LIGHT CONTACT, FULL CONTACT, KONTAKT
ROZDZIAŁ III: KONTAKT
Kontakt, m IV, D. -u, Ms. ~kcie; lm M. -y, D. -ów
1. bliższe zetknięcie się z kimś lub z czymś; styczność, łączność, związek
Kontakty osobiste, towarzyskie, koleżeńskie.
Być z kimś w kontakcie.
Nawiązać, utrzymywać z kimś kontakt. […]
„Słownik języka
polskiego PWN”, Warszawa 2004
W wakacje komendant
wpadł trzy razy. Za pierwszym prawie nic nie mówił, wspomniał jedynie o
planowanym wyjeździe urlopowym, tym razem do Bułgarii. Za drugim, tuż po jego
powrocie, wymienili parę luźnych uwag, wrażenia z wyjazdu, pogoda w mieście,
nowy podział województw. Dopiero za trzecim razem, pod koniec sierpnia,
komendant nie zabrał się zaraz po ćwiczeniach, tylko usiadł w socjalnym z kawą,
stuknął parę razy palcami w kubek i zapytał:
– Jak Jędrek? Jak się
zachowuje?
– Dobrze – odparł
Przemek, siadając naprzeciwko rozmówcy. – Wszystko jest w porządku. Spokojny,
skoncentrowany, dogaduje się z kolegami.
Kwestię małej sali, w
której Weredecki spędzał dodatkowy czas, Przemek wolał pominąć milczeniem. Miał
wrażenie, że komendant mógłby tego nie zrozumieć – albo zrozumieć źle, jako
dowód, że z jego synem jest coś nie tak. Poza tym nie mógł się uwolnić od
myśli, że chłopak wolałby zachować to dla siebie, a przekazanie tej informacji
swojemu ojcu potraktowałby jak zdradę zaufania.
– To dobrze – mruknął
komendant.
– A jak w szkole i w
domu? – zapytał Przemek po krótkiej chwili.
– W porządku. – Ton
odpowiedzi niewiele zdradzał, ale dawało się w nim wyczuć coś na kształt zmęczenia.
– Siedzi jeszcze bardziej z nosem w książkach. Pewnie dobrze, matura przed nim,
niech się uczy.
– Jakie ma plany?
Komendant uniósł głowę;
jego uśmiech był nieco kpiący, spojrzenie smutne.
– Dobre pytanie.
Jakiekolwiek ma plany, skrzętnie je chowa dla siebie. – Spuścił wzrok na kubek.
– Jak większość rzeczy w ostatnich latach. – Westchnął, uniósł kubek i upił
trochę kawy. – Ale pewnie myśli o studiach. I dobrze. Wie pan – dodał,
spoglądając na Przemka – kiedyś było trochę inaczej. Ja zrobiłem maturę, ale
dopiero w pracy, mój pierwszy szef bardzo na to naciskał. Jak się miało maturę,
to już było bardzo dużo. A jak człowiek miał pewny, stały zawód, jak ja, to już
więcej nie trzeba było. Zresztą ja bym się na studia nie nadawał. Nigdy mnie za
bardzo nie ciągnęło do nauki – dorzucił i uśmiechnął się lekko. – Ale teraz są
inne czasy, inne wymagania. Człowiek musi mieć więcej dyplomów, zaświadczeń,
znać języki. Więc niech idzie na studia. – Znów wypił kilka łyków. – Zdolny
jest, to sobie pewnie poradzi. – Ujął kubek w obie ręce i pokiwał głową. – Tak,
Jędrek jest zdolny. Inteligentny, umie i lubi się uczyć. W każdym razie tego,
co go interesuje, resztę robi na tyle, by nie mieć w szkole problemów. Pewnie
sobie na tych studiach poradzi.
– Mnie się marzyło, żeby
mój syn poszedł na jakieś inżynierskie – powiedział nagle Przemek. Sam nie
wiedział, dlaczego miał ochotę o tym wspomnieć; od jakiegoś czasu myślenie o
Mateuszu stawało się łatwiejsze, a mówienie o nim nie wydawało się już takim
rozdrapywaniem rany jak kiedyś. – Na politechnikę. Mówiłem mu, że dobrze mieć
taki konkretny, ścisły zawód w ręku, tytuł inżyniera, zawsze się wtedy znajdzie
pracę. Ale Mateuszowi marzyło się studiowanie muzyki. Chciał komponować. –
Wzruszył ramionami. Komendant wpatrywał się w niego w milczeniu. – I wie pan,
tak mnie w którymś momencie uderzyło: a co ja mu będę tę politechnikę wciskał
na siłę, jak go to nie interesuje. A niech sobie idzie na tę muzykę, jak chce.
Może coś z tego będzie. A jak nie będzie, to zawsze przecież może zacząć od
nowa. Niech sobie studiuje tę swoją muzykę, co ja mu będę życie układał. –
Spojrzał na ciastka stojące na środku stoliku, wziął jedno, ugryzł kawałek.
– Tak – mruknął
komendant i też sięgnął po ciastko. – No właśnie. Tak sobie właśnie myślę.
Niech sobie dzieciak układa po swojemu. Będzie chciał iść na studia, to niech
sobie idzie. Na co tam chce. Biedny nie będzie. – Wzruszył ramionami, zjadł
ciastko powoli, krusząc przy tym trochę na blat. – Nie musi robić na chybcika
byle czego, żeby mieć za co żyć, może sobie na razie spokojnie postudiować,
poszukać – podjął. – Pieniądze zawsze mu dam. Jak będzie wolał iść od razu do
pracy, to niech idzie. Jak będzie wolał studia, niech idzie na studia. Byle
później miał jakąś przyzwoitą pracę, której nie będzie musiał się wstydzić i do
której nie będzie chodził ze wstrętem, i będzie mógł się utrzymać, to w sumie
czego więcej chcieć od życia. – Wziął kolejne ciastko. – Dobre. To z naszej
piekarni?
– Tak. Marcela ugadała
sobie zniżkę u właścicielki.
Komendant uśmiechnął się
z sympatią.
– Pańska żona to niezły
biznesmen. Solski mi mówił po pierwszym spotkaniu z nią, że bał się, że ona mu
zaraz spróbuje sprzedać pomnik Szewczenki, ten, co stoi na skwerze na
Dworcowej, a on nie będzie umiał jej odmówić i go kupi.
Przemek roześmiał się.
– Cała Marcela –
przyznał. – To dzięki niej cały interes tak się dobrze kręci.
Komendant pokiwał głową.
– To dobrze. – Sięgnął
znów po kubek z kawą. – Cieszę się, że Jędrek tu do pana chodzi. Chyba dobrze
mu to robi.
Przemek uśmiechnął się
lekko. Zdecydowanie dobrze to chłopakowi robiło. Weredecki chodził na zajęcia
przez całe wakacje, ojciec zapisał go na już początku czerwca. W ramach
wakacyjnych kursów szkoła oferowała wersję standardową, z zajęciami raz w
tygodniu, wersję rozbudowaną z zajęciami dwa razy w tygodniu i wersję
„premium”, jak nazwała ją Marcelina, z zajęciami trzy razy w tygodniu. Przemek
wątpił, by dużo osób wybrało tę trzecią, bo była o wiele droższa, ale Marcela
powiedziała: a niech wybierze choćby jedna osoba, to zawsze jakaś kasa.
Przecież i tak ciągle są jakieś grupy, dzieciaki dołączą się raz tu, raz tu, a
kasa leci. Miała rację. A trzecią opcję wybrało aż kilkunastu rodziców. W tym
komendant, który przy zapisach powiedział: „Niech się chłopak trochę rozrusza,
bo inaczej będzie znów całymi dniami siedział na tyłku z nosem w książkach.
Zacznie się szkoła, to będzie musiał wkuwać do matury i się nasiedzi w domu nad
książkami, ale teraz niech ma trochę ruchu. Sam chciał w wakacje częściej tu
chodzić, więc co mu mam żałować”.
Poza zajęciami Weredecki
wciąż korzystał z awaryjniaka, choć już rzadziej. Na treningach był spokojny,
wyglądało na to, że napięcie i gniew z początku roku opadły.
Ogarniasz się,
dzieciaku, pomyślał Przemek któregoś dnia, przyglądając się, jak Weredecki i
Szymski ćwiczą wspólnie. Zimna precyzja ruchów, pełna koncentracja,
wyprzedzanie partnera o te ułamki sekund, które bywają nieraz decydujące dla
zwycięstwa – to wszystko w czasie samej walki. A po skończonym sparingu – lekki
uśmiech, uderzenie dłonią w rękawicy w rękawicę Szymskiego, jakiś komentarz,
który wywoływał rozbawione „Wal się, Śnieżka, następnym razem przerobię cię na
kiełbaski” kolegi, uważne spojrzenie i czasem kiwnięcie głową, gdy Przemek
oceniał ich starcie.
Ogarniasz się,
dzieciaku. Chyba cię odzyskaliśmy.
***
Po raz pierwszy Przemek
zwrócił na to uwagę na początku września. Wcześniej się to nie zdarzało?
Podejrzewał, że mogło, po prostu nie zauważył.
Wraz z rozpoczęciem roku
szkolnego powstały nowe grupy, pojawili się nowi uczniowie. Dzieciaki mieszały
się w poczekalni, na korytarzu między salami, w szatni. Czasem osoby z
początkujących grup zaglądały na treningi w grupach zaawansowanych, żeby
popatrzeć, pokomentować.
Któregoś dnia chłopak z
grupy początkującej wszedł pod koniec zajęć do Przemka; usiadł w kącie i
przyglądał się uważnie ćwiczącym razem na macie Weredeckiemu i Szymskiemu. Gdy
ci dwaj skończyli, podszedł i powiedział głośno:
– Odjazdowe to było!
Szymski popatrzył na
niego z szerokim uśmiechem.
– Podobało się, co,
dzieciaku? Tak się biją zawodowcy!
Przemek prychnął pod
nosem. Na turnieju Szymski zajął w swojej kategorii wagowej pierwsze miejsce i
od tego momentu uwielbiał podkreślać swój „profesjonalizm”.
Chłopak z początkującej
grupy zachwycał się jeszcze chwilę, o coś dopytywał. Szymski opowiadał,
wskazywał raz na siebie, raz na Weredeckiego. Weredecki milczał, przyglądał się
słuchającemu chłopakowi uważnie. Wreszcie tamten pożegnał się, odwrócił i
ruszył do wyjścia.
Wtedy właśnie Przemek to
podchwycił i zrozumiał. Weredecki przez chwilę patrzył za odchodzącym
chłopakiem. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po całej sylwetce, w taki sposób,
w jaki zwykle chłopacy przyglądali się dziewczynom. Przemek znał to spojrzenie,
na treningach trudno było nie zauważyć, jak niektóre dziewczyny je przyciągają,
a chłopacy nie potrafią nad nim zapanować. Weredecki, przez moment, też nie
potrafił. Tyle że nie patrzył tak na dziewczynę.
Po krótkiej chwili
odwrócił wzrok. Szymski nic nie zauważył, nikt nic nie zauważył. To były
sekundy, dosłownie moment. Nie do dostrzeżenia, o ile uważnie się kogoś nie
obserwowało. A Przemek obserwował Weredeckiego, miał tego świadomość;
obserwował go coraz uważniej i z coraz większym zainteresowaniem.
Potem takie spojrzenia
powtórzyły się jeszcze dwa razy, na przełomie września i października. Jeszcze
jeden nowy w grupie dla początkujących, jeden z grupy średnio zaawansowanej.
Przelotne momenty, szybkie otaksowanie wzrokiem, jakby zapisanie czegoś w
pamięci, na później. Po czym Weredecki odwracał wzrok i wbijał go w coś
zupełnie neutralnego, jak mata na podłodze, własna rękawica, którą bez powodu
poprawiał, okno.
Więc to tak z tobą
jest?, pomyślał Przemek. Nawet nie umiał stwierdzić, czy poczuł się zaskoczony.
Kompletny brak reakcji na względy okazywane przez niektóre dziewczyny z
treningów dawał się wytłumaczyć zwykłym brakiem zainteresowania tymi akurat
dziewczynami ze strony samego Weredeckiego, jego ogólnym dystansem i
wycofaniem, może też prywatnymi problemami, które pochłaniały uwagę. Albo –
właśnie tym, co sugerowało to spojrzenie.
Ale poza tymi paroma
momentami nie było nic. Chłopak musiał świetnie nad sobą panować i doskonale
się pilnować, bo ani na sali treningowej, ani w szatni nie zdarzyła się żadna
kłopotliwa sytuacja.
Trzeba ciągle uważać,
tato, powiedział kiedyś Mateusz. Bo jak ktoś się w szkole dowie, to co ja
zrobię?, nie będę miał życia.
Jesteście chyba jeszcze
bardziej podobni, niż mi się dotąd wydawało, pomyślał Przemek, patrząc na
biorącego skakankę do rąk Weredeckiego. Obok niego Szymski już skakał, z pełną
cierpienia miną, bo ciągle uważał, że „skakanki są dla bab”.
***
Pod koniec października
na trening przyszedł jakiś obcy chłopak. Kuzyn Szymskiego, jak się okazało,
przyjechał w odwiedziny, sprawy rodzinne, no i chciał koniecznie popatrzeć na
te treningi. I czy może, niech się trener zgodzi, trzeba rodzinie pokazać, co się
umie. Przemek pokiwał głową, uprzedził: żadnych głupot w stylu „dołącz się do
nas”, chłopak siedzi na tyłku na ławce, może podejść do ringu, nic więcej.
Szymski pokiwał entuzjastycznie głową, jego kuzyn – podobnego wzrostu i
postury, choć młodszy o dwa lata – też, po czym trening ruszył zgodnie ze
stałym harmonogramem.
Pod koniec Szymski
namówił Weredeckiego do małego sparingu.
– Nie będę cię
oszczędzał, bo kuzyn na ciebie patrzy – zastrzegł Weredecki.
– Gówniany z ciebie
kumpel, Śnieżka – odparł Szymski z uśmiechem. – Naucz się koleżeństwa. I chodź,
tym razem spiorę ci dupę, aż miło.
No cóż, nie sprał.
Punktowo wyszedł remis. Kuzyn Szymskiego kibicował raz jednemu, raz drugiemu,
cała trójka najwyraźniej dobrze się bawiła. Po wszystkim Szymski objął Weredeckiego
ramieniem i powiedział, dłonią w rękawicy uderzając go lekko w pierś:
– Patrz, Karol, my razem
to jesteśmy taki podwójny Terminator. Nie do pokonania.
– On jest chyba trochę
lepszy – stwierdził kuzyn, wskazując na Weredeckiego.
– On nie jest lepszy –
obraził się Szymski. – On jest po prostu jak góra lodowa, zimny i bez litości.
Nie, Śnieżka? Jak się człowiek przy tobie rozproszy, to rozjedziesz go jak
lodowiec Titanica. Zero litości.
– Nie dla ciebie –
odciął się Weredecki. – Ty się zapalasz i nakręcasz, aż nie patrzysz, co
robisz.
– Pokazałbym ci środkowy
palec, gdyby nie był schowany w rękawicy – odparował Szymski. – W sumie już ci
pokazuję, tylko nie widać.
– Czemu „Śnieżka”? –
spytał nagle Karol.
– A – roześmiał się
Szymski – dziewczyny go tak nazwały. Nie, Andrzej? Kamila, jak za tobą latała.
Że masz takie kolorki jak królewna Śnieżka. – Trącił go delikatne rękawicą w
policzek. Weredecki pokręcił głową z lekkim uśmiechem. – A ja jej mówię, że ta
Śnieżka wali po ryju jak rozpędzony tir.
– Ale weźcie –
powiedział Karol, krzywiąc się. – To tak pedalsko brzmi.
Uśmiech momentalnie
zszedł z ust Weredeckiego; chłopak zmarszczył brwi, spojrzał ponuro na kuzyna
Szymskiego i zapytał chłodno:
– Słucham?
– Nie no, to nic do
ciebie – zastrzegł się szybko Karol, unosząc ręce w obronnym geście. – Tak po
prostu mówię, że to przezwisko tak brzmi.
– Ja pierdzielę, Karol,
weź daj spokój – prychnął Szymski. – Spójrz na niego. Albo na mnie. Czy któryś
z nas wygląda ci na jakąś ciotę?
– Chłopaki – wtrącił się
Przemek, podchodząc. Weredecki wyraźnie zesztywniał; obrzucił Szymskiego
zdecydowanie nieprzyjemnym spojrzeniem i trochę się odsunął. – Starczy takich
komentarzy o sprawach, o których nie macie zielonego pojęcia. Ty na ławkę –
zwrócił się do Karola – a wy na matę, zostało kilka minut, potem wynocha do
szatni.
– Już, już – zgodził się
Szymski i przeszedł przez liny ringu na drugą stronę. – Weź ty normalnych ludzi
nie wyzywaj – dodał, szturchając kuzyna rękawicą w ramię. – Pedałki nie chodzą
na kick-boxing, pedałki chodzą na jakieś szydełkowanie czy balet, żeby potem
dupą kręcić w damskich szmatkach. Nie, Andrzej? – Obejrzał się przez ramię.
Weredecki stał dalej na
ringu, z opuszczonymi rękami, i patrzył na kolegę z coraz wyraźniejszą
niechęcią.
– Mieszasz homoseksualistów
z transwestytami – powiedział spokojnie. Szymski zrobił zdziwioną minę, po czym
roześmiał się i machnął ręką.
– Jeden chuj –
stwierdził. – I to, i to powinno się leczyć albo odstrzelić. Pokażemy młodemu
coś jeszcze?
– Nie – odparł Weredecki
sucho. – Idę wziąć prysznic.
Zszedł z ringu i ruszył
do szatni, po drodze zdejmując rękawice.
– No, i mi kumpla
obraziłeś – mruknął Szymski do kuzyna, patrząc za odchodzącym. – Weź ty się
czasem ugryź w język.
Gdy Przemek zajrzał do
szatni, Weredecki już był przebrany, pakował rzeczy do plecaka. Jego twarz
niewiele zdradzała; w gruncie rzeczy można by uznać, że jest zamyślony albo
zmęczony, gdyby nie lekkie ściągnięcie brwi i coś napiętego w linii szczęki, co
kazało podejrzewać, że zaciska zęby.
To jest takie gówniane,
tato, powiedział kiedyś Mateusz, ludzie mówią takie rzeczy przy tobie, o tobie,
nawet nie wiedzą, że mówią o tobie, ale mówią, bo przecież mogą, bo kto im
zabroni. I nic nie możesz zrobić, bo co, masz powiedzieć, że to o tobie, że ty
też jesteś tym „zboczeńcem”, „pedałem”, „ciotą”? Życia byś nie miał. Więc nie
mówisz. A oni nie wiedzą. I dalej myślą, że nie znają żadnego geja, bo przecież
nie jest nim ten „normalny” facet, którego znają. A on się nie przyzna, że
jest, bo nie chce mieć problemów. I tak bez końca. Czasami wszystkiego się
odechciewa.
– Młody. – Przemek
przytrzymał Weredeckiego za ramię, gdy ten wychodził z szatni. – Masz kiepską
minę.
– Jestem zmęczony –
mruknął chłopak, unikając kontaktu wzrokowego.
– Jak będziesz jednak
potrzebował pogadać, to daj znać – powiedział Przemek łagodnie. Weredecki
wreszcie na niego spojrzał, ale to nie było miłe spojrzenie.
– Niczego od nikogo nie
potrzebuję – warknął, odsunął dość gwałtownie rękę i szybko ruszył do głównego
wyjścia.
Przemek pokręcił głową
ze współczuciem, a potem spojrzał w stronę szatni. Przy drzwiach stali Szymski
i jego kuzyn, coś sobie opowiadali, śmiali się.
Kretyni, pomyślał
Przemek nieżyczliwie. Taka bezinteresowna, bezrefleksyjna głupota jest najgorsza.
Człowiek jest wobec niej kompletnie bezradny.
Może to się unormuje.
Kuzyn Szymskiego wyjedzie, Szymski nie będzie robił więcej takich uwag,
Weredeckiemu przejdzie złość. Może.
***
Kuzyn Szymskiego
wyjechał, Szymski nie robił więcej takich uwag, ale Weredeckiemu złość nie
przeszła. A może raczej nie złość, tylko uraza. Przez kolejne tygodnie widać
było to na treningach, i to dość wyraźnie. Nadal ćwiczył z Szymskim, ale już
nie żartował, nie podtrzymywał rozmowy, gdy tamten zagadywał. Stawał na macie
lub na ringu, robił, co miał powiedziane, i tyle.
Szymski zaczął w końcu
coś zauważać; parę razy zapytał w czasie zajęć: „Ty, co jest?”, na co uzyskiwał
krótką odpowiedź „Nic”.
– Ty, jak nic – nie
wytrzymał któregoś dnia Szymski i odsunął się trochę, bo właśnie trenowali. –
Ty weź powiedz, co jest, obraziłeś się na mnie czy co?
Weredecki opuścił ręce i
przez chwilę patrzył na kolegę uważnie.
– Ćwiczysz czy nie? –
zapytał w końcu.
– Jak mi powiesz, za co
jesteś na mnie taki obrażony, że się w ogóle nie odzywasz – odparł tamten.
Weredecki jeszcze przez
moment milczał.
– Nie jestem na ciebie
obrażony – odpowiedział wreszcie spokojnie. – Po prostu doszedłem do wniosku,
że cię nie lubię. Ćwiczysz czy nie?
Szymski, wyraźnie
zaskoczony wyjaśnieniem, z ociąganiem wrócił do ćwiczenia. Szło mu kiepsko,
widać było, że jest zdekoncentrowany. A Weredecki, jak zawsze, bezlitośnie to
wykorzystał.
Gdy zajęcia tej grupy
dobiegły końca, Szymski kręcił się po sali bez celu, dopóki wszyscy nie wyszli.
Wtedy podszedł do Przemka i zapytał:
– Trenerze, pan wie, o
co Andrzejowi chodzi? Najpierw normalnie z człowiekiem rozmawia, a teraz od
paru tygodni się boczy, jakbym mu chomika zabił. I teraz słyszał pan, nagle
„doszedłem do wniosku, że cię nie lubię”, powaliło go?
Przemek miał szczerą
ochotę powiedzieć, żeby sobie Szymski przemyślał, co wygadywał ze swoim
kuzynem. I że jak się obnosi z bezmyślną głupotą, to takie są efekty. Ale
wiedział, że jakakolwiek sugestia dotycząca przyczyn obecnego zachowania
Weredeckiego zaszkodziłaby tylko temu ostatniemu.
– To są wasze sprawy –
uciął zatem. – Co ja jestem, Szymski, wasza niańka? Jak masz problem, to idź z
nim pogadać. A jak on nie chce z tobą gadać, to miej jaja, pogódź się z tym i
znajdź sobie innego kolegę. Nie musicie się tu wszyscy tulić jak troskliwe
misie, to nie przedszkole. Wystarczy, jak potraficie zachować minimum
uprzejmości i wytrzymać ze sobą przez półtorej godziny w jednej sali.
– Taaa… – mruknął
chłopak, spuścił głowę i poszedł do szatni.
W ciągu tych paru
tygodni Weredecki znów częściej korzystał z awaryjniaka. Tego dnia też tam
został po swoich zajęciach; i to został na długo, bo gdy skończyły się treningi
ostatnich wieczornych grup, nadal tam siedział. Dzieciaki już poszły, trenerzy
się pożegnali, Przemek wraz z Marceliną ogarnęli pobieżnie sale – porządne
sprzątanie i tak odbywało się z samego rana przed zajęciami, teraz już mieli
dwie sprzątaczki, które przychodziły o dziewiątej i w dwie godziny doprowadzały
wszystko do idealnego stanu – Przemek jeszcze umył kilka zalegających naczyń w
socjalnym, a Marcelina zrobiła krótki obchód.
– Przemo – powiedziała,
gdy weszła do socjalnego. – Ten twój ulubieniec ciągle siedzi w awaryjniaku i
wali w worek. Nocujemy go?
– Nie. – Przemek
pokręcił głową z lekkim uśmiechem, odstawił ostatni kubek na ociekacz i wytarł
ręce w wiszącą nad zlewem ścierkę. – Ale dajmy mu jeszcze chwilę. Idź już, ja
na niego poczekam i wszystko zamknę.
– Dobra. – Marcelina
oparła się ramieniem o stojącą obok lodówkę. – Ale słuchaj, co się dzieje?
Przemek westchnął.
– No wiesz, nastolatki.
Różne problemy. On tak sobie średnio radzi z własną złością, to mu pokazałem…
– Tak, to wiem –
przerwała. – Już mi to mówiłeś. I jasne, spoko, rozumiem, ale czemu on dzisiaj
tyle siedzi? Coś się nowego stało?
– Najwidoczniej
potrzebuje – mruknął. Nie chciał się w to zagłębiać, nie miał prawa wyciągać
prywatnych spraw innego człowieka. Nawet przed Marcelą. – Pogadam z nim, jak
skończy.
– Dobra. – Marcela
uśmiechnęła się ciepło, ze zrozumieniem. – Naprawdę masz do tego dzieciaka
słabość.
– Mówiłem ci… – zaczął z
zakłopotaniem.
– Tak, wiem – znów mu
przerwała. – Wiem, przypomina ci Mateusza. Rozumiem. Spoko. – Podeszła,
pocałowała do w usta. – Utnijcie sobie męską pogawędkę. Pozamykaj wszystko, jak
skończycie. I skończcie przed północą, a jak się zasiedzicie dłużej, to mnie
potem nie budź, bo się wścieknę. Nienawidzę wyrywania ze snu.
– Wiem. Będę cicho jak
myszka, jak wrócę.
Marcelina rzeczywiście
rozumiała. Na samym początku, w kwietniu, gdy wyjaśniał jej – dość nieporadnie,
sam to czuł – dlaczego jeden z uczniów zostaje po zajęciach i w awaryjniaku
uderza do upadłego w worek treningowy, i dlaczego on, Przemek, na to pozwala,
właściwie sam to zaproponował, i nie wrzuca tego w koszty – po prostu
wysłuchała, pokiwała głową i stwierdziła: „Mam wrażenie, że tobie samemu jest
to jakoś potrzebne. Dobra, chcesz dzieciakowi tak pomóc, to pomagaj, nie mam z
tym problemu. Ten akurat jest zawsze grzeczny, zawsze się kulturalnie przywita
i jak ostatnio potrzebowałam przenieść kartony ze starymi dokumentami do
piwnicy, to bez słowa mi je dźwigał, a ten drugi, którego też mi dałeś, to
tylko narzekał, że o jakie ciężkie”.
Tak, Marcela rozumiała.
Rozumiała tę sytuację i rozumiała samo zainteresowanie Przemka Weredeckim,
rozumiała, że odnajdywał podobieństwo między tym chłopakiem a Mateuszem, i że
to podobieństwo stanowiło kolejny element pozwalający myśleć, mówić o Mateuszu
już bez takiego potwornego bólu, wściekłości na niesprawiedliwe życie,
wrażenia, że dokonuje się pewnej profanacji, wymawiając głośno imię zmarłego
syna. Ból i poczucie braku były nadal, oczywiście, że były – oczywiście, że
nigdy nie znikną – ale powoli wspominanie Mateusza stawało się czymś, co
wzbogacało codzienność, a nie ją niszczyło.
Marcela rozumiała. Miał
nadzieję, że wiedziała też, jak bardzo był jej za to zrozumienie wdzięczny.
Sprawdził okna w salach,
zrobił sobie herbatę i usiadł z kubkiem na ławce w tej sali treningowej, przez
którą trzeba było przejść z awaryjniaka. Po kilku minutach usłyszał kroki.
Weredecki, już przebrany, stanął w progu, z plecakiem i kurtką w ręku; miał
wyraźnie zakłopotaną minę.
– Czeka pan przeze mnie?
– zapytał domyślnie. – Straciłem poczucie czasu, dopiero teraz się
zorientowałem, która godzina. Przepraszam, trzeba było mnie wcześniej wyrzucić.
– Nie przejmuj się –
pocieszył go Przemek, odstawiając kubek na podłogę. – Jakbyś nie pamiętał, ja
tu mieszkam, to nie tak, że teraz muszę wracać do domu ileś kilometrów,
wystarczy, że wejdę na piętro.
– Tak – mruknął chłopak
ze słabym uśmiechem. – Ale mimo wszystko…
– Mimo wszystko
najwyraźniej tego potrzebowałeś – przerwał mu Przemek. – Nie ma problemu. W
domu nie będą źli?
Weredecki wzruszył
ramionami.
– Mówiłem, że zostaję po
treningach… na takie dodatkowe. Zresztą ojciec pewnie mnie u pana sprawdzał –
dodał sucho.
Fakt, komendant
sprawdzał. Parę razy zadzwonił i zapytał: „Jędrek tam u pana jest? Nie, w
porządku, mówił, że tam sobie dodatkowo ćwiczy, to nie problem, tak tylko się
chciałem upewnić, wie pan, jak to jest z chłopakami w tym wieku…”. Przy
płaceniu za treningi nie mógł za to zrozumieć, dlaczego w kosztach nie ma tych
dodatkowych ćwiczeń, więc Przemek uciekł się do niewinnego kłamstwa: tak ich
tam wpuszcza do awaryjniaka, tych bardziej ogarniętych i rozćwiczonych
chłopaków, niech tam sobie rozładują dodatkowo energię i trochę się poruszają,
jak potrzebują. To niezła reklama dla szkoły. I w razie potrzeby zawsze można
poprosić, by coś pokazali innym dzieciakom podczas ćwiczeń.
– Sprawdzał – przyznał
Przemek. – Troszczy się o ciebie, pewnie chciał się upewnić, czy wszystko u
ciebie OK.
Weredecki znów wzruszył
ramionami.
– Raczej czy ma kontrolę
nad sytuacją – poprawił. – Nade mną.
Zabrzmiało to dość
nieprzyjemnie.
– Usiądź na chwilę –
poprosił Przemek, wskazując ręką miejsce obok siebie. Weredecki uniósł lekko
brwi.
– Chce mi pan palnąć
kazanie o szanowaniu ojca i tak dalej? – zapytał kpiąco.
– Nie. Mam coś innego.
Usiądź, proszę cię.
Chłopak popatrzył
podejrzliwie, ale w końcu podszedł, usiadł na ławce, choć w pewnej odległości –
między nimi spokojnie mógłby się zmieścić jeszcze Szymski – oparł po swojemu
łokcie na kolanach i wbił wzrok w podłogę. Plecak i kurtka leżały z boku.
– No, słucham – mruknął.
– Co jest nie tak?
– Ty mi powiedz – odparł
Przemek spokojnie.
Weredecki uniósł głowę,
spojrzał z wyraźnym zdziwieniem.
– W sensie?
– Przez wakacje miałem
wrażenie, że schodzi z ciebie to napięcie z początku roku – wyjaśnił. – I na
początku roku szkolnego, wrzesień, październik, było wyraźnie lepiej. A teraz
znowu próbujesz zabić worek.
– Sam mi pan pozwolił –
odparł Weredecki obronnie.
– Wiem, i nie o to
chodzi, że to robisz – powiedział Przemek łagodnie. – Tylko że znowu
najwyraźniej coś cię nosi i potrzebujesz tego bardziej, jak w kwietniu, w maju.
Coś się znowu wydarzyło, prawda?
Weredecki odwrócił
głowę, wzruszył ramionami.
– Stres przed maturą –
mruknął mało przekonującym tonem.
– Jasne. A jak już obaj
wiemy, że ci kłamstwo nie wyszło, to co tak naprawdę?
Milczenie.
– Ktoś cię chyba
ostatnio czymś wkurzył, nie?
Dalej milczenie.
– Mogę cię o coś
zapytać?
Weredecki prychnął
cicho.
– Tak jakby dotąd pan
tego nie robił.
– Ale to jest bardziej
osobiste pytanie.
Chłopak wreszcie oderwał
wzrok od podłogi, uniósł głowę, popatrzył ze zdziwieniem.
– Czyli?
Przemek przez krótką
chwilę się wahał. Zamierzał zapytać wprost, ale nie chciał dzieciaka
wystraszyć. Może chłopak sam nie był pewien. Może dopiero się z tym godził.
Może nie przyznał się jeszcze sam przed sobą. Może to pytanie go przerazi, tak
przerazi, że zamknie się w sobie jeszcze bardziej.
A z drugiej strony –
może potrzebuje tego pytania, by wiedzieć, że odpowiedź „tak” nie jest końcem
świata?
– Jesteś gejem, prawda?
– zapytał Przemek łagodnie, tak łagodnie, jak potrafił.
Trzeba przyznać, że
Weredecki świetnie nad sobą panował. Na jego twarzy niemal nie było widać
reakcji na pytanie; może minimalnie ściągnął brwi, zacisnął usta. Nie drgnął.
Odwrócił powoli głowę, wbił wzrok gdzieś przed siebie. Jakby w ogóle nie
usłyszał tych trzech słów.
– Dlaczego akurat to
przyszło panu do głowy? – odezwał się po krótkim milczeniu.
Niezły unik, pomyślał
Przemek. Ani nie zaprzecza, ani nie potwierdza. Chociaż w sumie właśnie
potwierdził, bo gdyby nie był, najpewniej zareagowałby jakimś oburzonym „Jak
pan może w ogóle coś takiego sugerować!”.
– Zauważyłem parę razy,
jak patrzysz na niektórych chłopaków – wyjaśnił spokojnie. – Twoi koledzy tak
patrzą na dziewczyny.
Ten dzieciak byłby
świetnym pokerzystą, pomyślał. Zero ruchu. Pełne panowanie nad mimiką. Cholera,
gdyby go teraz ukłuć szpilką, pewnie by nie zareagował.
– Tak to widać? –
zapytał cicho Weredecki.
W tym momencie do
Przemka dotarło: to jest postawa obronna. Zamarcie w bezruchu, z takim
bezwyrazowym wyrazem twarzy, w milczeniu. Niektóre zwierzęta tak robią, zamierają
w bezruchu, gdy coś im zagraża; i to jest właśnie to – zastygnięcie, w
napięciu, przy jednoczesnej obserwacji otoczenia i z pełną gotowością rzucenia
się do ucieczki lub do walki, w zależności od tego, co okaże się konieczne.
Ten chłopak się boi, pomyślał
ze współczuciem. I ciągle się pilnuje. To musi męczyć.
– Nie – powiedział
uspokajającym tonem. – Dobrze się pilnujesz. Po prostu jak ktoś się uważnie i
często przygląda, może zauważyć. A ja to robię – dodał przepraszająco. –
Mówiłem ci kiedyś, przypominasz mi mojego syna. Pod wieloma względami. I
okazuje się, że pod tym konkretnym też.
Dopiero teraz Weredecki
na niego spojrzał. Uważnie, z namysłem. Bez słowa, bez uśmiechu. Jakby oceniał,
jakby podejmował decyzję, co dalej.
Wreszcie odwrócił powoli
głowę, znów wbił wzrok przed siebie, może w ścianę naprzeciwko, może w
zawieszony na środku sali worek treningowy.
– W porządku – odezwał
się po krótkiej chwili. Głos miał spokojny, nieco twardy. – Jestem. Wolałbym,
żeby zachował pan to dla siebie.
– Jasne – odparł
Przemek. – Nie musisz się bać.
Weredecki rzucił mu krótkie,
wyjątkowo nieprzyjemne spojrzenie.
– Ja się nie boję –
warknął.
– Nie? – zapytał Przemek
łagodnie. – Nigdy?
Nie chciał go prowokować
ani zawstydzać; chciał po prostu przebić się przez ten ochronny mur, tak jak
kiedyś przebijał się przez ochronny mur Mateusza. Przez wiele ochronnych murów,
w wielu sytuacjach, z różnych powodów.
Najwyraźniej podziałało,
bo chłopak wycofał się z tamtej niemal agresywnej reakcji; spuścił głowę,
wzruszył ramionami. Dłonie, splecione między kolanami, nie były nawet zaciśnięte.
Pochylony, milczący, wydawał się przez chwilę kompletnie bezradny.
– Czasami – odezwał się
wreszcie. W jego głosie zabrzmiało coś, co przywodziło na myśl zmęczenie. – Nie
ma pan pojęcia, jakie to obrzydliwe uczucie.
– Wyobrażam sobie –
powiedział Przemek. – Chociaż pewnie rzeczywistość jest gorsza.
Weredecki pokiwał głową.
– Przez moment myślałem,
że to przełamałem – powiedział, nie odrywając wzroku od podłogi. – W
poprzedniej klasie. Wtedy, w marcu.
– Przy tej awanturze w
szkole?
– Tak.
– O co właściwie poszło?
Chłopak przez chwilę
milczał; wreszcie zaczął mówić. To była krótka, prosta, oszczędna relacja – ale
sądząc po pewnych drganiach głosu, pod suchymi faktami kryło się, nadal, sporo
gniewu. Przemek nie przerywał; rzeczy, których nie mógł zrozumieć kilka
miesięcy wcześniej, teraz zaczynały się układać w logiczną całość. Nieprzyjemną
i zdecydowanie niepokojącą, ale wreszcie pozwalającą zobaczyć całą sprawę w
szerszym świetle.
– Miałem wtedy przez
parę tygodni takie wrażenie, że to wszystko się uporządkowało, tak zupełnie i
całkowicie – podjął Weredecki po krótkiej pauzie. – Ja to sobie uporządkowałem,
wszystko wokół i samego siebie. Wszystko jest jasne, zrozumiałe, wreszcie
wyprostowane i takie… wolne. Wolne od tego cholernego strachu, od tego poczucia
przygniatania przez codzienność, dom, szkoła, te wszystkie schematy,
oczekiwania, pretensje, nuda, ograniczenia, to wszystko jest właściwie za mną
albo już prawie za mną. Zwłaszcza ten strach. – Zerknął na Przemka i z powrotem
odwrócił wzrok. – To jest taka paskudna, upokarzająca obawa, która się za
człowiekiem ciągnie. Że ktoś zauważy, ktoś się zorientuje. I że trzeba ciągle
uważać. I gryźć się w język, nawet gdy ma się ochotę powiedzieć jakiemuś
debilowi, że jest debilem, który mówi o rzeczach i ludziach, o których nie ma
pojęcia.
Zamilkł, wzruszył
ramionami. Nadal patrzył w podłogę.
– Więc jak mu wtedy
rozwaliłem gębę – podjął – to przez moment naprawdę uwierzyłem, że sprawa jest
zamknięta. Zareagowałem, zamiast siedzieć cicho jak przerażony dzieciak, zrobiłem
to, na co miałem ochotę, zamiast tylko to sobie wyobrażać, i pokazałem temu
debilowi, jak te odmieniane przez niego przez wszystkie przypadki „cioty”
potrafią przywalić. Tylko że to wszystko nie miało jednak zupełnie sensu. –
Wyprostował się, oparł plecami o ścianę. Patrzył przed siebie. – On nie
wiedział, za co naprawdę oberwał. Ale nawet mniejsza o to. Po prostu to był
taki jednorazowy zryw, który niczego nie zmienił i nie zmieni. Przez Maćka to
sobie uświadomiłem. – Znów spojrzał na Przemka, uśmiechnął się dziwnie, ni to z
rezygnacją, ni to z kpiną. – Bo przecież gdybym miał tak robić za każdym razem,
gdy trafiam na jakiegoś homofoba albo zwyczajnie idiotę, który gada takie
rzeczy, bo nie myśli, to musiałbym codziennie dawać komuś w zęby. I nawet gdyby
mi się zachciało takiego czegoś, to co to da? I jakie ja mam szanse w zderzeniu
z całymi tabunami takich jak Maciek czy tamten dupek?
Przemek pokiwał głową.
Nie miał za bardzo pomysłu, co odpowiedzieć – ale chyba nie musiał. Zwykle
milczący i niechętny do rozmów, dziś Weredecki najwyraźniej się odblokował i
chciał mówić.
– No więc pobawiłem się
raz w Don Kichota – podsumował chłopak, znów odwracając głowę. – Gówno z tego
wyszło, jak w każdej zabawie w Don Kichota. Cała tamta historia kompletnie nie
miała sensu… – Urwał nagle. Coś dziwnego przemknęło po jego twarzy,
przynajmniej na tyle, na ile Przemek mógł zauważyć z profilu. – Prawie nie
miała sensu – poprawił się. – Prawie. Z drobnym wyjątkiem.
– Jakim?
– Nieważne – odparł. W
jego głosie i uśmiechu pojawiło przez moment coś nieprzyjemnego; coś, co
wywoływało wrażenie, że to „nieważne” jest jednak bardzo ważne. Ale to coś
szybko zniknęło, zastąpione znów zniechęceniem i rezygnacją. – Tylko parę
miesięcy później znów jestem w tym samym miejscu: słyszę, jak ktoś po mnie
jedzie jak po skończonym śmieciu i muszę milczeć, żeby nie mieć problemu. Znów
się czuję jak żałosny, tchórzliwy dupek i znów muszę wybierać, czy mam
zareagować, czy unikać ryzyka. Wie pan – dodał, jakby ta myśl dopiero teraz go
uderzyła – tym razem było mi też chyba przykro. Tamtego chłopaka w sumie nie
znałem i z miejsca pokazał mi się jako skończony dupek, więc sprawa była
prosta. Ale Maćka polubiłem. – Zwrócił głowę w stronę Przemka i dodał kpiąco: –
Nie, nie w takim sensie, że chciałbym się do niego dobrać czy coś. Serio.
Potrafię lubić ludzi bez seksualnego podtekstu, nawet jeśli nie może pan w to
uwierzyć.
– Mogę – odpowiedział
Przemek spokojnie. – Potrafiłem uwierzyć mojemu synowi, tobie też potrafię.
To chyba podziałało
trochę ostudzająco, bo Weredecki przygryzł usta, pokiwał głową i dodał
spokojniej, patrząc na swoje ręce:
– Naprawdę go polubiłem.
Dobrze się z nim ćwiczy i nie gada, byle gadać, można z nim spokojnie
posiedzieć i zapalić. – Umilkł nagle, spojrzał na Przemka, wyraźnie zakłopotany,
i dodał szybko: – Nie powiedziałem tego.
– Nie powiedziałeś –
zgodził się Przemek wyrozumiale. – A ja wcale nie czułem od was czasem dymu.
Chłopak roześmiał się
krótko.
– Dzięki. – Uniósł
głowę, spojrzał znów przed siebie. Chyba na worek. – W każdym razie myślałem,
że całkiem fajny z niego kumpel. A potem słyszę, że ten „całkiem fajny kumpel”
uważa, że takich jak ja powinno się odstrzelić.
– To było takie
bezmyślne – powiedział Przemek cicho. – Takie, wiesz, bez żadnej refleksji. Nie
zna nikogo takiego albo myśli, że nie zna, to wtedy łatwo sobie dzielić świat
na białe i czarne. Gdyby wiedział, że to, co mówi, dotyczy kogoś, kogo lubi, to
zacząłby myśleć.
– Albo i nie – mruknął
Weredecki. – Zresztą. – Wzruszył ramionami. – Nie będę się prosił o to, żeby
ktoś zaczął myśleć. Po prostu będę kasował takich ze swojego otoczenia.
– Może ci zostać
niewiele osób wokół – zauważył Przemek.
– Mam to gdzieś. Nie
potrzebuję ludzi.
– Nie? – Spojrzał na
niego uważnie. – Jakoś z tego, co mówisz, wynika, że trochę ich jednak
potrzebujesz.
Weredecki przez chwilę
milczał, nie odrywając wzroku od jakiegoś punktu na ścianie naprzeciwko.
– Nie chcę potrzebować
ludzi – powiedział twardo.
– Tak się raczej nie da.
– Zrobię tak, żeby się
dało. – W jego głosie zabrzmiało coś niemal wyzywającego.
Przemek uznał, że nie ma
sensu tego drążyć. Nastolatki są radykalne. Zwłaszcza wtedy, gdy czują się
zranione czy zawiedzione.
– Ktoś jeszcze o tobie
wie? – zapytał. Weredecki zerknął na niego, chyba zaskoczony zmianą tematu.
– Chłopak z klasy –
odpowiedział po krótkiej chwili. – W sumie… – Rozmasował sobie prawy nadgarstek
lewą dłonią – można powiedzieć, że byliśmy ze sobą. Przez jakiś czas. –
Wzruszył ramionami. – Nic ważnego.
– Nic? – Przemek sam
czuł, że w jego głosie zabrzmiało niedowierzanie. Weredecki zawahał się.
– Może przez moment –
przyznał wreszcie. – Sam już nie wiem. Może to kwestia przyzwyczajenia,
przyjaźniliśmy się od podstawówki. A potem zaczął mnie męczyć. W ogóle przez
ostatni rok coraz bardziej mnie ludzie męczą. Nie wszyscy, ale większość.
Ludzie, szkoła, ta cholerna dziura, w której wszyscy się znają i patrzą
wszystkim na ręce. Chciałbym się już stąd wydostać.
– Wyjedziesz na studia?
– Tak. – Tym razem w
głosie chłopaka zabrzmiała ulga. – Jak najdalej stąd. I nie zamierzam tu nigdy
wracać.
Mało realne, pomyślał
Przemek. Przecież będziesz wracał czasem do rodziców. Ale nie ma co teraz tego
wspominać, tylko cię to rozdrażni.
– Zamierzasz powiedzieć
o sobie rodzicom? – spytał, bo przez myśl o wracaniu do rodziców nasunęła mu
się właśnie ta kwestia. – Przed wyjazdem albo później?
Chłopak roześmiał się
cicho i pokręcił głową.
– Nie ma sensu – odparł.
– Mama by nie zrozumiała w ogóle, o co mi chodzi. Martwiłaby się, że coś sobie
wymyśliłem albo że coś źle zrobiła.
– A twój ojciec?
Przemek miał wrażenie,
że za każdym razem, gdy pojawia się temat komendanta, stąpa się po cienkim
lodzie. Albo chodzi się po polu minowym. Teraz też. Weredecki uniósł głowę,
spojrzał z jakimś dziwnym, złośliwym uśmiechem; minę miał taką, jakby się
świetnie bawił, ale to nie była miła zabawa.
– Ojciec by mnie pewnie
zabił – powiedział; w jego głosie pogarda mieszała się z zadowoleniem. – Albo przynajmniej
by próbował, bo teraz już nie poszłoby mu ze mną tak łatwo. Nie po tylu
treningach.
– Przykro mi – wyrwało
się Przemkowi, bo to, co sugerowały te słowa – forma i jakość tej relacji –
zwyczajnie go zasmuciły. Gdyby Mateusz miał tak kiedykolwiek powiedzieć,
pomyśleć o nim – przecież to byłoby paskudne.
– Obejdzie się – odparł
Weredecki sucho, odwracając głowę. – Nie potrzebuję pańskiego współczucia.
Paradoksalnie właśnie po
tych słowach Przemek poczuł, że ogarnia go ogromne współczucie. Dzieciak nie
powinien być z tym wszystkim sam, bez względu na to, jak bardzo uważał, że chce
być sam.
To był impuls. Chociaż
może raczej odruch? Czasem, gdy nie wiedział, co ma powiedzieć, a Mateusz coraz
bardziej i bardziej się w sobie zamykał, pozostawało tylko to: objęcie go,
przytulenie, posiedzenie razem w milczeniu. Jezu, tata, za stary jestem na
takie przytulanki, mruczał czasem Mateusz, ale jakoś nigdy się nie odsuwał.
Siedzieli tak, Przemek obejmował go ramieniem, niekiedy w końcu znajdował
jakieś sensowne słowa, ale nawet jeśli nie – miał wrażenie, że i tak jest
trochę łatwiej. Im obu.
Może impuls, może
odruch, nieważne. Przysunął się na ławce, objął Weredeckiego ramieniem.
– Chodź tu, dzieciaku –
powiedział łagodnie i przyciągnął go do siebie. Chłopak znieruchomiał, wyraźnie
się spiął, lekko szarpnął. – Nie wyrywaj się – uspokoił go Przemek. – Nie
zrobię ci krzywdy. Ani się do ciebie nie dobieram – dodał dla rozładowania
atmosfery.
Weredecki prychnął.
– Wiem – mruknął. –
Przecież ma pan żonę.
– A, zdziwiłbyś się, co
ludzie potrafią robić, mając żonę czy męża – odparł Przemek z rozbawieniem. –
Naprawdę dziwne rzeczy. Nieważne. Nie spinaj się tak, nie musisz się teraz
przed niczym bronić. Siadałem tak czasem z moim synem – dorzucił po krótkiej
chwili. – Jak był mniej więcej w twoim wieku, to zawsze marudził, że jest już
za stary, żebym go tak przytulał jak malucha. Ale jakoś koniec końców nigdy się
nie odsuwał. Ile ty masz właściwie lat, skończyłeś już osiemnaście?
– Tak.
– Kiedy?
– Na początku miesiąca.
– Teraz, w listopadzie?
– upewnił się Przemek.
– Yhym.
– No to spóźnione
wszystkiego najlepszego – powiedział i roześmiał się. – Umiesz trzymać język za
zębami, nic się nie chwaliłeś. Impreza była?
– Nie.
– Czemu nie?
Weredecki wzruszył lekko
ramionami. Już nie był tak spięty, ale nadal siedział dość sztywno, jakby nie
wiedział, co ma zrobić.
– Nie potrzebowałem –
mruknął. – Nie lubię imprez.
– Nie każdy lubi –
zgodził się Przemek. – Ja akurat w twoim wieku uwielbiałem.
– A pański syn? – spytał
chłopak po krótkiej chwili.
– Nie. Mateusz wolał
posiedzieć sam albo w małym gronie, z paroma osobami, które lubił. Nie lubił
dużych spędów ludzi. Ty pewnie też nie.
– Nie.
– No właśnie. – Przemek
westchnął. Czasem te podobieństwa aż bolały. – Każdy ma inne upodobania.
Posłuchaj mnie… – Objął go drugą ręką od przodu, oparł podbródek na jego głowie
i podjął: – Posłuchaj mnie teraz, młody, i przez chwilę nie przerywaj. I nie
siedź taki zesztywniały jak u dentysty, jakbym ci zaraz miał pięć zębów wyrwać.
Ojciec cię w domu nie przytula?
– Raczej nie – mruknął
Weredecki. Trudno powiedzieć, czy w jego tonie więcej było zakłopotania, czy
niechęci.
– Przykro mi –
stwierdził Przemek łagodnie. – I daruj sobie w tej chwili wszelkie „nie
potrzebuję” i podobne, po prostu siedź cicho i słuchaj. Zgoda?
– Yhym. – Nie
zabrzmiało to zbyt zachęcająco, ale też nie zniechęcało.
– Jesteś w porządku
taki, jaki jesteś – powiedział stanowczo. – Z tym, co lubisz i nie lubisz, z
tym, co chcesz robić po szkole, z tym, kto ci się podoba i z całą resztą. Nie
potrzebujesz żadnego zielonego światła, certyfikatu czy błogosławieństwa od
innych na samego siebie. Od nikogo, nawet od własnych rodziców. Nie musisz mieć
niczyjej zgody, żeby sobie ułożyć życie tak, jak sam chcesz. Dopóki nie
przekraczasz cudzych granic i nie robisz komuś krzywdy, takiej prawdziwej
krzywdy, a nie wymyślonej, to nic nikomu do twoich wyborów i decyzji. –
Weredecki milczał, ale trochę się rozluźnił. – Nie potrzebujesz nikogo prosić o
pozwolenie, żeby czuć tak, jak czujesz. I masz rację, nie potrzebujesz w życiu
głupich ludzi, którzy nie myślą. Ale czasem możesz dać im szansę, żeby
sprawdzić, czy jednak pomyślą. Ale nie musisz w sumie, jeśli nie chcesz. I nie
potrzebujesz nikogo przepraszać ani nikomu się usprawiedliwiać z tego, jaki
jesteś. Potrzebujesz tylko trochę oleju w głowie, żeby to sobie wszystko
ogarnąć. I silnej pięści – dodał z lekkim uśmiechem. – Żebyś mógł walnąć tą
pięścią w stół, gdy ktoś będzie cię próbował przerobić na swoje kopyto. Albo, w
razie potrzeby, nawet walnąć tą pięścią w czyjąś gębę, jeśli to będzie naprawdę
potrzebne. Ale to już tylko w ostateczności, pamiętaj.
Chłopak parsknął
krótkim, cichym śmiechem.
– OK – mruknął. – Ale ja
to wszystko sam wiem.
– To dobrze – odparł
Przemek spokojnie. – Ale co, źle to usłyszeć jeszcze od kogoś?
Weredecki przez chwilę
milczał.
– Nie – przyznał
wreszcie cicho. – W gruncie rzeczy dobrze.
– No widzisz. – Objął go
mocniej. Tym razem nie było już żadnego napięcia mięśni. – Więc zapamiętaj to
sobie, Andrzej. To twoje życie i ty je sobie układasz. I przed sobą będziesz
się najsurowiej z tych wyborów rozliczał, więc lepiej, żebyś wybierał tak, żeby
potem nie żałować. I nie chodzi nawet o samo to, co wybierzesz, takie „mogłem
pójść w lewo, a poszedłem w prawo”, tylko o to, czy w ogóle będziesz miał
odwagę się ruszyć i gdzieś pójść, czy tylko będziesz stał i miał pretensje, że
coś samo nie przyszło albo że inni po to poszli i im się udało. Rozumiesz?
– Yhym.
– Ale najważniejsze to
to, co powiedziałem wcześniej. Jesteś w porządku taki, jaki jesteś. I nie daj
sobie nigdy wmówić, że jest inaczej.
Siedzieli przez chwilę w
milczeniu.
– To powiedział pan
swojemu synowi? – zapytał nagle Weredecki.
– Tak – odparł Przemek
cicho. – Może nie od razu, ja też musiałem sobie poukładać pewne rzeczy w
głowie. Ale w końcu tak, mniej więcej to. Może nie tak składnie. Ale sens był
ten sam.
– Jak zareagował?
Przemek uśmiechnął się
do siebie.
– Trochę nas poniosło.
Najpierw on się rozpłakał, potem ja się rozpłakałem. Pewnie wyglądaliśmy
idiotycznie, jakby się nas zobaczyło z boku. A potem Mateusz coś skomentował,
już nawet nie pamiętam, co, i zaczęliśmy się śmiać jak głupi, przez te łzy.
Siedzieliśmy w jego pokoju, w tym koszmarnym bajzlu, jaki zawsze miał,
przytulałem go i tak mnie nagle uderzyło, taka myśl, że mam takie cholerne
szczęście, że on mi w ogóle chciał o tym wszystkim powiedzieć, że mi ufał na
tyle, żeby to zrobić.
Weredecki milczał.
Siedział spokojnie, bez ruchu, oddychał też spokojnie, można by uznać, że się
wyłączył. Ale nie; oparł się trochę o Przemka, wziął w którymś momencie głębszy
oddech.
– Dasz sobie radę –
powiedział Przemek cicho po dłuższej chwili. – Wszystko sobie poukładasz.
Zobaczysz.To tylko jeszcze parę miesięcy do matury.
– To się strasznie
ciągnie – odezwał się Weredecki. – Czas. Mam wrażenie, że ta czwarta klasa
nigdy się nie skończy.
W jego głosie zabrzmiało
coś zmęczonego, smutnego, tak nastoletnio udręczonego. Mateusz parę razy mówił
takim tonem.
– Ostatnie chwile ciągną
się najdłużej – odparł Przemek pocieszająco. – Niestety. Ale w końcu wszystko
się kończy, nawet klasa maturalna. Obiecuję ci, za kilka miesięcy będzie po
wszystkim.
– Oby.
Jakie to jest straszne w
tym wieku, nie mieć kompletnie poczucia proporcji, pomyślał Przemek. Każdy
problem urasta do rozmiarów Mount Everest, każdy zły nastrój zatapia jak
Atlantyk. A każda pomyłka czy przeszkoda wydają się lodowcem rozrywającym
Titanica na kawałki. Pamiętał to u Mateusza, pamiętał to u siebie. Mieć naście
lat, być na pograniczu między dzieciństwem i dorosłością, z tym wielkim
zamieszaniem w głowie – jakie to jest wykańczające.
A jeśli jeszcze jest w
tym jakaś wrażliwość, niedopasowanie, inność – co to musi być za męka. I jak
bardzo musi się wydawać, że nie ma ona końca.
Jedną ręką objął
chłopaka jeszcze trochę mocniej, drugą wsunął mu we włosy i przyciągnął jego
głowę do swojej piersi.
– Będzie dobrze –
powtórzył łagodnie. Przymknął oczy. Tamtego dnia, po tamtej rozmowie, po „Tato,
bo ja ci chciałem coś powiedzieć…” i po wszystkim, co się z tym wiązało –
tamtego dnia trzymał tak Mateusza. Mateusza, który miał wtedy szesnaście lat,
męczył się z chemią, z której dostawał kiepskie oceny, chciał pojechać na
wakacje sam, autostopem, bo widział to w jakimś filmie i jakie to było fajne, w
pokoju ciągle robił straszny bajzel i katował rodziców, a przy okazji też
sąsiadów, jakąś dziką muzyką, którą ciągle puszczał za głośno. Mateusza, który
miał oczy po matce, wielkie, jasnoniebieskie, jak to morze, nad którym Przemek
zobaczył Dorotę po raz pierwszy. Mateusza, który przyszedł wtedy taki blady, z
jakąś zawziętą determinacją w twarzy, i zaczął mówić, patrząc uparcie w okno,
jakby spojrzenie na własnego ojca było zbyt trudne.
Ten chłopak nie był
Mateuszem, Przemek o tym wiedział. Ale były w nim elementy tak podobne, tak
przypominające Mateusza, że nie dawało się przejść obok tego obojętnie. Nie
chciało się przejść obojętnie.
Tyle podobieństw mimo
różnic. Zupełnie inna budowa – Mateusz był niższy, nie tak szeroki w barach i
nie tak umięśniony, choć przez dwa lata wspólnych ćwiczeń trochę sobie te
mięśnie rozwinął. Inny koloryt – Mateusz miał takie zabawne, drobne piegi na
nosie i pod oczami, gdy był mały, Dorota mówiła, że wygląda jak nakrapiane
jajko. Inna czupryna – czarne, proste włosy, które Przemek czuł teraz pod
ustami, to nie były te mocno poskręcane, jasnobrązowe kędziory Mateusza. Ale
milczenie, gdy miał problem, gdy coś go dręczyło, milczenie i wycofywanie się,
chowanie się we własnej skorupie, właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebował
rozmowy czy pomocy – było takie samo. Kiepskie radzenie sobie z własną złością
– było takie samo. I takie skrywane pogubienie, zagubienie, w tym świecie, w
który coraz bardziej samodzielnie wchodził i z którym musiał się jakoś mierzyć,
i nie zakłamać przy tym samego siebie – było takie samo.
Siedzieli tak jeszcze
dłuższą chwilę, bez słowa. W końcu Weredecki westchnął głęboko.
– Powinienem już iść –
powiedział cicho. Nie brzmiało to wcale tak, jakby mu się spieszyło. – Ostatni
autobus mi ucieknie.
– Odwiozę cię – odparł
Przemek spokojnie. – Chyba że już masz dosyć mojego trucia i chcesz po prostu
wyjść.
Chłopak milczał przez
kilka sekund.
– Nie. I nie truje pan.
Przemek uśmiechnął się
lekko. Nie rozluźnił uścisku, a Weredecki się nie odsuwał. Przesiedzieli
jeszcze kilka minut – a może dłużej? Gdzieś w tej panującej na sali ciszy,
rozbijanej tylko dwoma oddechami, rozmywało się poczucie czasu.
Mateusz tamtego dnia, w
którymś momencie takiego wspólnego siedzenia, zaczął płakać. Weredecki był pod
tym względem twardszy – może bardziej nad sobą panował, a może w trudnych
momentach szedł silniej w kierunku ukrywania wszystkiego w sobie? Siedział bez
ruchu, ale już w zasadzie nic nie pozostało z początkowego napięcia i
zesztywnienia. Oddychał spokojnie. Milczał. Ale było w tym coś
nieodrzucającego, wręcz akceptującego sytuację.
Robiło się późno.
Chłopak powinien jednak wrócić już do domu. Przemek rozluźnił uścisk.
– Weź swoje rzeczy –
powiedział z westchnieniem. – Twoi rodzice zaraz się zaczną martwić, gdzie
jesteś. – Puścił go, wstał. – Ja tylko wezmę płaszcz i klucze, i jedziemy.
Weredecki, nie patrząc
na niego, podniósł z podłogi plecak i kurtkę.
– Mogę wrócić sam – mruknął.
– Na piechotę to nie jest tak daleko. Nie musi pan robić sobie kłopotu.
Siedział na ławce, z
rzeczami na kolanach, ze wzrokiem wbitym we własne buty. Wydawał się
zakłopotany.
– Zamknij się, Andrzej –
powiedział Przemek ciepło. – Rusz tyłek, do samochodu i jedziemy.
Podchwycił jego
spojrzenie, zanim wyszedł z sali. Zakłopotanie, tak. Ale i coś, co wyglądało na
wdzięczność.
Gdy wrócił z gabinetu,
już w płaszczu i z kluczami, chłopak czekał przy drzwiach wejściowych, w
zapiętej po szyję kurtce, z plecakiem na ramieniu – na jednym ramieniu, czy te
dzieciaki naprawdę muszą tak nie szanować własnych kręgosłupów? – i nadal z
jakimś cieniem zakłopotania na twarzy. Chyba sobie przetrawiał ostatnie
kilkadziesiąt minut.
W samochodzie przez całą
drogę obaj milczeli. Weredecki siedział z głową zwróconą w stronę okna. Było
ciemno, latarnie oświetlały ulice słabym, jakby przybrudzonym światłem. Przemek
ostrożnie wjechał w Człuchowską, podjechał pod właściwy dom i zatrzymał się
przed bramą.
– Jesteśmy.
– Yhym.
Weredecki odpiął powoli
pas i przez chwilę siedział bez ruchu. Wydawało się, że nieszczególnie ma
ochotę wysiadać.
– Dziękuję – odezwał się
cicho. Patrzył przed siebie, tak jakby za szybą dało się zobaczyć cokolwiek
więcej poza kawałkiem słabo oświetlonej ulicy. – Za to… dzisiaj. – Rzucił
Przemkowi szybkie spojrzenie, uśmiechnął się niepewnie i odwrócił wzrok. – Nie
myślałem, że powiedzenie tego wszystkiego na głos może tak… nie wiem. –
Wzruszył ramionami. – Chyba przynieść ulgę. Niczego w sumie nie zmienia, ale przez
moment jest jakoś mniej… chaotycznie. Mniej wkurzająco. Jakby – zawahał się –
jakby łatwiej. – Roześmiał się krótko i pokręcił głową. – Wiem, to idiotycznie
brzmi. Trudno.
– Nie brzmi idiotycznie
– odparł Przemek i położył mu dłoń na ramieniu. – Mówiłem ci to już parę razy,
ale odbierałeś to jako takie gadanie dla gadania. A ja mówiłem poważnie. Jak
będziesz chciał porozmawiać, to przyjdź. Nie obiecuję, że uda mi się
odpowiedzieć coś mądrego, ale mogę cię chociaż posłuchać. Albo możemy obaj
pomilczeć, jak będziesz wolał pomilczeć w towarzystwie niż sam. Możesz mi to
obiecać, Andrzej? Że jak będziesz potrzebował, to przyjdziesz?
Weredecki pokiwał powoli
głową.
– W porządku – mruknął.
– Obiecuję.
– Dobrze. – Poklepał go
delikatnie po ramieniu. – A teraz zasuwaj do domu. Idź spać i pamiętaj, co
mówiłem.
Chłopak znów pokiwał
głową, uniósł wzrok; przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał coś jeszcze
powiedzieć, ale w końcu tylko znów się lekko uśmiechnął, rzucił cicho
„Dobranoc” i wysiadł.
Przemek jeszcze nie
uruchomił samochodu. Weredecki doszedł do bramy, otworzył ją, zamknął za sobą i
obejrzał się. Przemek pomachał, chłopak uniósł rękę, odwrócił się i ruszył do
domu.
Dopiero gdy wysoka,
tonąca już w mroku sylwetka zniknęła za drzwiami, Przemek włączył silnik.
Wykręcił ostrożnie, wyjechał wolno z Człuchowskiej na Dworcową, przerzucił
bieg. Trzeba wracać do siebie. Ziewnął. Było diabelnie późno. Był zmęczony,
trochę już senny.
Ale przede wszystkim –
zadowolony. Udało się dotrzeć do tego chłopaka, chociaż odrobinę. I chyba udało
się uświadomić mu, że nie jest sam. Że nie musi być sam. Że, jeśli tylko
zechce, ma gdzie przyjść.
To pewnie było mało,
bardzo mało. Ale jednak – to było coś. W każdym razie więcej niż nic.
Czasem wystarczy.
fot. Pexels
Super się to czyta. Coming out Andrzeja robi wrażenie. Ja jednak czekam na dalsze odcinki wyjazdów Weredeckiego do domu i rozwój relacji z ojcem (może też matką) i coś więcej o nowym partnerze głównego bohatera.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że masz dobre wrażenia z tego tekstu :) Co do "Powrotów" - niebawem do nich wrócę, ale po drodze będzie jeszcze parę tekstów "pomiędzy".
Usuń