taką maskę. Więc owszem, najpierw parę razy zadawała Andrzejowi jakieś pytania o książki, patrzyła z uśmiechem i podziwem, znów o coś pytała w klimatach „ojej, jesteś taki mądry, powiedz mi” – po czym w którymś momencie nie wytrzymywała i wracała do prawdziwej siebie. Jak przy przygotowywaniu zakończenia klas maturalnych, gdy chciała, by Andrzej coś zrobił. Andrzej się zgodził, bo chodziło o wybór tekstów, ale zastrzegł: przygotowanie tak, odczytywanie nie.

– Niech Maks czyta – zasugerował i uśmiechnął się nieco złośliwie. – Jest milszy i ładniejszy, sama mówiłaś.

– A co? – podchwyciła Gosia swoim typowym, zaczepnym tonem, i na moment zgubiła maskę „niewinna i nieśmiała”. – Przykro ci, że tak powiedziałam?

– Skądże. – Andrzej dalej uśmiechał się z rozbawieniem. – Sam tak uważam.

Gosia musiała sobie przypomnieć o przyjętej taktyce, bo nagle odpowiedziała łagodnie:

– Dobrze, jak chcesz. Dzięki, że to przygotujesz.

Andrzej najwyraźniej tego się nie spodziewał, więc spojrzał na Gosię z zaskoczeniem – i trochę podejrzliwie.

– Skaczesz humorami ze skrajności w skrajność – mruknął.

– Kobieta zmienną jest – zacytowała Gosia gładko, odwróciła się do niego plecami i oświadczyła: – No to ten punkt mamy załatwiony, lecimy dalej?

Beata zerknęła na Michalinę, która właśnie odhaczała coś na liście. Organizację zakończenia roku dla klas maturalnych dyrektor zrzucił na nie, historyka i panią pedagog. Samorząd szkolny się wykruszył, bo sporo w nim było tegorocznych maturzystów, więc obie z Michaliną zagoniły do roboty więcej osób z klas, w których miały wychowawstwo, a także uczniów z kółka polonistycznego. Gosia automatycznie objęła przywództwo i w najlepsze rozdzielała zadania.

– Strasznie się ta twoja Gośka rządzi – skomentowała Michalina, gdy zostały z Beatą w sali same i podsumowywały ustalenia. – Ale jest konkretna i potrafi ogarnąć.

– Gosia jest organizacyjnie świetna – zgodziła się Beata.

– I dalej sobie ostrzy zęby na Andrzeja? – upewniła się Michalina. – Rany, niech sobie znajdzie jakiegoś milszego chłopaka, ten ma wiecznie taką minę, jakby mu ktoś wbił szpilkę w dupę. Tak, wiem – dodała szybko – to twój ulubieniec i nie wolno go ruszać, ale serio, wkurza mnie tą swoją postawą „walcie się wszyscy” i „zmusili mnie do siedzenia z plebsem”.

– To nie to – odparła Beata spokojnie. – Andrzej po prostu… on jest trochę wycofany i zamknięty w sobie. Trochę jak Anita.

– Ta – mruknęła Michalina z rozbawieniem. – Twoja dwójka ulubieńców z drugiej „b”. Lubisz dziwaków.

Coś w tym było, Beata musiała to przyznać. Rzeczywiście, Anita i Andrzej należeli do jej ulubieńców, nie tylko z drugiej „b”. I rzeczywiście oboje byli dość specyficzni. Anitę zaczęła już bardziej rozgryzać, Andrzeja nadal nie mogła konkretniej uchwycić. Ale oboje ich ogromnie lubiła.

Po zakończeniu roku maturzystów Małgosia bardzo ładnie podziękowała wszystkim uczniom zaangażowanym w przygotowania. Na lekcji wychowawczej podziękowała jeszcze raz, poszczególnym osobom z klasy. Andrzej w tych podziękowaniach nie został ani pominięty, ani jakoś przesadnie wyróżniony, Gosia znów twardo trzymała się maski „miło, niewinnie, nieśmiało i subtelnie”.

Maska ponownie spadła, gdy pojawił się pomysł szkolnej dyskoteki i Gosia z wielkim zaangażowaniem przystąpiła do jej organizowania.

Na szkolne dyskoteki dyrektor zgadzał się niechętnie, po długich namowach i z taką miną, jakby kosztowało go to ze trzy pensje. Ale w końcu dał się namówić, przyciśnięty przez panią pedagog, kilkoro wychowawców i delegację szkolną, z Gosią na czele. Z Gosi wylazł rasowy polityk skrzyżowany z dyplomatą, przedstawiła całą prośbę tak, że w gruncie rzeczy dyrektor nie miał jak odmówić.

– Ładna dziewucha, ale za dużo gada – mruknął, gdy delegacja szkolna wyszła z jego gabinetu.

– On też za dużo gada, a nawet nie jest ładny – skwitowała Michalina, gdy też wyszły z gabinetu. – Boże, jak ja mam dosyć tych wszystkich komentarzy o ładnych dziewczynach, które najlepiej, by się nie odzywały i tylko dalej ładnie wyglądały.

Dyskoteka została zaakceptowana. Gosia zebrała sobie „Dyskotekowy Komitet Organizacyjny”, jak go nazwała, i ruszyła do działania. I, jak zdradziła Anita na którejś przerwie, próbowała namówić Andrzeja do pomocy, na co Andrzej oświadczył twardo: „Po moim trupie”.

– I znowu Gośka jest na Andrzeja zła, a Andrzej chowa się przed nią na przerwach – zakończyła Anita z rozbawieniem. – Wie pani, w sumie to mi ich obojga żal, ale Andrzeja bardziej. Maks Gosi pomaga, przez Maksa mnie też tym trują, no to obiecałam zrobić dekoracje i niech będzie, ale ostrzegłam, że na żadne zebrania komitetu i narady chodzić nie będę, mają mi powiedzieć, co zrobić, i tyle. Gosia strasznie lubi prowadzić zebrania komitetów, pani zobaczy, że ona wyląduje kiedyś w Sejmie czy w czymś takim.

– Ale przyjdziesz na dyskotekę? – spytała Beata podstępnie.

– No przyjdę – mruknęła Anita z uśmiechem. – Będę miała z kim tańczyć, a nie podpierać ściany, to w sumie czemu mam nie przyjść. Ale to w sumie straszny obciach, że w liceum mamy dyskotekę z okazji Dnia Dziecka.

Straszny obciach, pomyślała Beata z rozbawieniem.

 

***

 

Obciach czy nie obciach, dyskoteka była udana. Pierwszy czerwca wypadał w niedzielę, więc odbyła się w ostatni piątek maja. Aula została ładnie przygotowana, stoły zapełniły się miskami ze wszystkim, co niezdrowe, tuczące i wymagające popicia gazowanymi napojami. Dzieciaki wystrojone, nauczyciele zresztą też.

– Halecki założył muchę! – szepnęła Michalina Beacie na ucho. – Odstawił się jak stróż w Boże Ciało. Zakładamy się, czy poprosi Wandę do tańca?

Niewykluczone, uznała Beata. Nauczycielka geografii wyraźnie się fizykowi podobała. Bez wzajemności.

Na parkiecie kręciły się już pierwsze pary, w tym Maks i Anita, wtuleni w siebie. Niektórzy podpierali ściany, inni w mniejszych i większych grupkach rozmawiali, jedli, śmiali się.

Niektórzy znosili egzystencjalną udrękę, jak to złośliwie określali inni.

– Andrzej dziś cierpi egzystencjalnie – oświadczył Marcin wesoło, wskazując na przyjaciela, gdy Beata ich spotkała przed aulą. – Bo musi tu być.

– Musisz? – zdziwiła się.

– Mama mi kazała – mruknął Andrzej i rzeczywiście miał niezadowoloną minę.

– I przed wyjściem zabrała mu książkę z kieszeni kurtki – dodał Marcin, który chyba coraz lepiej się bawił. – Powiedziała, że idzie na zabawę, a nie do czytelni. Całą drogę z domu tutaj miał strasznego focha na cały świat.

– Biblioteka jest pewnie zamknięta? – spytał Andrzej, a gdy usłyszał potwierdzenie, spochmurniał jeszcze bardziej.

– Masz mnie – przypomniał Marcin. – I chipsy. To ci musi wystarczyć.

Andrzej nie wyglądał tak, jakby miało mu to wystarczyć.

Dyskoteka się rozkręcała, coraz więcej osób tańczyło albo chociaż wygłupiało się na parkiecie. Beata zatańczyła z paroma nauczycielami – Majkel najwyraźniej postanowił obtańczyć wszystkie koleżanki przed zakończeniem pracy – kręciła się po auli i po korytarzu, sprawdziła toalety, znów wróciła na aulę.

Maks tańczył ciągle z Anitą, a gdy Anita nie chciała tańczyć, siadał na krześle czy podłodze obok niej. Marta bawiła się z grupką ze starszych klas, ze swoim chłopakiem. Hanka brylowała w innej grupce. Jacek, ku wielkiemu zdumieniu Beaty, najwyraźniej oczarował krótko ściętą blondynkę z pierwszej „a”, bo tańczyli już czwarty taniec z rzędu, a Jacek miał taką minę, jakby świat nabierał kolorów. Blondynka coś do niego powiedziała, na ucho, Jacek się zaczerwienił i pokiwał głową. Blondynka się roześmiała.

– Jak ma na imię ta blondynka w zielonej sukience? – spytała Beata Izę, która stała obok i wyjadała chipsy.

– Didi – odparła Iza, a na zdziwioną minę Beaty wyjaśniła: – To znaczy Dagmara, ale ma nazwisko też na „D” i mówi zawsze, żeby mówić na nią „Didi”. A co? – Rzuciła okiem na parkiet. – A. No, ona jest w porzo. Gra w siatkę. Gośka mówiła, że Tośka z „c” się z nią przyjaźni i jej opowiadała, jaki Jacek jest inteligentny i ile ma ciekawych rzeczy do powiedzenia na kółku. A Didi powiedziała, że lubi takich mózgowych, bo są kulturalni, wrażliwi i delikatni. – Nagle Iza spojrzała w drugą stronę i dodała nieco złośliwie: – Ale jak widać, nie wszyscy.

Beata powędrowała wzrokiem za spojrzeniem Izy. Po drugiej stronie stał Andrzej i zdecydowanie nie wyglądał ani na wrażliwego, ani na delikatnego. Wyglądał na obrażonego na cały świat. Przy nim stał Marcin, też w niezbyt dobrym humorze. Podeszła do nich Gosia, coś powiedziała, Andrzej odpowiedział; nagle Marcin coś się wtrącił, chwycił Małgosię za rękę i pociągnął na parkiet.

Czy teraz będzie gra w „podrywam twojego przyjaciela na twoich oczach”?, zastanowiła się Beata, patrząc na tańczącą parę. A może Marcinowi się Gosia podoba, a Andrzej o tym wie i nie chce robić przyjacielowi przykrości? A może…

A może ja oglądam kiepską telenowelę, pomyślała i sięgnęła po chipsy. Nastolatki i ich nastoletnie dramy.

Iza zniknęła, przy chipsach pojawiła się grupa trzecioklasistów. Wolna piosenka się skończyła, jakiś szybki, młodzieżowy kawałek zaczął się wwiercać w uszy. Beata usiadła w kącie na krześle i czekała. Nauczyciele pilnujący dyskoteki podzielili się dyżurami na korytarzu, ona na razie miała trochę wolnego – dopóki kilkanaście minut później nie wróciła Michalina, która z ciężkim westchnieniem usiadła obok i rzuciła:

– Teraz twoja kolej polować na nielegalne rozrywki.

Beata przeszła się najpierw po parterze, potem po pierwszym piętrze. Minęła Majkela, który zaraportował: „Męski kibel czysty, do damskiego nie odważę się zajrzeć”. Zajrzała do damskiego – czuć było papierosy, ale żadnej żywej duszy – obeszła korytarz, sprawdziła, czy drzwi do klas są zamknięte. Weszła na drugie piętro, tam samo sprawdziła damską toaletę, do męskiej tylko wetknęła głowę. Cisza, spokój. I też czuć papierosy. Dzieciaki są za sprytne, by dać się tak łatwo przyłapać.

Przeszła do końca korytarza i wreszcie coś znalazła, choć zupełnie legalnego: Andrzeja, który siedział w kącie między ścianą a ławką, ze skrzyżowanymi nogami, oparty o ścianę, i chyba spał, bo miał zamknięte oczy.

– Hej, zgubo – powiedziała cicho, podchodząc. – Śpisz?

Otworzył oczy, spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.

– Nie.

– To co tu robisz? – Usiadła na ławce tak, by go widzieć.

Wzruszył ramionami.

– Łapię oddech – mruknął. – Dużo ludzi.

– Raczej się dobrze nie bawisz – stwierdziła współczująco.

– Nie – przyznał. – Mówię, dużo ludzi. Koszmarny hałas. Te kretyńskie kule, które przynieśli, migają na wszystkie strony, można szału dostać.

Dyskotekowe kule, załatwione przez kogoś z trzeciej klasy, Gosia uważała za jeden ze szczególnie udanych elementów dekoracyjnych.

Inny poziom potrzeb, przemknęło Beacie przez myśl. Gosia lubi intensywność, kolor, kołowrotek wydarzeń, gwar, tłumy. Andrzej woli spokój, ciszę, pojedyncze osoby wokół. Trudno o większe zestawienie przeciwieństw.

– Może byłoby lepiej, gdybyś wrócił do domu? – zasugerowała łagodnie.

Pokręcił głową, patrząc przed siebie.

– Byłoby. Ale potem mama cały weekend by się martwiła, że siedzę sam i nie spędzam czasu z ludźmi. Dlatego kazała mi przyjść. – Spojrzał na nią, uśmiechnął się krzywo. – Więc przyszedłem, żeby się nie martwiła. Niech jej pani w razie czego nie mówi, że zwiałem z auli, bo następnym razem przyjdzie pilnować, żebym nie zwiewał.

– Troszczy się o ciebie.

– Taaa. – Znów pokręcił głową i spojrzał na ścianę przed sobą. – Wiem. Niepotrzebnie.

– Mamy takie są – odparła z rozbawieniem. – Moja do dziś potrafi do mnie zadzwonić i zapytać, czy zjadłam obiad, czy wszystko OK, czy o siebie dbam.

Pokiwał głową.

– Szczerze mówiąc, wyglądasz na smutnego – odezwała się po chwili. Andrzej przez chwilę milczał, wreszcie zapytał, nie odrywając wzroku od ściany:

– Nie miała pani kiedyś wrażenia, że się pani dusi? W sensie, w danym miejscu, w danym momencie.

– Miałam – przyznała, trochę zaskoczona tym pytaniem. – W liceum tak, parę razy.

– A później?

– Na studiach już nie. – Sama czuła, że w jej głosie rozległo się coś czułego, rozmarzonego. – Uwielbiałam moje studia. Poczułam się tam wreszcie taka… u siebie.

Znów pokiwał głową.

– Pożyczyłaby mi pani te spisy lektur z zajęć, o których pani kiedyś wspominała? – spytał, dalej nie zmieniając pozycji. – Mówiła pani, że wciąż je pani gdzieś przechowuje.

– Ze studiów? – upewniła się, a gdy mruknął „Yhym”, odparła: – Jasne. Tak, mam je ciągle w segregatorach, razem z różnymi notatkami. Pewnie, mogę ci przynieść, mogę ci je nawet skserować w pokoju nauczycielskim, tak po cichu, żeby dyrektor nie krzyczał, że zużywamy tusz i papier.

Dopiero teraz odwrócił głowę i spojrzał na nią.

– Mogłaby pani? – zapytał cicho. – Będę wdzięczny.

– Jasne. – Uśmiechnęła się życzliwie. – Myślisz o filologii?

Znów wbił wzrok w ścianę, wzruszył ramionami.

– Nie wiem – mruknął. – Tak chciałbym przejrzeć.

– W porządku. Przyniosę w poniedziałek – obiecała. Nie było sensu naciskać na zwierzenia. Podejrzewała, że przyciśnięty, Andrzej zamknąłby się w sobie jeszcze bardziej.

Siedzieli przez dłuższą chwilę w milczeniu.

– Bierzesz udział w konkursie? – zapytała wreszcie.

– Tak.

– Oddałeś już pracę?

Pokręcił głową.

– Chcę ją jeszcze przez weekend przejrzeć – wyjaśnił. Dalej patrzył na ścianę naprzeciwko. – W poniedziałek przyniosę.

– Cieszę się. Chętnie ją przeczytam.

Zerknął na nią z lekkim rozbawieniem.

– I tak nie będzie pani wiedziała, która to – przypomniał. Miał rację, prace miały być anonimowe, oznaczone tylko wylosowanymi numerami.

– Podejrzewam, że rozpoznam cię po stylu – stwierdziła. – Choć po interpunkcji już nie.

– Mówiłem, że ogarnę – mruknął z uśmiechem, ponownie przenosząc spojrzenie na ścianę.

– Fakt. Ogarnąłeś. Jestem z ciebie dumna.

Pokiwał głową, nadal ze śladem uśmiechu na ustach.

– Fajnie.

W pierwszej klasie interpunkcja Andrzeja pozostawiała sporo do życzenia, zresztą interpunkcja innych uczniów też. Beata trochę poprawiała, trochę podpowiadała, trochę tłumaczyła, ale braki sięgały jeszcze okresu podstawówki i wiedzy z gramatyki. Niektórzy prawie nie stawiali przecinków, niektórzy stawiali ich za dużo; Andrzej należał do tej drugiej grupy, a jego przecinki pojawiały się nieraz w wyjątkowo dziwnych miejscach. W którymś momencie, gdy zapytał, jak ma to ogarnąć, Beata podała mu tytuły kilku książek, jedną też pożyczyła. Podobno przeczytał ją cztery razy. W każdym razie od końca pierwszej klasy jego interpunkcja zaczęła wyglądać coraz lepiej, a w połowie drugiej osiągnęła naprawdę dobry poziom.

Jak się zaweźmie, że coś zrobi, to to zrobi, pomyślała Beata. Sam, bez proszenia o pomoc, po cichu, bez obnoszenia się z tym, że coś robi. Zrobi i pójdzie dalej, nawet nie będzie pytał, czy ktoś zauważył, że to zrobił.

W ciszę, która znów zapadła, wdzierały się słabe dźwięki z parteru. Zerknęła na Andrzeja. Ugiął nogi w kolanach, objął je rękami i pochylił się trochę; patrzył wciąż na ścianę. W twarzy miał coś dziwnego, ni to zmęczonego, ni to smutnego – i nagle Beatę dopadła chęć, by go pogłaskać po głowie i zapewnić, że to mija, ten nastoletni okres kiedyś się kończy, to uczucie bycia ciągle niepełnym, zduszonym, ograniczonym, niedopasowanym. To mija, to minie, to nie trwa wiecznie. Tylko w wieku nastu lat każdy miesiąc wydaje się wiecznością.

– Jeszcze tylko dwa lata do matury – odezwała się w końcu cicho. – Wytrzymasz. Potem już jest inaczej.

Uniósł głowę i spojrzał na nią; najwyraźniej wcale nie był zdziwiony tym, co powiedziała.

– Mam nadzieję – mruknął; patrzył jej w oczy, z tym czymś smutno-zmęczonym w twarzy, aż miała ochotę wyciągnąć rękę, objąć go, poklepać pocieszająco po ramieniu. – Bo mam dość.

– Czego dokładnie? – zapytała łagodnie.

Zawahał się, przygryzł dolną wargę, ześlizgnął się spojrzeniem nieco w bok. Znała to – to wahanie, to zagryzanie lub zaciskanie ust, czasem uciekanie wzrokiem; obserwowała te reakcje u Anity, u Jacka, u Małgosi, u Karoliny, u innych uczniów. Moment zawieszenia przed decyzją, czy mówić, czy milczeć. Parę, paręnaście sekund niepewności, obawy. Ostrożne sondowanie, czy można powiedzieć, co można powiedzieć, ile można powiedzieć. Niektórzy ostatecznie się wycofywali, rezygnowali; niektórzy rzucali ogólne hasła, by choć wstępnie zasygnalizować sprawę; a niektórzy wylewali z siebie wszystko, niczym fala powodziowa.

Wyrzuć to z siebie, zachęcała go w myślach. Wyrzuć to z siebie, dzieciaku, cokolwiek cię dręczy, przecież nie można się tak w sobie kisić. Nawet Anita czasem coś z siebie wyrzucała i widać było, że chociaż to, o czym mówiła, bolało – to jednak opowiedzenie o tym trochę ją odciążało. Mów, przecież zrozumiem, a nawet jeśli nie zrozumiem, to po prostu wysłucham.

Może powinnam mu to powiedzieć wprost, pomyślała nagle. Może powinnam przypomnieć, tak krótko i wyraźnie: jestem, słucham, nie oceniam, zachowuję dla siebie.

– Hej, Andrzej. – Dotknęła delikatnie palcami jego ramienia. – Możesz ze mną w każdej chwili pogadać. A jak coś mi powiesz, to to nigdzie dalej nie pójdzie. Nie umiem rozwiązać wszystkich problemów, ale umiem ich wysłuchać.

– Wiem – powiedział cicho, znów na nią spojrzał, znów się zawahał. – Ja w sumie… – zaczął wreszcie i urwał, chyba szukając właściwych słów. Beata nie odrywała od niego wzroku; miała wrażenie, że w końcu, nareszcie, przebije się przez jakąś warstwę, ścianę, od której dotąd mniej lub bardziej się odbijała.

I w tym momencie, do ciężkiej cholery, kurwa mać i niech to szlag jasny trafi, pomyślała wściekle – w tym właśnie momencie rozległy się głośne, szybkie kroki i na korytarzu pojawił się Marcin. Akurat w tym momencie. Bo nie mógł, cholera jasna, poczekać choćby paru minut.

– Tu jesteś – powiedział Marcin ze złością, podchodząc. – Widzi pani, a ja go szukam jak głupi po całej szkole.

– Nikt cię nie prosił – warknął Andrzej, nie patrząc na niego; na Beatę też już nie patrzył, wbił wzrok w siedzisko ławki.

– Coś się stało? – spytał Marcin podejrzliwie, przenosząc spojrzenie z przyjaciela na wychowawczynię.

– Nie – odparła Beata spokojnie. – Tak siedzimy i się wyciszamy.

– Aha. – Marcin przez chwilę się zastanawiał. – Ej, chodź, przejdziemy się wokół szkoły.

– Żadnego wychodzenia z budynku – przypomniała Beata. – Zresztą drzwi są zamknięte, a klucz ma pan Halecki. Bawicie się w szkole, nie wokół szkoły, sorry.

– No tak. – Marcin westchnął z rezygnacją. – Zapomniałem. To chodź, przejdziemy się po korytarzach, jak nie chcesz siedzieć na auli.

– Zostaw mnie w spokoju – odpowiedział Andrzej zmęczonym głosem. – Nie chcę nigdzie z tobą łazić.

– Dobra – odburknął Marcin, wyraźnie zdenerwowany. – Mogę sobie znaleźć inne towarzystwo.

– To sobie znajdź, czy ja ci zabraniam? – mruknął Andrzej, wzruszając ramionami.

To wyraźnie sprawiło Marcinowi przykrość. Też wzruszył ramionami, spojrzał na Beatę, uśmiechnął się słabo, mruknął „Wracam na dół” i poszedł, nieco przygarbiony, z rękami w kieszeniach.

Znów zapadła cisza, przerywana dźwiękami muzyki i głosów z dołu. Beata czekała. Tamten nastrój się ulotnił, ale może Andrzej będzie chciał wrócić do rozmowy?

Nie chciał. Po chwili wstał, rzucił Beacie krótkie spojrzenie – znowu miał w twarzy to coś smutno-zmęczonego, i znowu poczuła, że zwyczajnie jest go jej żal – wsadził ręce do kieszeni spodni.

– Pójdę go ogarnąć – powiedział, patrząc w stronę korytarza, tam, gdzie już nie było widać Marcina. – Zanim się kompletnie obrazi.

– Andrzej! – zawołała Beata, gdy odszedł kilkanaście kroków. Odwrócił się.

– Słucham.

– Pamiętaj, co ci powiedziałam – przypomniała.

Pokiwał powoli głową; znów patrzył trochę obok, nie w oczy.

– Dziękuję – powiedział po krótkiej chwili i ruszył dalej korytarzem.

Gdy jego kroki ucichły, Beata westchnęła. Było blisko, było naprawdę blisko, by zrozumieć lepiej kolejną osobę z własnej klasy. Naprawdę miała wrażenie, że Andrzej wreszcie się trochę otworzy, choć odrobinę, i że uda się choć minimalnie go wesprzeć. Było tak blisko. Co za szkoda, że Marcin nie pozostał na auli, że akurat teraz zachciało mu się szukać przyjaciela.

Trzeba wracać do roboty, pomyślała z kolejnym westchnieniem. Jeszcze jedna runda po piętrach, sprawdzenie drzwi na szkolne podwórko na parterze, obwąchanie toalet. Szkolne dyskoteki to jednak wykańczająca sprawa.

A jeszcze bardziej wykańczająca jest myśl, że się w jakiś sposób – nie z własnej winy, ale jednak – zawiodło. Bo to uczucie nie opuszczało jej podczas kontroli drugiego i pierwszego piętra: że w pewnym sensie pozwoliła kilka chwil temu, by Andrzej się jej zgubił. Niestety.

 

***

 

Posiedzenie jury konkursowego odbyło się w drugi poniedziałek czerwca, gdy cała trójka jurorów przeczytała i oceniła prace. Beata i Michalina, jako organizatorki, w jury nie zasiadały, ale też sobie te prace podczytały. Pracę Andrzeja Beata rozpoznała od razu, najpierw po piśmie – wyraźnie starał się pisać czytelnie, ale znała to pochylenie w prawo, te zamaszyście rozpoczynane zdania, to zwężanie się i ścieśnianie liter w kolejnych słowach – a potem po stylu. Styl miał dość wyrazisty, specyficzny, prowadził wywód bardzo konkretnie i w uporządkowany sposób. Jasne, jeszcze wiele musiał się nauczyć, sporo udoskonalić – ale już teraz było widać, że ma z czym pracować.

– Niech zgadnę – mruknęła Michalina, patrząc jej przez ramię. – Weredecki, co? Dobrze, że nie jesteśmy w jury, bo ty na pewno nie byłabyś bezstronna.

– Pewnie nie – przyznała Beata. – Ale to się dobrze czyta.

– Za pismo powinien dostać pasem po dupie – oświadczyła Michalina. – Też mam u siebie parę takich sztuk, które powinno się lać pasem za pismo. A my powinnyśmy mieć dodatek na okulistę za pracę w ciężkich warunkach z tymi ich bazgrołami.

Gdy jury się zebrało i podsumowano oceny, Beata nie zdołała powstrzymać pełnego satysfakcji uśmiechu. Trzy bezstronne osoby, które – no, poza Łucją – Andrzeja nie znały i które – tym razem wszystkie – nie wiedziały, czyja praca jest czyja – w zupełności się z nią zgadzały. W kategorii „esej popularnonaukowy” praca Andrzeja była najlepsza.

Drugie miejsce zajęła Magda z trzeciej „c”, trzecie – Anka z drugiej „c”. Jacek dostał wyróżnienie. W kategorii „autorski tekst literacki” pierwsze miejsce zajęła Dorota z pierwszej „a”, drugie Małgosia, trzecie Wioletta z drugiej „c”. Błażej z pierwszej „c” dostał wyróżnienie.

– Rozumiem, że dzisiaj jesteś w siódmym niebie – powiedziała Michalina z rozbawieniem, gdy wypisywały na dyplomach nazwiska zwycięzców. – Twój naburmuszony ulubieniec wygrał w przedbiegach.

Beata roześmiała się. Była z Andrzeja ogromnie dumna, to fakt. I z Małgosi też. W ogóle była dumna ze wszystkich, i tych, którzy wygrali, i tych, którzy w ogóle coś napisali.

– Zrobimy ten konkurs w kolejnym roku – oświadczyła stanowczo. – Dwie edycje, zimową i letnią.

– Dobra – zgodziła się Michalina. – Ale dwa warunki. Po pierwsze, kto bazgrze jak kura pazurem, ma napisać pracę na maszynie do pisania. Po drugie, Weredecki ma zakaz udziału, żeby inni mogli się wykazać. No tak, czytałam jego pracę – dodała, gdy Beata spojrzała na nią ze zdziwieniem. – Jak na dzieciaka w jego wieku to był naprawdę cholernie dobry kawałek tekstu. Nadal gówniarza nie lubię, nadal mnie odpycha tą swoją obrażoną na cały świat miną, ale przyznaję, umie pisać. I umie rozgrzebywać powieści. Zobaczysz, wyrośnie z niego jakiś zarozumiały krytyk literacki, który będzie łamał życie młodym pisarzom.

– Nie – zaprzeczyła Beata, wkładając dyplomy do ozdobnych szkolnych teczek. – Z Andrzeja wyrośnie coś ciekawego. Chciałabym zobaczyć na własne oczy, co.

– Współczuję jego przyszłej żonie – mruknęła Michalina i podpisała protokół z obrad komisji. – I współczuję przyszłemu mężowi twojej Gośki. I współczuję przyszłym mężom i żonom połowy dzieciaków z tej szkoły. Jezu, Beata, czy my też byłyśmy takimi wkurwiającymi smarkulami i nam nauczyciele też tak obrabiali dupy w pokoju nauczycielskim? – Uniosła głowę i zrobiła pełną niedowierzania minę.

– Pewnie tak. – Beata włożyła ostatni dyplom do ostatniej teczki. – Spotkałam w czasie Wielkanocy moją matematyczkę z liceum, od razu mnie poznała w parku. I powiedziała: „Nie masz męża? Oj, to dobrze, ty zawsze taka pyskata byłaś, tak kiedyś pomyślałam, że żaden facet z tobą dłużej nie wytrzyma”.

– Konrad jakoś wytrzymuje – przypomniała Michalina, gdy przestały się śmiać.

– Konrad twierdzi, że pyskate są seksowne – odparowała Beata.

– Tak – mruknęła Michalina, nagle poważniejąc. – Nie chcę cię zniechęcać, ale mój mąż kiedyś też tak twierdził. Teraz najwyraźniej seksowne są te dziesięć lat młodsze i mówiące: „Och, Areczku, jaki ty mądry jesteś”. Nie, nie patrz na mnie z takim współczuciem – dodała ostrzej. – Są sytuacje, gdy rozwód to lepsze rozwiązanie. Dobrze, że nie mamy dzieci. Niech sobie bierze tę o dekadę młodszą laskę i niech spada. Teraz przynajmniej nie muszę słuchać pretensji, że wszystko robię źle, nawet za głośno oddycham.

Beata odłożyła teczki na biurko, usiadła obok Michaliny i objęła ją ramieniem.

– Jak to się robi, że z takiego pięknego razem nagle robi się takie paskudne gówno? – spytała cicho.

– Nie wiem – odparła Michalina jeszcze ciszej, mnąc w palcach mankiet bluzki. – Może po prostu to normalne życie, a nie amerykański serial. Ej, ale serio – dorzuciła, spoglądając na Beatę. – Nie żałuj mnie. Teraz mnie boli, ale dam radę. I wiem, że będzie lepiej. A jak cię ktoś tu od nas będzie podpytywał z takim obraźliwym współczuciem, jak mnie wczoraj nasza urocza inaczej katechetka, jak ja sobie radzę „z tym tragicznym końcem małżeństwa”, to powiedz to samo, co ja jej powiedziałam: że radzę sobie świetnie, codziennie wznoszę toast za nowe wspaniałe życie, a co weekend wyrywam osiemnastoletnią dupę na szybki kawalerski numerek.

Beata roześmiała się.

– Naprawdę jej to powiedziałam – zapewniła Michalina. – I od razu mi się humor poprawił, bo Blaneczka, zamiast patrzeć na mnie z politowaniem i protekcjonalnym współczuciem, zaczęła patrzeć na mnie potępiająco i z niesmakiem. Mówię ci, warto było. Cały wieczór się w domu śmiałam, jak mi się przypominała jej mina.

Beata objęła ją mocniej.

– Czasem jest mi kurewsko smutno – powiedziała Michalina po chwili trochę ciszej. – Zwłaszcza jak sobie przypomnę jakieś fajne chwile. Wczoraj puszczali ten odcinek „Columbo”, który tak lubiliśmy, o pisarce, która zabiła męża swojej zmarłej siostrzenicy. I się przy nim poryczałam. Ale wiesz, lepiej płakać za zakończoną piękną przeszłością niż przez gównianą teraźniejszość. – Odsunęła się, otarła palcami oczy i dodała spokojnie: – To taka rada starszej koleżanki, na wszelki wypadek. Jeśli teraźniejszość robi się gówniana, nie przez coś z zewnątrz, typu choroba, problemy z kasą i takie tam, tylko przez coś między wami w środku… – Wzięła głęboki oddech i dokończyła, patrząc na protokół na biurku: – To serio, lepiej zakończyć niż ciągnąć na siłę, bo kiedyś było fajnie. Bo żyjesz tym, co jest teraz, a nie tym, co było kiedyś. To, co było kiedyś, jest pomocne, jak jest jakaś nadzieja dla tego, co teraz. A jak to, co teraz, jest o kant dupy potłuc… – Westchnęła. – To pieprzyć wszystko. Dobra, koniec mazgajenia się, chowajmy te papiery i do domu. Mam ochotę na naleśniki, chyba sobie zrobię na kolację.

Kilkanaście minut później wyszły z pokoju nauczycielskiego, w którym odbywało się spotkanie jury, wyszły ze szkoły, uścisnęły się na podwórku i każda poszła w swoją stronę. Beata po paru krokach obejrzała się; Michalina obejrzała się dosłownie kilka sekund później, pomachała jej ręką i poszła dalej.

 

***

 

Dwa dni później wyniki konkursu polonistycznego zostały wywieszone na tablicy ogłoszeń. Beata natknęła się na Andrzeja na parterze, na tej ławce „do chowania się”; tym razem był sam.

– Widziałeś wyniki? – zapytała, a gdy kiwnął głową, oświadczyła: – Gratuluję, jestem z ciebie dumna.

– Fajnie, że się rozczytali z mojego pisma – mruknął.

– Fajnie to byłoby widzieć, że się cieszysz – wytknęła.

– Cieszę się – przyznał. Wertował w tę i z powrotem trzymaną w rękach książkę. – Czytała ją pani? Tę moją pracę?

– Tak.

– I co? – Spojrzał na nią uważnie, jakby w napięciu.

– Uważam, że była świetna – odparła Beata. – Ale co tam ja, profesjonalne i niezależne jury cię oceniło najwyżej ze wszystkich!

– Mam gdzieś inne opinie – odpowiedział Andrzej wręcz nieuprzejmie. – Interesuje mnie pani zdanie.

W tym momencie Beatę uderzyła myśl, która pojawiała się już parokrotnie: Andrzej nie umie udawać. I jest beznadziejny, gdy trzeba się wykazać pewną dyplomacją. I najwyraźniej w swoich sympatiach jest równie radykalny, jak w swoich antypatiach.

– Byłam zachwycona twoją pracą – odpowiedziała zatem spokojnie, poważnie. – Dla mnie od razu byłeś zwycięzcą.

Dopiero teraz wreszcie się uśmiechnął, z jakimś rozczulającym zakłopotaniem.

– Dziękuję – mruknął, znów patrząc na książkę w rękach. – Fajnie.

Zostawiła go tam, na ławce, samego, najwyraźniej przetrawiającego wygraną. Miała wrażenie, że potrzebuje takiej chwili dla siebie.

Podczas polskiego wyniki konkursu zostały przyjęte sporymi brawami. To był jeden z momentów, gdy Beatę urzekała ogólna dobra atmosfera w klasie: potrafili cieszyć się wzajemnie ze swoich sukcesów. To było coś, co próbowała im uświadamiać od początku wspólnej nauki: fajnie być z kimś, gdy temu komuś się udaje. Bo potem ktoś jest z tobą, gdy tobie się udaje.

Małgosia, wyściskana przez koleżanki, odwróciła się w ławce i powiedziała głośno do Jacka:

– Jacek, będę mogła przeczytać twoją pracę? Jestem ciekawa, co napisałeś.

Jacek uśmiechnął się, najwyraźniej mile zaskoczony, i powiedział, że jasne, a on chętnie przeczyta pracę Gosi.

Gosia rzuciła okiem na Andrzeja, ale nic nie powiedziała. Dopiero na przerwie podeszła do niego i oświadczyła:

– Twoją też bym chciała przeczytać. Masz coś przeciwko?

– Nie – odmruknął, pakując rzeczy do plecaka.

– A ty chcesz przeczytać moje opowiadanie? 

Andrzej spojrzał na nią uważnie.

– Lepiej nie – odpowiedział spokojnie.

– Dlaczego? – Gosia była wyraźnie zaskoczona.

– Bo się obrażasz za prawdę – wyjaśnił krótko. – Nie mam ochoty kłamać, żeby ci zrobić przyjemność.

Gosia, wyraźnie zirytowana, znów zgubiła swoją maskę „słodka i delikatna”.

– Ty zwyczajnie nie umiesz być uprzejmy – odcięła się. – Mam nadzieję, że wiesz, że nikt cię w klasie nie lubi.

– Ja go lubię – wtrącił się Marcin, który dotąd stał bez słowa obok. – Odczep się od niego.

– Ty – w głosie Małgosi zabrzmiało coś jadowitego. – Ty to chyba powinieneś być jego dziewczyną, tak go zawsze bronisz.

Marcin spurpurowiał. Andrzej patrzył na Małgosię tak, jakby się zastanawiał, gdzie teraz uderzyć.

– Hej, wy z tyłu – powiedziała Beata ostro, przerywając szukanie w podręczniku stron, które chciała skserować na lekcję z trzecią klasą. – Znowu przeginacie. Było miło, a teraz psujecie klimat.

Małgosia rzuciła jej przepraszające spojrzenie, Andrzej spuścił wzrok na swój plecak.

– Przepraszamy – powiedział Marcin za całą trójkę. – Odbija im po tych wygranych. Chodź – dorzucił, szturchając przyjaciela w ramię. – Zaraz będzie sprawdzian z fizy, trzeba się pogapić na wzory, może to pomoże.

Gdy wyszli, Małgosia podeszła do Beaty.

– On naprawdę jest nieuprzejmy – poskarżyła się. – Słyszała pani, co powiedział? A wtedy na kółku to się po prostu podle mnie czepiał.

Parę poniedziałków wcześniej, na spotkaniu kółka polonistycznego, Małgosia dała wszystkim do przeczytania swoje nowe opowiadanie. Od większości osób zebrała ochy i achy; Jacek łagodnie zasugerował, że byłoby dobrze, gdyby trzymała się jednego czasu w narracji, co Gosia przyjęła ze spokojem i uśmiechem. Kilka uwag Beaty, też delikatnych, spotkało się z podobną reakcją.

– A ty co myślisz, Andrzej? – zapytała wreszcie Małgosia.

I to w pewnym sensie był błąd, bo Andrzej powiedział, co myśli. Dokładnie, szczegółowo i bezlitośnie.

Rzecz nie w tym, że był złośliwy. Był szczery. I najwyraźniej zupełnie nieświadom tego, jak jego słowa, ton, sformułowania mogą zranić nastoletnią autorkę. Zrobił kompletną wiwisekcję opowiadania Małgosi i chyba mu nawet do głowy nie przyszło, że przesadził. Małgosia pochmurniała z każdym jego zdaniem, a gdy skończył, oświadczyła:

– Już, skończyłeś się znęcać? Fajnie było udowodnić, że wszyscy są głupsi od ciebie? Więcej cię nie pytam o zdanie.

Reszta grupy była rozdarta; parę osób poparło Małgosię, parę próbowało złagodzić sens wypowiedzi Andrzeja. Beata starała się skierować to na tory „zobaczcie, jak różnie można odbierać ten sam tekst”, ale sama czuła, że słabo jej wyszło.

Małgosia wyszła z zajęć zła i bliska łez. Andrzej poczekał, aż wszyscy opuszczą salę, spojrzał na Beatę i zapytał:

– Może mi pani powiedzieć, o co chodzi? Przecież sama mnie pytała, co myślę o jej opowiadaniu. A teraz jest znowu obraza majestatu.

Beata poprosiła, żeby usiadł obok niej, i próbowała wyjaśnić. Kwestia tonu. Kwestia doboru słownictwa. Trochę empatii i złagodzenie pewnych sformułowań. Uwzględnienie starań, nie tylko efektów. I jeszcze parę innych elementów, które jej po drodze przyszły do głowy.

Andrzej słuchał w milczeniu, patrząc na biurko. Gdy skończyła, uniósł głowę, uśmiechnął się słabo, jakby z rezygnacją.

– Nie umiem tak, jak pani mówi – stwierdził spokojnie.

– Myślę, że warto, żebyś się trochę nauczył – zwróciła mu łagodnie uwagę. – To byłoby z korzyścią i dla ciebie, i dla innych.

Pokręcił głową.

– A ja myślę, że lepiej, żebym się jednak nie odzywał – odparł. – Serio. Bo potem co chwila ktoś ma pretensje. Poza panią – dorzucił po krótkiej chwili i wstał. – Fajnie, że przy pani człowiek nie musi się zastanawiać, czy ma prawo myśleć to, co myśli.

Wyszedł z sali, zanim Beata zdołała wymyślić sensowną odpowiedź.

– Pamięta pani? – naciskała teraz Małgosia. – Jak mnie zjechał z góry na dół?

Beata westchnęła.

– Małgosiu, niektórzy mówią to, co myślą, bardzo szczerze i bardzo dosadnie, bo inaczej nie potrafią. Nie specjalnie, żeby zranić. Może Andrzej uznał, że zasługujesz na taką kompletną szczerość? A gdy się okazało, że odebrałaś ją jako atak, to woli teraz nic nie mówić, żeby cię znowu nie zranić?

– Myśli pani, że się wtedy przejął? – podchwyciła Małgosia. – Może… Dobra, to jest w sumie możliwe.

Jakby się nie obrócić, dupa z tyłu, pomyślała Beata z niezadowoleniem, patrząc na wychodzącą szybko z klasy Małgosię. Teraz jej chyba niechcący zasugerowałam, że to jakiś sygnał „jesteś wyjątkowa” ze strony Andrzeja. Coraz bardziej mam dosyć tej ich afery pseudoromansowej. Niech któreś z nich znajdzie sobie kogoś, zacznie oficjalnie z tą osobą chodzić i położy kres tej idiotycznej sytuacji. Żal mi jednego, żal mi drugiego, ale razem to już mnie wkurzają.

 

***

 

Rada klasyfikacyjna w roku szkolnym tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć – dziewięćdziesiąt siedem okazała się się wielkim wybuchem, od którego w gruncie rzeczy powinien się narodzić nowy wszechświat, a przynajmniej nowy Biały Bór. Z winy fizyka.

Podczas zatwierdzania ocen Halecki milczał. Dopiero gdy zatwierdzono ostatnią trzecią klasę, wstał i oświadczył, że absolutnie się nie zgadza z ocenami z zachowania wielu uczniów, o tu, na kartce, ma wypisane, których. Z każdej klasy. Bo, chciałby zwrócić uprzejmie uwagę, ci uczniowie dorobili się u niego wielu negatywnych ocen z zachowania. A to najwyraźniej zostało zignorowane przez wychowawców. To jest skandal. Więc teraz on odczyta te nazwiska, wraz z proponowanymi na radzie ocenami z wychowania, i uważa, zaleca, żąda wręcz, tak, to odpowiednie słowo – żąda obniżenia zachowania o przynajmniej jeden stopień. A w zasadzie o dwa. Co najmniej.

Nauczyciele, zaskoczeni, wysłuchali wyliczanki Haleckiego. Gdy skończył, na moment zapadła cisza. A potem…

– Ty sobie chyba, Edek, żartujesz – wycedziła Kasia od biologii, wstając. – Nie, panie dyrektorze, ja bardzo przepraszam – dodała szybko, tonem zupełnie niepasującym do przeprosin, gdy dyrektor zaczął coś mówić – ale to są, do ciężkiej cholery, zwykłe jaja. Łagodnie mówiąc. Oświadczam państwu, że nie obniżę Ninie Frankowskiej z mojej klasy oceny ani o jedną setną z powodu uwag w rodzaju – tu uniosła ręce, zrobiła palcami w powietrzu znak cudzysłowu i zacytowała piskliwie: – „Frankowska patrzy w okno bez szacunku! Frankowska przeszkadza w lekcjach, udając, że kicha! Frankowska ma czelność wykłócać się o ocenę!”. Edek – dodała spokojniej – Nina się nie wykłócała o ocenę, tylko zapytała, czemu postawiłeś jej dwóję i nie uwzględniłeś trzech punktów, które sam zapisałeś w któryś zadaniu i z którymi wychodziło jej trzy plus. A ty się wydarłeś, że jest bezczelna, bo ci zwróciła uwagę, że się pomyliłeś na jej niekorzyść.

I wtedy lawina ruszyła. Wszyscy wychowawcy się wkurzyli.

– Co to ma być, „Niedźwiecki jest chamowaty i przeszkadza w lekcji”, jak Maciek wybiegł z klasy, żeby się na ławkę nie porzygać?! – krzyczał historyk. – Dzieciak miał grypę żołądkową, rzygał tak, że prawie wyrzygał sobie żołądek, wybiegł z klasy, żeby ci lekcji nie zarzygać, przyszedł przeprosić i wyjaśnić, a ty mu uwagę wpisujesz?!

– Gdzie Weronika podważa twój autorytet, bo poprosiła, żebyś jeszcze raz wytłumaczył? – warczała Kaśka. – Jak prośba o wyjaśnienie czegoś podważa twój autorytet, to w dupę sobie wsadź taki autorytet!

– Co to kurwa jest „mina słodkiej idiotki”? – napadła na Haleckiego Michalina. – Co to ma być w ogóle za uwaga, „Skowrońska robi minę słodkiej idiotki podczas opowiedzi”, czy ty normalny jesteś? Jak ja mam niby jej rodzicom wytłumaczyć taką uwagę? Mogę powiedzieć, że nauczyciel jest idiotą? Mogę? No, mogę?

– Możesz się zdecydować, czego w ogóle od nich oczekujesz? – dołączyła rozwścieczona Beata. – Raz widzę „Weredecki bezczelnie pyskuje”, zaraz potem „Weredecki arogancko milczy”, a gdzieś pomiędzy jest „Żakowski odpowiada zarozumiałym tonem i kryguje się do dziewczyn”, to są uwagi z zachowania czy hiszpańska inkwizycja?

Halecki milczał, słuchał i chyba był bliski apopleksji. Dyrektor też milczał i patrzył, najwyraźniej niepewny, czy wtrącenie się jest rozsądnym pomysłem.

– Jak ja się cieszę, że to już mnie nie dotyczy… – wymruczał siedzący obok Beaty Majkel.

– Podsumujmy – powiedziała ostro Kaśka, gdy na moment zapadła cisza. – Uprzejmie oświadczam i proszę panią pedagog o wpisanie tego do protokołu, że wszelkie uwagi pana profesora Haleckiego – ostatnie dwa słowa wymówiła wyjątkowo jadowicie – na temat zachowania uczniów z mojej klasy na fizyce mam głęboko w dupie, tak, powtarzam, głęboko w dupie, panie dyrektorze, i nie będą one miały jakiegokolwiek wpływu na ocenę z zachowania któregokolwiek z moich uczniów. Amen. – Usiadła gwałtownie i dostała brawa od wszystkich poza Haleckim, dyrektorem i panią pedagog.

Rozległo się kilka głosów „U mnie tak samo”, a potem odbyło się ponowne głosowanie w celu zatwierdzenia ocen. Przeciwko utrzymaniu ocen z zachowania wystawionych przez wychowawców głosowali tylko Halecki, dyrektor i pani pedagog, przynaglona zirytowanym sykiem starego. Reszta głosowała za utrzymaniem.

– Trzy głosy przeciw, wszystkie inne za, dziś stary znienawidził demokrację – mruknęła Michalina. Beata z trudem powstrzymała śmiech.

Gdy wyszły ze szkoły, Michalina powiedziała:

– To była najdurniejsza rada w moim życiu. Niech Edek idzie na emeryturę. Albo do psychiatry.

– A widziałaś minę pedagogicy, jak ją zapytałam, czy to pedagogiczne wpisywać uczniowi w uwadze „jest durniem z fizyki”? – przypomniała Beata. – Widziałam, że ma ochotę powiedzieć „a w życiu”, ale stary na nią patrzył i wiła się jak węgorz, żeby nie podpaść odpowiedzą.

– Chcę wakacje – jęknęła Michalina. – Chodź do mnie, mam fajne wino, po tej radzie trzeba się odkazić. W sumie już na radę człowiek powinien przychodzić narąbany, na trzeźwo to naprawdę jakiś horror.

Do końca roku szkolnego Halecki chodził ciężko obrażony, a w pokoju nauczycielskim nie odzywał się do nikogo poza panią pedagog i dyrektorem.

I jakoś nikomu nie było z tego powodu przykro.

 

***

 

– Już ostatnio myślałam, że ten dzień nigdy nie nadejdzie – powiedziała Michalina, gdy spotkały się rano na auli.

Zakończenie roku szkolnego zaczynało się o dziesiątej, ale już trochę po ósmej uczniowie prowadzący uroczystość i odpowiedzialni za to nauczyciele sprawdzali, czy wszystko jest gotowe i robili ostatnią próbę. Kręcąca się wszędzie Małgosia była w swoim żywiole. Anita, która miała śpiewać, stała na boku, z Mirką od muzyki, właśnie przegrywającą sobie na pianinie utwór. Gromada ubranych na galowo nastolatków i dorosłych powiększała się co kilkanaście minut.

– Trudno mi uwierzyć, że to znowu koniec – stwierdziła Beata. – Mam, jak rok temu, takie: „ale jak, gdzie, kiedy to minęło”?

– Ja też. – Michalina skończyła sprawdzać teczki z dyplomami za osiągnięcia w poszczególnych kategoriach. – I dzieciaki nam się znowu postarzały.

– Dorastają – wtrąciła Kaśka od biologii, która właśnie stanęła obok. – Patrzę na tych moich, pamiętam ich, jak wyglądali na początku pierwszej klasy, stado dzieciaków prosto z podstawówki, a teraz siedzi mi w klasie tabun młodych kobiet i młodych mężczyzn. Trzy lata, a pozmieniali mi się nie do poznania.

Tak, zmienili się, pomyślała Beata, gdy rozpoczęła się uroczystość. Wyżsi. Bardziej kobiecy, bardziej męscy. Z twarzami już nie dzieci, choć jeszcze nie dorosłych. Mieli w sobie to coś „pomiędzy”, pomiędzy dzieckiem a dorosłym, to coś „starszonastoletniego”, co powoli, dzień po dniu, zmierzało do pełnej dojrzałości. Mieli inne twarze, inne ciała, inne problemy, inne myśli, inne marzenia, inne spojrzenie na świat.

Maks, otoczony dwiema pierwszoklasistkami, niósł sztandar. Gosia prowadziła uroczystość tak sprawnie, jakby cały rok nie robiła niczego innego. Anita, śpiewając, patrzyła czasem na Beatę – a czasem na Maksa. I na innych ludzi. Patrzyła, uśmiechała się i najwyraźniej to, jak reagowano na jej głos, sprawiało jej przyjemność.

Grupa uczniów z pierwszej klasy, pod opieką Michaliny, przygotowała zabawny skecz „Do wakacji jeden dzwonek”. Kilku sparodiowanych nauczycieli śmiało się do łez. Dobrze, że nie sparodiowali dyrektora ani fizyka, ani chemicy, bo ci raczej by się obrazili.

Rozdanie świadectw z czerwonym paskiem oraz nagród i dyplomów poszło sprawnie. Parę dni wcześniej Beata przypomniała swojej klasie: „Nie komentować, nie ripostować, nie robić min, brać świadectwa i nagrody i spadać w podskokach na miejsca”. Zrozumieli, bo teraz tylko dziękowali, ściskali podaną przez dyrektora rękę i odchodzili. Chociaż widać było, że niektórych kusi, by odpyskować. Na przykład Anitę, która podczas odbierania nagrody za artystyczny wkład w szkolne życie usłyszała: „No, w końcu zaczynasz wyglądać jak dziewczyna”. Albo Magdę, zapytaną: „A ty się w końcu nauczysz głośno mówić jak normalny człowiek?”. Albo Andrzeja, najpierw, przy nagrodzie za kolejną wygraną w konkursie judo, skwitowanego: „Ty to chyba niczym poza laniem innych po mordzie to się nie umiesz wykazać, co?”, a potem, gdy nadeszły nagrody za konkurs polonistyczny, podsumowanego niechętnym: „Przynajmniej czegoś się jednak nauczyłeś”.

Uczniowie z innych klas też byli uszczęśliwiani pseudozabawnymi uwagami dyrektora. Siedzący w pierwszych rzędach nauczyciele wywracali oczami. Kaśka od biologii w pewnym momencie bardzo energicznie postukała się palcem w czoło; dyrektor chyba tego nie widział, ale widziało sporo osób wokół i wywołało to zduszone śmiechy, a biedna Gosia, stojąca przy mównicy, wytrzeszczyła oczy i zakryła usta ręką.

Wytrzymać, powtarzała sobie Beata i starała się nie patrzeć na Michalinę, bo wiedziała, że grozi to obustronnym atakiem śmiechu. Wytrzymać. Jeszcze tylko mowa pożegnalna starego, mowa pożegnalna samorządu i koniec oficjałki.

– Do hymnu – zarządziła Gosia po kilkunastu minutach i rozległo się szuranie odsuwanych krzeseł, gdy wszyscy wstawali. – Poczet sztandarowy, sztandar wyprowadzić.

Maks, o wiele wyższy od obu towarzyszących mu pierwszoklasistek, niósł sztandar z szerokim uśmiechem. W gruncie rzeczy Maks nie umiał się nie uśmiechać. Obie pierwszoklasistki miały przejęte miny, a jedna z nich miała też wyjątkowo profesjonalnie zrobione kreski na oczach, aż Beata pomyślała zazdrośnie: też bym chciała umieć takie robić.

Jednak tym, na co Beata oczekiwała z największą niecierpliwością, było spotkanie w klasie. Bo tam już coś na drugą „b” czekało.

Na pomysł prezentu dla każdego ucznia na koniec roku Beata wpadła w czasie ferii. Pojechali wtedy z Konradem na kilka dni do Torunia, wpadli do kilku antykwariatów, Beata znalazła sporo ciekawych tytułów za śmiesznie niskie ceny. Kilka z tych pozycji spodobałoby się niektórym uczniom, uznała wtedy; nawet miała już swoje typy. Po powrocie zaczęła robić remanent we własnych zbiorach; miejsce na regałach powoli się kończyło, miejsca na regały też jakoś nie przybywało, poza tym do części książek wcale już nie miała ochoty ani zamiaru wracać, więc stały na półkach tak siłą przyzwyczajenia.

W którymś momencie, gdy spojrzała na spory stos książek do pożegnania, pomyślała: a może zamiast oddawać do antykwariatu czy po ludziach, dać je uczniom? Może zaniosę je do szkoły i powiem moim dzieciakom, żeby sobie powybierały, co kto chce?

Chwilę później pojawiła się inna myśl: sama im dam. Sama dam każdemu z nich książkę. Każdej osobie z drugiej „b”. Każdy uczeń dostanie na koniec roku książkę ode mnie.

Bo w sumie, uderzyło ją nagle, czemu tylko ci nagradzani mają dostawać książki? Książka to dobro, które powinien dostać każdy, z osiągnięciami czy bez. I od kogo mają na takiej zasadzie dostać książkę, jeśli nie od własnej polonistki?

Przez cały letni semestr gromadziła książki, które mogły się nadać do tego celu. Dopasowywanie tytułu do ucznia okazało się świetną zabawą, czasem było proste i wręcz automatyczne, czasem wymagało pewnego namysłu, czasem zmuszało do kilkudniowego zastanowienia. Ale w końcu udało się wybrać coś dla każdego.

Pod koniec maja Beata usiadła z pożyczoną wcześniej od rodziców podróżną maszyną do pisania przy swoim biurku i przepisała tekst, który wcześniej sobie opracowała w notesie. To było wyjaśnienie – że książka używana to książka, która ma już swoją historię i zasługuje na kolejnego czytelnika, którego uszczęśliwi; że książka jest według niej najlepszym prezentem, na który każdy zasługuje; i że warto tej książce dać szansę. Może ucieszy i zaciekawi. A może po prostu będzie jakimś doświadczeniem. Można ją zatrzymać, na zawsze lub na trochę, można też przekazać ją dalej. Ale warto sprawdzić, jakie wrażenia będzie się miało po jej przeczytaniu.

Przepisała ten tekst na kartkę A4 – zmieścił się trzykrotnie – potem po cichu zrobiła kopie na kserokopiarce w szkole, porozcinała zadrukowane kartki na trzy paski, każdy pasek z tekstem złożyła na pół, podpisała imieniem i nazwiskiem ucznia, po czym każdą książkę z dołączoną do niej kartką owinęła wstążką. Wyszły jej ładne książkowe pakiety; co prawda kokardki były takie sobie, raz większe, raz mniejsze, ale i tak wyglądało to uroczo.

W piątek rano z torbą książkowych pakietów weszła do szkoły i od razu poszła do swojej sali. Poukładała książki na ławkach; dzieciaki z reguły nie zmieniały miejsc, a po tylu lekcjach doskonale pamiętała, kto gdzie siedzi. Przyjrzała się ławkom, na wszelki wypadek sprawdziła z dziennikiem, czy każdy ma prezent, wyszła z sali, zamknęła drzwi na klucz i ruszyła na aulę.

Teraz, gdy uczniowie drugiej „b” wchodzili do sali, Beata z uwagą przyglądała się ich twarzom. Ciekawość, jak zareagują, jak im się spodoba ten pomysł, wręcz zżerała. W ostatnich tygodniach miała chwilami ochotę powiedzieć: „Mam coś dla was na koniec roku”, ale gryzła się w język, by nie zepsuć niespodzianki.

Podoba im się, pomyślała, widząc i słysząc reakcje uczniów. Cieszą się, naprawdę się cieszą. Nawet ci, którzy mało czytają, najwyraźniej są ujęci tym, że o nich pomyślano. Jak fajnie dawać ludziom książki. Za rok też to zrobię.

Za to gdy zobaczyła swój prezent od klasy, popłakała się ze śmiechu.

Duży, bardzo duży kieliszek do wina. Z zaznaczonymi miarkami. Poziom pierwszy, najniższy, nosił nazwę: „Zebranie z rodzicami”. Poziom drugi, nieco wyżej: „Druga B znów ma uwagi z fizyki”. Poziom trzeci, wyższy: „Rada pedagogiczna”. Poziom czwarty, najwyższy, tylko odrobinę poniżej krawędzi kieliszka: „Wypisywanie świadectw”.

– Jest idealny – oświadczyła, wciąż ocierając łzy ze śmiechu. – Aż tak bardzo jęczałam, jaka to męka wypisać świadectwa bez robienia co chwila błędów?

– Mieliśmy różne pomysły – wyjaśniła Małgosia. – Ale niektóre były takie… mniej stosowne. Możemy pani pokazać listę z pomysłami, ale dopiero po maturze, bo inaczej wszyscy wylecimy z budy.

Grupa rodziców, z którą kilka minut później Beata się ściskała, najwyraźniej uznała, że taki kieliszek powinien być wypełniany często i dobrze, więc z torbie z upominkiem znów znalazło się parę butelek dobrego wina.

– Nie sugerujemy, że nauczyciele chleją – powiedziała konspiracyjnym szeptem mama Małgosi. – Ale powiem pani, że jakbym miała tyle dzieciaków na głowie dzień w dzień, to piłabym na umór. Czasem patrzę na moją Gośkę i się dziwię, że ja w ogóle trzeźwa jestem, tak potrafi dać człowiekowi do wiwatu.

Beata ściskała na pożegnanie swoich uczniów, a gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl: w gruncie rzeczy oni wcale się tak nie zmienili. Pod pewnymi względami owszem, byli już inni – ale w pewnym ogólnym, głównym sensie dalej pozostali sobą, pozostali tacy, jacy byli. To coś, co stanowiło kwintesencję danego człowieka, nie zmienia się – po prostu ujawnia się coraz wyraźniej i coraz konkretniej się zarysowuje.

Jak Jacek. Trochę ośmielony, częściej i głośniej mówiący, mniej wycofany – nadal spokojny, opanowany, nieco nieśmiały.

Jak Anita. Swobodniejsza, z większą życzliwością dla siebie, mniej blokująca ludzi już na wstępie – nadal obserwująca uważnie, trochę sarkastyczna, ograniczająca swoje zaufanie do wybranych osób.

Jak Małgosia. Życzliwsza, bardziej zważająca na innych, częściej gotowa na dyskusję w miejsce wcześniejszego „Tak ma być, bo tak mówię!” – nadal pełna energii, niekiedy przytłaczająca, zawzięta, gdy czegoś pragnie.

Jak Kamil. Trochę w tym roku spokojniejszy, rzadziej wyżywający w niezbyt zabawnych żartach i mało śmiesznych zachowaniach swoje żale z powodu relacji z ojcem, budujący lepsze kontakty z kolegami z klasy – nadal z tym zranieniem, które czasem widać było na jego twarzy, szukający w łatwym śmiechu ucieczki od trudniejszych emocji, najwyraźniej przekonany, że rola błazna chroni przed bólem.

Jak Karolina. Smutniejsza w ostatnich miesiącach, nieco wycofana, wyciszona – nadal bardzo konkretna, świadoma, czego chce, obojętna na towarzyskie gierki uprawiane przez niektóre koleżanki.

Jak Andrzej. Nieco bardziej otwarty niż w zeszłym roku, udzielający się trochę w tym szkolnym życiu, częściej gryzący się w język – nadal mocno zdystansowany, niedopuszczający większości osób bliżej, skupiony wyłącznie na tym, co go interesuje.

Jak oni wszyscy się zmieniają – i jednocześnie jak się nie zmieniają. Jak trudno uwierzyć, że minął cały rok, że minął drugi rok tego wspólnego licealnego życia. Połowa za nimi. Połowa przed nimi.

I całe życie przed nami, pomyślała Beata, gdy sala opustoszała. Przed nimi, przede mną, przed nami wszystkimi. Całe życie, przez cały czas, aż do samego końca. Ta myśl zachwyca – i sprawia, że ma się ochotę rozpłakać. Z wrażenia, ze wzruszenia, z radości. Z oczekiwania na to, co będzie.

A pewne rzeczy najwyraźniej będą ciągle takie same, stwierdziła z uśmiechem, gdy po wyjściu z klasy zobaczyła na korytarzu, pod oknem, Andrzeja. Z kwiatami. Tak, pewne rzeczy pozostaną takie same. Jak Andrzej, który swoimi myślami i uczuciami nie chce się dzielić z osobami wokół i chowa je tylko dla siebie. A jeśli już się ma nimi dzielić – to tylko po swojemu i wyłącznie na swoich warunkach.

– To co, wesołych wakacji – powiedziała, gdy do niej podszedł.

– Tak – odpowiedział z uśmiechem, który już znała, takim trochę zakłopotanym, trochę ostrożnym, sondującym. – Dobrych wakacji. – Podał jej kwiaty. – Dziękuję. Za ten rok. I za książkę.

– Jestem ciekawa, jak ci się spodoba. Daj znać.

Pokiwał głową, znów z uśmiechem, tym razem pewniejszym – tym, który pojawiał się podczas rozmów o książkach. „Kocią kołyskę” Vonneguta trzymał w lewej ręce. To było wydanie sprzed paru lat, z serii „Klub Interesującej Książki”, które ogromnie lubiła; sama miała takie samo, tylko starsze, z lat siedemdziesiątych. Ten egzemplarz znalazła właśnie w Toruniu i od razu pomyślała: o, w sam raz dla Andrzeja. Vonnegutem go jeszcze nie próbowałam zarazić.

Spojrzała na niego uważniej i w tym momencie zauważyła wyraźnie to, co wcześniej, na auli, podczas wręczania nagród, wydawało się tylko cieniem: Andrzej miał podbite lewe oko. Ślad nie był zbyt mocny, ale jednak zauważalny.

– Co ci się stało? – zapytała z niepokojem. – Biłeś się?

Ściągnął brwi, jakby nie wiedział, o co chodzi, po czym nagle uśmiechnął się.

– To? – Uniósł rękę i dotknął palcami podbitego miejsca. – To nic.

– Nie wygląda na „nic”.

– Zacząłem chodzić na kick-boxing – wyjaśnił. – Wczoraj trochę się wygłupialiśmy, ja się źle ustawiłem, a mój partner źle wyprowadził cios, no i oberwałem. Trener palnął kazanie nam obu. Mama prawie się popłakała, gdy mnie wczoraj zobaczyła, a dzisiaj rano mnie sterroryzowała i nałożyła mi na to jakieś swoje pudry, żebym nie wyglądał „jak jakiś młodociany przestępca” – zakończył z rozbawieniem. 

– Nie dziwię się, że się przejęła – powiedziała Beata. Wyobrażała sobie, co musiała poczuć pani Weredecka, gdy zobaczyła swojego syna z czymś takim. – A co na to twój tata?

Uśmiech zniknął z twarzy Andrzeja.

– Mój ojciec uważa, że oberwanie parę razy na treningach to dowód, że coś się na tych treningach robi – odparł sucho, wzruszając ramionami. – To naprawdę nic wielkiego – dodał już przyjaźniejszym tonem. – Za parę dni zejdzie. Niech się pani nie przejmuje. To jest fajne, tylko muszę bardziej uważać.

Beata pokręciła głową i westchnęła. Chłopaki. Żeby uwolnić się od tego tematu, uniosła bukiet do twarzy.

– Są piękne – odezwała się po krótkiej chwili, gdy powąchała kwiaty. – Słuchaj – uniosła głowę – a w sumie czemu lilie?

Spojrzał na nią ze zdziwieniem, chyba zaskoczony tym pytaniem.

– Moja mama lubi lilie – wyjaśnił. – Mówi, że są bardziej eleganckie i ładniejsze od róż i innych. – Wzruszył ramionami. – Nie znam się na kwiatach. Uznałem, że też się pani spodobają.

– Są piękne – zapewniła. – I na pewno o wiele oryginalniejsze niż róże. Twoja mama ma sporo racji. Dzięki.

Kiwnął głową, znów się lekko uśmiechnął.

– To dobrych wakacji – powtórzył. – Do widzenia.

Gdy odchodził, ponownie powąchała różowo-fiołkowy bukiet. Lilie pachniały wyjątkowo przyjemnie. Przywoływały myśli o gorących dniach, leniwych porankach i wakacyjnym poczuciu zupełnej swobody.

 

***

 

Pierwsze pocztówki nadeszły już w pierwszych dniach lipca.

Beata zbierała pocztówki przez niemal całe liceum; na studiach straciła do tego serce, ale gdy niedawno podczas odwiedzin u rodziców przejrzała swoje stare zbiory, wszystko powróciło. Kupiła dużą korkową tablicę, którą zawiesiła z boku łóżka, i co weekend zmieniała na niej pocztówkowe kolaże. W przedostatnim tygodniu czerwca, gdy rozmawiali w klasie o wakacjach, powiedziała: „Jak będziecie mieli czas i ochotę, to przysyłajcie mi pocztówki, uwielbiam je i zbieram”. Zapisała swój adres na tablicy. W gruncie rzeczy nie liczyła za bardzo na to, że coś dostanie. A jednak.

Pierwsza pocztówka była od Karoliny, z Gdańska. „Pozdrowienia znad morza!”. Kolejne dwie – przyszły jednocześnie – od Izy i od Kamila. „Dobrej pogody, pozdrowienia znad morza!”, pisała Iza z Helu. „Pozdrowienia z gór, owce są super!”, pisał Kamil z Tatr. Anita wysłała pocztówkę najpierw z Kołobrzegu, a potem z Krakowa. „Niech pani za nami nie tęskni, wrócimy jak podatek”, zapisała na pierwszej. „Smoki są przereklamowane, a w Sukiennicach można zbankrutować. Weszłam na Wieżę Mariacką. Cały świat u stóp, a ludzi nie widać ani nie słychać, polecam!”, wcisnęła drobnym maczkiem na drugiej.

„Pozdrowienia z kolonii!”, napisała Małgosia z Barlinka. „Mamy super ludzi, jestem przewodniczącą naszej grupy, narzucamy tu rytm!”. A to niespodzianka. „I faceci są świetni!”. Dobrze, niech znajdzie chłopaków, którzy będą gotowi odpowiedzieć na jej zainteresowanie pozytywnie, tak jak na to zasługuje.

Pocztówka od Andrzeja została nadana z Pilzna. Pani Weredecka wspominała, że w tym roku mają w planach Czechy.

„Dziękuję za Vonneguta, jest świetny. Człowiek leżący na plecach i grający na nosie bogu/bogom jako gest absolutnego sprzeciwu jest tak komiczny w swym bezsensie i bezsilności, że aż nabiera sensu i siły. Czasem też mam ochotę tak zrobić. Szukam jego kolejnych książek”.

Beata przypięła pocztówkę z Pilzna obok pocztówek z Barlinka, Krakowa, Kołobrzegu, Helu, Tatr i Gdańska. Ten kolaż był śliczny. I wzruszający.

Kilka dni później, gdy wyjechali z Konradem do Międzyzdrojów i siedzieli wieczorem na plaży, na kocu, przytuleni do siebie, z butelką wina i ciastkami w plecaku, Beata westchnęła głęboko. Zachód słońca rozlewał się czerwienią, żółcią i pomarańczą na niebieskiej wodzie. Było pięknie. Spokojnie. Cicho. Wydawało się, że cały świat składał się tylko z zachodzącego słońca, morskich fal, ciepłego piasku i ich dwojga, objętych, wyciszonych, szczęśliwych.

– W takich momentach myślę, że wszystko ma swój cel, jakiś powód – odezwał się Konrad. – Jakąś dobrą przyczynę. – Pocałował ją w głowę. – Że zawsze coś jest po coś.

– Mam nadzieję, że tak jest – powiedziała i uścisnęła jego rękę. – Coś po coś. Choćby po jakiś drobiazg.

Zapach morza. Słońce podświetlające fale. Piasek pod palcami stóp. Dłoń Konrada na biodrze. Skrzeczenie mew. Szum morza. Drobiazgi, które tak cieszą.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

2 comments:

  1. Wow. Myślałem, że seria z Betty będzie mało interesująca, a tu proszę, znowu niespodzianka. Stworzyłaś całe uniwersum wokół Andrzeja. Interesujące uniwersum. Radocha czytania!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że to miła niespodzianka :) I jestem ciekawa, co pomyślisz za tydzień, przy odsłonie kolejnej części tego uniwersum, tym razem z jeszcze innego punktu widzenia. Dobrych wrażeń!

      Usuń

Back
to top