Kolejny
tekst z serii „miałem być ekskursem, ale mi się urosło”. I zrobiły się cztery
rozdziały. I kolejna postać, która pierwotnie była bardzo dalszoplanowa, teraz
zażądała własnego głosu, własnej historii, własnego spojrzenia na całość
musivowego świata. I która, mam nadzieję, pokaże Andrzeja z jeszcze trochę
innej strony.
Na marginesie, „Kontakt” sprowokował pomysły na dwa kolejne teksty – tym razem mam nadzieję, że będą to jednak, zgodnie z pierwotnym planem, ekskursy. I jednak najpierw chciałabym skończyć „Betty”…
LIGHT CONTACT, FULL CONTACT, KONTAKT
ROZDZIAŁ I: LIGHT CONTACT
Light contact (lekki kontakt) – jest formą walki ciągłej. W tej formule
zawodnicy są oceniani po każdej rundzie. Najwyżej punktuje się wszechstronność
techniczną. Walka prowadzona jest z kontrolowaną siłą uderzeń. […] nokauty
przez uderzenie w głowę są zabronione, chyba że sędzia ringowy stwierdzi, że
cios agresora nie był zadany z pełną siłą. Rywalizacja toczy się na macie lub w
ringu. Poza przygotowaniem technicznym i szybkościowym wymaga się od zawodników
znakomitej kondycji.
To był pomysł Marceli, z
tą szkołą, tak jak nazwa była jej pomysłem, jej robotą było załatwienie
wszystkich papierów, pozwoleń, zezwoleń, nadzorów, sanepidów, cholera wie,
czego jeszcze, bo nawet nie miał nerwów tego zapamiętywać. Marcelina wymyśliła
biznes, Marcelina znalazła fachowców, by dostosować część domu na potrzeby sal
treningowych, Marcelina załatwiła całą papierologię, Marcelina skonstruowała
ulotki, ofertę wysłaną do szkół i porozlepianą w różnych częściach miasta.
Marcelina odwaliła całą czarną robotę.
Aż miał chwilami poczucie
winy, choć przecież powiedziała mu wyraźnie: ona ogarnie wszystko do
uruchomienia, on skupi się na prowadzeniu treningów. Ona się do prowadzenia
zajęć dołączy, ale najpierw i przede wszystkim zajmie się rozkręceniem biznesu,
żeby furczał, aż miło.
– Każdy robi to, co umie
– przypomniała w którymś momencie. – Więc zasuwaj z tymi pudłami i pilnuj, by
wszystko porządnie nam ustawili i podłączyli, kurwica mnie strzeli, jak dopiero
na jakichś zajęciach wyjdzie, że coś nawala, bo przy odbiorze nie sprawdziłeś.
Więc zasuwał z pudłami.
Pilnował ludzi od dostaw, rozstawiał i sprawdzał sprzęt, odhaczał na fakturach
kolejne elementy zamówień. Parę razy stawał w którejś sali, rozglądał się wokół
i próbował sobie wyobrazić to, co pamiętał z Łodzi i z Olsztyna: gromadę
młodszych i starszych dzieciaków, hałas uderzeń, gwar śmiechów i rozmów,
atmosferę skupienia. Treningi, które kiedyś prowadził w dużych, dobrze
zarządzanych ośrodkach, gdy interesowało go tylko to, ile grup w tygodniu
dostanie; teraz będzie musiał ogarniać też inne kwestie, również te
organizacyjno-finansowo-administracyjne. Całe szczęście, że wraz z Marcelą.
Ta dziewucha miała taki
poziom energii i pomysłów, że czasem się zastanawiał, gdzie ona to w sobie
mieści. Ledwo pomysł na szkołę sportową się dobrze zarysował, ona już dogadała
się z lokalnym posterunkiem, że policja będzie miała zniżki na korzystanie ze
sprzętu, jeśli powstanie stała grupa członków. Z paroma innymi placówkami też
zawarła jakieś porozumienia. Gdy sprzęt dopiero nadjeżdżał, po mieście już
rozeszła się oferta, jeszcze przed feriami weszli z pokazami do poszczególnych
szkół. Zainteresowanych, zgodnie z wcześniejszym rozpoznaniem przeprowadzonym
przez Marcelinę, było sporo.
W marcu odbyły się
spotkania z rodzicami, którzy chcieli zapisać dzieci do „Boks&Kick-boxing
Biały Bór School”. Ciągle miał pewne wątpliwości co do tej nazwy, wydawała się
taka… pretensjonalna, ale Marcelina zapewniła: trochę angielskiego, nazwa
miasta i hasło „kick-boxing”, i chwyci, słowo. Może być pretensjonalnie, grunt,
żeby zapadało w pamięć. No dobra. Byle znaleźli się uczniowie.
Teraz miał przed sobą
dużą grupę rodziców – dziś rodziców dzieci ze szkół średnich. Przedstawił
siebie i Marcelinę – ciekawe, czy nadal mówił „moja żona” takim tonem, jakby
wygrał w Totka, jak mu zwróciła uwagę dwa lata temu, zaraz po ślubie –
wyjaśnił, czym jest kick-boxing, jak będą wyglądać treningi tej sztuki walki
oraz paru innych, które mieli w pakiecie, zaprezentował dwójkę pozostałych
nauczycieli i rzucił: to teraz czekamy na pytania od państwa.
Pytania były
standardowe: a czy dziewczyny też mogą, a czy dzieci sobie zębów nie
powybijają, a czy to prawda, że można sobie uszkodzić żebra, kręgosłup,
czaszkę, a po co ten cały sprzęt typu rękawice, ochraniacze na zęby i czemu to
takie drogie, a co to w sumie daje, a czy zwracają pieniądze, jak się dziecku w
połowie miesiąca odechce. I wiele innych, które znał na pamięć i na które
odpowiadał niemal automatycznie.
Na pewno zainteresowanie
było spore. W Białym Borze znajdowała się już szkoła sztuk walki, ale
podłączona do jednej z miejscowych szkół i z bardziej znanym zestawem: judo,
karate, aikido. Boks i kick-boxing były tu nowością.
Gdy pytania się
skończyły, wraz z Marceliną oprowadzili całą grupę rodziców po szkole.
– Ten wielki facet na końcu
to komendant policji – szepnęła Marcelina, gdy w pierwszej sali stanęli z boku,
a rodzice oglądali ring i sprzęty. – Nie ten, z którym gadałam, nie ten stąd,
to ten główny, nad nimi.
– Wojewódzki?
– Nie, powiatowy. Siedzi
w Szczecinku, ale mieszka tutaj.
Obejrzał się. Komendant
był w cywilu, ale rozglądał się z taką miną, jakby robił rewizję.
– Mamy się bać?
– Co ty, Przemo –
powiedziała z rozbawieniem. – Niby czego? Ten, z którym gadałam, Solski,
powiedział, że dzieciak jego zwierzchnika też pewnie będzie zainteresowany.
Idź, pogadaj z nim.
– Ciekawe, czy widział
moją kartotekę – mruknął. Marcelina zgromiła go wzrokiem. – Dobra, dobra,
jestem pozytywnie nastawiony. Ale może najpierw pokażmy im wszystko, niech się
nakręcą, że takie wypasione sale.
Sale były wypasione.
Sale ćwiczeniowe, szatnie z prysznicami, poczekalnia dla rodziców, część
biurowa. Rodzicom się wyraźnie podobało. Koniec końców nawet wcześniejsze
narzekania z serii „ale jakie to drogie!” nie przeszkodziły temu, by sporo osób
zapisało swoje dzieci na miesiąc próbny.
– No dzień dobry, panie
komendancie – przywitała się Marcelina z olśniewającym uśmiechem, gdy ten
wielki facet podszedł do stołu, przy którym prowadzili zapisy. – Kogo pan chce
zapisać, syna, córkę?
Plus, że się facet nie
przepycha w kolejce z powodu stanowiska, pomyślał Przemek. A mógłby, widać, że
go ludzie znają, parę osób nawet chciało go puścić. Ale ten nie, pokręcił
głową, wstrzymał ręką to „proszę, puścimy”, czekał normalnie jak wszyscy. Czyli
chyba nie będzie robił cyrków. A tacy rodzice na stanowiskach potrafią robić
cyrki, awantury i wyskoki z serii „mnie się należy”, znał to doskonale z wielu
lat pracy.
– Syna – odparł
komendant. Podyktował Marcelinie wymagane dane, imię dziecka, datę urodzenia,
telefon kontaktowy, preferowaną formę płatności, preferowany dzień i godzinę
treningów. Podpisał, co trzeba, podziękował, rozejrzał się jeszcze raz po sali.
– To tu nasze chłopaki z komisariatów mają mieć treningi? – upewnił się, a gdy
Marcelina potwierdziła, pokiwał głową. – Ładnie. Porządnie. Pan kiedyś pracował
z policjantami? – spytał nagle, patrząc na Przemka.
– No nie, z policjantami
nie – przyznał. Komendant uśmiechnął się z rozbawieniem.
– Niech się pan nie da
zapędzić w kozi róg – powiedział. – Czasem lubią się popisać. Jak będą jakieś
problemy, to dzwonić do mnie – dodał, przenosząc wzrok na Marcelinę. – Albo do
Solskiego. Wypionujemy.
– Tak jest – odparła
Marcelina, nadal uśmiechnięta jak reklama pasty do zębów. Potrafiła się tak
uśmiechać kilkadziesiąt minut bez przerwy.
Komendant znów pokiwał
głową, uśmiechnął się krótko, podziękował, pożegnał się i wyszedł, jeszcze po
drodze rzucając „Do widzenia” i „Cześć” paru osobom.
– To będzie ładna
reklama po znajomościach – stwierdziła Marcelina, gdy po zakończonym spotkaniu
podsumowywali wyniki i wrażenia. – Syn komendanta, syn kierownika posterunku
tutaj, córka tego z Barwic, mamy już parę dzieciaków od wojskowych i dwie
sztuki ze straży pożarnej. Zobaczysz, rozreklamują nam to lepiej niż te nasze
ulotki.
Miał nadzieję, że ma
rację, bo władowali w to sporo pieniędzy, w tym całą jej odprawę ze starej
pracy, no i przerobili pół domu, który odziedziczyła po rodzicach, na potrzeby
szkoły. Musiało się udać.
***
Pierwsze zajęcia w
„Boks&Kick-boxing Biały Bór School” ruszyły z początkiem kwietnia.
Uprzedził od razu: na początku nie ma fajerwerków, na początku jest nauka
odpowiedniej postawy, pracy z własnym ciałem, przy okazji trochę wskazówek, jak
pracować w domu, by lepiej się przygotować na kolejne etapy.
– I nie ma – zaznaczył
ostro – mowy o popisywaniu się, wygłupach czy innych. Żeby było jasne, zasady
są proste. Pierwsze, środkowe i ostatnie słowo mam ja. Jak mówię, że coś
robicie, to to robicie; jak mówię, że nie robicie, to nie robicie. To nie
taniec towarzyski, można sobie zrobić krzywdę przy braku ostrożności albo
wygłupach, i to sporą krzywdę. Jasne? Będziecie się bardzo dobrze bawić, ale na
zasadach i w granicach, które ja wam wyznaczę, tak żebyście potem nie płakali.
A kto nie będzie umiał zrozumieć i się stosować do zasad, ten się bawić nie
będzie. Jak zobaczę, że któreś z was dostaje małpiego rozumu, to wystawię za
drzwi bez możliwości powrotu. Rozumiemy się?
Rozumieli. Przynajmniej
na razie. W najbliższych tygodniach na pewno wyleci paru niesubordynowanych,
zawsze tak było, ale większość pewnie wkręci się tak, że nie będzie problemu z
utrzymaniem dyscypliny. A na dyscyplinę i bezpieczeństwo zawsze zwracał uwagę
najbardziej.
Przy każdej pierwszej
lekcji zrobił to, co robił kiedyś i co zawsze się przydawało w dalszych
treningach: kilka minut rozmowy z każdym dzieciakiem, podpytanie, dlaczego chce
trenować akurat tę konkretną sztukę walki. To pozwalało nie tylko poznać lepiej
same dzieciaki i złapać trochę ich motywację, lecz również dowiedzieć się
czegoś więcej o ich zapleczu – uprawiali wcześniej jakiś sport, mają jakieś
blokady? – i czasem od razu coś doradzić, a czasem zastrzec jeszcze raz: nie ze
mną te numery. Fakt, przez to pierwsze zajęcia musiały być dłuższe, co nie
przekładało się na kasę, ale wyjaśnił Marcelinie przy układaniu harmonogramu:
to się zawsze sprawdzało i chce to utrzymać. To mu zwyczajnie pomagało dobrze
budować zespoły treningowe od samego początku. I Marcelina powiedziała: dobra,
to twój teren, robimy po twojemu.
Żeby to jednak nie
trwało wieki, brał dzieciaki jedno po drugim w trakcie treningu, po rozgrzewce
i zaprezentowaniu pierwszych ćwiczeń. Pokazał, poobserwował, zostawił ich z drugim
trenerem i zaczął akcję „wstępna rozmowa treningowa”. I tak się nie wyrobi w
czasie jednego spotkania, ale zawsze trochę to przyspieszy robotę.
Ogólnie rozmowy
potwierdzały to, co pamiętał z dawnej pracy: dzieciaki były fajne. Ta mała ruda
dziewczyna, która weszła na początku; tamten krótko ścięty, tęgi chłopak, który
wyszedł parę minut temu; ten chudy okularnik, który przed chwilą uśmiechał się
podczas rozmowy. A teraz ten, egzemplarz, na który Przemek czekał z pewnym
zainteresowaniem i na który szybko zwrócił uwagę. Syn komendanta, wysoki,
dobrze zbudowany i najwyraźniej z jakimś niezłym zapleczem.
– Weredecki – powiedział
Przemek; uprzedził dzieciaki już na początku, że standardowo będzie się do nich
zwracał nazwiskami. Do imion miał kiepską pamięć, do nazwisk lepszą. Poza tym
miał wrażenie, że nazwiska brzmią poważniej, trochę po wojskowemu, i lepiej
utrzymują dyscyplinę. – No, to co powiesz? Czemu się zapisałeś?
Chłopak spojrzał na
niego uważnie. To było coś, co dało się zauważyć tylko u niektórych osób w
każdej grupie: uważne, skupione spojrzenie, skoncentrowane na słowach i
pokazywanych ruchach. Żadnego strzelania oczami w bok na kolegów i na
koleżanki, żadnego popisywania się, żadnej głupiej reakcji. Choćby przy
rozgrzewce: paru chłopaków na hasło „skakanie przez skakankę” zareagowało
śmiechem i urażonym: „A co ja jestem, dziewczynka w piaskownicy?”, a ten
popatrzył, wzruszył ramionami, wziął skakankę i skakał twardo, póki mu kazano.
Zignorował też głupawe: „Ty, z dziewczynami się w przedszkolu bawiłeś?” jednego
z chłopaków, zupełnie jakby nie słyszał.
– Podobała mi się lekcja
pokazowa w szkole – wyjaśnił Weredecki. Nie uśmiechał się. Siedział, nieco
pochylony do przodu, z przedramionami opartymi na kolanach lekko rozstawionych
nóg, ze splecionymi dłońmi i z tym uważnym, jakby oceniającym spojrzeniem.
– I? – podsunął Przemek.
Chłopak wzruszył ramionami.
– I pomyślałem, że
spróbuję.
No, rozmowny to ty nie
jesteś, pomyślał Przemek. Ale gadatliwych to już miałem za wielu, ci mocni w
gębie często są słabi nawet nie w pięści, a w dyscyplinie.
– Co dotąd trenowałeś? –
zapytał. Skoro dzieciak sam nie mówi, to się z niego wyciągnie, co trzeba.
Żadna nowość.
– Mój ojciec panu mówił?
– Coś podejrzliwego zabrzmiało w tonie tego pytania.
– Nie. – Przemek sięgnął
po szklankę wody. Po tylu rozmowach już mu zasychało w gardle. – Nie muszę
pytać, by umieć rozpoznać takie rzeczy. Postawa, ruchy, sprawność, reszta. No,
co masz na koncie?
– Judo.
– Ile?
– Dwa i pół roku.
– Czemu przerwałeś?
Tym razem chłopak
wyraźnie się zdziwił.
– Nie przerwałem –
odpowiedział. – Cały czas chodzę. I chcę dalej chodzić.
O, to było dobre.
– W porządku. To po co
kick-boxing?
Znów wzruszenie ramion.
– Wyglądało fajnie.
Pomyślałem, że spróbuję. Że jest… nieco ostrzejsze niż judo. Może wyjść z tego
fajne połączenie.
Przemek pokiwał głową.
Jeśli dzieciak nie rzucił judo, bo zobaczył nową zabawkę, to znaczy, że umie w
wytrwałość.
– Coś jeszcze?
Tak jak podejrzewał,
było coś jeszcze – całkiem porządny domowy trening, od ładnych paru lat.
Nieźle, pomyślał, słuchając wyliczanki wykonywanych ćwiczeń, nieźle. Ciekawe,
czy każdy policjant tak tresuje swoje dzieci, czy to akurat ich komendant jest
taki zawzięty. Ale dobrze, dobrze, chłopak najwyraźniej ma wypracowaną
dyscyplinę treningów i jest ogarnięty. Będzie się z nim dobrze pracowało.
– Pijesz? – Czas na
pytania nieoficjalne.
Weredecki spojrzał na niego
znów ze zdziwieniem.
– W sensie, czy alkohol?
– upewnił się.
Przemek parsknął
śmiechem.
– Nie zgrywaj się na
niewinną panienkę – przygryzł mu z rozbawieniem. – To jest nieoficjalna część
pytań i nie wszystkim je zadaję. I odpowiedzi nie wychodzą dalej. Pijesz?
– Nie.
– Jasne, a teraz
szczerze, młody. Uprzedzam, mnie się nie opłaca okłamywać.
Weredecki wbił w niego
twarde, zdecydowanie niesympatyczne spojrzenie.
– Nie piję – warknął. –
I nie kłamię.
Cóż, możliwe. Coś było w
twarzy tego dzieciaka, co sugerowało, że oba „nie” są prawdziwe.
– Bierzesz coś? Jakieś
prochy?
– Nie.
– Palisz?
Przez chwilę milczał.
– Tak.
Uf, a już się wydawało,
że się pieprzony święty trafił.
– Ile?
Wzruszył ramionami.
– Zależy, jak mi się
chce i uda – mruknął, patrząc w podłogę.
Przemek roześmiał się.
No, to było szczerze – i tak nastoletnio rzeczywiste.
– Masz paczkę –
powiedział, wyciągając paczkę papierosów z szuflady. Chłopak uniósł głowę,
zaskoczony. – Jak ci ją dziś dam, to na ile ci starczy? Zakładamy, że nikogo
nie częstujesz.
Zastanawiał się przez
moment.
– Trzy do pięciu dni.
Cholerny smok wawelski.
– To od dzisiaj ma ci
starczać na minimum siedem dni. Jasne?
Pokiwał głową; patrzył
tak, przemknęło Przemkowi przez głowę, jakby sobie programował na nowo
ustawienia w tym nastoletnim łbie.
– Najlepiej, żebyś
rzucił. Ale nie wierzę w cuda i sam mam swoje za uszami, też palę, więc
przynajmniej tyle: ograniczasz. Grunt, że nie chlejesz i nie ćpasz, to znacznie
większe gówno, z którego można się w ogóle nie pozbierać. Ogranicz, z ciebie
może wyjść coś fajnego. A teraz zmiataj na salę.
Chłopak pokiwał głową i
wyszedł.
Mało mówi, więcej robi,
pomyślał Przemek i dopił wodę. Lubię takich. Są konkretni. Ciekawe, czy ten się
po paru lekcjach rozmyśli, czy zostanie. Ale wygląda na takiego, który
zostanie.
***
Weredecki został. I
dobrze sobie radził. Rzeczywiście mało mówił, dużo robił, słuchał i wyraźnie
nieźle się bawił. Jego ojciec też.
Policjanci odwiedzali
„Boks&Kick-boxing” coraz częściej i coraz chętniej. Ci z wyższej półki
także. Komendant wpadał ze dwa, trzy razy w miesiącu, trochę korzystał ze
sprzętu do indywidualnej pracy, trochę sobie boksował w worek, trochę biegał na
bieżni, którą dokupili w maju. Trochę ćwiczył z innymi, jakieś chwyty, choć bez
większego przekonania; wyraźnie wolał ćwiczyć sam, a jego podwładni powtarzali
ze śmiechem: „Przegrać z szefem to wstyd, wygrać z szefem to strach”. Komendant
śmiał się, groził palcem i wracał do samotnych ćwiczeń. Jeśli już wykonywał
jakieś ćwiczenia w parze tak porządnie, to z Przemkiem.
Całkiem szybko złapali
niezłą nić porozumienia, ku zaskoczeniu Przemka. Komendant nie wyglądał na
takiego, który szuka kumpli. Ale może potrzebował jakiejś odskoczni, luźnej
znajomości, gdzie mógł sobie trochę pogadać, nie o pracy i nie z ludźmi z
pracy. Może chciał czasem pogadać z kimś o synu, tak z innej perspektywy niż
domowa czy szkolna.
– Jak się Jędrek
sprawuje? – spytał w czasie jednego z pierwszych wspólnych sparingów, które w
sumie trudno nazwać sparingami, ot, taka rozgrzewka we dwóch.
– Jędrek?
– No, Andrzej – wyjaśnił
komendant. – My go w domu nazywamy „Jędrek”.
– A – mruknął Przemek ze
zrozumieniem. Jakoś nie umiał połączyć tego zdrobnienia z chłopakiem, którego
znał z treningów. – Dobrze. Bardzo dobrze. Jeden z moich lepszych, tak szczerze
mówiąc. Ma chłopak i siłę, i dyscyplinę, a to się nie zawsze łączy.
– To dobrze. – Komendant
uderzył parę razy w worek. – To dobry chłopak. Ale wie pan, chłopakom w tym
wieku różne rzeczy chodzą po głowie. Jakby coś – spojrzał uważnie – to proszę
mówić. Uporządkuję.
Było to spokojnie,
krótkie i pozbawione emocji stwierdzenie, ale w tym momencie Przemek pomyślał:
no, tu to pewnie jest niezła dyscyplina w domu. Oj, niezła. Nie chciałbym
takiego tatusia.
Parę tygodni później
zobaczył sprawę w nieco innym świetle. Była połowa czerwca; komendant wpadł we
wtorek późnym popołudniem, pobiegał, porobił pompki, a gdy Przemek zaproponował
mu parę wspólnych ćwiczeń, ochoczo zerwał się z maty.
– A jak Jędrek? –
zapytał, gdy zrobili sobie przerwę. – Nie opuszczał się ostatnio?
– Nie. Punktualny i
rzetelny jak szwajcarski zegarek.
Komendant pokiwał głową.
– To dobrze. Pytam, bo
miał ostatnio konkurs w szkole i siedział po nocach nad pracą, to byłem ciekaw,
czy na treningach przez to nie nawalał.
– O. – Przemek spojrzał
na niego z zaciekawieniem. Siedzieli w kąciku socjalnym, który Marcela niedawno
wygospodarowała, można tu było sobie zrobić kawę czy herbatę, coś sobie
podgrzać w mikrofali. Wielu dzieciakom ułatwiło to organizację czasu, nie musiały
lecieć najpierw do domu na obiad.
– Tak. – Komendant
pokiwał głową nad kubkiem kawy.
Kurde, obaj Weredeccy,
starszy i młodszy, byli tak samo gadatliwi. Jak, nie przymierzając, kamień na
drodze.
– A z czego ten konkurs?
– Z polskiego. Jakieś
większe wypracowanie, o książkach. – Komendant uniósł głowę. – Jędrek zajął
pierwsze miejsce w całej szkole.
Duma w głosie.
Zadowolenie w spojrzeniu. To coś w twarzy, takie „moje dziecko coś osiągnęło”.
Przemek poczuł znajomy
ból. Sam kiedyś tak mówił, tak patrzył, robił takie miny.
– Gratuluję – mruknął i,
żeby przegonić ten ból, dodał szybko: – Myślałem, że to taki typ sportowca, wie
pan, sport tak, szkoła nie, ulubiona lekcja: WF.
Komendant roześmiał się
krótko.
– Nie, to nie Jędrek –
powiedział i upił trochę kawy. – Znaczy wie pan, on sportowo jest dobry i to
lubi. Ale to nie jest ta jego główna pasja. On przede wszystkim czyta. –
Spojrzał na Przemka z rozbawioną miną. – Na pewno gdzieś go pan między
treningami widywał z książką.
Jasne, że widywał. W
sumie cały czas. Weredecki przed treningiem, siedzi na korytarzu albo w szatni
z nosem w książce. Weredecki na przystanku obok szkoły po treningu, książka w
ręce.
– Myślałem, że wkuwa coś
w wolnych chwilach – przyznał Przemek. – Albo lektury nadgania.
Komendant prychnął w
kubek.
– Lektury to on ma już
dawno przeczytane, pewnie z tymi z klasy maturalnej włącznie – mruknął. – Nie,
on ciągle coś czyta. Powieści, nie powieści, ciągle. Polonistkę ma dobrą, taką
z zacięciem, ona mu ciągle coś pożycza. I całe kieszonkowe na te książki
wyrzuca. – Wypił trochę kawy i dodał: – Musiałem ostatnio dokupić mu regał na
książki, bo ten, który był dotąd, już jest zapchany. On ciągle kupuje książki,
jak nawiedzony. Ale w sumie – dodał i znów się napił – to lepiej, że wydaje
pieniądze na książki, niż żeby miał kupować jakieś głupoty czy świństwa. No, w
każdym razie – podjął, odstawiając kubek na bok – miał ten konkurs. Nic nie
mówił. Pisał tę pracę, nie wiem, kiedy, pewnie trochę po nocach, bo go czasem
przyłapywałem, jak siedzi w nocy nad książkami i coś skrobie, ale myślałem, że
ma jakąś poprawkę czy duży sprawdzian. A ten pisał, napisał, oddał i wygrał.
– Nie mówił nic, że
bierze udział w konkursie?
Uśmiech komendanta był
ni to rozbawiony, ni to smutny.
– On mało mówi, wie pan.
W sensie, on tak wszystko chowa w sobie. Nic nie mówił o tym konkursie, nawet
że wygrał, nic nie powiedział, żona się dowiedziała dopiero, jak wychowawczyni,
ta polonistka, zadzwoniła z gratulacjami. I żona pyta: ale co, jak, jaki
konkurs, o co chodzi, my nic nie wiemy. – Pokręcił głową. – Coraz bardziej się
taki robi, im jest starszy, tym bardziej taki zamknięty. Tu u pana pewnie też
za dużo nie gada?
Przemek nie wytrzymał,
parsknął śmiechem.
– Jego najdłuższa
wypowiedź to było wyliczenie ćwiczeń, których go pan nauczył w domu – wyjaśnił.
– A swoją drogą, to podziwiam, świetnie pan chłopaka wytrenował.
Komendant uśmiechnął się
lekko, jakby do siebie.
– Martwiłem się o niego
– powiedział cicho. – Mały był. – Uniósł głowę i podjął głośniej: – Długo był
taki mały, chudy, niepozorny. Żona się kiedyś martwiła, że długo nie zaczyna
mówić, ja jej wtedy zawsze powtarzałem, że widocznie nie ma jeszcze o nic
pretensji, to się nie odzywa. Ale potem ja się zacząłem martwić, że tak wolno
rośnie i taki jest maluch, zupełnie nie wygląda na swój wiek. – Podrapał się za
uchem. – Z ludźmi to jest tak, że wystarczy im to, co na wierzchu. Jak przy
psach. Jak ma pan wilczura czy dobermana, to może być łagodny jak ciapa, ale
większość ludzi na ulicy pana ominie z daleka, bo to takie duże bydlę, groźnie
wygląda, może ucapić. A jak ma pan jamnika czy te takie małe, ratlerki i inne,
to kto by się tam bał. A jednak jak dobrze pan takiego małego kundla wytresuje,
to to potrafi być groźne i sprawne. Ale najpierw każdy myśli, a co tam, taki
drobiazg, kto by się przejmował. No i z ludźmi jest tak samo – dodał. Odchylił
się na krześle i spojrzał w bok, na szafkę z herbatami. – Dużemu chłopakowi
nikt nie podskoczy tak bez namysłu. Ale małemu to łatwo coś zabrać, zrobić,
uderzyć. Znam to – dodał sucho. – Aż za dobrze. I tak pomyślałem, mały jest,
łatwy cel z niego, musi się umieć bronić. Może zawsze już taki będzie, taki
niski, drobny, takie chuchro, trudno. Ale bronić się musi umieć. Musi być
silny, wysportowany, wyćwiczony, żeby nie był takim o, jak tu u pana, takim
workiem treningowym. – Obejrzał się, wskazał ręką na wiszący niedaleko worek. –
No to go uczyłem. Szybko łapał. I są efekty. – Znów spojrzał na Przemka i
uśmiechnął się nagle o wiele weselej. – Ale w ciągu ostatniego roku to nam
nagle tak wystrzelił, że szok. Urosło chłopaczysko i się rozrosło, żona przez
pierwsze miesiące to nie mogła przeboleć, że jej mały chłopczyk nagle zniknął.
Ale dobrze. – Pokiwał głową. – Dobrze. Teraz ma i posturę, i siłę, no i trochę
oleju w głowie. Ale powiem panu – dodał – że do mnie to też powoli docierało,
że to już nie taki dzieciak i że… no, dorasta. W wakacje teraz, rok temu, jak
byliśmy, do Włoch ich zabrałem, i tam mnie nagle olśniło, jak on się zmienił.
Dziewuchy, to panu powiem, na tej plaży się za nim często oglądały.
Komendant przerwał,
wstał, podszedł do kuchenki i nastawił czajnik. Woda była wciąż gorąca, więc
czajnik szybko zaczął gwizdać; komendant zrobił sobie nową kawę, zapytał „Panu
też?”, a gdy Przemek podziękował, że nie, komendant wrócił z kubkiem do
stolika.
– Na czym ja… a, że
dziewuchy na plaży – podjął. – Powiem panu, była taka sytuacja, stałem w
kolejce po coś, chyba po lody czy picie, w którejś budce na plaży właśnie, a
przede mną jakieś dwie dziewczyny. Polki. Gadają, maturzystki, bo rozmawiają
też o tym, że ojej, w tym roku będzie matura i takie tam. Ja nic, siedzę cicho,
nie moja sprawa. A mój Jędrek akurat gdzieś tam obok był, przechodzi, nawet na
nie nie spojrzał, ale one za nim od razu. I jedna mówi: „Ty, niezły”, a ta
druga, uwierzy pan, ta druga takim sugestywnym tonem: „No, ja bym mu chętnie te
kąpielówki zdjęła”. – Parsknął śmiechem i spojrzał na Przemka z zakłopotaniem.
– Żeby dziewczyny takie rzeczy… Ale może ja już stary jestem, świat się
zmienia. W każdym razie to był jeden z momentów, gdy mnie uderzało, że mi
chłopak dorasta. Ale w zasadzie bardziej na zewnątrz niż wewnątrz, w środku to
dalej bardziej dzieciak, nic tego babskiego zainteresowania sobą nie zauważa. A
jak zauważa, to jest wielce obrażony, jakby mu krzywdę robiono. Tu to pewnie
też żadnej nie podrywa?
– W ogóle z nikim się
nie trzyma – odparł Przemek niemal przepraszająco. – Ćwiczy, z kim ma wskazane,
i tyle.
– Ta – mruknął
komendant, spoglądając w bok. – Zawsze się tak izoluje. Ma jednego przyjaciela
w szkole, to z nim się ciągle trzyma, ale żeby jakichś nowych kolegów sobie
znaleźć, to nie. Ale – dorzucił, jakby podsumowując rozmowę. – Młody jest.
Sporo przed nim.
Przemek pokiwał głową w
zamyśleniu.
– A pan ma dzieci? –
zapytał nagle komendant z zainteresowaniem. – Bo rękę do nich to ma pan
wyraźnie dobrą, ma pan swoje?
Przemek przygryzł usta i
pokręcił głową.
– A – mruknął komendant
przepraszającym tonem. – Jasne. Nie każdy musi.
Przez chwilę milczeli.
– Miałem syna – odezwał
się wreszcie Przemek, nie odrywając wzroku od obrusa na stole. Obrus był
ceratowy, łatwo się czyścił. – Też był taki. Trochę wyciszony, zdystansowany,
trochę skryty. Zdolny, lubił muzykę. Umarł.
Tym razem cisza była
wyraźnie napięta.
– Współczuję –
powiedział komendant. W jego tonie zabrzmiało coś, co nie potrzebowało więcej
słów.
Może dlatego Przemek
miał ochotę mówić dalej.
– Też go uczyłem. Żeby
się umiał bronić. Lubił muzykę, marzyła mu się gitara. Najpierw mu odmawiałem,
mówiłem, że pewnie teraz ma zachciewajkę, a zaraz potem mu się odwidzi. Potem
obiecałem, że dostanie gitarę na osiemnastkę. Ciągle prosił, żeby już, że tak
chce, a ja nie, że dopiero na osiemnastkę. Umarł parę miesięcy przed
osiemnastymi urodzinami. – Uderzył palcami w krawędź stolika. – Mało czego tak
w życiu żałuję jak tego, że mu, kurwa, nie kupiłem tej gitary wcześniej, żeby
sobie trochę pograł.
Po chwili spojrzał na
komendanta. Komendant też patrzył w stół, ściskał w dłoniach kubek, milczał.
– Potem się sporo rzeczy
spieprzyło – podjął Przemek. – Trudno się normalnie żyje dzień po dniu, jak
miejscem, w którym można spotkać własnego syna, jest cmentarz. Łatwiej się
żyje, jak jest się tak narąbanym, że się nie wie, gdzie się jest. Więc zacząłem
chlać, żeby nie pamiętać.
Komendant uniósł głowę,
mierzyli się przez chwilę wzrokiem.
– A potem się potoczyło
szybko – dokończył Przemek. – Żona odeszła, mnie wywalili z pracy, prawo jazdy
też skasowali, jak się po pijaku władowałem samochodem na drzewo. Nikomu nic
nie zrobiłem, no ale byłem za kółkiem na procentach. Parę awantur po chlaniu
też zaliczyłem. W sumie jakby mi pan zrobił prześwietlenie u was w tych
policyjnych danych, to pewnie by się tam jakieś informacje znalazły. I tak parę
lat, coraz niżej. A potem się wreszcie ogarnąłem, przestałem chlać,
uporządkowałem, wróciłem do normalności. Ale za każdym razem, jak myślę o tym
moim dzieciaku, to aż mnie boli i przez moment mam ochotę znowu sięgnąć po
wódkę, żeby przestało. – Spojrzał za siebie, na salę, na której grupa
dziesięciolatków pod opieką Janki, trenerki maluchów, ćwiczyła nowy ruch. – I
dlatego chyba jeszcze bardziej niż kiedyś lubię pracować z dzieciakami. Kiedyś
prowadziłem też kursy dla dorosłych, teraz już wolę dzieciaki i nastolatki. Tak
trochę jakbym znów był z tym moim.
– A… pani Marcelina… –
zaczął komendant; chyba próbował to sobie uporządkować.
– Marcela to moja druga
żona – wyjaśnił Przemek, przenosząc wzrok na rozmówcę. Uśmiechnął się lekko. –
Mówię, że moja druga szansa na życie. Nie takie, jak było, inne, ale też dobre.
A to – zrobił dłonią małe kółko – to wszystko jest jej pomysł i wykonanie. Ja
tu tylko siedzę i pokazuję dzieciakom, jak sobie fachowo obijać gęby.
Roześmiali się obaj; nie
był to wesoły śmiech, miał w sobie coś wymuszonego, ale jednak rozładował
atmosferę.
Dopili kawę i wrócili do
ćwiczeń. Komendant już więcej nic nie mówił ani nie pytał; ale czasem rzucał
Przemkowi spojrzenie, które trudno było nazwać inaczej niż współczującym.
Przemek już się
przyzwyczaił do takich spojrzeń; już nie denerwowały ani nie prowokowały do
wściekłości i awantur, jak kiedyś. Już umiał je zignorować – a czasami nawet
przyjąć. Teraz, w sumie, mógł zrobić to drugie.
***
Przemek przyglądał się
im obu bez słowa. Stał przed biurkiem, oparty pośladkami o krawędź blatu, z
założonymi na piersi rękami. Chłopacy siedzieli na krzesłach kilka kroków przed
nim. Przygarbione plecy, pochylone głowy, oczy utkwione gdzieś w podłogę.
Szymski nerwowo poruszał prawą nogą, kolano podskakiwało mu dość mocno. Weredecki
trzymał woreczek z lodem przy lewym oku, patrzył w bok.
– Gratuluję głupoty –
powiedział Przemek surowo. – To teraz konkrety, co wam odwaliło. Szczegóły. I
bez kręcenia, bo od razu wyczuję.
Trening zaczął się
zupełnie zwyczajnie. W którymś momencie Przemek kątem oka zauważył, że ta
dwójka się przepycha w kącie ringu; rzucił „Spokój tam”, pokazał coś paru innym
uczniom, obejrzał się – tamci ciągle coś kombinowali. Ruszył do nich, ale zanim
zdążył podejść, Szymski już wykonał jakiś idiotyczny zamach, a Weredecki
oberwał. Oczywiście byli bez kasków. Dobrze, że też bez rękawic.
No cóż, przynajmniej
obaj natychmiast się uspokoili; Szymski, wyraźnie wystraszony, dopytywał:
„Kurwa, nic ci nie jest? Ja pierdolę, boli cię?”. Weredecki nie histeryzował;
zepchnął ze swojego ramienia dłoń kolegi, burknął: „Zamknij się, nic mi nie
jest”, tylko zakrywał dłonią uderzone miejsce. „Kurwa”, mruczał Szymski,
„kurwa, ja pierdolę”.
Przemek podszedł,
warknął, żeby się obaj zamknęli i z miejsca zmiatali do jego gabinetu. Zamknęli
się, posłusznie poszli. Marcelina, wywołana ze swojego gabinetu, w którym nad
czymś pracowała ze stertą papierów na biurku, szybko zorganizowała woreczek
lodu i poszła zerknąć, czy pozostali z grupy czekają, jak zarządził. Obejrzał
oko Weredeckiego – nie wyglądało jakoś tragicznie – i kazał im obu siedzieć w
pokoju do końca treningu. „Pogadam sobie z wami po zajęciach”, ostrzegł. No to
teraz gadał.
– No, czekam – pogonił,
bo najwyraźniej żadnemu z nich się nie spieszyło.
– Wygłupialiśmy się –
wymruczał wreszcie Szymski. – Chciałem mu pokazać jeden cios, który wczoraj
widziałem na filmie, i tak jakoś…
– To był wypadek –
dorzucił Weredecki. – Źle stanąłem.
– Cios z filmu –
powtórzył Przemek z niedowierzaniem. – Durnot z filmów wam się zachciało. Kretyni.
Mogłeś mu oko rozwalić, wiesz o tym?
Szymski, wysoki i
barczysty, aż się skurczył w sobie.
– Wiem – wymruczał.
– To też moja wina –
wtrącił Weredecki, przesuwając lód pod okiem. – Niepotrzebnie się zgodziłem.
– Jasne, że obaj
jesteście winni – warknął Przemek. – I obaj głupi jak cholera. Mówiłem, jakie
są zasady. I mówiłem, że nie toleruję ich łamania.
– Wywali nas pan,
trenerze? – spytał Szymski, patrząc na niego z niepokojem. Weredecki uniósł
głowę, przygryzł usta.
– Nie – odpowiedział
Przemek po chwili sucho. – Do jednej pomyłki każdy ma prawo, zwłaszcza że dotąd
wam nie odwalało. Ale to jest pierwszy i ostatni raz. Jeszcze jeden taki numer
i obaj dostaniecie kopa w dupę, tak że stąd dotrzecie do domu bez autobusu.
Jasne?
– Jasne – odparł szybko
Szymski. Weredecki pokiwał głową i cicho syknął, najwyraźniej uraził się w
uderzone miejsce.
Przemek przyjął ich
„Przepraszam” i wskazał drzwi.
– Ty – zwrócił się do
Szymskiego – zbieraj rzeczy i do domu. – Ty – spojrzał na Weredeckiego –
zostań, obejrzymy sobie jeszcze raz to twoje oko.
Szymski zmył się
błyskawicznie. Przemek podszedł do Weredeckiego, ujął go za podbródek i uniósł
mu głowę, odsuwając drugą ręką worek z lodem.
– Nie jest tragicznie –
stwierdził. – Oko masz całe, to grunt, uderzenie poszło niżej. Siniak będzie
pokaźny. Rodzice będą zachwyceni.
Poklepał go po policzku,
przysunął sobie inne krzesło i usiadł naprzeciwko.
– W każdym razie
gratuluję, tak się właśnie kończą durne zabawy – podjął. Weredecki znów
przyłożył sobie worek z lodem do twarzy i patrzył pod nogi. – Jeden wygłup i
masz nieco przeflancowaną tę ładną buźkę. Mam nadzieję, że to cię czegoś
nauczyło.
Chłopak pokiwał głową.
– To dobrze. Mówiłem,
raz można zrobić błąd, to się zdarza. Jak zrobisz taki numer jeszcze raz,
będziesz po prostu idiotą.
– Nie zrobię.
– Dobrze. – Przez chwilę
zastanawiał się, czy coś jeszcze dodać. – Boli?
– Tak.
– I dobrze, zasłużyłeś
sobie.
Weredecki zerknął na
niego i uśmiechnął się krzywo.
– Wiem.
– No dobra. – Wstał. –
Bierz rzeczy. Podrzucę cię do domu.
Chłopak miał zaskoczoną
minę.
– Nie trzeba.
– Zamknij się – poradził
Przemek. – Masz obity pysk i lepiej, żebyś ten worek jeszcze sobie potrzymał.
Znokautowanego pacana wolę sam odstawić do rodziców.
Kolejny krzywy uśmiech,
trochę rozbawiony, trochę zawstydzony.
– Dobra.
W samochodzie Weredecki
milczał, trzymał przy oku nowy worek, który przed wyjściem dała mu Marcela. Gdy
podjechali pod jego dom, odpiął pas i zawahał się.
– Gdzie to odłożyć?
– Do popielniczki.
Odłożył, znów chwilę
milczał.
– Przepraszam, trenerze
– odezwał się wreszcie, patrząc na na pokrętło od szyby, po którym przesuwał
palcami. – Nie chciałem się zachować jak debil. To się nie powtórzy.
To nie był ton na
odczepnego, byle tylko przeprosić.
– Wierzę – powiedział
Przemek spokojnie. – Poniosło was. Bywa. Zjeżdżaj do domu, mam nadzieję, że ci
mama porządnie zmyje głowę za to oko.
Weredecki zerknął na
niego, uśmiechnął się kącikiem ust.
– Pewnie tak. Dziękuję
za podwózkę. Do widzenia.
– Cześć.
No tak, pomyślał,
wyjeżdżając z Człuchowskiej. Jutro koniec roku szkolnego, dzieciaki już czują
wakacje i już zaczyna im trochę odbijać. Bywa.
***
Wakacje zawsze były
trudniejszym okresem dla takich szkół jak ta, ale najwyraźniej dobra passa
sprzyjała, bo sporo dzieciaków zapisało się na wakacyjne turnusy. I trochę
dorosłych też. Marcelina z zadowoleniem ruszyła z kursami samoobrony dla
kobiet.
Komendant wpadł na
początku lipca i zrobili sobie z Przemkiem dłuższy trening.
– Muszę się dobrze
trzymać – wyjaśnił komendant z uśmiechem. – Mamy aktywny urlop w planach, muszę
za tymi moimi nadążyć, wie pan.
Nie przeszli na „ty”;
komendant nigdy nie proponował, Przemek nie chciał się narzucać. Komendant
wyglądał na takiego, który woli trzymać pewien dystans, mimo wszystko. Ale o
synu się rozgadał. Najpierw skomentował jego podbite oko.
– Żona mało się nie
popłakała, jak Jędrka zobaczyła – stwierdził z rozbawieniem. – Mówię jej,
normalne, że dzieciak czasem na takich treningach oberwie, przynajmniej
wiadomo, że coś robi, a nie siedzi z boku i się gapi. No i w końcu nic się
takiego nie stało, małe limo, szybko zejdzie. Ale była przerażona. A na drugi
dzień koniec roku – dorzucił. – I „jak on tak ma iść, jak jakiś młodociany
przestępca, z taką obitą twarzą”. No i, niech pan sobie wyobrazi, uznała, że mu
to tymi swoimi babskimi kosmetykami zasmaruje, żeby nie było tak widać. Szkoda,
że rano musiałem być w pracy, bo chętnie bym zobaczył, jak wyglądało to
starcie, Jędrek kontra pudry żony. Szczęśliwy na pewno nie był. Jak już
wróciłem, to mówię, pokaż mi się z tym mamy makijażem, a ten, wielce obrażony,
burczy, że zmył to, gdy tylko wrócił do domu. – Komendant roześmiał się. – Ale
już mu schodzi. Rozumiem, że już się więcej nie wydurniał z kolegami? – Ton
głosu zmienił się minimalnie, ale pojawiło się w nim coś twardego.
– Nie – zapewnił
Przemek. – Raz mu się zdarzyło, teraz już się pilnuje.
– To dobrze.
Po skończonym treningu
usiedli razem przy kawie. Komendant wyraźnie polubił to wspólne picie kawy co
jakiś czas; w socjalnym o tej porze rzadko się ktoś kręcił, a kawę Marcela
kupowała dobrą, w ziarnach, codziennie mieloną w ręcznym młynku, który miała po
babci.
– Jędrek opuści dwa
tygodnie na przełomie lipca i sierpnia – powiedział komendant. – Wyjeżdżamy.
Ale nadrobi.
Przemek pokiwał głową.
To był dobry pomysł, na który wpadła Marcelina: zapisywać dzieciaki na cały
turnus i dać im odrabiać nieobecność z wakacyjnych wyjazdów wcześniej lub
później, z innymi grupami. W ten sposób cały czas mieli zajęcia.
– Gdzie państwo jadą?
– Do Czech.
– Całą rodziną?
Pokiwał głową.
– Lubię z nimi wyjechać
na paręnaście dni – powiedział, patrząc na kubek w dłoniach. – Przez cały rok
jest tyle roboty, czasem się człowiek z nimi widzi w ciągu dnia raptem moment.
A tak jesteśmy razem tydzień czy dwa, nic nie przeszkadza, mogę z nimi pobyć i
odpocząć.
– Rozumiem – mruknął
Przemek. – Przy pana odpowiedzialności…
Komendant znów pokiwał
głową.
– A młodego nie myślał
pan wysłać gdzieś na kolonie? – zainteresował się Przemek.
– Nie. – Komendant upił
trochę kawy. – On nie lubi kolonii. Raz go wysłaliśmy, parę lat temu, wrócił
bardzo niezadowolony. Głupie zabawy, za dużo ludzi, chaos, tak to podsumował. –
W głosie mówiącego zabrzmiało rozbawienie. – Za to w zeszłe ferie był na wyjeździe
treningowym, z tej szkoły judo, i to mu się podobało. Bo konkretnie, trening od
do, potem czas wolny, nie wymuszali „głupich zabaw”. Co pewnie oznacza, że nie
odrywali go od książki i dawali czytać, jak nie trenowali. – Komendant się
roześmiał, Przemek się dołączył. – Ale tak to on woli sam. W sumie trochę zły
wtedy byłem, po tamtych koloniach, człowiek się stara, załatwia, wysyła, a ten
wraca zły jak osa i co go zapytam, to tylko „źle, źle, nie chcę więcej”. I w
kolejnym roku: nie, za nic nie chce jechać. Najpierw w sumie chciałem, żeby
jednak jechał, bo on tak w kółko sam, powinien pobyć z większą grupą dzieciaków
w swoim wieku. A potem tak pomyślałem… – Stuknął parę razy palcami w kubek. –
Co ja go będę przymuszał. Nie chce, to nie chce. Nie lubi, jego prawo. Co go
będę zmuszał. Przecież nie o to chodzi, żeby na siłę robił coś, co mu nie
sprawia przyjemności. – Wzruszył ramionami. – Tylko mnie martwi, że taki dzikus
z niego ciągle, prawie w ogóle z ludźmi, głównie sam.
– Tu jest z ludźmi –
pocieszył Przemek. Komendant pokiwał głową.
– Tak. Przynajmniej
trochę.
Pod koniec sierpnia
komendant znów wpadł, opalony, wyraźnie odprężony. Urlop, jak mówił, bardzo się
udał. Potem podpytał, jak się kręci szkoła, a Przemek opowiedział o pomyśle
zrobienia za parę miesięcy większego turnieju, ściągnęłoby się dzieciaki z paru
zaprzyjaźnionych ośrodków.
– Pański syn jest w tej
grupie, którą chciałbym wystawić – wyjaśnił. – Dobrze sobie chłopak radzi.
Komendant, który tym
razem pił herbatę, pokiwał głową; miał wyraźnie zadowoloną minę.
– I ma dobrą dyscyplinę
wewnętrzną – dodał Przemek. – No i nie faszeruje się żadnymi świństwami. – Z
żalem pomyślał o jednym z chłopaków, którego w połowie wakacji wyrzucił z
zajęć. Czego ten dzieciak się naćpał? No, to już ustalali sobie wezwani przez
Marcelę policjanci, którzy chłopaka przejęli. Pełnoletni, to się nie będą
cackać. – Sam zresztą tak twierdził, jak go kiedyś podpytywałem. Najwyraźniej
nie kłamał.
– Jędrek nie kłamie –
mruknął komendant, trochę zamyślony. – Nie umie. Jakoś mu nigdy nie wychodziło.
Jak nie chce czegoś powiedzieć, to będzie milczał albo próbował zmienić temat,
kłamstwa mu nie idą. Tak ogólnie jak ma powiedzieć, jak w szkole czy coś, to
powie, że w porządku, że nic ciekawego. Ale jak będą konkretne pytania, to już
nie ma jak uciec. Wie pan – dorzucił z lekkim uśmiechem – żona się przez to
wyćwiczyła niemal w technikach przesłuchań, jak z nim rozmawia. Już konkrety,
krok po kroku, a czy klasówka była, a czy pałę dostał, a czy uwaga wleciała. I
albo mówi, albo milczy, no i wtedy wiemy, że coś jest na rzeczy. – Pokiwał
głową sam do siebie, po czym nagle spojrzał i zapytał spokojnie: – A że pali,
to się przyznał?
Przemek, zaskoczony,
pożałował, że się wyrwał z wcześniejszą uwagą. Komendant uśmiechnął się,
rozbawiony.
– Pewnie się przyznał,
jak go pan zapytał, a pan nie chce smarkacza wkopać. Wiem, że pali. – Westchnął
ciężko. – Przyłapałem go jakiś czas temu. Strasznie mnie tym wkurzył.
Szesnaście lat i będzie się truć. Pogoniłem go ostro, ale podejrzewałem, że po
cichu i tak będzie popalał. Czuję przecież. – Upił znów herbatę, odstawił
kubek. – Czuć od niego czasem te pety. Ale co mam w sumie mu powiedzieć więcej,
za rękę go już nie złapałem, a sam też palę, święty nie jestem. Trudno, tak
sobie myślę, że jakoś się te dzieciaki muszą buntować w tym wieku, to w sumie
lepiej, żeby w ramach buntu kopcił niż, nie wiem, chlał, nawalał w szkole czy
robił jakieś burdy.
– Mówiłem chłopakom, że
jeśli palą, to mają przynajmniej ograniczyć – mruknął Przemek. Komendant
spojrzał na niego i uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Może pomoże. Czasem
chętniej słuchają obcych niż własnych rodziców. – Dopił herbatę i odstawił
głośno kubek. – Dzieciaki. No nic, zbieram się. Dziękuję. Dobrze mi robi tak tu
wpaść.
– O, wie pan –
przypomniał sobie Przemek, gdy komendant już wychodził – od września ruszamy z
nowymi grupami na samoobronie dla kobiet. Może pana żona też by chciała
spróbować?
Komendant uśmiechnął się
lekko, pokręcił głową.
– Nie, zdecydowanie nie.
Żona jest delikatna, sama myśl, że miałaby kogoś uderzyć, wywołałaby w niej
ból. Nie. Fajny pomysł – dodał z uznaniem. – Dziewczyny powinny się umieć
bronić. Ale moja żona to nie. Zresztą powiem jej, ale wiem z góry, że nie
będzie chciała. Ale Jędrka niech pan nie oszczędza. Niech się chłopak porządnie
zmęczy, to nie będzie miał siły popalać za moimi plecami. – Uśmiechnął się znów
porozumiewawczo i wyszedł.
***
Każdy człowiek ma jakąś
swoją granicę, blokadę czy jak to tam nazwać. Na treningach niektóre z tych
blokad trzeba było przełamać – jak opór jednej z nastolatek przed porządnym
używaniem nóg – a z innymi się pogodzić. Jak z tym, że Weredecki nie uderzy
dziewczyny. Nawet na niby.
Marcela poprosiła na
początku września o „pożyczenie” kilku większych chłopaków na odbywające się
równolegle z kick-boxingiem zajęcia z samoobrony dla grupy licealistek. Chciała
pokazać uczestniczkom parę chwytów i sytuacji z udziałem osób o odpowiednich
gabarytach. Szymski i dwóch pozostałych całkiem nieźle się wczuło, dziewczyny
mogły się z nimi porządnie poszarpać. Weredecki stał jak słup soli i tylko
blokował ciosy.
– No, Andrzej, wczuj się
trochę – poprosiła Marcela. – Spróbuj jej przyłożyć.
Wykonał ruch tak
sztuczny i słaby, że ćwicząca z nim dziewczyna aż się roześmiała. W końcu
chwycił ją tak, jak prosiła Marcela, i trzymał, ale gdy partnerka się broniła i
uwalniała, dalej tylko robił uniki, by nie oberwać, mimo upomnień, żeby, jak
choćby Szymski, podstawił jej nogę czy coś. W końcu nie wytrzymał, odsunął się
i oświadczył z irytacją:
– Nie będę jej bił.
– No przecież nie chodzi
o to, żebyś ją bił – jęknęła Marcela. – Tylko żebyś poudawał, jak ona ma się
inaczej nauczyć bronienia się?
– Coś taki sztywny,
jakbyś kij połknął? – dorzucił Przemek, który stał z boku i obserwował całą
akcję z rozbawieniem. – Z kolegami się tak nie cackasz.
Weredecki spojrzał
ponuro.
– Nie będę się bił z
dziewczynami – powiedział twardo.
– O, dżentelmen –
syknęła zaczepnie Kamila, która dotąd ćwiczyła z Szymskim. Teraz podeszła,
podparta pod boki. – Jaśnie pan za delikatny czy za ważny, żeby z dziewczynami
ćwiczyć? Co, ujma na męskim honorze będzie?
Weredecki popatrzył na
nią ze zdziwieniem, wzruszył ramionami.
– Nie – powiedział
spokojnie. – Po prostu z dziewczynami się nie biję. Nawet na żarty.
Kamili, która od wakacji
dołączyła do nowej damskiej grupy kick-boxingowej i do grupy samoobrony,
wyraźnie nie spodobała się ta odpowiedź. Podeszła jeszcze parę kroków,
zacisnęła pięści.
– Och jej, „z
dziewczynami się nie biję”. No to chodź, zobaczymy, co powiesz na to.
W tym momencie Przemek
miał ochotę wkroczyć, ale Marcela dała mu znak ręką, żeby poczekał. Kamila
wyskoczyła z kilkoma uderzeniami, a raczej próbami uderzeń. Weredecki,
zdziwiony, powoli się odsuwał, parę razy zablokował ciosy.
– No co? – nakręcała się
Kamila. – Taki jesteś delikatny, boisz się, że ci gębę uszkodzę? Rusz się, bo
pomyślę, że nie masz jaj.
– Nie będę się z tobą
bił – powtórzył uparcie, po czym przytrzymał jej rękę, zanim zdążyła nią trafić
w brzuch.
Kamila spróbowała
jeszcze parę razy, a brak konkretniejszej reakcji najwyraźniej prowokował ją
dalej.
– Kamila, wystarczy –
rzuciła Marcela. – Zostaw go, wracaj do Maćka, zrobimy jeszcze jeden chwyt.
Ale Kamila najwyraźniej
nie chciała przestać – a Weredecki najwyraźniej miał dość, bo gdy znów
uderzyła, chwycił ją za rękę, lekko wykręcił, przytrzymał dziewczynę od tyłu i
syknął:
– Wystarczy?
– Zabieraj łapy z moich
cycków, zboczeńcu – warknęła.
– Trzymam cię za ramiona
– zwrócił uwagę, zgodnie z prawdą zresztą, i puścił ją. Kamila odsunęła się,
poprawiła bluzkę i rzuciła pogardliwie:
– Idę poćwiczyć z
prawdziwymi mężczyznami, a nie z takimi delikatnymi laluniami jak ty.
Szymski, słysząc to
„prawdziwi mężczyźni”, rozłożył ręce z radosnym uśmiechem. Weredecki, z
obojętną miną, wzruszył ramionami i zapytał, czy może wrócić do swojej grupy.
Przemek w sumie szybko
by o całej sytuacji zapomniał, gdyby nie to, że nie zapomniała o niej Kamila.
Od tamtego dnia często zaglądała do chłopaków, czasem w przerwie siadała i
obserwowała ich treningi, przed zajęciami lub po zagadywała. I zawsze, za
każdym razem, musiała się o coś przyczepić do Weredeckiego. Czasem to było
proste i głupie, jak „Ty, nie udawaj, że umiesz czytać”, gdy siedział z książką
na ławce, czasem bardziej złośliwe, a czasem zwyczajnie agresywne. Weredecki ją
z reguły ignorował, czasem tylko patrzył, kręcił głową i wzruszał ramionami,
niekiedy odpowiadał krótko i stanowczo, w klimatach „daj mi spokój”.
– Co jest z Kamilą? –
zapytał raz Przemek Marcelę przy kolacji. – Co ona mi się tak chłopaka
uczepiła? Przecież nic jej nie zrobił.
Marcelina roześmiała
się.
– On jej się podoba –
wyjaśniła. – W sumie on się podoba i jej, i Malwinie, tylko wiesz, Malwina jest
trochę inna, więc będzie próbowała go łagodnie zagadać, jak ostatnio, co czyta.
A Kamila jest jak ostra papryka, lubi naskakiwać, no i naskakuje na niego, a im
bardziej on nie reaguje, tym bardziej ona naskakuje. Już jej zwracałam uwagę,
może się trochę uspokoi. Wiesz, pewnie jakby jej odpowiadał w takich klimatach,
w jakich ona do niego mówi, to pewnie już by się znudziła. Ale on ją tym swoim
milczeniem i brakiem reakcji nakręca.
O tak, zdecydowanie
Kamila się nakręcała. Parę razy Przemek sam ją pogonił z sali. Zresztą od
września miał z tymi nastolatkami sporo cyrków, dzieciaki po powrocie do szkoły
znów dostawały małpiego rozumu. Raz paru chłopaków uznało, że fajnie będzie
zajrzeć dziewczynom do szatni, co wywołało zrozumiałe piski i wściekłość.
Przemek opieprzył czterech frajerów z góry na dół i zawiesił na tydzień w
prawie do uczestniczenia w zajęciach. Potem musiał zrobić to samo z trzema
dziewczynami, które uznały, że odpłacą chłopakom pięknym za nadobne. W tej
trójce była Kamila, która nawet nie udawała, że żałuje swojego wybryku.
– Ona to wymyśliła –
powiedziała Marcelina z irytacją, gdy w sobotę podsumowywali miniony tydzień. –
Namówiła Aśkę i Krysię, ale to był jej pomysł. W sumie trochę się z nią
zgadzam, że w sumie chłopacy dostali piękne za nadobne, ale musiałam ją
opieprzyć. A ta wiesz, co mi powiedziała?
– No? – zapytał Przemek
z zaciekawieniem, bo w głosie żony usłyszał i rozbawienie, i zniesmaczenie.
– Że Witek ma nogi chude
jak patyk, a Andrzej ma ładny tyłek i warto było sobie jedno i drugie sprawdzić
na żywo.
Roześmiali się, po czym
Przemek westchnął.
– Nastolatki – mruknął.
– Brak słów.
***
W kolejnych tygodniach
sytuacja się uspokoiła, dzieciaki wróciły do szkolnej rutyny, a zadania domowe
najwyraźniej trochę je utemperowały. Jednak coś dalej się działo. Szymski
wyraźnie podrywał Malwinę, która chyba uznała, że da sobie spokój z niedostępnym
egzemplarzem i swoje zainteresowanie przekierowała z Weredeckiego na Szymskiego
właśnie. Kilka innych osób też lawirowało wokół siebie, z mniejszym lub
większym skutkiem. Zawsze tak było, zawsze na takich zajęciach wcześniej czy
później tworzyły się pary, niektóre trwały, niektóre się rozpadały.
Kamila się uspokoiła; od
czasu do czasu rzucała jakiś zaczepny tekst w kierunku Weredeckiego, a czasem
zagadywała go tak normalnie. Gdy była złośliwa, chłopak ją ignorował albo się
odcinał, jak wtedy, gdy wytknęła mu: „A w ogóle to może tak nie podskakuj
komuś, kto widział twój goły tyłek”, na co Weredecki zareagował natychmiast:
„Nie będę ci opłacał terapii z powodu przeżytego przez to szoku”. Kamila
parsknęła śmiechem. Gdy zagadywała normalnie, też odpowiadał normalnie – jak
wówczas, gdy go zapytała o czytaną książkę i Weredecki się rozgadał. Siedzieli
w socjalnym, pili sok; Przemek, który wszedł tam po kawę, stanął przy czajniku
i także sobie posłuchał. Dzieciak nieźle opowiadał.
Koniec końców, tu się
sytuacja unormowała. Za to zaczęły się starcia między dzieciakami z ostatniej
klasy podstawówki, więc w listopadzie Przemek miał ręce pełne roboty z
młodszymi nastolatkami.
Dzieciaki, myślał
chwilami z mieszaniną zniecierpliwienia i rozczulenia. Dzieciaki.
***
Raz przy ćwiczeniach z
komendantem wspomniał o całej sytuacji, tak pobieżnie: najpierw, że jego syn
się paru dziewczynom podoba – to się komendantowi wyraźnie spodobało, pokiwał z
uśmiechem głową – a potem o tych ćwiczeniach. Tu komendant nagle przerwał uderzanie
w worek i spojrzał uważnie na Przemka.
– I co? – zapytał dość
groźnie. – Bił dziewczyny?
– To nie miało być bicie
– wyjaśnił Przemek szybko. – Ćwiczyły parę rzeczy z samoobrony na chłopakach.
Miał tak się tylko z nimi na niby poszarpać. Ale nawet tego nie chciał.
– I dobrze – burknął
komendant, wracając do worka. – Proszę go więcej do takich rzeczy nie brać.
Nauczyłem go wyraźnie, jak ma się zachowywać wobec dziewczyn i co facetowi
wolno, a czego nie. I tego ma się trzymać.
– OK – mruknął Przemek,
zaskoczony. – Nie wiedziałem. Więcej go nie wezmę do tego.
– Będę wdzięczny. –
Komendant uderzył jeszcze parę razy, zerknął na Przemka i dodał: – Nie podważam
pańskich metod nauki. Po prostu chcę, żeby się stosował do zasad, których go
nauczyłem. Bez względu na wszystko.
– Jasne.
To jednak, pomyślał
Przemek, patrząc na zdejmującego rękawice komendanta, musi być w domu niezły
rygor.
***
Do turnieju, nad którego
organizacyjną stroną czuwała Marcelina, Przemek miał swoje typy już od
dłuższego czasu. Z dziewczyn Kamila, Hania i Dominika. Z chłopaków miał więcej
do wyboru, męskie grupy były liczniejsze. Z cięższych kategorii wagowych do
jego faworytów należeli Dębowski, Szymski i Weredecki. Trójka, z którą coraz
ciekawiej się pracowało. I trójka tak od siebie różna, i fizycznie, i
osobowościowo, że gdy czasem stawali razem obok siebie na ringu, miał wrażenie,
jakby patrzył na trzy różne światy.
Dębowski był najniższy z
nich, ale rozrośnięty wszerz porządnie. Taki trochę nabity w sobie.
Jasnobrązowe włosy, sięgające ramion, wiązał na treningi w kucyk. Miał rzadki,
cienki zarost na policzkach, małe, bystre zielone oczy, piegowatą okrągłą twarz
i czasem problemy z zachowaniem dyscypliny na zajęciach, ale widać było, że się
stara. Po prostu nie umiał usiedzieć na miejscu. Był sprawny, silny, dobrze
pracował rękami, nogami trochę gorzej. Chwilami zapał przewyższał u niego
technikę, ale chłopak miał potencjał.
Szymski był najwyższy i
przypominał Przemkowi niektórych ochroniarzy na bramkach w klubach. Taki kawał
byka. Jasne włosy ścinał często na zapałkę, nosił koszulki z nazwami zespołów,
o których Przemek w życiu nie słyszał, marzył o tatuażu na ramieniu i
czerwienił się jak panienka, ile razy Malwina z damskiej grupy mówiła mu jakiś
komplement. Był porządnie nakręcony na kick-boxing; podczas omawiania sparingu
na jego pociągłej twarzy malowało się wielkie skupienie i powaga. Szymski był
technicznie świetny, ale miał jedną wadę: kiepsko panował nad emocjami. Jak się
rozkręcił i przejął, to tracił koncentrację i robił niekiedy wręcz głupie
błędy. Łatwo byłoby go sprowokować.
Weredecki był od
Szymskiego niższy o parę centymetrów i nie tak rozrośnięty. Czasem Przemkowi
przychodziło do głowy porównanie, za które chyba odpowiadał trochę komendant –
do psów. Dębowski kojarzył się z pitbullem, Szymski z rottweilerem, Weredecki z
dobermanem. Gdy Marcela o tym usłyszała, dostała ataku śmiechu, a potem
wygrzebała w bibliotece atlas psów i zaczęła dopasowywać rasy do swoich
uczennic. W następnych tygodniach rzucała mu czasem w przelocie na korytarzu
czy w socjalnym: „Twoje trzy dogi czekają na ringu na swojego pana”.
Smuklejszy i nieco
drobniejszy od Szymskiego, Weredecki był jednak bardzo dobrze, harmonijnie
zbudowany, miał też lepiej wyrobione mięśnie. Ciemna czupryna, niebieskie oczy
i jasna cera – to kiedyś sprowokowało Kamilę do złośliwego stwierdzenia: „Ty z
gęby to jesteś taka ładna królewna Śnieżka”. Weredecki tylko prychnął i
zignorował uwagę, za to Szymski rzucił: „Ty lepiej uważaj, ta Śnieżka wali po
mordzie jak rozpędzony tir”.
Szymski zdecydowanie coś
o tym wiedział. Weredecki był lepszy w nogach niż Dębowski, w rękach od
Szymskiego nieco słabszy, ale nadrabiał czym innym: opanowaniem.
Tak, Weredecki świetnie
nad sobą panował. Był spokojny, skoncentrowany, działał bez emocji. Zakładał
ochraniacze, kask, rękawice, wchodził na ring i od początku do końca zachowywał
spokój; tylko przyspieszony oddech i pot spływający po ciele zdradzały jego
wysiłek.
On jest zimny, pomyślał
w którymś momencie Przemek. I działa na zimno, uważnie, precyzyjnie. Dlatego
nieraz z Szymskim wygrywał, ku zaskoczeniu tego ostatniego. Bo Szymski był
gorący, zapalczywy, podkręcał się i przegapiał momenty, gdy mógł zaatakować albo
tracił czujność, gdy należało się bronić. A Weredecki z tą swoją zimną,
skupioną uwagą wszystko to wychwytywał – i wykorzystywał.
– Ty, Śnieżka – rzucił
raz Szymski po zakończonym starciu, opierając się o liny – weź ty się raz
zlituj i nie wal we mnie za każdym razem, jak się rozproszę, co?
– To się nie rozpraszaj
– odparł Weredecki ze złośliwym uśmiechem. – Nie bawię się w taryfę ulgową.
– Trenerze – jęknął
Szymski, ściągając kask. – Przecież toto jest ode mnie mniejsze i lżejsze, a
taranuje człowieka jak traktor.
– Bo ten traktor patrzy,
gdzie jedzie – uciął Przemek. – A ty się rozglądasz na boki.
– Powinienem ci wtedy w
czerwcu mocniej przywalić – mruknął Szymski w stronę kolegi. – Zmarnowałem
dobrą okazję.
– Historia twojego życia
na tym ringu – odgryzł się Weredecki. Po czym Szymski się roześmiał, Weredecki
się uśmiechnął, pomogli sobie ze zdejmowaniem rękawic i poszli do szatni.
Najwyraźniej się
polubili; może nie na tyle, by poza zajęciami utrzymywać kontakt, ale na
treningach dobrze się dogadywali i najczęściej razem ćwiczyli. Przemek miał
nadzieję, że Szymski trochę podłapie tego zimnego podejścia Weredeckiego, bo
zdecydowanie by mu się to przydało.
Ale w tym zimnym,
opanowanym zachowaniu Weredeckiego było coś, co czasem Przemka zastanawiało.
Coś jakby… buzującego w środku i powstrzymywanego. W każdym razie w ostatnich
miesiącach nabrał takiego wrażenia. Od października, listopada? A może to było
obecne od samego początku, tylko chłopak na tyle dobrze nad sobą panował, że
nie dawało się od razu zauważyć?
Gdzieś pod spodem
dystansu, spokoju i opanowania coś tkwiło. I od końcówki zeszłego roku chwilami
wyłaziło na wierzch. Nie wprost – raczej tak przy okazji, z boku. Nagłe,
krótkie napięcie mięśni. Zaciśnięte szczęki. Ponure, nieprzyjemne spojrzenie,
rzucone którejś dziewczynie czy któremuś chłopakowi, przy jakichś głupich
uwagach czy żartach. Jakaś tłumiona złość, którą zdradzał wyraz twarzy, gdy
Weredecki siedział sam i patrzył na ścianę czy jakiś przedmiot – jakby na
moment przestawał się pilnować.
A ostatnio, jakoś od
nowego roku, momentami aż się czuło to coś, takie napięcie bijące od tego
chłopaka. Nadal był na ringu opanowany i uważny – ale zaczynał robić błędy.
Sekundy, to były sekundy – zawieszenie koncentracji, zgubienie opanowania –
jednak się zdarzały. Szymski parokrotnie na to natrafił i nawet nieźle
wykorzystał, choć Weredecki szybko się ogarniał i wracał do swojej zwykłej
formy. Mimo wszystko – coś było. Coś się działo.
Przemek parę razy
zagadał go o to, tak na luzie: czy w porządku, czy coś się dzieje. Chłopak
odwracał wzrok i mruczał, że wszystko jest OK. Raz, przyciśnięty mocniej,
powiedział stanowczo: „Nie chcę o tym rozmawiać”. O tym. Czyli coś jednak było.
– Młody – Przemek
przytrzymał go wtedy za ramię w socjalnym – jak masz jakiś problem, to możesz
ze mną pogadać.
Weredecki spojrzał z
taką miną, jakby zaproponowano mu coś wyjątkowo odpychającego.
– Jasne – odparł. Kpina
w jego głosie była wręcz namacalna.
Przemek próbował wybadać
delikatnie komendanta, więc przy najbliższym spotkaniu zapuścił sondę. Jak tam
w domu, jak syn w trzeciej klasie, matura za pasem, pewnie już powoli zaczynają
się nerwy… Ale komendant twierdził, że wszystko jest w porządku. „Jędrek
marudzi, że znowu mu brakuje miejsca na książki, ja nie wiem, gdzie mam mu kolejny
regał wstawić, chyba w łazience”, to najwyraźniej był największy problem w ich
rodzinie.
Ale tu jest jakaś rysa,
stwierdził Przemek parę dni później, patrząc na ćwiczące dzieciaki. Jest jakaś
rysa w tym jego opanowaniu i robi się coraz większa, coś się rozwala. I w końcu
coś pęknie.
No i pękło.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz