W końcu tekst, który pozostał ekskursem, tak jak to było początkowo planowane.
EKSKURS
PUNKT CZWARTY:
PRZEPROSIĆ
Nigdy razem nie będziemy szukać winy ani odpowiedzialności, ani też
niewyobrażalnego zaczynania od początku.
Julio
Cortázar, „Dwie strony medalu”, w: Julio
Cortázar, „Opowiadania”, tom 2, Warszawa 2009, s. 265.
Podróż trwała prawie
cztery godziny i przez te cztery godziny Andrzej nie był w stanie przeczytać
nawet jednej strony.
Nie mógł się skupić.
Słowa się rozmywały, zdania gubiły sens. Przesuwał wzrokiem po szeregu liter i
po linijce, kilku linijkach, akapicie orientował się, że nie rozumie, na co
patrzy. Próbował parę razy, trochę odczekał, znów otworzył książkę – i znowu
nic. Jakiś czas później – to samo.
W końcu się poddał,
schował książkę do aktówki, aktówkę wcisnął między siebie a ścianę przedziału i
spojrzał w okno. Nagie drzewa, trochę roztopionego śniegu i błota, tory, tory.
Monotonny stukot i świst pociągu. Kilka osób w przedziale, na ostatniej stacji
wsiadła jakaś para w jego wieku, przy oknie naprzeciwko siedział facet chyba w
wieku Remigiusza, choć wyglądał zdecydowanie starzej, przy kości i z łysiną na
czubku głowy. Lekki zaduch, tak typowy dla przedziałów, ale próby otwarcia okna
skończyły się na histerycznym krzyku: „Niech pan nie otwiera, jest koszmarnie
zimno, jaka ta młodzież dzisiaj egoistyczna!” starszej kobiety siedzącej przy
drzwiach.
Wszystko mi jedno,
pomyślał wtedy Andrzej, wzruszył ramionami i usiadł. Nie chce mi się spierać z
tym babsztylem. Nic mi się nie chce.
Zapomniał kupić na
dworcu czegoś do picia. Gdy tylko wysiadł z samochodu, gdy tylko zabrał walizkę
z bagażnika, ruszył szybko przed siebie, z jedną myślą w głowie: jak najdalej.
Jak najdalej od wściekłego Remigiusza w aucie, jak najdalej od tych wspólnych
świąt, jak najdalej od tego namawiania, proszenia, czułości i pretensji, tej
podstępnej mieszanki, w którą się zapadał jak w jakieś ruchome piaski. Jak
najdalej – na dworzec, na peron, do pociągu.
Jednostajny obraz za
oknem przesuwał się i przesuwał. Czasem szereg drzew przerywały domy, ulice,
samochody przed szlabanem; a potem wszystko wracało z powrotem, drzewa i tory,
tory i drzewa. Było w tym coś odprężającego.
Nie mógł się więc skupić
na czytaniu. Myśli też nie mógł za bardzo zebrać. Może nie było sensu się teraz
wysilać, może należało sobie na chwilę odpuścić. Pomyśli o tym w domu. U
rodziców. Później. Podejście Scarlett O’Hary, „pomyślę o tym jutro”, wcale nie
było takie głupie – czasem lepiej zostawić coś na moment, nabrać dystansu. A do
tej sytuacji potrzebował bardzo dużo dystansu.
Pić mi się chce,
pomyślał z irytacją. Trzeba było na tym dworcu choć na chwilę przystanąć w
którymś sklepie.
Tak, trzeba było
przystanąć, ale gdzieś z tyłu głowy tkwiła obawa, że Remigiusz za nim pójdzie,
zatrzyma i… nie, nawet nie to, że zrobi awanturę – z awanturą Andrzej by sobie
poradził – ale że zacznie mówić, po swojemu, namawiać, prosić i przepraszać,
mieszać czułość z pretensjami, oczekiwaniami i wszystkimi „czuję, czujesz,
czujemy”, aż w końcu człowiek znów się w to zaplącze jak w jakąś cholerną
siatkę i nie będzie wiedział, jak się wycofać. Czasami nawet milczenie nie
pomagało, Remigiusz potrafił obrócić czyjeś milczenie w potwierdzenie albo w
podważenie negacji, i nagle było się tak kompletnie bezradnym, bo już się
naprawdę nie wiedziało, co mówić albo czego nie mówić.
Andrzej wstał; zostawił
płaszcz na swoim miejscu, wziął aktówkę i wyszedł z przedziału. Toaleta w
wagonie na szczęście była pusta; wszedł, zamknął drzwi i odkręcił kran. Woda
była chłodna i łagodziła to palące uczucie, które od dłuższego czasu rozrastało
się w gardle. Mama pewnie przeraziłaby się, gdyby go teraz zobaczyła, „Boże,
Jędrek, nie pij wody z kranu, i to jeszcze w pociągu, przecież to brudne, jakie
tam świństwa muszą pływać!”.
Woda jak woda. Przesunął
po twarzy mokrą dłonią. Dobrze. Chłodniej.
W całym wagonie było duszno
i za ciepło. Może dlatego momentami miał wrażenie, że pali go twarz. A może
dlatego, że chwilami wciąż czuł na lewym policzku tamto uderzenie. Bardziej
nawet dość mocne trzepnięcie niż uderzenie, Remigiusza z pewnością byłoby stać
na więcej i wyraźnie miał ochotę na więcej, tylko się powstrzymał. Cóż, może
należy podziękować, że nie jedzie się teraz do rodziców z obitą gębą.
To nawet jakoś
szczególnie nie zabolało – nie fizycznie. Ale gdzieś na granicy świadomości
pojawiło się, na moment, coś znanego. Cień tamtego starego strachu, który się
uruchamiał przy ojcu. Wstręt do samego siebie, gdy się przyjmowało uderzenia
bez słowa, w milczeniu, posłusznie. Wściekłość, dławiąca i oślepiająca.
Wtedy, w mieszkaniu
Remigiusza, przez chwilę – kilka, kilkanaście sekund? – miał ochotę zrobić to,
co zrobił dwa i pół roku wcześniej we własnym domu. Oddać. Z nawiązką. Tak,
żeby ten cholerny gnój wiedział, że jeśli jeszcze raz spróbuje…
Opanował się szybko. To
nie był ojciec. To nie była tamta sytuacja. I tu, niestety, musiał przyznać:
zasłużył sobie. Tym, co powiedział, a powiedział to z pełną świadomością
paskudnego wydźwięku każdego słowa i bólu, jaki tym zada. Wiedział, że
Remigiusza to zrani. A skoro zrani – to może zablokuje dalsze słowa.
Należało mi się, pomyślał
kilka godzin temu i nadal tak myślał, gdy spoglądał w brudne, pokryte smugami
lustro w pociągowej toalecie. Należało mi się i mam szczęście, że nie walnął
pięścią. Już nic nie widać.
Należało mu się. Ale
mimo to jakiś niesmak do Remigiusza pozostał.
Wrócił do przedziału,
podłożył złożony płaszcz pod głowę. Drzewa i tory za oknem, tory i drzewa.
Szlaban, samochody, dachy kilku domów, znowu drzewa i tory. Monotonny stukot,
który uspokajał, niemal usypiał.
W domu będzie musiał
pomyśleć, co dalej. Jak to ogarnąć, rozwiązać. Przerwa świąteczna przecież się
skończy, trzeba będzie wrócić do Szczecina, na uczelnię – i do Remigiusza. I
zmierzyć się z tym wszystkim, co się przez ostatnie miesiące nawarstwiło, jakoś
to… uporządkować. Jakoś. Cholera wie, jak.
Czuł się rozbity, to
chyba było najlepsze określenie. Rozbity tak we własnej głowie. Żeby już
dojechać do domu, zamknąć się we własnym pokoju, mieć kilka chwil absolutnej
ciszy, spokoju, samotności. Tego chyba szczególnie mu brakowało – samotności,
bez czyjejś obecności ciągle i ciągle obok.
Spojrzał na zegarek.
Jeszcze prawie półtorej godziny.
Przez moment przyglądał
się własnemu nadgarstkowi, po czym powoli rozpiął pasek, zdjął zegarek i
schował go do jednej z bocznych kieszonek aktówki. Nie miał dziś na to siły. Za
dużo Remigiusza. Nie chciał jeszcze bardziej sobie o nim przypominać za każdym
razem, gdy będzie sprawdzał czas.
Oparł splecione dłonie
na udach, popatrzył przez okno i odetchnął głęboko. Półtorej godziny i będzie
na miejscu. Przymknął oczy. Ten dzień był koszmarnie męczący.
***
Do Białego Boru pociąg
dotarł kilka minut po wpół do dziewiątej. Z dworca do domu szło się około
dwudziestu minut, więc Andrzej chwycił walizkę, minął parę taksówek
wyczekujących na postoju i wolnym krokiem ruszył Dworcową. Było zimno, ale
przynajmniej nie padało. Po prawie czterech godzinach w pociągu miał dość,
potrzebował spaceru. Po drodze zapalił, choć trochę trudno się trzymało w
jednej ręce aktówkę i papierosa; w końcu przystanął, aktówkę położył na
walizce, spokojnie dopalił i dopiero ruszył dalej.
Zazwyczaj gdy
przyjeżdżał ze Szczecina, widok domu wywoływał głównie irytację i niechęć. Nie
lubił tu przyjeżdżać. Nadal miał do mamy sporo żalu i złości, za to, że nigdy
się ojcu nie sprzeciwiała, gdy chodziło o jego „metody wychowawcze”. I za to,
że zawsze stawała po stronie ojca. A na ojca zwyczajnie nie mógł patrzeć, w
każdym razie nie bez wstrętu, obrzydzenia, niechęci.
Ale tym razem widok
ciemnobrązowych dachówek i białej elewacji – ojciec w lecie odmalował cały
budynek, a pogoda jeszcze nie zdążyła efektu tej pracy zniszczyć – podziałał
jakoś tak… uspokajająco. Okno kuchenne wychodziło na ogród właśnie od strony
bramy i zza firanki widać było światło oraz cień poruszającej się sylwetki.
Mama przez kilka dni przed świętami niemal nie opuszczała kuchni, jakby na
Wigilię spodziewali się zawsze tłumów ludzi.
Świerk, który rósł
między płotem a kuchennym oknem, został owinięty paroma sznurami kolorowych
lampek. Kiczowato to wyglądało, ale przynajmniej paliły się ciągłym światłem,
nie mrugały. Sąsiedzi dwa domy wcześniej mieli znacznie gorsze pomysły – lampki
na trzech czy czterech drzewach migały wściekle, do tego pomiędzy nimi
upchnięto podświetlonego renifera z podświetlonymi saniami i z Mikołajem, który
co prawda nie świecił – chociaż tyle – ale za to miał uśmiech kogoś, kto przed
chwilą zadźgał parę osób nożem kuchennym.
Ojciec owijał świerk
lampkami z tydzień przed Wigilią. Mama lubiła te wszystkie świąteczne akcenty,
ozdoby, klimaty. Choinka w domu pewnie będzie, jak zwykle, na pół pokoju.
Andrzej otworzył bramę,
wszedł, zamknął ją za sobą ponownie na klucz – ojciec bardzo tego pilnował, po
co komu brama, mówił, skoro nie jest zamknięta, może od razu otwórzmy na oścież
wszystkie drzwi i wystawmy wartościowe rzeczy do ogrodu, bo ci się nie chce
zamknąć wieczorem bramy na klucz, Jędrek? – podszedł do domu, postawił walizkę
i przez chwilę patrzył na drzwi wejściowe. Świąteczny wieniec już wisiał.
Jeszcze w sumie mogę
zawrócić, pomyślał. Zawrócić, wrócić na dworzec, złapać jakiś pociąg… gdzie? Do
Szczecina? Wrócić do Szczecina oznaczało w tym momencie wrócić do Remigiusza,
bo gdzie miałby nocować? A wrócić do Remigiusza… nie, teraz, w tej chwili, tak
koszmarnie nie miał na to siły, ochoty, aż go odrzucało na samą myśl o tym.
Ja tu mieszkam, do
cholery, stwierdził z irytacją i zadzwonił. Dopiero po naciśnięciu dzwonka
uświadomił sobie, że mógł zwyczajnie otworzyć drzwi kluczami. A, pal diabli. W
każdym razie mieszkał tu i tu miał gwarancję odrobiny spokoju we własnym
pokoju. I miał prawo tu być, bez żadnego obowiązku poczucia wdzięczności czy
zależności.
Drzwi otworzył ojciec.
Otworzył, popatrzył ze zdumieniem i zapytał z niedowierzaniem:
– Jędrek?
Nie, cholera, IPN na
lustrację, pomyślał Andrzej z irytacją. A kogo, kurwa, widzisz przed tymi
drzwiami?
– Cześć – mruknął.
– Co tu robisz?
Odmrażam sobie dupę,
miał ochotę odpowiedzieć, ale się opanował. Ojciec miał prawo być zaskoczony, w
końcu Andrzej wcześniej zapowiadał, że na święta zamierza wyjechać ze znajomymi
i do domu tym razem nie przyjedzie.
– Zmieniły mi się plany
– wyjaśnił zatem spokojnie. – Z wyjazdu nic nie wyszło. Więc pomyślałem, że przyjadę.
– Wzruszył ramionami, spojrzał w bok, na ten nieszczęsny, obwieszony kablami
świerk. – Jak wam to nie zrobi problemu. Nie zdążyłem zadzwonić, żeby zapytać,
czy mogę.
– Co ty wygadujesz,
Jędrek – odparł ojciec dziwnym tonem, którego nie dawało się sensownie
określić. – Przecież to twój dom. Możesz tu przyjeżdżać, kiedy chcesz, nie
potrzebujesz się zapowiadać ani pytać. – Otworzył szeroko drzwi i wyciągnął
rękę. – Wchodź, daj tę walizkę. Pewnie zmarzłeś. Czemu ty czapki nie nosisz?
Jadzia! – krzyknął, odwracając się w stronę przedpokoju. – Chodź, zobacz, kto
przyjechał!
– Co tam? – zapytała
mama po chwili, wychodząc z kuchni i wycierając w ścierkę kuchenną dłonie, gdy
Andrzej właśnie zdejmował płaszcz. Przystanęła, otworzyła szeroko oczy. – Boże,
Jędrek! – powiedziała takim tonem, jakby wrócił z wojny, a nie z miasta, w którym
studiował. Podeszła, wcisnęła ojcu ścierkę w ręce i objęła Andrzeja z całych
sił. – Jędruś, przyjechałeś jednak! Synku…
No i się rozpłakała. W
sumie mógł się tego spodziewać, mama łatwo się wzruszała byle bzdurą.
Potem wszystko się
odbyło w znajomy sposób: mama namawiała, by coś zjadł, ojciec nic nie mówił,
tylko patrzył, jakby mu coś nie pasowało, mama robiła herbatę, ojciec siedział
w kuchni przy stole i przerzucał gazetę, mama pytała, opowiadała i się
uśmiechała, ojciec palił przy oknie. Andrzej zabrał walizkę do swojego pokoju,
otworzył ją, wypakował kilka rzeczy, po czym usiadł na łóżku, objął rękami
głowę i odetchnął głęboko. Trochę ciszy. Trochę spokoju. Trochę czasu bez
ludzi, na litość boską, trochę czasu bez ludzi wokół.
Usłyszał pukanie i zaraz
potem cichy zgrzyt drzwi.
– Jędrek? Źle się
czujesz?
Uniósł głowę. Ojciec
stał w drzwiach, z ręką na klamce. Patrzył podejrzliwie.
– Nie – powiedział
Andrzej sucho. – Jestem zmęczony.
Ojciec pokiwał głową.
– Miałeś miejsce
siedzące w pociągu?
– Tak.
– To dobrze.
– Co ojciec chce? –
spytał Andrzej niecierpliwie, bo tamten wciąż stał w drzwiach, bez słowa, z tą
swoją policyjno-węszącą miną.
– Zamknąłeś bramę na
klucz?
– Tak.
– To dobrze.
Jeszcze jedno „to
dobrze” i coś mnie trafi, pomyślał Andrzej. Idź stąd, zostaw mnie w spokoju.
– Chce ojciec coś
jeszcze poza tą bramą?
Ojciec przez chwilę
patrzył na niego tak, jakby chciał coś powiedzieć. W końcu przeniósł wzrok na
swoją dłoń i poruszył klamką.
– Nie. Umyj się i połóż.
Jak się wyśpisz, to się jutro lepiej poczujesz.
No genialna rada, po
prostu genialna. Sam by na to nie wpadł. I na pewno jak się wyśpi, to cała ta
cholerna szczecińska sytuacja zniknie albo sama się rozwiąże. Brakuje jeszcze
tylko standardowego „I nie czytaj po nocy”, które ojciec tak lubił wciskać
wszędzie, gdzie się dało.
Ojciec przymknął do
połowy drzwi i dodał:
– I nie siedź po nocy z
książką, Jędrek, połóż się jak normalny człowiek.
No i jest, ulubiony
tekst ojca jak zawsze musiał się pojawić. Ale przynajmniej po tej złotej myśli
wreszcie zamknął za sobą drzwi.
Andrzej spojrzał na
częściowo rozpakowaną walizkę, kilka rzeczy wyłożonych na łóżko i na krzesło.
Powinien to pochować do szafy.
Nie chce mi się,
pomyślał. Zmęczenie było coraz większe. Tak mi się cholernie nic nie chce.
Zgarnął rzeczy z łóżka i
krzesła, wrzucił byle jak z powrotem do walizki, walizkę przesunął w róg między
łóżkiem a regałem i wyciągnął z szafy jedną z piżam. Rozpakuje się jutro.
Gdy wrócił z łazienki do
pokoju, popatrzył na klęczącą przy jego walizce mamę z niedowierzaniem.
– Mamo, nie jestem małym
dzieckiem – powiedział, starając się zapanować nad irytacją. – Sam się
rozpakuję, jutro.
– Nie marudź – odparła
mama, wstała z kilkoma koszulami i podkoszulkami w rękach, przyjrzała mu się i
stwierdziła z niezadowoleniem: – Schudłeś, Jędrek. Ty w ogóle coś tam jesz?
Nie schudł. Ale za
każdym razem, gdy przyjeżdżał, słyszał to „schudłeś, schudłeś”, po czym mama
przystępowała do zawziętego wpychania w niego całej zawartości lodówki.
– Jem, mamo – zapewnił,
siląc się na cierpliwość. – I nie schudłem. Ta piżama zawsze była trochę za
luźna.
Mama ułożyła ubrania w
jednej z szuflad komody i wskazała ręką na nocny stolik.
– Zrobiłam ci herbatę z
miodem, malinami i mlekiem. Masz to wypić – dodała surowo, zanim zdążył coś
powiedzieć. – Jest świetna na przeziębienia. Na pewno cię na tych dworcach i w
pociągu przewiało, jeszcze bez czapki chodzisz, złapiesz coś na święta i tyle z
tego będzie. Pij, nie dyskutuj ze mną – zarządziła i wróciła do walizki.
Spieranie się z mamą w
tych kwestiach było bez sensu, zawsze znajdowali się na przegranej pozycji, i
on, i ojciec. A poza tym nie miał siły. Usiadł na łóżku, wziął kubek; herbata
była dobra, choć trochę za słodka, mama ładowała tam miód i maliny chyba
łopatą. Pił, patrzył, jak mama dalej rozpakowuje walizkę i układa rzeczy w
komodzie oraz w szafie, ale gdy dogrzebała się do bielizny, nie wytrzymał:
– Mamo, błagam cię, moje
gacie zostaw w spokoju. Sam je schowam.
Mama uniosła głowę,
spojrzała ze zdziwieniem, po czym się roześmiała.
– A co ty się taki
wstydliwy zrobiłeś? – zapytała tak, jakby to był świetny dowcip.
– Mam dwadzieścia lat –
mruknął. – Trochę za dużo, żebyś mi majtki składała.
Mama przez chwilę
patrzyła na niego, dalej z uśmiechem, ale w tym uśmiechu pojawiło się coś smutnego.
– Wiem, że masz
dwadzieścia lat, Jędrek – powiedziała w końcu łagodnie i zamknęła walizkę. –
Dobrze, to resztę sobie jutro poukładasz. Wypiłeś już?
Dopił herbatę, mama
zabrała kubek.
– Myj zęby i spać –
zarządziła. – Zajrzę jeszcze za chwilę do ciebie.
Rzeczywiście, kilka
minut później zapukała cicho, weszła i przysiadła na brzegu łóżka. W świetle
rzucanym przez lampkę nocną jej twarz była widoczna tylko częściowo.
– Tak się cieszę, że
przyjechałeś – powiedziała cicho i przesunęła palcami po jego policzku. –
Przykro mi, że ci wyjazd z przyjaciółmi nie wyszedł, ale nie martw się, jeszcze
będą inne okazje. – Wsunęła mu dłoń we włosy. – Ale ci urosły. Może pójdziesz
do fryzjera między świętami?
– Yhym – mruknął. Leżał
na plecach, z głową obróconą w kierunku mamy; był już senny. Mama się
pochyliła.
– Trudno mi było
wyobrazić sobie święta bez ciebie – przyznała z łagodnym uśmiechem. – Tak się
cieszę, że jednak jesteś. Będziemy mieć miłe święta, odpoczniesz sobie, zjesz
coś porządnego. Śpij, Jędruś, wyśpij się, zrobię ci jutro coś dobrego na
śniadanie. – Pochyliła się jeszcze trochę, pocałowała go w policzek. –
Dobranoc.
– Dobranoc, mamo.
Gdy wyszła, wyłączył
lampkę nocną. W ciemności, która zapadła, było coś wyciszającego i łagodzącego.
***
Gdy się obudził, było
już po dziesiątej. Światło przebijało się przez firankę w oknie. Przeciągnął
się, ziewnął, odsunął włosy sprzed oczu.
Dobrze się spało we
własnym łóżku, samemu. Nagle go to uderzyło: jak dobrze się spało samemu. Dawno
nie spał sam, bez drugiej osoby obok; było wygodnie, spokojnie, cicho, tak
jakoś… swobodnie. Bez tego ciągłego klejenia się Remigiusza przed snem i po
pobudce, bez jego „No gdzie mi się tak wyrywasz”, gdy człowiek chciał mieć
trochę przestrzeni, bez oczekującego spojrzenia, jakie czasem Remigiusz rzucał,
gdy przynosił rano kawę i mówił: „Fajnie, jak ktoś wokół ciebie tak skacze,
prawda?”.
Odwrócił głowę do ściany
przy łóżku. Wskazówki zawieszonego na niej kwadratowego zegara wskazywały
dziesiątą dwadzieścia trzy. W gruncie rzeczy nieszczególnie chciało mu się
wstawać, ale przecież nie będzie leżał cały dzień pod kołdrą. Poza tym był
głodny.
Dzień minął spokojnie.
Trochę pomógł mamie w przygotowaniach – obrał i pokroił parę warzyw, umył kilka
naczyń, nastawił, a potem powiesił pranie. Co prawda powtarzała: „Jędrek, nie
trzeba, poradzę sobie, odpocznij, idź sobie poczytać, zostaw, nie trzeba”, ale
ignorował ją. Od jakiegoś roku docierało do niego, jak dotąd mama wokół niego
skakała; na początku studiów aż do bólu odczuł, że to w pewien sposób
upośledzało, a poza tym gdy obserwował ją podczas tej domowej krzątaniny,
dochodził też coraz bardziej do wniosku, że ojciec jest nadętym dupkiem, który
jak jaśnie pan daje się mamie obsługiwać. Nie chciał być jak ojciec. Nie chciał
traktować mamy jak darmowej służącej. I nie chciał się więcej czuć tak, jak
czuł się w pierwszych miesiącach w akademiku.
– Jędrek, daj spokój –
powiedziała mama wręcz z wyrzutem, gdy właśnie rozstawił u siebie deskę do
prasowania i rozłożył pierwszy obrus ze sterty obrusów i ozdobnych serwet,
którymi miały być udekorowane stoły i stoliki na święta. – Ja to później
zrobię, po co sobie tym głowę zawracasz. Mam wolne, odpocznij.
– Nic mi nie będzie od
wyprasowania paru rzeczy – odpowiedział z pewną irytacją. – Niech mnie mama nie
traktuje jak dzieciaka, który nic nie umie wokół siebie zrobić. Jak mama ma
jeszcze coś do wyprasowania, to niech mama przyniesie. I tak ma mama teraz masę
roboty, pomóc nie mogę?
– Możesz, możesz –
odparła z uśmiechem. – No to prasuj, ale jak będziesz miał dosyć, to zostaw,
odpocznij sobie. Ale ty się dorosły zrobiłeś. Dziękuję.
Dorosły, dobre sobie. Po
prostu nauczył się robić podstawowe rzeczy wokół siebie sam, zamiast czekać, aż
mama je zrobi. Choć musiał przyznać – w ostatnich miesiącach w pewien sposób
wrócił do punktu wyjścia, bo skakał wokół niego Remigiusz. Andrzej czasem to
zauważał, uświadamiał sobie, i starał się wtedy sam coś zrobić – ale częściej,
niestety, częściej odruchowo wchodził w stary rytm, do którego był
przyzwyczajony, i dopiero post factum orientował się, że znów pozwala się
obsługiwać jak w domu.
Czasem miał ochotę
powiedzieć Remigiuszowi, żeby ten przestał tak robić – ale wtedy musiałby
pewnie wyjaśnić, dlaczego go to denerwuje i dlaczego, jednocześnie, dotąd się
na to godził. Nie chciał rozmawiać z Remigiuszem o swoich rodzicach; w zasadzie
z nikim nie miał ochoty o nich rozmawiać.
A czasem – musiał to
przyznać – tak było zwyczajnie wygodniej. Mieszkanie w akademiku rzeczywiście
sporo nauczyło z tego codziennego odpowiadania za siebie w kwestiach, które ani
nie były szczególnie ciekawe, ani wciągające, za to żmudne i na początku
chwilami wręcz trudne; nauczyło i jednocześnie zmęczyło. Remigiuszowa troska i
skakanie wokół ułatwiały życie, pozwalały skupić się wyłącznie na nauce, na
studiach, na książkach, ignorować codzienność i jej wymogi, jeśli w danym
momencie tak było wygodniej. To było naprawdę przyjemne. Tak przyjemne i
dogodne, że Andrzej się temu poddawał, a potem w którymś momencie dopadała go
irytacja i na Remigiusza, i na siebie. Na Remigiusza – paradoksalnie za to
właśnie, że tyle robił, tak skakał i dbał, bez słowa, jakby mu to sprawiało
wielką frajdę. Na siebie – za to, że bezrefleksyjnie to wszystko przyjmował,
wchodził w to tak, jakby było zupełnie naturalne, momentami nawet nie zauważał.
Upupiasz mnie, pomyślał
raz, patrząc na Remigiusza w czasie kolacji, zrobionej oczywiście przez
Remigiusza, po tym, jak Remigiusz zrobił pranie, wyczyścił łazienkę, umył
naczynia. Upupiasz mnie, a ja się daję, i żaden z nas nie potrafi powiedzieć:
„Może już wystarczy, Andrzej, rusz dupę i też zrób coś w mieszkaniu, to nie
hotel z obsługą”.
Jasne, to nie była wina
Remigiusza – albo przynajmniej to była mniej wina Remigiusza. Bardziej jego
własna. Ale nie miał szczególnej motywacji, by to zmienić.
W domu było łatwiej –
może dlatego, że widział ojca, rozpartego wygodnie w fotelu w salonie, z gazetą
albo pilotem od telewizora w ręku, pozwalającego, by mama wokół niego biegała,
obsługiwała jak jakiegoś cholernego hrabiego, kompletnie niezainteresowanego
zrobieniem czegokolwiek z „kobiecych prac”. Patrzenie na ojca sprawiało, że od
razu uruchamiała się świadomość tego, jak mama wokół nich obu skacze oraz
niechęć do ojca, a zaraz za tym – pełna wstrętu myśl, że nie chce być taki jak
ojciec.
– Nie ma mi mama za co
dziękować – powiedział niezbyt uprzejmym tonem, bo myśl o ojcu w salonie znów
zdenerwowała. – Ja tu mieszkam, więc chyba normalne, że też powinienem coś w
domu robić.
– Ale przyjechałeś na
święta – skarciła go mama po swojemu, łagodnie, z uśmiechem, jakby głucha na
sens jego słów i podtekst w nich zawarty. – Masz odpoczywać i zbierać siły na
nowy rok, na studia, a nie zajmować się domowymi porządkami. Ale prasuj sobie, jak
ci to sprawia przyjemność, tylko się nie przemęcz.
Na to brakowało mu już
riposty. Zanim wstał, mama zrobiła i powiesiła jedno pranie, poskładała suche
ubrania, ugotowała kilka rzeczy, wysprzątała kuchnię i zrobiła śniadanie; gdy
wstał, przejechała odkurzaczem całe mieszkanie, umyła podłogę w łazience i jego
pokoju i właśnie się zabierała za podłogę w przedpokoju. Ale to on miał się
„nie przemęczać” przy prasowaniu kilku rzeczy.
Te domowe czynności
miały też pewną zaletę: pozwalały nie myśleć. W jakiś dziwaczny sposób odrywały
od mętliku w głowie i uspokajały; może właśnie dzięki tej monotonii i rutynie,
które wprowadzały, a może dzięki temu, że tak mocno zajmowały ręce i wymagały
pewnej uwagi.
– Co się z ciebie taka
gosposia zrobiła, Jędrek? – zakpił ojciec po południu, gdy Andrzej zmywał po
obiedzie.
Andrzej rzucił ojcu
ponure spojrzenie. Już przeszedł batalię z mamą, która narzekała, że
„niepotrzebnie się przemęcza”. A teraz ten przylazł.
– Korona mi z głowy nie
spadnie, jak pozmywam parę garów, zamiast siedzieć na dupie i dawać się
obsługiwać – burknął. Ojcu wyraźnie się ta uwaga nie spodobała, ale tylko
wzruszył ramionami, mruknął:
– Uważaj na język – i
sobie poszedł.
Andrzej też wzruszył
ramionami i zaczął szorować garnek po kluskach.
***
Trzy dni przed Wigilią
minęły spokojnie i dość leniwie, mimo ciągle powtarzanego przez mamę „Jędrek,
zostaw, sama to zrobię, po co się za to bierzesz, odpocznij”. Odpoczywał.
Czytał – co prawda o wiele wolniej niż zwykle, ale znów mógł się skupić i
rozumieć, co w ogóle ma przed oczami. Miał dwie książki z romantyzmu, z listy
lektur dodatkowych, które chciał przerobić przed sesją, pożyczoną od profesor
Zielewskiej nową publikację z serii Universitas, ksero kilku artykułów z
gramatyki historycznej i ten nieszczęsny podręcznik z gramatyki opisowej, który
kawałek po kawałku wkuwał, żeby podejść w lutym do testu, który wymyślił sobie
Witczyk. Pod koniec listopada Witczyk oświadczył, że zrobi test z zimowego
semestru dla chętnych; kto zda, będzie zwolniony z tej części materiału na
egzaminie. Tego egzaminu Andrzej szczerze się obawiał: Witczyk formułował
pytania w dziwaczny, mało zrozumiały sposób, podobny do tego, w jaki tłumaczył
gramatyczne zagadnienia. Warto więc spróbować z tym testem, uznał: jeśli go
zaliczy, będzie o jeden semestr na egzaminie do przodu; jeśli nie zaliczy,
przekona się przynajmniej nieco wcześniej, jak wygląda egzamin u Witczyka,
czego się spodziewać po jego pytaniach i co jeszcze trzeba dokuć. Plus jeszcze
przywiózł trzy książki, które ostatnio znalazł w antykwariacie: zbiór
japońskich opowiadań, „Oszusta” Melville’a i jeden z tomów „Komedii ludzkiej”
Balzaca.
Jednym słowem, miał co
czytać.
Miał też spokój. We
własnym pokoju, w ciszy, przy zamkniętych drzwiach, bez obecności innej osoby –
miał prawdziwy spokój. Niekiedy odkładał książkę i przez jakiś czas wpatrywał
się w sufit lub w ścianę, bez tego całego „o czym myślisz, czemu milczysz, co
tak nic nie mówisz?”. Gdy mama czasem do niego zaglądała, rzucała tylko „O,
czytasz sobie, czytaj, Jędruś, chcesz kanapkę?” albo patrzyła przez chwilę, nie
przerywała jego zamyślenia, wycofywała się i cicho przymykała drzwi.
Miał warunki, by
przemyśleć całą sprawę. Tylko ochoty na to nie miał, koszmarnie nie miał ochoty
myśleć o Remigiuszu, o ostatnich miesiącach i o wszystkim, co doprowadziło do
środowej sytuacji.
Dom okazał się niezłym
miejscem do schowania się przed tymi myślami. Tylko że w domu nie można było
zostać na zawsze.
***
W wigilijny poranek
obudził go zapach kakao. Pewne rzeczy się nie zmieniały.
Od lat mama robiła mu w
Wigilię oraz w oba świąteczne dni kakao i przynosiła do pokoju, gdy jeszcze
spał. Stawiała je na podgrzewaczu, więc pozostawało gorące aż do jego pobudki.
Kakao było mocne, słodkie, pachniało intensywnie, świetnie smakowało. Andrzej
usiadł, ułożył sobie poduszkę za plecami, wziął kubek i upił kilka łyków.
Rozleniwiająca atmosfera domu sprawiała, że niemal zniknęło napięcie z
ostatnich tygodni. Niemal.
Kubek przyjemnie
ogrzewał dłonie. Andrzej nagle uświadomił sobie, że nie ma prezentów dla
rodziców. Cholera. No tak, przecież planował w tym roku nie przyjeżdżać.
Inna sprawa, że dla
Remigiusza też nie miał. W ogóle kiepsko sobie radził z prezentami; co roku
wymyślanie czegoś dla rodziców było męką. Prezenty w zasadzie były strasznym
zawracaniem głowy, bezsensownym i powodującym zakłopotanie: i wtedy, gdy miał
je dawać, i wtedy, gdy je dostawał. Od paru lat; gdy był młodszy, jeszcze go to
bawiło, ale od liceum zaczęło ciążyć. Domyślanie się lub zgadywanie, co ktoś
chce; przyjmowanie, dziękowanie, zmaganie się z pełnymi oczekiwania
spojrzeniami, takimi „no pokaż, że się cieszysz” i „gdzie twój entuzjazm?”.
Beznadziejnie sobie z tym radził. Kompletnie tego nie czuł.
Nad prezentem dla
Remigiusza zastanawiał się, odkąd padło hasło „wspólny wyjazd do Lublina na
święta”. Właściwie nie tyle się zastanawiał, ile próbował parę razy wymyślić,
co mógłby mu dać. Irytujące to było, ten „prezentowy przymus” przy różnych
okazjach. Przyjemność z dawania komuś czegoś czuł wtedy, gdy dawał coś pod
wpływem własnej decyzji, bez jakiejś narzuconej okazji. Kwiaty czy tamten
wachlarz z Włoch dla pani Beaty. Kubek przed wyjazdem dla pana Przemka. Kwiaty
na urodziny mamy i na Dzień Matki, wprawdzie przy konkretnej okazji, ale to
była mama, więc…
No i nie lubił świąt.
Wymuszony klimat radości i rodzinności, idiotyczne dekoracje i kolędy, sztuczne
rytuały – kompletny bezsens. Pseudoreligijna atmosfera, w domu, w którym na co
dzień ta religia przecież nie miała znaczenia; mama chodziła do kościoła
rzadko, sama, bez jakiegoś szczególnego powodu; ojciec podchodził do kościoła
katolickiego jak typowy milicjant. Andrzej wprawdzie został ochrzczony –
podejrzewał, że mama się przy tym upierała – ale od podstawówki nie chodził na
religię, nie zaliczył też ani komunii, ani bierzmowania. Mimo to obchodzili w
domu i Boże Narodzenie, i Wielkanoc – znów z inicjatywy mamy, dla niej to była
tradycja i coś, z czego nie zamierzała rezygnować.
Święta kojarzyły się
Andrzejowi głównie z wielkim sprzątaniem, wielkimi zakupami i wielkimi przygotowaniami,
nadmiarem jedzenia, zbyt dużą choinką i głupimi świątecznymi filmami, które
rodzice uwielbiali oglądać. No i te nieszczęsne prezenty…
„Co ty chcesz pod
choinkę?”, zapytał Remigiusza raz czy dwa, zirytowany. Remigiusz oświadczył:
„Buzi, seksu i możesz przez pięć minut być dla mnie miły”. Bardzo pomocne,
bardzo, kurwa, pomocne. W końcu Andrzej stwierdził, że nad prezentem pomyśli w
tym cholernym Lublinie. Po czym humor popsuł mu się na resztę dnia, bo na słowo
„Lublin” zaczynał już czuć obrzydzenie.
Remigiusz też wpadał w
ten klimat „święta, jak cudownie”. Facet miał czterdziestkę na karku, a
zachowywał się, jakby był dzieckiem wierzącym w Mikołaja.
Czepiam się, pomyślał
Andrzej i wypił jeszcze trochę kakao. Wiem, że się czepiam. Lubi święta, to
lubi, jego prawo. Tylko szkoda, że nie umie przyjąć, że ktoś inny ma prawo ich
nie lubić.
To był w ogóle problem z
Remigiuszem: nie umiał przyjmować rzeczy takimi, jakie są. Koniecznie chciał je
przerabiać, naginać, dopasowywać do tego, jak chciał je widzieć. Miał
niesamowitą umiejętność niewidzenia niewygodnych, niepasujących mu faktów i
selekcji informacji tak, by wychwytywać tylko to, co mu się podobało.
Na co dzień dobrze się z
Remigiuszem żyło. Był świetny w łóżku. Był troskliwy i nieźle zorganizowany,
ogarniał wszystkie domowe sprawy. Lubił dbać o drugą osobę. Szanował cudze
sprawy, cudze studia; ile razy w czasie nauki Andrzej dostawał kanapki, ciasto,
herbatę czy kawę i słyszał: „Ucz się, czytaj, nie przeszkadzaj sobie, powiedz,
jak będziesz czegoś potrzebował”. To było miłe. Tak jak miłe było podwożenie,
poranna kawa do łóżka, nawet te nieszczęsne weekendowe wycieczki do różnych
miejsc. Nauka obsługi komputera. Nauka jazdy samochodem. Cała masa innych
drobiazgów, które tak ułatwiały życie, sprawiały przyjemność, wspierały.
Dusiły.
Cholera, pomyślał
Andrzej. W takich momentach czuł się wobec Remigiusza dość nie w porządku.
Naprawdę często widział, co i ile ten facet dla niego robił. Ale nic nie mógł
poradzić na to, że zamiast wdzięczności częściej dopadała go irytacja – albo
właśnie ta myśl o duszeniu, przygniataniu, nadmiarze. Pewnie rzeczywiście był
niewdzięcznym dupkiem, jak mu to parę razy wytknął Remigiusz, choć nie użył
słowa „dupek”. „Jesteś niewdzięcznym draniem”, mruknął kiedyś. „Takim
egoistycznym i skupionym tylko na sobie”. A niedawno, po tej awanturze
związanej z wyjazdem, tej pierwszej, pod koniec listopada, jak on to ujął…
„Jesteś paskudnym, egoistycznym smarkaczem, widzisz tylko czubek własnego nosa,
nie masz za grosz empatii, za to masz parszywy charakter i niewyparzony język.
Potrafisz być naprawdę wstrętny”.
Nie w tym rzecz, że te
uwagi zabolały – słyszał już gorsze i naprawdę coraz bardziej miał w nosie, co
ludzie o nim myślą. Ale jednak było coś przykrego w usłyszeniu ich od
człowieka, z którym tyle miesięcy mieszkał i który teoretycznie już go trochę
poznał, więc mógłby pewne rzeczy choć minimalnie zrozumieć… Gdyby słuchał. Ale
Remigiusz nie słuchał. Nie wtedy, gdy słyszał coś, co mu nie pasowało.
No i nie jest fajnie
zawsze być tym gorszym i paskudniejszym, przyznał Andrzej, dopijając kakao. Ale
może to dlatego, że człowiek ogólnie lubi o sobie dobrze myśleć i nie lubi, gdy
ktoś mu to dobre myślenie podważa. A faktom trzeba wcześniej czy później stawić
czoła, pogodzić się z nimi. Żeby nie zacząć, jak Remigiusz, widzieć tylko tę
część faktów, która pasuje, jest miła, pokazuje człowiekowi jego samego w
dobrym świetle.
No więc jestem egoistycznym,
paskudnym dupkiem, bez empatii, z parszywym charakterem i wiecznie się czepiam,
pomyślał Andrzej spokojnie. Jestem dobry w tym, co robię na studiach, potrafię
dobrze rozgryzać literaturę, dobrze piszę. Umiem dobrze zorganizować sobie
pracę. Jestem dobry w łóżku. Jestem beznadziejny w tych towarzyskich układach
na studiach i mam je w dupie, nie potrzebuję. I jestem beznadziejny w takich
relacjach jak ta z Remigiuszem. Po prostu do pewnych rzeczy człowiek się
nadaje, a do pewnych nie.
Ta część była prosta.
Dalej było gorzej.
Lubił Remigiusza. To
było coś, co dobrze wiedział, wbrew tym wszystkim „może ty jeszcze nie wiesz,
co czujesz” samego Remigiusza; lubił go, i jako faceta do łóżka, i jako
człowieka tak po prostu. Seks z Remigiuszem był świetny. Z reguły dobrze się z
nim rozmawiało. Miał niezłe poczucie humoru. Był praktyczny i rozsądny, w
takich codziennych, drobnych sprawach, które potrafią dokuczyć, jeśli się ich
nie umie ogarnąć. Potrafił ciężko pracować i wymagał najpierw od siebie, a
dopiero potem od innych. Był przewidujący i umiał szukać wyjść awaryjnych. Miał
swoje zainteresowania, konkretne poglądy, był otwarty na nowe rzeczy.
Naprawdę dawał się
lubić. I Andrzej go lubił, w ostatnich miesiącach uświadamiał sobie coraz
wyraźniej, że zdecydowanie go lubi.
Szkoda tylko, że
Remigiuszowi to nie wystarczało.
No i dochodzimy do
sedna, pomyślał z niechęcią. Rany boskie, nie chcę o tym myśleć. Nie chcę. Nie
mam siły. Nie mam pojęcia, co z tym zrobić.
Odrzucił kołdrę i wstał.
Trzeba się czymś zająć. W wigilijne przedpołudnie mama zawsze robiła sałatkę
warzywną, więc może jej pokroić wszystkie rzeczy. Zajmie ręce, mama będzie o
czymś opowiadać, więc wyłączy głowę. O Remigiuszu pomyśli po Wigilii. Albo w ogóle
po świętach.
Jestem też tchórzem,
dorzucił do swojego wcześniejszego spisu. Jestem tchórzem i odsuwam od siebie
nieprzyjemny temat. Ale po prostu nie chcę, jasna cholera, nie chcę teraz o tym
myśleć. Po prostu nie teraz. Już z dwojga złego wolę pomyśleć o teście z
gramatyki opisowej. To łatwiejsza sprawa i tu przynajmniej wiem, co mogę
zrobić, żeby to ogarnąć.
Literatura zawsze była
łatwiejsza do zrozumienia niż ludzie, stwierdził, gdy odstawiał kubek po kakao
do zlewu i zalewał wodą. W literaturze jest jakiś porządek, narracja, która
wyznacza punkt podstawowy, o który można się zaczepić. A na co dzień? Jego
narracja, moja narracja, narracja gromady innych ludzi, a i tak to, co można by
nazwać „prawdą fabularną”, jest gdzieś poza nami wszystkimi. Ja swoje.
Remigiusz swoje. Każdy przekonany, że ma rację i ma monopol na rację, a ten
drugi po prostu jeszcze tego nie rozumie.
Odstawił umyty kubek na
ociekacz. Test z gramatyki opisowej. Powtórzy dzisiaj predykaty, żeby mieć to z
głowy, a przez resztę dnia może poczytać Melville’a. W końcu jest Wigilia.
Prezenty dla rodziców,
przypomniał sobie. Cholera. Nie cierpię świąt.
***
Koniec końców nie wyszło
tak źle, choć miał poczucie, że załatwił sprawę na odwal. Sklepy były czynne do
czternastej, a mama jak zawsze w ostatniej chwili uznała, że potrzebuje jeszcze
paru rzeczy. Ojciec westchnął tylko, wziął od niej listę, rzucił: „Jędrek,
chcesz pomóc w targaniu tego?” i pojechali. Na miejscu Andrzej wybrał jedno z
lepszych czerwonych półsłodkich win dla ojca – to był jedyny alkohol, jaki
ojciec pił, i to rzadko, przy jakichś większych okazjach – oraz zestaw
kosmetyków dla mamy. Tyle dobrego, że sprzedawczyni w drogerii mamę znała, więc
uprzejmie wyjęła mu z rąk jeden z zestawów, podała drugi i wyjaśniła: „Pana mama
woli tę markę, na tamtą ostatnio dostała uczulenia”. Przekleństwo tego miasta,
to, że wszyscy znali wszystkich – czasem okazywało się błogosławieństwem.
Poszedłem na żałosną
łatwiznę, pomyślał, gdy pakowali z ojcem trzy torby „jeszcze paru ostatnich
rzeczy” z listy. Nie znoszę takiego kupowania na ostatnią chwilę i z łapanki.
Nie cierpię improwizowania. W domu przynajmniej można liczyć na taryfę ulgową,
w Lublinie pewnie byłoby gorzej.
To nie był jeszcze czas
na myślenie o Lublinie, a raczej o tym, co się kryło pod słowem „Lublin”.
– Jędrek – odezwał się
ojciec. – Modlisz się do tych toreb czy co? Zamknij bagażnik i jedziemy.
Andrzej popatrzył na
ojca, na zakupy, wzruszył ramionami, zatrzasnął drzwi bagażnika i wsiadł do
samochodu. Gdy ruszyli, ojciec parę razy rzucił mu dziwne spojrzenie, jakby
wyczekujące. W końcu Andrzej nie wytrzymał.
– Niech ojciec
przestanie tak na mnie zerkać – powiedział z irytacją. – Tak, kupiłem prezenty
na ostatnią chwilę. Nie planowałem tu być, nie miałem kiedy tego wcześniej ogarnąć
i nie miałem pomysłu.
– Przecież nic nie mówię
– odparł ojciec obronnym tonem. Przez chwilę prowadził w milczeniu, wreszcie
podjął: – I przecież nie chodzi o prezenty, tylko że przyjechałeś. Nie widzisz,
jak mama się cieszy?
– Tak – mruknął Andrzej,
odwracając głowę do szyby po swojej stronie. – Widzę po dodatkowych torbach z
zakupami.
Ojciec roześmiał się
krótko. Rzadko się śmiał. W każdym razie Andrzej niewiele pamiętał sytuacji, w
których by słyszał, jak ojciec się śmieje. Ten śmiech jakoś do ojca nie
pasował, był za łagodny, za zwyczajny.
– My w zasadzie też nie
jesteśmy zbyt przygotowani – odezwał się ojciec, gdy wjeżdżali już w
Człuchowską. – Myśleliśmy, że wpadniesz dopiero w styczniu. Mamy dla ciebie
jakiś drobiazg, ale nic specjalnego…
– Nie potrzebuję –
mruknął.
– Ale nie przerywaj mi,
Jędrek – napomniał ojciec, i to już był ten jego znany ton, ton „ja tu rządzę”,
który wzbudzał agresję. Po krótkiej przerwie ton jednak się zmienił,
złagodniał. – Ale tak pomyślałem, pomyśleliśmy z mamą wczoraj, że może
chciałbyś jednak w końcu ten prezent z osiemnastki, przed którym tak się wtedy
broniłeś. – Ojciec zaparkował przed garażem, wyłączył silnik i zabębnił palcami
w kierownicę. – To co, Jędrek, chciałbyś? Ten kurs na prawo jazdy?
Andrzej wpatrywał się w
przednią szybę. Zaczynało kropić. Kilka drzew rosnących przy krawężniku
wyglądało jak powyginane kościotrupy. A śnieg na ulicy zamienił się w burą
breję.
Kurs na prawo
jazdy był prezentem, który dostał od rodziców na osiemnaste urodziny. Dostał i nie przyjął. Wiedział, że to pomysł ojca, więc z wielką, złośliwą
satysfakcją oświadczył, że przecież jest w klasie maturalnej, ma na głowie
przygotowania do matury z kilku przedmiotów i nie ma mowy, żeby marnował czas
na naukę jazdy, która mu teraz nie jest do niczego potrzebna. Poza tym wcale
nie ma ochoty. Nie potrzebuje. Nie chce.
Przyjemnie się
obserwowało zawód i złość na twarzy ojca. Trochę mniej – zmartwienie i żal na
twarzy mamy. Ale w sumie też sobie zasłużyła.
Temat powrócił rok
później, na dziewiętnaste urodziny. I powróciła odpowiedź, choć tym razem uciął
to krótko: nie jest zainteresowany. Przyjemność ze zranienia ojca była może
nieco mniejsza niż poprzednio, ale nadal dawała się poczuć.
Na dwudzieste urodziny
już nie próbowali. A jednak ojciec musiał ciągle o tym myśleć, skoro właśnie
podjął tę rozmowę po raz trzeci.
Nie mam siły się
szarpać, pomyślał Andrzej. Nie teraz. I nie chce mi się w tej chwili szukać
sposobów, żeby mu zrobić przykrość. Chyba mnie to chwilowo nie bawi. Mam
większe problemy.
– Dobrze – powiedział
zatem spokojnie, nie odrywając wzroku od szyby. – W sumie się przyda. Dziękuję.
Ojciec przez chwilę
milczał, też patrzył przed siebie.
– To dobrze – odezwał
się wreszcie. Znów uderzył palcami w kierownicę. – Jeden mój znajomy prowadzi
teraz szkołę jazdy właśnie w Szczecinie. Też policjant. Nie wytrzymał na
emeryturze – dorzucił wyraźnie rozbawionym głosem. – Tak się zarzekał, jak
odchodził, że będzie teraz tylko siedział na działce, bawił się z wnukami i
takie tam, a po pół roku już zaczynał chodzić po ścianach z nudów. Mówi, że tak
się nie da, jak się tyle lat w służbie było i nagle nie ma nic. Pogadam z nim.
Dobrze uczy. – Pokiwał głową, jakby do siebie. – Jak mi parę razy chłopaków
szkolił, to bardzo byli zadowoleni, że konkretnie, zrozumiale i z pomysłem
wszystko. Pogadam z nim, żebyś mógł zacząć, jak tylko wrócisz po świętach do
Szczecina. Pasuje ci to?
– Tak – mruknął Andrzej.
– Wjeżdża ojciec do garażu czy zostawiamy samochód przed bramą?
– Wjeżdżam, wjeżdżam. –
Ojciec na nowo uruchomił silnik. – Pada coraz bardziej, brudny będzie jak
nieboskie stworzenie. Chyba że chcesz go umyć między świętami.
– Nieszczególnie.
Ojciec prychnął z
rozbawieniem. No tak, on też nie lubił myć samochodu.
Gdy już w garażu wyciągali
torby z bagażnika, ojciec nagle rzucił:
– Możemy między świętami
pojeździć.
– Co? – Andrzej właśnie
wyciągał z bagażnika pomidory, które postanowiły urwać się z reklamówki i
poturlały się we wszystkie strony; obejrzał się przez ramię i zapytał: – Gdzie
pojeździć?
– Tu gdzieś. – Ojciec
zrobił ręką nieokreślony ruch. – Po bocznych uliczkach, po lesie. Tak na
rozgrzewkę. Pokażę ci kilka podstawowych rzeczy, żebyś nie był taki kompletnie
zielony.
Andrzej zauważył w
bagażniku dwa ostatnie samobieżne pomidory, wsadził je z powrotem do
reklamówki, wyjął torbę i spojrzał na ojca.
– Nie trzeba –
powiedział spokojnie. – W wakacje znajomy mnie sporo poduczył. Całkiem nieźle
już jeżdżę.
Ojciec wyraźnie
zmarkotniał.
– Aha – mruknął. – No
jak uważasz.
Jakoś sprawienie ojcu
zawodu nie dało tym razem żadnej satysfakcji.
***
Choinka w salonie
oczywiście była za duża. Jak zawsze. Mama uwielbiała wielkie choinki. Wielkie,
rozłożyste obwieszone bombkami, łańcuchami i wszystkim, co przez cały rok
przechowywali w garażu. Na czubku tkwiła wielka, czerwono-żółta gwiazda. Ojciec
pewnie potrzebował drabiny, by ją tam umieścić.
Andrzej darował sobie
uwagę, że choinka jest za wielka. I że jedzenia jest za dużo. I że „Kevin sam w
domu” w tle to udręka, co roku to włączali, bo zawsze na którymś kanale była
powtórka. I że…
A co za różnica, pomyślał
przy barszczu. Przynajmniej wiem, na czym stoję, czego się spodziewać. I jest
spokój. Są tacy jak zawsze, chwilami męczą i wkurzają, ale przynajmniej
obejdzie się bez żadnych niespodzianek i nie trzeba się mierzyć z czymś nowym,
na co się nie ma ochoty.
Ojciec wydawał się
zadowolony z wina. Mama cieszyła się z kosmetyków tak, jakby to było coś
naprawdę wartościowego i sensownego, a nie kilka kremów i balsamów na krzyż.
Andrzej podziękował mamie za sweter – tym razem czarny z czerwonymi wtrętami,
ładny, z miłej w dotyku włóczki – ojcu za ten kurs i gdy tylko mógł, przeniósł
się od stołu na kanapę. Oni mieli telewizor, on miał książkę. W czasie
ostatnich wizyt zauważył, że nie reagują tym standardowym, pełnym wyrzutu „Ty
znowu czytasz, nie możesz z rodzicami posiedzieć?”, jeżeli przynajmniej przez
część dnia czytał przy nich, w salonie, zamiast w swoim pokoju. No więc dobrze,
Melville’a mógł poczytać tutaj, film dawało się nieźle ignorować.
Mama co jakiś czas
donosiła mu coś do jedzenia albo robiła nową herbatę. Ojciec siedział twardo w
fotelu, popijał to podchoinkowe wino. Zaproponował nawet: „Może ci nalać
kieliszek?”, ale Andrzej nie miał ochoty. Alkohol nie był pomocnym sposobem na
odprężenie się w sytuacji, gdy człowiek czuł się kiepsko sam ze sobą.
Bo Andrzej czuł się
kiepsko sam ze sobą, musiał to przyznać. Czuł się nie w porządku wobec
Remigiusza, i nawet nie chodziło już o tamtą środową sytuację, tylko o całość.
W sumie facet tak wiele nie oczekiwał, mieli po prostu pojechać razem na te
święta, do tego Lublina, do tej jego siostry…
Pojechać na święta,
przeprowadzić się razem do nowego mieszkania, poznawać jego krewnych i
znajomych, robić sobie emocjonalno-psychiczne negliże i cholera wie, co
jeszcze, pomyślał nagle z irytacją. Jakbym teraz tam z nim był, to pewnie bym
już z dziesięć razy usłyszał ten jego repertuar o uczuciach. Albo
zaliczylibyśmy kolejne starcie z serii „powiedz mi to, co chcę usłyszeć, nawet
jeśli wcale tego nie myślisz, a w ogóle dlaczego tego nie myślisz i czy wiesz,
jaki jesteś paskudny, bo tego nie myślisz”.
Momentami pewne elementy
wracały, niektóre fragmenty tej wspólnej codzienności, jakieś drobiazgi.
Większe i mniejsze, ważniejsze i bardziej błahe, lubiane i od biedy tolerowane.
Dłoń Remigiusza, przesuwająca się po brzuchu i rozpinająca spodnie. Papieros,
który zostawiał w popielniczce, gdy zrywał się, by odebrać telefon. Płaszcz,
który zarzucił Andrzejowi na ramiona, gdy w wyjątkowo zimny październikowy
wieczór wysiedli z samochodu. To akurat było wkurzające, Andrzej natychmiast
zdjął ten płaszcz i zapytał z irytacją, czy jest jakąś cholerną
dziewiętnastowieczną pensjonarką, że nie może przejść paru metrów od samochodu
do klatki schodowej w tej kurtce, którą ma na sobie. Remigiusz się obraził.
„Człowiek do ciebie z sercem, a ty zawsze musisz zrobić na złość”, mruknął,
wziął płaszcz, ale też go nie założył, tylko przerzucił przez ramię, i tak,
wzajemnie na siebie rozzłoszczeni, wrócili do mieszkania.
Może przesadziłem,
pomyślał Andrzej. Ale to się momentami naprawdę robi męczące i wkurzające,
jeszcze szkoda, że nie rzucił mi tego płaszcza pod nogi, żebym sobie butów nie
zamoczył w kałuży.
Sposób, w jaki Remigiusz
go obejmował, gdy zasypiali. To czasem przeszkadzało, zwłaszcza w lecie, przy
wysokich temperaturach, ale teraz, gdy się zrobiło zimniej, było przyjemne. To,
jak całował, gdy zaczynali się rozbierać. To, jak zaciskał dłonie na ramionach,
biodrach albo pośladkach Andrzeja, gdy już dochodził. To, jak wyglądał nago.
Ten dreszcz, przyjemny, pobudzający dreszcz, który przebiegał gdzieś między
połową kręgosłupa a krzyżem, gdy Remigiusz klękał przed siedzącym Andrzejem,
kładł mu ręce na kolanach, rozsuwał nogi i pochylał się z porozumiewawczym
uśmiechem.
To nieco kłopotliwe
uczucie wdzięczności, pojawiające się, gdy Remigiusz podjeżdżał po niego na
uczelnię w te dni, gdy Andrzej późno kończył. Do mieszkania nie było w sumie
daleko, parę przystanków. Ale wygodniej, przyjemniej wracało się samochodem.
Te wspólne ćwiczeniowe
jazdy, podczas których Remigiusz ani razu nie wyskoczył z czymś w rodzaju „nie
rozwal mi samochodu”. I zdecydowanie miał sporo cierpliwości przy uczeniu
prowadzenia.
Te wrześniowe trzy dni,
gdy Andrzej odchorowywał szczepienie. Remigiusz skakał wokół niego i nieźle tym
drażnił, bo nieświadomie przypominał co chwila, że jest się od kogoś zależnym.
Ale ta opieka była jednak dość miła. Zwłaszcza gdy pierwszego dnia nie miało
się siły nawet na to, by zrobić sobie coś do jedzenia.
Te jego niektóre słowa,
zdania, wypowiadane czasem z podnieceniem, czasem z czułością, czasem z
rozbawieniem. „Dostaniesz kajdanki, draniu, jak ja dostanę na ciebie knebel”.
„Nie przerywaj, tylko teraz nie przerywaj, błagam cię, mocniej i nie
przerywaj”. „Połóż się, młody, przecież widzę, że lecisz z nóg, zrobię ci jakąś
kanapkę”. „Wybitnie ten wstrętny egzemplarz lubię”.
Nie, to ostatnie szło
nieco inaczej. „Nadal ten wybitnie wstrętny egzemplarz kocham”.
Andrzej westchnął. No i
właśnie, dotarliśmy do sedna problemu.
W tak wielu słowach,
spojrzeniach, zachowaniach Remigiusza z ostatnich miesięcy wyłaziło oczekiwanie
„kiedy odpowiesz mi tym samym?”. W tak wielu, że czasami łatwiej, wygodniej,
bezpieczniej było te słowa, spojrzenia, zachowania przemilczeć, zignorować,
udawać, że się ich nie widzi. Bo jak się odpowiadało na to oczekiwanie szczerze,
zgodnie z prawdą – to Remigiusz się obrażał. Albo, gorzej – unieważniał to, co
zostało powiedziane. „Może ty jeszcze nie wiesz, może nie jesteś pewien, może
potrzebujesz czasu, może musisz to sobie uporządkować”. Jednym słowem: może to,
co mówisz, można olać, poczekam, aż zaczniesz mówić tak, jak ja chcę, żebyś
mówił.
I to były te momenty,
gdy Andrzej czuł do Remigiusza naprawdę silną niechęć. Ile, kurwa, można coś
mówić i patrzeć, jak to zostaje przerobione tak, by jednak pasowało do cudzego
odgórnego założenia?
– Co tak wzdychasz,
Jędrek? – zapytała mama, siadając na brzegu kanapy. – Masz jakiś problem? Coś
na studiach?
– Nie, mamo. Jest w
porządku.
Miała dość
niedowierzającą minę.
– Przecież widzę, że coś
cię dręczy – powiedziała z wyrzutem. – Dlaczego nie powiesz? No, Jędrek… –
Pogłaskała go po policzku. – Powiedz mi, co się dzieje.
Andrzej zerknął w bok.
Fotel był pusty.
– Gdzie ojciec?
– Tata poszedł zapalić –
odparła i uśmiechnęła się nieco złośliwie. – Przed garażem. Tam go teraz
wyganiam z papierosami.
No tak, mama od pewnego
czasu próbowała ograniczyć palenie ojca. Zakazywanie mu palenia w domu
stanowiło jeden z punktów tej antynikotynowej kampanii.
– No, powiedz, o co
chodzi – podjęła. Pochyliła się trochę, znów pogłaskała po policzku. – Coś się
dzieje na studiach?
– Nie.
– Chodzi o jakąś
dziewczynę?
Mama znowu zaczynała. I
z tematem dziewczyn, i z tymi pytaniami jak na przesłuchaniu.
– Nie – odpowiedział
cierpliwie.
– Może z kolegami? Z
tymi znajomymi, z którymi miałeś wyjechać?
Potrafiła się
niebezpiecznie zbliżyć do prawdy.
– Nie. – Koniec końców,
ci znajomi nie istnieli, więc nie kłamał. Chociaż gdy wcześniej mówił, że
wyjeżdża ze znajomymi, też w zasadzie nie kłamał, bo miał wyjechać z
Remigiuszem i spędzić czas z jego znajomymi. Po prostu to „znajomi” miało
bardzo szerokie pole znaczeniowe.
Ale motanie się w tych
półprawdach i nie do końca nieprawdach męczyło. Nie lubił tego.
– No to co się dzieje? –
zapytała mama z wyraźnym smutkiem. – Przecież widzę, że chodzisz jakiś przybity
i nie w sosie. Oboje z tatą widzimy. No, Jędrek, powiedz, o co chodzi.
– O nic – odparł
znużonym głosem. – Mamo, jestem po prostu zmęczony. Tuż przed świętami miałem
duże zaliczenie, mam nowe przedmioty, uczę się na sesję, bo w lutym będę miał
kilka dużych egzaminów, mam masę rzeczy do przeczytania i długo siedzę w
bibliotekach. Jestem po prostu zmęczony i teraz to wszystko ze mnie schodzi,
zmęczenie i stres.
Chyba nie do końca
uwierzyła. Ale wreszcie przestała dopytywać; pocałowała go w policzek,
powiedziała „No dobrze, dobrze, to odpoczywaj sobie, nałożę ci jeszcze trochę
sernika, chcesz świeżą herbatę?” i zaczęła się kręcić wokół wciąż zastawionego
stołu.
Andrzej usiadł, wziął od
mamy talerzyk z ciastem. Sernik nie rozwiąże kłopotliwych sytuacji z innymi
ludźmi. Ale wyszedł mamie świetny, jak zawsze, więc zjeść można. Niczego to nie
polepszy, ale też przynajmniej nie pogorszy.
***
Dwa dni świąt minęły
spokojnie, leniwie i znajomo. Kubek kakao czekający rano na szafce nocnej;
pierwszego dnia obok kubka leżała też koperta – mama co roku zostawiała mu taki
dodatkowy prezent, „parę groszy na rozrywki”, mówiła, pamiętał te koperty
jeszcze z początku podstawówki. Zawartość koperty wzrastała wraz z nim. Na
kopertach mama zawsze rysowała jakieś świąteczne obrazki, choinki, bombki,
zielono-czerwone serca i gwiazdki, i Andrzej nigdy nie umiał tych kopert od
razu wyrzucić, jakoś nie miał ochoty. Usuwał je ze swojego pokoju wraz z innymi
niepotrzebnymi papierami dopiero po kilku, czasem kilkunastu dniach.
Stół zastawiony po
brzegi jedzeniem. I nieustanne „No zjedz jeszcze, co tak mało zjadłeś?”, gdy
człowiek już nie miał siły nawet na to jedzenie patrzeć.
Film za filmem,
telewizor włączony prawie bez przerwy, jeśli nie coś z ramówki, to kaseta z
którymś z mamy ulubionych świątecznych tytułów. Albo wiadomości i seriale ojca.
Krycie się z paleniem.
Andrzej palił za garażem, gdy wynosił śmieci. I palił mało, w domu starał się
jak najbardziej ograniczać, by mama się nie zorientowała. Jeden papieros
dziennie, musiało wystarczyć.
Spokój i cisza. Jasne,
mama rozmawiała, ojciec coś mruczał, ale jak się chciało mieć trochę spokoju i
ciszy, można było zawsze pójść do własnego pokoju. Albo położyć się z książką
na kanapie. I można się było wyłączyć, bez obaw, że ktoś się zaraz strasznie
obrazi.
Lenistwo. Leniwe dwa
dni, gdy nawet mama pozwalała sobie wreszcie odpocząć, odpuszczała, siadała w
fotelu i coś oglądała albo czytała gazetę czy książkę z biblioteki, bo ostatnio
wciągnęła się w jakieś angielskie romanse w wiejskich klimatach. Ojciec czytał
gazety, zaczął też od niedawna kupować „Politykę” i „Nie”, i czasem pomrukiwał
nad nimi tak, jakby coś go zdenerwowało, a czasem kiwał z zadowoleniem głową.
Andrzej dał sobie urlop
od nauki, skończył Melville’a i wziął się za japońskie opowiadania. Czytał
wolno, jakby to lenistwo przeniknęło go na wskroś; chwilami przysypiał, książka
wysuwała się z rąk, osuwała się na twarz, czasem mama wyjmowała mu ją z rąk i z
cichym „Śpij, Jędrek, prześpij się” okrywała go kocem.
Wszystko to było takie…
swojskie, znajome, nieobciążające. I w którymś momencie pomyślał: jednak dobrze
było przyjechać na święta do domu. Przyjechać, odpocząć, wyłączyć głowę.
Chociaż przez te parę dni.
Jeszcze tylko dzisiaj,
obiecał sobie w drugi dzień świąt. Dochodziło południe. Jeszcze tylko dzisiaj,
lenistwo, czytanie dla rozrywki, ignorowanie tamtego tematu. Jutro już zacznie
się ogarniać: pomoże mamie w międzyświątecznych porządkach, przerobi kolejny
dział z gramatyki, zajmie się opracowaniami z romantyzmu. Wróci do środowej
sytuacji i tego, co się z nią wiąże. Jeszcze tylko dziś to wyłączenie się na
wszystko wokół, to lenistwo, to udawanie, że nie ma żadnego problemu. Jeszcze
tylko dziś.
***
Po świętach ten nastrój
rozleniwienia jeszcze się utrzymywał, ale dawało się już robić coś sensownego.
Trochę gramatyki, trochę romantyzmu, trochę pomocy w porządkach, bo mama z
miejsca rzuciła się w wir przygotowań do sylwestra. Trochę ciszy i spokoju. Możliwość
zamyślenia się przy biurku bez ciągłych „O czym myślisz?”. Komfort wieczornych
ćwiczeń; jakoś przy Remigiuszu człowiek czuł się skrępowany, a może nawet nie
skrępowany, tylko tak niekomfortowo, podobnie jak wcześniej w akademiku, w
obecności durnego współlokatora. Andrzej nie umiał sam sobie wyjaśnić, w czym
rzecz, po prostu ta druga osoba podczas ćwiczeń przeszkadzała. W akademiku
czekał z ćwiczeniami na wieczorne wypady współlokatora do innych pokoi czy na
miasto; u Remigiusza wybierał ten czas, gdy Remigiusz albo już, albo jeszcze
był w pracy, albo wychodził gdzieś do znajomych. Trochę inaczej to wyglądało na
siłowni, gdy parę razy poszli tam we dwóch – może dlatego, że na siłowni
wszyscy coś robili, nikt nie siedział obok na kanapie czy na krześle i nie
zadawał pytań, nie komentował.
Siłownia byłaby w sumie
niezłym pomysłem po powrocie do Szczecina.
Powrót do Szczecina,
niestety, też wymagał jakiegoś pomysłu.
Nie wiem, co mam zrobić,
przyznał Andrzej sam przed sobą, gdy kończył myć zlew w kuchni. Mam go
przepraszać, że nie chciałem jechać? Tyle razy mówiłem, że nie chcę, nie chcę
poznawać jego znajomych, nie chcę spotykać jego siostry, nie chcę jechać na te
cholerne święta, i za każdym razem stawało na tym, czego on chce. Co jeszcze i
jak mam powiedzieć, żeby przestał ciągle sobie dorabiać, a mnie wciskać to
„uczucia, relacje, związki”?
Z drugiej strony –
trzeba to było zablokować wcześniej, wyraźnie, twardo, zamiast ustępować
kawałek po kawałku, aż się doszło do ściany.
Nie umiem z nim
rozmawiać, stwierdził, wycierając ręce. Albo on nie umie słuchać. Albo jedno i
drugie. Bo czego bym nie powiedział, on to sobie przerabia pod siebie.
Dlatego milczenie było
często lepszy rozwiązaniem. Milczenie – albo kpina, ironia, sarkazm, bo to
przynajmniej do Remigiusza docierało we właściwej, oryginalnej formie.
Natomiast próby rzeczowej dyskusji kończyły się hasłami z serii „może ty
potrzebujesz czasu”. Ewentualnie obrazą majestatu.
Andrzej przeszedł z
kuchni do salonu, usiadł na kanapie, oparł łokcie na kolanach i zacisnął dłonie
na skroniach. To było takie męczące i bezsensowne, to szarpanie się z cudzymi
emocjami, oczekiwaniami, pretensjami. Z cudzymi i własnymi, żeby być szczerym.
I z wrażeniem, że naprawdę nie ma się pojęcia, jak to rozwiązać.
– Źle się czujesz?
Andrzej uniósł głowę.
Ojciec stał w drzwiach pokoju. Przez ten międzyświąteczny okres pojechał na
chwilę do pracy, podobno by sprawdzić, czy nic się nie dzieje i czy nie trzeba
pomóc, ale pewnie w gruncie rzeczy po to, by zaspokoić potrzebę kontroli. Lubił
mieć wszystko pod kontrolą i kontrolę nad wszystkim. Poza tym trochę siedział
na fotelu z gazetą, trochę się włóczył po domu bez celu i trochę przeszkadzał
mamie w porządkach.
Najwyraźniej teraz
postanowił poprzeszkadzać komuś innemu.
– Nic mi nie jest –
odparł Andrzej tonem, który, miał nadzieję, wyraźnie sygnalizował brak chęci do
jakiejkolwiek rozmowy.
Ojciec jeszcze przez
moment stał bez słowa; w końcu się ruszył, ale niestety nie wyszedł z pokoju –
tylko podszedł i usiadł obok na kanapie. Andrzej nieco się odsunął; wprawdzie
już od ponad dwóch lat nie czuł strachu, ale nadal nie lubił mieć tego
człowieka blisko siebie.
Siedzieli w milczeniu
dłuższą chwilę. Ojciec trochę się zgarbił, uderzył palcami prawej dłoni w
kolano. Nagle spojrzał jakoś z ukosa, jakby próbował na czymś drugą osobę
przyłapać, i zapytał:
– Co się z tobą dzieje,
Jędrek?
– Nic – mruknął Andrzej.
– A mówiłem ci już
kiedyś, że nie umiesz kłamać? – Ton ojca zdradzał lekkie rozbawienie.
– Mówił mi ojciec o wielu
rzeczach, których nie umiem robić – odburknął. – Pewnie łatwiej byłoby wymienić
te, które według ojca umiem, lista byłaby krótsza.
– No nie przesadzaj. –
Tym razem ojciec był wyraźnie urażony. Przez chwilę znów milczeli; ojciec
spojrzał w stronę telewizora, ale niestety nie przesiadł się na fotel i nie
włączył wiadomości, tylko znów zwrócił głowę w stronę Andrzeja. – Słuchaj,
Jędrek… – zaczął z wahaniem, jakby nie wiedział, co dokładnie chce powiedzieć –
przecież widzę… oboje z mamą widzimy, że coś jest nie tak. Nie tylko teraz,
jakoś w ostatnich miesiącach w ogóle, jak przyjeżdżałeś, byłeś jakiś taki… nie
wiem, jakby przybity, osowiały. Taki cichy i bez słowa często siedziałeś.
Andrzej popatrzył na
ojca ze szczerym zaskoczeniem.
– A niby kiedy ja tryskałem
entuzjazmem jak zepsuty kran wodą? – prychnął. Ojciec roześmiał się, tak jak
parę dni wcześniej w samochodzie, jakoś tak zwyczajnie i życzliwie.
– No nie, nie ty –
przyznał. – Ty wszystko chowasz w sobie. Ale ostatnio widać było, że coś cię
gryzie – dodał, poważniejąc. – Zwłaszcza teraz to widać. A jak po tobie coś
widać, to znaczy, że sprawa jest już naprawdę poważna.
Andrzej wzruszył
ramionami i wbił wzrok we własne ręce.
– Nic mi nie jest –
mruknął. – I nic się nie dzieje.
– I nic z tego, co
mówisz, nie brzmi przekonująco – dorzucił ojciec spokojnie. – Dziecko,
naprawdę, ty nie umiesz kłamać, już się nie wysilaj, bo mi się ciebie
zwyczajnie żal robi.
– To niech mi ojciec
przestanie wiercić dziurę w brzuchu – odparł z irytacją.
– Martwię się o ciebie –
odezwał się ojciec ciszej. – Martwimy się, oboje z mamą.
– Niepotrzebnie.
Ojciec znów zaczął
wystukiwać palcami jakiś rytm na kolanie. Czasem tak robił, gdy się nad czymś
zastanawiał.
– Jędrek, słuchaj… – W
jego tonie pojawiła się jakaś niepewności i chyba ostrożność. – Ja wiem, że ty
sobie te studia wybrałeś według tego, co cię interesuje i w czym jesteś dobry.
Ale wiesz, czasem jedno się wydaje, a drugie okazuje. To żaden wstyd ani żadna
wina. Można być w czymś dobrym, ale niekoniecznie w taki sposób, że na studia.
– Palce na chwilę zamarły, po czym podjęły inny, wolniejszy rytm. – Jak ci się
z czymś nie powiodło, to trudno. Można poprawić, nawet parę razy, jak trzeba. A
jak się nie udaje… – Ojciec przerwał to stukanie w kolano, splótł dłonie i
wziął głębszy oddech. – Jak się nie udaje, to czasem trzeba sobie umieć
powiedzieć: może to nie dla mnie. I dać sobie spokój. To naprawdę żaden wstyd
ani żadna wina. I nie ma sensu tkwić w czymś na siłę tylko dlatego, że się to
zaczęło i już się w tym siedzi. Mówię poważnie, Jędrek. Jak czegoś nie czujesz,
tych studiów czy innych, to ciągniecie ich na siłę, bo już zacząłeś, to zwykła
strata czasu. I niepotrzebna męka. Odpuść sobie, zostaw, jak to ci nie idzie i
się w tym nie odnajdujesz. Za rok możesz zacząć coś innego, spróbować gdzie
indziej. Słuchasz mnie?
– Tak.
– Dobrze. – Ojciec
westchnął, podrapał się po szyi. – I się nie martw o niepotrzebne rzeczy.
Możesz wrócić na jakiś czas do domu, jeśli chcesz. A jak nie chcesz, to sobie
zostań w tym Szczecinie. Jak chcesz się spokojnie przygotować na jakieś inne
egzaminy, to powiedz, damy ci pieniądze, żebyś sobie tam spokojnie mógł dalej
mieszkać i się uczyć, zanim zaczniesz coś nowego. – Prawa dłoń znów zaczęła coś
wystukiwać na kolanie. – Bo pewnie wolisz tam zostać. Więc sobie zostawaj, jak
ci to odpowiada. Tylko już nie kłam – dodał surowiej. – Jak w wakacje.
Andrzej spojrzał na
niego z konsternacją.
– O co ojcu… – zaczął,
ale ojciec przerwał.
– W wakacje – odparł
twardo. – Te twoje przełożone egzaminy. Ty i przekładanie czegoś na tych twoich
studiach, bo uwierzę. I reszta wymówek, mówiłem ci przecież, że nie umiesz
kłamać. Albo nie zdałeś i nie chciałeś się przyznać, albo na wakacje chciałeś
zostać w Szczecinie, a nie siedzieć w domu. Jak to pierwsze, to jesteś tchórz,
że nie umiesz się przyznać do jakiejś porażki, a jak to drugie, to jesteś
głupi, że nie umiesz normalnie powiedzieć, że czegoś chcesz.
Nie było to przyjemne
podsumowanie. Andrzej odwrócił głowę w bok.
– To drugie – mruknął po
chwili, bo czuł, że ojciec przewierca go wzrokiem i oczekuje odpowiedzi. –
Chciałem zostać w Szczecinie.
– Więc jesteś głupi –
stwierdził ojciec. – I podły, mama się przez trzy miesiące tym twoim
„przełożonym” egzaminem przejmowała. Powiedzieć normalnie nie umiesz, że chcesz
tam zostać i potrzebujesz pieniędzy na ten czas? Co ty myślisz, że ja bym ci na
złość nie dał i zmuszał, żebyś tu siedział? Co ja, nie wiem, że w twoim wieku
woli się spędzić czas z kolegami i dziewczynami niż z rodzicami?
Andrzej wzruszył
ramionami. Nie umiał znaleźć sensownej odpowiedzi.
– No więc. – Ojciec
uderzył ręką w kolano. – Nie próbuj mi więcej kłamać, przecież ja zawsze widzę,
kiedy próbujesz coś kręcić. I już mnie to ani nie złości, ani nie bawi, jesteś
w tym tak beznadziejny, że to naprawdę aż żal patrzeć. Tylko mama daje się
nabierać, bo jest naiwna i prostolinijna. To po pierwsze. Po drugie, jak chcesz
na coś pieniędzy, to powiedz normalnie, przecież ja ci nie będę wydzielał ani wypominał.
Po co ja pracuję, do cholery, jak nie dla was? – dodał ostrzej. – Naprawdę,
jakbyś się wczoraj urodził… – Westchnął. – No nic. Po trzecie… – zawahał się,
po czym podjął łagodniej: – Po trzecie, Jędrek, naprawdę nie ma sensu ciągnąć
czegoś na siłę tylko dlatego, że się to robi i tylko po to, żeby ciągnąć. Nie
możesz się z czymś męczyć wbrew sobie. Będziesz tylko coraz bardziej
nieszczęśliwy, coraz bardziej zły na wszystkich i wszystko, w tym na siebie, i
będzie coraz gorzej. Odpuść sobie, jak to ci się nie sprawdza. Nikt nie będzie
miał do ciebie pretensji.
Dłoń ojca była ciężka,
zacisnęła się na ramieniu Andrzeja jakoś tak nieporadnie, jakby na próbę. Po
chwili się cofnęła. Ojciec miał dziwną minę, chyba wyczekującą. Andrzej
przyglądał mu się bez słowa; nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, cała ta rozmowa
była taka jakaś… normalna, zwyczajna? Mało przypominała sposób, w jaki zwykle
ze sobą rozmawiali. A przynajmniej on nie pamiętał, by kiedyś tak rozmawiali.
Czy raczej: żeby ojciec mówił w ten sposób.
– Zastanów się nad tym,
co ci powiedziałem – odezwał się wreszcie ojciec. Wstał, wsadził lewą rękę do
kieszeni spodni, wyciągnął paczkę papierosów. – Zastanów się na spokojnie.
Mówię, nie ma sensu, żebyś się męczył tak po nic, jak możesz bez problemu coś zmienić.
Młody jesteś, masz czas, po co ci takie rzeczy na siłę i wbrew sobie. Idę
zapalić – dodał, unosząc lekko papierosy. – W ogrodzie. Mama mnie coraz
bardziej goni, jak chcę palić w domu.
Wyszedł; po chwili dało
się usłyszeć, jak zakłada kurtkę, buty, otwiera wejściowe drzwi. Klamka
szczęknęła lekko przy zamykaniu. W kuchni mama włączyła mikser.
Andrzej spojrzał na
podręcznik do gramatyki, który od południa czekał na ławie obok kanapy. Gruby
tom w żółtej okładce, swoimi brązowymi literami, „Gramatyka współczesnego
języka polskiego. Morfologia”, przypominający o zbliżającym się teście u
Witczyka. Ale w tej chwili nawet test u Witczyka wydawał się łatwiejszy i
bardziej zrozumiały niż wszystko, z czym się człowiek mierzył w ostatnich
dniach. Wliczając w to rozmowę sprzed paru minut.
Nie mam siły do ludzi,
pomyślał Andrzej. Nie ogarniam tego. Naprawdę, literatura jest o wiele bardziej
uporządkowana i o wiele bardziej zrozumiała niż to wszystko, z czym się trzeba
użerać w kontaktach z ludźmi.
Wziął podręcznik z ławy,
otworzył na zaznaczonej zakładką stronie i zaczął czytać. Morfologia była
paskudna, ale i tak lepsza niż pewne tematy, o których nadal nie chciało się
myśleć.
***
Minęła dwudziesta
trzecia. Andrzej nie mógł zasnąć. Czytać też nie mógł – jak z zeszłym tygodniu,
w pociągu, słowa gubiły się zaraz po przeczytaniu, a zdania rozmywały się w
bezsensownym ciągu liter. Było strasznie duszno, mimo otwartego okna. I było
jakoś niespokojnie, niekomfortowo, gdzieś we własnej głowie.
Nie dawało się już chyba
dłużej tego odsunąć. Kwestię Remigiusza i wszystkiego, co się z tym wiązało,
trzeba było wreszcie uporządkować. Przemyśleć. Zmierzyć się z nią. Bo ciągle
wisiała nad człowiekiem i coraz bardziej przygniatała.
Ale tu jest naprawdę
duszno, pomyślał Andrzej, gwałtownie odsunął kołdrę, usiadł na łóżku i nagle
uderzyło go wrażenie, że znalazł źródło tej duchoty. Nie chodzi o okno. Ani o
powietrze. Za duszno jest w ścianach, w ograniczonej przestrzeni, w miejscu
wyładowanym wspomnieniami o młodszych wersjach siebie. U Remigiusza nie dawało
się pewnych rzeczy przemyśleć, zobaczyć, bo przytłaczała obecność samego
Remigiusza. A tu przytłacza własna przeszłość, do niczego w tej chwili
niepotrzebna.
Muszę się przejść,
stwierdził. Muszę wyjść. Muszę pobyć sam, naprawdę sam, bez kogokolwiek obok. W
ciszy, w spokoju, w ciemności właśnie, żeby mnie nic nie rozpraszało.
Ubrał się szybko, wziął
jeszcze z aktówki papierosy i zapalniczkę, cicho przeszedł do przedpokoju,
założył buty. Sięgnął po kurtkę, tę starą, domową, w której wychodził na
papierosa. Zamek zgrzytnął przy zapinaniu.
– Jędrek?
Andrzej drgnął,
zaskoczony, obejrzał się i zmierzył stojącego w progu salonu ojca niechętnym
spojrzeniem. W pokoju było ciemno, w przedpokoju paliły się tylko kinkiety przy
drzwiach wejściowych, więc sylwetka ojca tonęła w dziwnych półcieniach. Ojciec
trzymał jedną rękę na framudze, drugą w kieszeni szlafroka.
– Jędrek, co ty
wyprawiasz?
W jego głosie nie było
złości. Ani pretensji. Chyba nawet nie było zaskoczenia. Tylko coś… coś jakby
niepokój. I zmęczenie.
Andrzej też poczuł się
zmęczony. Zmęczony ludźmi, którzy wiecznie czegoś od niego chcieli i którym
ciągle coś nie odpowiadało w jego decyzjach.
– Wychodzę – powiedział
spokojnie. – Muszę się przejść.
– O tej porze? Jest
północ.
Andrzej zerknął na zegar
przy wieszaku.
– Dwudziesta trzecia
dwadzieścia osiem – poprawił. – Jeszcze sporo do północy.
Ojciec puścił framugę,
podszedł kilka kroków. Teraz już obie ręce trzymał w kieszeniach szlafroka.
Szlafrok był brązowo-beżowy, dość stary, ale ojciec nie pozwalał mamie go
wyrzucić; twierdził, że się do niego przyzwyczaił i nie chce żadnego nowego. Na
wysokości obojczyków, po lewej stronie, wciąż widać było ślad po kawie, którego
mama nie mogła doprać.
– Gdzie idziesz? –
zapytał ojciec cicho.
Andrzej wzruszył
ramionami, popatrzył na drzwi.
– Przed siebie. Tak po
okolicy.
– Po co?
– Chcę się przejść.
– O tej porze?
– Tak – odpowiedział
niecierpliwie. – O tej porze. Teraz, w tej chwili. – Spojrzał na ojca. – Chcę
po prostu wyjść, do cholery, i przez chwilę pobyć sam. I żeby było jasne, nie
proszę o pozwolenie, tylko informuję, że idę – dodał ostro. – Więc jeżeli
zamierza ojciec bawić się znowu w jakieś zamykanie mnie na klucz, to radzę
zapomnieć.
No właśnie, już
wiedział, skąd w pierwszej chwili pojawiło się to uczucie déjà vu. Włochy kilka
lat temu. Chłopak, który miał czekać na niego tamtego wieczoru na plaży. Ojciec
zamykający drzwi pokoju na klucz. Wściekłość i poczucie kompletnej bezradności
w zderzeniu z tamtą kontrolą.
– Jesteś dorosły –
mruknął ojciec, wzruszając ramionami. – Możesz chodzić, gdzie chcesz. Tylko że
jest późno. I zimno. Nie możesz poczekać do jutra, żeby sobie za dnia pójść na
spacer?
Patrzyli na siebie przez
chwilę bez słowa. Zmęczenie w twarzy ojca wydawało się jeszcze wyraźniejsze.
– Muszę wyjść –
powtórzył w końcu Andrzej spokojnie. – Potrzebuję się przejść. Teraz, nie
jutro.
Ojciec pokiwał głową.
– Jeśli aż tak, to idź –
odezwał się zrezygnowanym tonem, po czym dodał stanowczo: – Ale kurtkę zmień.
Załóż tę drugą.
– Po co? – zdziwił się
Andrzej; polecenie dotyczące kurtki zaskoczyło go chyba bardziej niż zgoda
ojca, zgoda, której zresztą wcale nie potrzebował ani nie szukał.
– Zimno jest –
przypomniał ojciec. – A ty nigdy nie chcesz czapki założyć, chociaż mama tyle
prosi. To chociaż kurtkę weź z kapturem i ten kaptur załóż, żeby ci głowy nie
przewiało.
Nie było sensu się
spierać. Andrzej zdjął jedną kurtkę, założył drugą, która wisiała obok płaszcza
mamy, zapiął się pod szyję.
– Kaptur – powiedział
ojciec z naciskiem, więc trudno, trzeba było naciągnąć kaptur na głowę. Kaptur
miał zapięcie pod brodą, taki dodatkowy niby-szalik, i widząc wyczekujące,
uparte spojrzenie ojca, Andrzej dla świętego spokoju to też zapiął.
– Już? – zapytał z
irytacją. – Teraz jest ojciec zadowolony?
– Powiedzmy – mruknął
ojciec. – Nie zdejmuj go na dworze. Zawsze zdejmujesz, jak myślisz, że już z
mamą nie widzimy. Rękawiczki masz?
– Tak.
– To też załóż.
– Nie jestem małym
dzieckiem – odparł, wyciągnął je z odwieszonej wcześniej kurtki i założył. Na
twarzy ojca pojawił się dziwny, słaby uśmiech.
– Klucze masz?
– Tak.
– Nie włócz się długo –
powiedział ojciec, gdy Andrzej przekręcił pierwszy zamek. – I uważaj, kilka
latarni na środku ulicy ma powybijane żarówki, żebyś się nie wywalił po ciemku.
Dopiero przy ostatnim
zamku Andrzeja uderzyła pewna myśl. Odwrócił się i spojrzał na ojca uważnie.
– Czemu właściwie ojciec
nie śpi?
Ojciec przez krótką
chwilę milczał; wydawał się zakłopotany.
– No wiesz – odezwał się
wreszcie, wzruszając ramionami i uciekając wzrokiem nieco w bok. – Jakoś nie
mogłem zasnąć. Muszę pomyśleć… chociaż wystarczy mi w pokoju po ciemku, nie
muszę wyłazić na taką zimnicę – dodał i spojrzał na Andrzeja z rozbawieniem. –
Jak będziesz w moim wieku, też będziesz wolał łamać sobie nad czymś głowę w
ciepłym pokoju zamiast gdzieś na dworze i śniegu.
– Coś się stało? –
spytał Andrzej podejrzliwie. To było jakieś dziwne, i słowa, i ton, jakimi
zostały wypowiedziane.
– Nie, nic się nie
stało… – Ojciec spojrzał na podłogę, znów wzruszył ramionami, uniósł głowę i
podjął tak, jakby z trudem przechodziło mu to przez gardło: – Myślę nad
emeryturą.
W ciszy, która na moment
zapadła, dźwięk poruszających się wskazówek zegara wydał się wyjątkowo głośny.
– Idzie ojciec na
emeryturę? – spytał Andrzej z niedowierzaniem. Jakoś nie mógł tego dopasować,
połączyć. Ojciec i jego praca, to się wydawało nienaruszalne.
– Zastanawiam się –
odparł ojciec i westchnął. – Nie robię się młodszy, Jędrek. I tak się tam
trochę zasiedziałem. Już mi zaczynają dawać do zrozumienia, u góry, że już
czas. Zastępczynię mam dobrą, ile ma dziewczyna czekać, by awansować. I
zmęczony jestem. – Spojrzał na drzwi sypialni. – Tak to bym z mamą posiedział,
może w ogrodzie coś porobił, nigdy nie było na to czasu, bo ciągle praca i
praca. No więc tak nad tym myślę. – Przeniósł wzrok na Andrzeja. – Ale to nie
jest łatwa decyzja, Jędrek. Nie po tylu latach. Jak to jest w sumie część człowieka.
– Zawahał się, po czym dodał: – Ale w przyszłym roku już chyba to zrobię. Za
kilka miesięcy, jak wszystko przygotuję, uporządkuję po sobie. Bo to nie ma co
ciągnąć na siłę. – Umilkł na chwilę. – Ale to już mój problem, nie twój –
dorzucił bagatelizującym tonem. – Idź już na ten swój spacer. I wracaj szybko.
I nie zdejmuj kaptura.
Gdy Andrzej zamykał za
sobą drzwi, dobiegło go ponownie „Nie zdejmuj kaptura, Jędrek”. W twarz
uderzyło zimne, ostre powietrze. Oczy przez chwilę przyzwyczajały się do ciemności,
rozdzieranej tylko światłami latarni i paroma gwiazdami na niebie.
Andrzej odetchnął
głęboko. Gdy wyszedł przez bramę, otworzyła się przed nim przestrzeń. Cisza.
Ciemność. Samotność. Spokój. Przestrzeń do myślenia o tym, o czym w końcu
musiał pomyśleć.
Wreszcie był na to
gotów.
***
W ciemności, rozmywnej
tylko światłami latarni, miejsca znane od dzieciństwa wydawały się nieco inne.
Cisza, ta specyficzna cisza zimowej nocy w małym mieście, miała w sobie coś z
opowiadań Schulza – tak samo zakrzywiała czas i przestrzeń, rozbijała poczucie
znajomości własnego otoczenia, wywracała do góry nogami przekonanie, że
doskonale się wie, gdzie się jest. Nawet wciąż włączone w niektórych ogrodach
świąteczne ozdoby – te nieszczęsne lampki na drzewach i cała reszta – nie
potrafiły przekonać, że to te same okolice, które się przemierzało kilka dni,
kilka tygodni, kilka lat temu. Ileś czasu temu, za dnia. Za dnia, gdy w
zasadzie nie było tu żadnej atmosfery – ot, taka zwyczajność i banalność,
której się nie dostrzegało.
Ale teraz, gdy granica
między ciemnością a mdłym, białawym światłem przypominała kawę w momencie, gdy
Remigiusz zaczynał mieszać dolane do niej mleko – teraz najpierw najbliższy
kawałek Człuchowskiej, a potem kolejne jej odcinki zdecydowanie nabierały charakteru.
Stawały się trudne do rozpoznania, dość odrealnione, może wręcz nieco
niepokojące.
Choć nie, niepokój był w
nim, nie wokół. Niepokój ciągnął się za nim jak szczekanie psa z jednego z
mijanych ogrodów.
Andrzej zatrzymał się w
pewnym momencie. Teoretycznie wiedział, gdzie jest. Trafiłby z powrotem bez
problemu. Ale w jakimś stopniu czuł się oderwany od prostej drogi do domu – i
to uczucie oderwania, niemalże zagubienia, było zwyczajnie odprężające.
Jakby się człowiek na
chwilę wyrwał z codziennego rytmu i schował przed wszystkim. Przyjemne.
Naprawdę brakowało mu
samotności.
Śniegu, który spadł w
czasie świąt, pozostało już niewiele, choć wciąż jego resztki skrzypiały pod
butami. Andrzej przetarł dłonią siedzisko ławki, przy której się zatrzymał,
usiadł, zdjął rękawiczki, zsunął z głowy kaptur, wyjął papierosy i zapalił.
Powietrze było zimne, dość ostre, uderzało w place, nos i usta. W tym chłodzie
dym z papierosa pachniał jakoś zabawnie, łagodnie.
Ciemność rozpraszana
latarniami. Cisza dopełniana drobnymi odgłosami – szczekanie psa, tupot
przebiegającego kota, szum samochodów przejeżdżających gdzieś w oddali.
Uwolnienie od ciągłej cudzej obecności. W porządku, teraz można pomyśleć o tym,
o czym tak nie chciało się myśleć.
Nie chciałem się
zachować jak skończony dupek, pomyślał Andrzej, wydmuchując dym. Ale przykrość
chciałem mu zrobić, fakt. Ale nie tak dla sportu, po prostu chciałem, żeby
wreszcie do niego dotarło, co mówię. Że nie chcę nigdzie jechać. Że nie chcę
poznawać jego rodziny, szukać z nim mieszkania, mówić słów, które są dla mnie
puste i zbędne.
Może to, co i jak
zostało powiedziane, wreszcie uświadomi Remigiuszowi, na czym stoją. A może
nie. Może obaj wrócą po nowym roku do Szczecina i cała historia zacznie się od
nowa.
Andrzej rzucił
niedopalonego papierosa na ziemię i przygniótł go butem. Myśl o powrocie – nie
do Szczecina, a do tej sytuacji, do tamtego mieszkania, do Remigiusza –
odpychała. Tak, naprawdę odpychała.
Wyciągnął z paczki
drugiego papierosa i przez chwilę obracał go w palcach.
I nagle uderzyła go inna
myśl: przecież wcale nie musiał wracać. Nie do Remigiusza. Mógł wrócić do
miasta, na uczelnię, do swojego studenckiego życia – ale nie musiał wracać do
Remigiusza. Przecież to nie były naczynia połączone, to były dwa zupełnie
odmienne elementy szczecińskiej rzeczywistości, które mogły funkcjonować
oddzielnie. Więcej – można było funkcjonować bez jednego z nich. Uniwersytet i
wszystko, co się z tym wiązało, było niezbędne do życia – ale Remigiusz nie. Remigiusz
był z zupełnie innej części życia, był jednym z elementów tej części, był
wyborem, a nie koniecznością.
I to wyborem, którego
Andrzej w gruncie rzeczy coraz bardziej nie chciał wybierać.
W co ja się wpakowałem?,
pomyślał, patrząc na papierosa w dłoni. To jest fajny, w sumie świetny seks,
dobra, to prawda. Facet jest w porządku, daje się lubić, w gruncie rzeczy
zdecydowanie daje się lubić. Jest miły, troskliwy i tak dalej. I co? I nic.
Fajny facet, z którym dobrze się pieprzy i który zrobił tę znajomość tak
wygodną, że się przyzwyczaiłem, więc w dalej w niej siedzę. Ale coś za coś. Ja
dostałem, co chciałem, nawet jeśli nie do końca wiedziałem, że tego chcę albo
że może mi to odpowiadać. A teraz on chce dostać to, czego chce. Tylko że on
nie chce prostej i jasnej znajomości na seks, on chce wielkiej historii
miłosnej, z sentymentalną scenografią, wyznaniami rodem z komedii romantycznych
i uczuciowym striptizem.
A ja się nawet nie mam z
czego rozbierać, stwierdził z nagłym rozbawieniem. Lubię go jako człowieka i
zdecydowanie lubię się z nim pieprzyć. To jest wszystko, co mogę zrobić w
ramach emocjonalnego obnażania się. I przecież mówiłem to za każdym razem, gdy
mnie pytał, mówiłem szczerze, jak to widzę, i za każdym razem…
Za każdym razem jakby
się człowiek odbijał od ściany. Za każdym razem to „a może ty jeszcze nie
jesteś pewien, a może potrzebujesz czasu, a może sam nie wiesz, co czujesz”. Za
każdym razem okazywało się, że zostanie się wysłuchanym dopiero wtedy, gdy
zacznie się mówić to, czego druga strona oczekuje, a nie to, co się naprawdę
myśli.
„Jesteś podły i
największą przyjemność sprawia ci powiedzenie czegoś, co drugą osobę zaboli,
jakbyś sobie tym leczył jakieś swoje dziwne kompleksy”. Kiedy Remigiusz to
powiedział? Jakoś w połowie listopada, pod koniec? To był właśnie jeden z tych
momentów, gdy najpierw wymusił tę swoją „rozmowę o uczuciach”, a potem się
obraził, bo nie zostało powiedziane to, co chciał usłyszeć.
Nie chodziło o żadne
kompleksy. Zresztą Andrzej nie miał żadnych kompleksów. Powiedział to, co
myślał, co mówił już wcześniej tyle razy i co po prostu było faktem. Co miał
zrobić, udawać, że czuje do Remigiusza to, co Remigiusz – przynajmniej we
własnym mniemaniu – czuje do niego? Chodzić od mieszkania do mieszkania i
wybierać nowy lokal, bo Remigiusz sobie wymyślił, że „przeprowadzą się razem”?
Jechać do Lublina i poznawać rodzinę faceta, z którym po prostu sypiał i
mieszkał, bo Remigiusz się uparł, jak to ujął, że „jego siostra musi wreszcie
poznać jego chłopaka”?
„Kocham cię”, to Remigiusz
powtarzał ostatnio dość często. „Kocham cię, więc się o ciebie troszczę, więc
się martwię twoim brakiem przyjaciół, więc chcę cię trochę porozpieszczać”. Ta
wyliczanka była niepełna. Żeby stała się kompletna i prawdziwa, Remigiusz
powinien ją uzupełnić w ten sposób: „Kocham cię, więc nie będę cię słuchał i
będę wybierał z tego, co mówisz, tylko to, co mi pasuje, bo reszta mi się nie
podoba”.
Andrzej z irytacją
cisnął papierosa na ziemię i dopiero po chwili uświadomił sobie, że jeszcze go
nawet nie zapalił. Cholera.
Do dupy z takimi
„uczuciami” i z takim „związkiem”. Zwłaszcza że człowiek nie prosił się o żadne
uczucia i o żaden związek. To, co było w pierwszych miesiącach znajomości, było
najlepsze i w zupełności by wystarczyło do teraz.
Nie chcę tych jego
wszystkich wyznań uczuć, wałkowania „czuję, czujesz, czujemy”, tego wspólnego
mieszkania, tego skakania wokół mnie, tych ciągłych prób zaglądania mi do głowy
i tego wymuszania na mnie kontaktów z ludźmi, na które nie mam ochoty. I nie
chcę tego podprogowego prowokowania we mnie poczucia winy, bo widzę tę
znajomość inaczej niż on. I nie chcę ciągle wysłuchiwać, że mój styl życia czy
moje życiowe wybory są gorsze, głupsze, mniej wartościowe, bo są inne niż jego.
I nie chcę się ciągle opowiadać z tego, o czym myślę i dlaczego nie chcę o tym
mówić. Kurwa, przynajmniej we własnej głowie człowiek chciałby mieć trochę
prywatności i spokoju.
Najgorsze, pomyślał,
wyciągając następnego papierosa z paczki, że w sumie go lubię. Gdyby nie tamto
wszystko, te wszystkie akcje, byłoby naprawdę fajnie. Gdybym miał teraz iść z
nim do łóżka, z gwarancją, że będzie chodziło tylko o seks, a nie o całą tę
otoczkę sentymentalno-romantyczną, z miejsca wyskoczyłbym z ciuchów.
Zapalił. Głęboko
wciągnięty dym rozgrzewał od środka.
Wpakowałem się jak debil
i jak jeszcze większy debil nie wiem, co mam teraz zrobić, stwierdził,
wydmuchując po chwili dym. Nie nadaję się do tych wszystkich relacyjnych czy
okołorelacyjnych rzeczy. Nie umiem sobie w ten sposób radzić z ludźmi.
W sumie to była jedna z
takich spraw, którą byłoby nieźle przegadać z panem Przemkiem. Albo z panią
Beatą. Oni potrafili zrozumieć, że ktoś widzi daną kwestię inaczej, że
nieszczególnie sobie radzi z ludźmi, że się czasem zwyczajnie gubi w tych
dziwacznych grach towarzyskich. Można by to przegadać…
Andrzej się skrzywił.
Nie. To była powtórka z zeszłego roku – z tych pierwszych miesięcy na uczelni,
gdy czuł się tak idiotycznie zagubiony i nieporadny. To była ta żałosna
słabość, która go wtedy dopadła, która sprowokowała parę razy całkiem poważne
rozważania, by z kimś porozmawiać o tym wszystkim, co się wtedy działo.
Słabość, której nie chciał czuć ani wtedy, ani tym bardziej teraz i której
nadal wstydził się sam przed sobą. Nie potrzebował tego. Nie chciał tego.
Postanowił przecież, że studia i nowe miasto to moment zupełnego odcięcia się
od tego, co było wcześniej. I moment, gdy już przestaje kogokolwiek
potrzebować. Bez względu na wszystko.
A przede wszystkim –
moment, gdy pozostawia za sobą jakąkolwiek słabość. Chciał radzić sobie sam i
potrafił radzić sobie sam. Nie potrzebował ludzi. Nawet tych, których kiedyś
lubił. Nie potrzebował przeszłości, którą pozostawił za sobą.
A mimo to siedzę tutaj i
przeżywam głupoty, pomyślał z kpiącym uśmiechem. Pochylił się, ugasił niedopałek
w śniegu. Cichy syk i niewielka kałuża, i już po wszystkim. Gdyby każdy problem
dawało się tak prosto rozwiązać.
Oparł łokcie na kolanach
i zacisnął dłonie na głowie. Robiło się zimno.
„Trzeba sobie umieć
powiedzieć: to nie dla mnie. I dać sobie spokój”. Co to jest, że te słowa ojca
tak nagle wróciły?
Uniósł powoli głowę.
Kilkanaście metrów przed sobą widział pozbawione liści, nieco pochylone w prawo
drzewo. I betonowy kosz na śmieci, wyraźnie przepełniony.
„Nie ma sensu tkwić w
czymś na siłę tylko dlatego, że już się to zaczęło i się w tym siedzi”.
To jest w sumie racja,
pomyślał Andrzej. Z kosza wystawało coś, co wyglądało jak połamana figurka
Świętego Mikołaja. To jest w gruncie rzeczy cholerna racja, chociaż ojciec jak
zwykle trafił kulą w płot, bo mówił to w kontekście polonistyki. Nic nie wie o
polonistyce, nic nie wie o studiach, nic nie wie o mnie. Ale to akurat jest
prawda, nie ma sensu tkwić w jakiejś relacji i jej na siłę ciągnąć tylko po to,
żeby ciągnąć.
„Odpuść sobie, jak się w
tym nie odnajdujesz”. Jakoś tak to ojciec ujął. Tak, nie odnajduję się w tym
związkoczymś z Remigiuszem, nie w takiej formie, w jakiej Remigiusz chciałby to
związkocoś widzieć. Nie odnajduję się w tych wszystkich jego oczekiwaniach
wobec mnie, mojego postępowania, mojego myślenia. I nie chcę tego, czego on
chce, zwyczajnie i po prostu tego nie chcę. I nie chcę udawać, że jest inaczej.
I nie chcę czuć się winny, gorszy czy nie w porządku, bo nie chcę czegoś, czego
on chce.
„Nie ma sensu ciągnąć
czegoś, żeby to ciągnąć. Nie ma sensu. Nie można męczyć się z czymś wbrew
sobie”.
Zdecydowanie nie ma
sensu, pomyślał Andrzej. Jak to było? Będę od tego nieszczęśliwy, zły i będzie
coraz gorzej. No więc tak, jestem już tą całą sytuacją zmęczony, wkurzony i
zdecydowanie jest coraz gorzej, skoro nagle w bzdurnych i przemądrzałych
monologach ojca zaczynam odnajdywać odrobinę sensu.
Odpuścić sobie. Nikt nie
będzie miał pretensji. No, nie do końca, ktoś zawsze będzie miał. Ale trzeba
wybierać, co ważniejsze: ja czy inni. Bo to za każdym razem jest i będzie
konieczność wyboru, konieczność zdecydowania, czy zadbać o siebie, czy o kogoś
innego. A mam prawo dbać najpierw o siebie. I mam prawo być dla siebie
ważniejszy, być dla siebie na pierwszym miejscu, nawet jeśli ktoś inny będzie z
tego powodu niezadowolony, zły, nawet nieszczęśliwy.
„Nie ma sensu męczyć się
po nic, jak można coś zmienić”. Czy to jest po nic? W gruncie rzeczy tak.
Przecież ja nie chciałem od niego niczego więcej niż to, na co się początkowo
umawialiśmy. A już na pewno nie chciałem tego wszystkiego, co w ostatnich
tygodniach, miesiącach próbował mi wepchnąć.
„Po co ci takie rzeczy
na siłę, wbrew sobie”. Gdyby ojciec wiedział, co kryje się pod tym pojęciem
„takie rzeczy”… Andrzej roześmiał się cicho. Pewnie milicyjny dupek dostałby
jednocześnie ataku furii i ataku serca. To byłby nawet zabawny widok.
Ale fakt, po co mu taka
relacja, skoro ma coraz większe wrażenie tego „na siłę” i „wbrew sobie”.
Zdecydowanie i coraz bardziej wbrew sobie. Jakby z każdym kolejnym słowem i
gestem Remigiusz przesuwał jeszcze trochę i jeszcze trochę granice, które mu
wcześniej pokazano.
Może nawet robi to
nieświadomie, pomyślał Andrzej, i w dobrej wierze – tylko co z tego? Przesuwa
te granice, wpycha mi się coraz bardziej swoją wizją życia w moją i ma
kompletnie w dupie, że ja tego nie chcę. Nie chcę, więc co tam, on przesunie
granicę jeszcze trochę, a potem zrobi wielką scenę o to, że nie jestem z tego
zadowolony i nie dziękuję za taką piękną kolonizację.
Założył rękawiczki.
Czubki palców trochę zdrętwiały z zimna.
To w gruncie rzeczy
przerażające, uznał, jak bardzo słowa ojca pasują do całej sytuacji. Aż tak po
mnie widać, jak ta sprawa mnie męczy? Bo męczy. Koszmarnie już męczy i
zwyczajnie mam dość.
Dość. No właśnie. Miał
dość: tej sytuacji, Remigiusza i samego siebie w całej tej sprawie. Nie czuł do
Remigiusza niczego poza prostą sympatią i zwyczajnym pożądaniem, nie
potrzebował i nie chciał tych jego wszystkich „kocham” oraz związanych z tym
słów i zachowań, nie miał ochoty na wspólne szukanie i urządzanie nowego
mieszkania, na poznawanie rodziny, na zwierzenia i podobne. I nie…
I nie chcę już w tym
tkwić, pomyślał. To była nagła, krótka, wyraźna myśl – niemal elektryzująca.
Nie chciał tkwić w tej relacji, nie chciał ciągnąć tej znajomości, nie chciał
być z tym człowiekiem. Tak zwyczajnie i po prostu: nie chciał już Remigiusza w
swoim życiu.
W sumie dlaczego to jest takie olśnienie? Naprawdę, jakby nagle założył okulary i wreszcie zaczął dobrze widzieć. Co się zadziało przez ostatnie miesiące, że potrzebował aż przyjechać do domu i wysłuchać mądrzenia się ojca, by wreszcie dotarło do niego coś tak oczywistego?
Pokręcił powoli głową. Rozdeptany śnieg pod butami zamieniał się w burą breję.
Zdecydowanie to było kiepskie połączenie, on sam i inni ludzie, przynajmniej w
takiej konfiguracji. Za dużo oczekiwań, na które nie umiał i nie chciał
odpowiadać. Za dużo emocjonalnej żonglerki, która go kompletnie nie
interesowała. Za dużo cudzej obecności, przez którą zaczynał się dusić.
Wolę jasne, proste
znajomości na seks i nic więcej, stwierdził, poprawiając lewą rękawiczkę. Jest
konkret, jest jasna sytuacja, nie ma niedopowiedzeń, oczekiwań ani pretensji.
To z Remigiuszem to jest jedna wielka pomyłka, on ma swoją wizję tej
znajomości, ja swoją i te wizje się kompletnie wykluczają.
Trzeba to po prostu
zakończyć. Wrócić po świętach do Szczecina, ogarnąć sprawy organizacyjne,
zakończyć znajomość i zająć się swoimi sprawami.
Rozstać się. To było
odpowiednie słowo, choć sugerowało znacznie poważniejsze znaczenie i samej tej
relacji, i jej zakończeniu. Ale w porządku, niech zostanie. Rozstać się z
Remigiuszem. I tyle.
Andrzej wstał. Zabawna
sprawa, słowa „rozstać się z Remigiuszem” wywołały takie wrażenie, jakby się
wzięło głęboki oddech. Kojarzyły się ze spokojem, z odprężeniem, z
przestrzenią.
Nie chcę z nim być,
cokolwiek by pod słowami „być z nim” rozumieć. Po prostu nie chcę go już w moim
życiu, w jakikolwiek sposób.
Wolnym krokiem ruszył w
kierunku domu. Ciemność ciemnością, klimaty z Schulza klimatami z Schulza, ale
w gruncie rzeczy doskonale się orientował, gdzie jest i którędy ma wrócić.
Dobrze było wiedzieć, dokąd się idzie.
Dobrze było wiedzieć,
czego się chce – i czego się nie chce. To drugie może nawet bardziej. Jakoś to
w minionych miesiącach zagubił.
Ale teraz, tutaj, w tym
punkcie – odzyskał. I nie zamierzał już więcej tracić.
***
Ojciec stał przed
frontowymi drzwiami, w kurtce, z papierosem w ręku. Andrzej zauważył go dopiero
wtedy, gdy już zamknął za sobą bramę i odwrócił się w stronę domu. Ojciec
uniósł papierosa do ust, zaciągnął się, powoli wydmuchał dym. Patrzył na
człowieka tak, jakby przygotowywał się do przesłuchania.
– Nachodziłeś się? –
zapytał, gdy Andrzej podszedł.
– Tak.
– I znowu łaziłeś bez
kaptura – powiedział z wyrzutem. – Miałeś go nie ściągać.
Andrzej wzruszył
ramionami.
– Nie jest aż tak zimno.
Co ojciec tu robi? – Nagle, tknięty czymś dziwnym w twarzy ojca, czymś, czego
nie rozumiał, spytał podejrzliwie: – Czeka ojciec na mnie?
Ojciec spojrzał w bok,
strzepnął popiół na śnieg.
– Tak wyszedłem, zapalić
– mruknął. – I tak przy okazji patrzyłem, czy już wracasz. Jest już po północy
i coraz chłodniej. – Położył drugą rękę na klamce, otworzył drzwi. – Właź do
domu, Jędrek, zanim się pochorujesz. Wystarczy tego szwendania się z gołą głową
w środku nocy i po mrozie.
Andrzej zdjął w
przedpokoju kurtkę i buty; ojciec poszedł do kuchni, pewnie chciał tam w
ukryciu przed mamą dopalić papierosa. W domu było ciepło, tak przyjemnie,
odprężająco ciepło; gorąca woda w łazience niemal parzyła w dłonie.
W swoim pokoju Andrzej
przebrał się z powrotem w piżamę, usiadł przy biurku i otworzył górną szufladę.
Potrzebował jakiejś kartki. Na szczęście stare, nie do końca wykorzystane
notesy nadal były na swoim miejscu. O, ten, w którym ćwiczył przed maturą
zadania z matematyki, nadawał się, pozostało jeszcze sporo czystych stron.
Rozległo się ciche,
krótkie pukanie i ojciec wszedł do pokoju z kubkiem w dłoni.
– Czemu ojciec jeszcze
nie śpi? – spytał Andrzej z irytacją. Żeby człowiek nie mógł mieć pięciu minut
spokoju we własnym pokoju…
– A czemu ty jeszcze nie
śpisz, mądralo? – odciął się ojciec i postawił kubek na biurku. – Masz. To ta
herbata, którą mama robi. Mam nadzieję, że w dobrych proporcjach dałem miód i
mleko. Wypij.
– Nie chcę.
– Wypij – powtórzył
ojciec twardo. – Włóczyłeś się po nocy w środku zimy, z gołym łbem, mogło cię
przewiać albo coś. Jak się pochorujesz, to mama da nam obu popalić, tobie za to
łażenie, a mnie, że cię puściłem. Pij.
Dla świętego spokoju
Andrzej wziął kubek i upił trochę herbaty.
– I jak?
– Za dużo miodu, za mało
malin – mruknął. – Ale da się wypić.
– To dobrze. – Ojciec
rozejrzał się, podszedł do łóżka i usiadł na brzegu materaca.
– Co ojciec jeszcze
chce? – spytał Andrzej z niepokojem, bo wyglądało na to, że prędko się tego
człowieka nie pozbędzie.
Ojciec siedział przez
chwilę bez słowa, przyglądał się kwiatom na parapecie, przeniósł wzrok na regał
z książkami pod oknem, potem wreszcie spojrzał na Andrzeja.
– Przemyślałeś sobie to,
co chciałeś przemyśleć? – zapytał spokojnie. – Na tym dworze?
Andrzej zawahał się.
– Powiedziałem, że chcę
się przejść – odpowiedział w końcu. – Nie mówiłem, że chcę coś przemyśleć.
– Nie musiałeś –
stwierdził ojciec z lekkim, ni to rozbawionym, ni to zrezygnowanym uśmiechem. –
To jak, przemyślałeś sobie?
Andrzej wzruszył
ramionami, popatrzył na wyciągnięty notatnik.
– Tak.
– Uporządkowałeś to
sobie?
– Tak.
– To dobrze.
Przez dłuższą chwilę
obaj milczeli. Andrzej zerknął na ojca. Ojciec dalej siedział na brzegu łóżka,
trochę przygarbiony, palcami lewej ręki okręcał obrączkę na prawym serdecznym
palcu. Patrzył znów na regał.
– Wiesz, Jędrek… –
odezwał się nagle – tak sobie pomyślałem, jak poszedłeś, że może nie chodzi o
te twoje studia. Tylko o jakieś prywatne sprawy. O jakąś dziewczynę. – Spojrzał
na Andrzeja, minę miał dość zakłopotaną. – A ty sobie pewnie kiepsko radzisz w
takich sprawach, rozmowach, randkach i tak dalej. W ogóle beznadziejnie sobie
radzisz w kontaktach z ludźmi, takich zwyczajnych, koleżeńskich. Powtarzałem ci
ciągle, żebyś nie siedział wiecznie w tych swoich książkach, tylko poszedł
gdzieś normalnie z kolegami czy coś… – Urwał, pokręcił głową. – No nic, teraz
już się na to nic nie poradzi, co było, to było. Po prostu… jak potrzebujesz
jakiejś pomocy, to powiedz.
Przez moment Andrzej
miał ochotę się roześmiać. Pomocy, rzeczywiście. Pomocy w sprawie Remigiusza.
Pomocy od ojca. To już nawet nie było zabawne, to było zwyczajnie groteskowe.
– Nie potrzebuję żadnej
pomocy – odparł stanowczo. – Niech ojciec już idzie, dopiję herbatę i położę
się spać.
– Dobrze, dobrze –
wymruczał ojciec, wstał, podszedł do biurka. Popatrzył na wyciągnięty notatnik,
ale nie skomentował tego. Poklepał Andrzeja po ramieniu. – To kładź się jak
najszybciej, Jędrek. Zagrzej się po tym dworze. I załóż skarpetki do spania – dodał,
podchodząc do drzwi. – Zimno jest, żebyś od stóp nie zmarzł, bo to najgorzej.
Pamiętaj, załóż zaraz skarpetki. Nie zapomnisz?
– Nie, nie zapomnę –
odparł Andrzej ze zniecierpliwieniem, patrząc na ojca, który stał przy drzwiach
z ręką na klamce i najwyraźniej oczekiwał wyraźnej deklaracji w sprawie tych
cholernych skarpetek. – Ile ja według ojca mam, pięć lat?
– Nie – odpowiedział
ojciec cicho, znów z tym dziwnym, niezrozumiałym wyrazem twarzy. – Masz
dwadzieścia lat, Jędrek. Dwadzieścia lat, od prawie dwóch miesięcy. – Nacisnął
klamkę. – Dobranoc.
– Dobranoc – mruknął
Andrzej, już do zamkniętych drzwi. Odetchnął. Wreszcie odrobina spokoju. Upił
jeszcze trochę herbaty – zdecydowanie za dużo miodu, a za mało malin – odstawił
kubek na bok, przysunął notes, otworzył na czystej stronie, wyciągnął jeden z
długopisów z pojemnika stojącego w prawym rogu biurka. No dobrze. To teraz do
rzeczy.
Musiał to sobie
uporządkować. Rozplanować. Spisać.
Listy rzeczy do
zrobienia, spraw do załatwienia, problemów do rozwiązania od kilku lat
sprawdzały się naprawdę dobrze. I to nie dopiero wtedy, gdy należało wziąć się
do pracy – zaczynały działać już w momencie ich spisywania. Pozwalały ułożyć
myśli, uszeregować priorytety, odzyskać poczucie kontroli nad sytuacją. Po
spisaniu listy okazywało się, że o cokolwiek chodziło – dawało się to
pozałatwiać. I w chwili spisania wszystkiego pojawiał się pewien spokój –
spokój wynikający z tego, że człowiek wiedział, co musi zrobić oraz od czego
zacząć.
Więc tak, lista. Lista
rzeczy do zrobienia, ogarnięcia, uporządkowania w związku z Remigiuszem. Nie,
cholera, nie to słowo. W sprawie Remigiusza. Tak lepiej.
A właściwie, stwierdził,
zapisując na środku „Pilne po Nowym Roku”, tak będzie jeszcze lepiej. Odsunąć
na bok Remigiusza, skupić się na czasie. No właśnie.
Punkt pierwszy: załatwić
stancję. Trzeba się odezwać do Maurycego, tego, z którym chodził od roku na
angielski do szkoły językowej. Maurycy miał małe mieszkanie, które wynajmował
na czas swoich wyjazdów, a wyjeżdżał dość często, a to do Niemiec, a to do
Holandii na jakieś dorywcze prace. Proponował wynajem już w czasie wakacji, a
ostatnio znów na zajęciach rzucił: „Ej, jak znacie kogoś, kto od stycznia albo
lutego chciałby wynająć pokój na parę tygodni, to dajcie znać, planuję wyskoczyć
znowu na trochę na fuchę”. Jak sam mówił, wolał nie zostawiać pustego
mieszkania i „pustych przebiegów” w postaci czynszu za okres, gdy go nie było.
Ale nie szukał też na siłę, poza tym był kiepski organizacyjnie, więc istniała
spora szansa, że nadal z nikim nie dogadał wynajmu.
Do Maurycego można
zadzwonić już jutro, żeby nie czekać z tym na ostatnią chwilę. Jeśli nic z tego
nie wyjdzie, trzeba będzie szukać dalej. Może w najgorszym razie Maurycy
pozwoli mu u siebie przemieszkać kątem parę dni. Był łasy na pieniądze, więc
perspektywa zdobycia dodatkowych paru groszy w tak prosty sposób z pewnością go
skusi.
Punkt drugi: zabrać
swoje rzeczy z mieszkania Remigiusza. Z ubraniami i innymi prywatnymi
drobiazgami nie będzie problemu, ale do książek trzeba zorganizować trochę
kartonów. Albo toreb. Albo wziąć od rodziców tę dużą walizkę, którą zawsze
nadawali na bagaż w samolocie podczas wyjazdów. W tej walizce zmieści się dużo
książek, więc szybciej będzie można to pozałatwiać.
Niestety trzeba przy tym
będzie znieść konfrontację z Remigiuszem. No trudno.
Po trzecie: oddać
Remigiuszowi klucze do jego mieszkania. To w zasadzie była najprostsza i
najszybsza sprawa, ale oznaczała to samo, co punkt drugi: konfrontację z
Remigiuszem. W sumie można by te klucze może jakoś wsunąć do skrzynki pocztowej
czy nawet wysłać pocztą, czy zostawić w jakiejś paczce pod drzwiami, ale…
Ale to by było takie
szczeniackie i tchórzliwe, pomyślał Andrzej z niesmakiem. Jakbym był jakimś
żałosnym gówniarzem. Potrafię stanąć przed nim twarzą w twarz i oddać mu te
klucze jak dorosły człowiek.
Więc punkt trzeci
zostaje w takiej formie, w jakiej był: oddać Remigiuszowi klucze do mieszkania.
Osobiście.
I tyle. Trzy punkty do
załatwienia i sprawa zamknięta.
Andrzej sięgnął po kubek
i wypił jeszcze trochę herbaty. Czegoś brakowało. Albo inaczej: coś jeszcze
pozostawało, coś, co nie dawało spokoju i obijało się gdzieś z tyłu głowy.
Jeszcze coś było do zrobienia, do zapisania, do uwzględnienia. Chociaż
nieszczególnie miał na to ochotę – nie mógł się od tego uwolnić i nie potrafił
tego zignorować.
No więc dobrze, niech
będzie. Odstawił kubek, wziął z powrotem długopis.
Punkt czwarty:
przeprosić. Za to, co powiedział przed wyjazdem. I za co dostał w twarz. Pal
diabli tamten policzek, to się naprawdę nie liczyło i było w zasadzie
zrozumiałe, jeśli chodzi o reakcję Remigiusza. Andrzej po prostu nie czuł się
dobrze ze wspomnieniem tamtych słów, ze wspomnieniem miny Remigiusza – widać
było, jak to go ugodziło – i z całą tamtą sytuacją. Powiedział to rozmyślnie,
złośliwie, w ramach ślepej, agresywnej obrony, miał tego świadomość i wtedy, i
tym bardziej teraz. Chciał go zranić, nie ma co udawać, że „to niechcący”.
Chcący, jak najbardziej chcący. Ale żałował, już wtedy żałował, że nie umiał
znaleźć czegoś innego, żeby dotrzeć do Remigiusza. Albo może nie postarał się
znaleźć czegoś innego.
I co więcej, tamte słowa
były bzdurą. Nie oceniał znajomości z Remigiuszem, nie sprowadzał tego
wszystkiego, co między nimi było przez tyle miesięcy, do poziomu wygodnego
mieszkania, czyjegoś skakania wokół i podobnych. Cenił w tej znajomości to, o
czym przecież tyle razy mówił: świetny seks i fajne towarzystwo. Z Remigiuszem
dobrze się żyło, nieźle się spędzało czas, wspaniale się pieprzyło. To lubił w
tej relacji, po to tyle w niej był.
Przeproszę go, pomyślał
Andrzej, patrząc na czwarty punkt listy. Mogę być głupim dupkiem, ale w pewnych
granicach. I nie chcę, żeby myślał, że tak myślałem o nim i o tym, co mi dawał.
Ostrożnie wyrwał
zapisaną kartkę z notatnika, złożył na pół i wsunął do Melville’a, który leżał
obok pojemnika z długopisami. Tu się nie zgubi.
Lista zatem była gotowa.
W tym momencie pojawiło
się coś, co znał, co pojawiało się za każdym razem, gdy miał gotową listę –
wrażenie, że sytuacja już zaczęła się nieco uporządkowywać. Jeszcze nic nie
zrobił, ale wiedział, co ma zrobić, krok po kroku, jak i kiedy.
Z tą listą – z tym
wszystkim, co uporządkował sobie tej nocy – mógł po Nowym Roku wrócić do
Szczecina.
***
Do Szczecina Andrzej
wrócił pierwszego stycznia późnym popołudniem. Mama była rozczarowana, bo
liczyła, że zostanie jeszcze trochę; ojciec popatrzył na niego podczas rozmowy
o tym w sobotę jakoś dziwnie, jakby coś rozważał, i wreszcie stwierdził: „Jak
Jędrek chce jechać w poniedziałek, to niech jedzie”.
Stancja była dogadana
właśnie od soboty. Maurycy odebrał rano, zapytał: „Czego, kurwa, dzwonisz o tak
barbarzyńskiej porze, ja mam jeszcze przedsylwestrowego kaca”, ale szybko
zmienił ton i bardzo się ucieszył na pytanie o wynajem. Bo znów planował wyjazd
na dwa, może trzy miesiące, i tak, szukał ciągle tymczasowego lokatora na ten
czas, i nie, jakoś dotąd nie ogarnął, więc super, że lokator ogarnął się sam.
Maurycy był bardzo
wygodną znajomością. Na początku zeszłego roku, gdy się poznali w ProfiLinguie
podczas zajęć z angielskiego, poszli parę razy do łóżka. W łóżku było fajnie.
Maurycy nie miał żadnych oczekiwań poza dobrym seksem i porządnym ćwiczeniem
konwersacji na zajęciach, bo do angielskiego podchodził bardzo poważnie. Nie
miał pretensji, gdy Andrzej akurat nie miał ochoty iść z nim do łóżka. W ogóle
niemal wszystko, poza angielskim i pieniędzmi, traktował bardzo na luzie i z
pewną obojętnością. A teraz okazał się pomocny przy kwestii nowego lokalu.
„Wprowadzaj się choćby
dzisiaj”, powiedział. „Dobra, pierwszego też może być. Ja tak koło dziesiątego
planuję wyjechać. To się na razie przemęczymy we dwóch, mnie i tak prawie w
domu nie ma. Pobzykamy się trochę, zanim wyjadę, jak masz ochotę”. Informację,
że Andrzej raczej nie ma ochoty, przyjął z rozbawieniem, „Nie to nie, twoja
strata, ale grunt, że chałupa nie będzie mi stała pusta”.
Tak, to Andrzej sobie
uświadomił już parę dni wcześniej: nie miał chwilowo ochoty na seks. Nie na
taki z kimś w każdym razie. Kilka razy szybkie, bezosobowe rozładowanie
napięcia w łazience czy w łóżku, we własnej dłoni, to wystarczyło. W tym
momencie nawet czysto fizyczna bliskość z innym człowiekiem wydawała się zbyt
męcząca i przygniatająca.
Tak więc punkt pierwszy
został odhaczony jeszcze przed Nowym Rokiem. Punkt drugi udało się załatwić
drugiego stycznia, parę rund taksówką, Maurycy miał u siebie sporo pustych
kartonów, no i była ta duża walizka rodziców. Ciuchy, notatki, wszystkie
książki wyjechały z mieszkania Remigiusza i znalazły się w kawalerce Maurycego.
– Kurewsko dużo masz
tych książek – stwierdził Maurycy. – Ale dobra, twój problem, jak to sobie
pownosić tutaj, a potem powynosić gdzie indziej. – I wyszedł na piwo, bo umówił
się ze znajomymi.
Andrzej na początku nastawiał
się na to, że zastanie w mieszkaniu Remigiusza, ale ten najwyraźniej postanowił
zostać w Lublinie tyle, ile pierwotnie planował. I dobrze. Co prawda wynoszenie
swoich rzeczy pod nieobecność Remigiusza było takie… słabe, gówniarskie trochę,
ale Andrzej wolał mieć to już za sobą. Nie chciał scen. I trochę się obawiał,
że Remigiusz może tak go zagadać, przekręcić sprawę, przydusić tymi wszystkimi
słowami i prośbami, aż powrócą do status quo. Łatwiej będzie wyjaśnić, zamknąć
pewne sprawy, gdy już zabierze się z mieszkania własne rzeczy.
Te pierwsze dni stycznia
po powrocie do Szczecinie były zatem dość intensywne, ale jednocześnie
uspokajające. Porządkowało się sytuację. I wracało się tu już w zupełnie innym
humorze, z poczuciem, że ma się kontrolę nad własnym życiem.
Do tego od niemal roku
Andrzej coraz bardziej myślał o Szczecinie jako o swoim mieście. Już nie jako o
obcym, nieciekawym, denerwującym; już nie jako o nędznym substytucie Krakowa;
już nie jako o przestrzeni własnej porażki. To było miasto, w którym się
odnalazł, na studiach, wśród wykładowców, w podejmowanych działaniach. To było
miasto, w którym układał własne życie, krok po kroku tak, jak chciał. To było
miasto, w którym zdobył wolność – i teraz miał ją znów odzyskać.
To miasto przywitało go
roztopioną śnieżną breją, niską temperaturą, mżawką i tramwajem, który nie
przyjechał zgodnie z rozkładem. A także pomnikiem kolejarza na tle nieruchomej
Odry, zapachem czekolady ciągnącym się od Łasztowni i podniszczonym plakatem
Kontrapunktu z zeszłego roku, wciąż zawieszonym na bocznej ścianie kiosku przy
dworcu.
Był u siebie. Z
kolejnymi miesiącami ta myśl stawała się coraz bardziej prawdziwa, naturalna,
przyjemna.
Gdy u Maurycego, w
kawalerce na Przyjaciół Żołnierza, ustawiał w przedpokoju kartony z książkami
tak, by mieć pod ręką przede wszystkim materiały z przedmiotów z tego semestru,
w pewnym sensie poczuł się bardziej „u siebie” niż przez ostatnie miesiące, a
przynajmniej tygodnie, w mieszkaniu u Remigiusza. Może właśnie dlatego, że tu
nie oczekiwano od niego niczego, czego nie czuł, nie myślał, nie chciał dać.
Wprawdzie Maurycy trochę kpiąco, a trochę prowokująco stwierdził pierwszego
wieczoru: „Ej, ale serio mamy spać w jednym łóżku i się nie pieprzyć? To chyba
będziesz spał na podłodze”, ale potem dał człowiekowi spokój. Teoretycznie
można było położyć jakiś materac i poduszkę na podłodze, można by też postawić
łóżko polowe, gdyby Maurycy takie miał. Ale ten facet mało co miał z
praktycznych i potrzebnych rzeczy, nawet obieraczki do ziemniaków nie posiadał,
bo po co, i tak obiera ziemniaki w kwadrat, to nóż wystarczy.
Trudno mówić o
komfortowych warunkach, ale w sumie niekomfortowo też nie było, jeśli się
przyjęło, że jeszcze z tydzień przemęczą się na tym jednym łóżku, dopóki
Maurycy nie wyjedzie. Za dnia miało się mieszkanie dla siebie, ten facet ciągle
gdzieś wychodził, i dobrze. Można było palić, Maurycy wprawdzie próbował ciągle
rzucić, ale jakoś bez przekonania i gdy tylko widział cudzego papierosa, od
razu wyciągał własną awaryjną paczkę z pojemnika na lodówce. Nie miał
telewizora, a radia słuchał w słuchawkach. Nie bałaganił za bardzo i zawsze po
sobie zmywał, chociaż z praniem było gorzej, z kosza w łazience brudne ciuchy
wręcz się wylewały. No i gdy widział, że człowiek czyta, to siadał przed
komputerem, by w coś pograć, nie przeszkadzał ani nie domagał się uwagi.
Za to we wtorek, gdy
Andrzej już się rozpakował, poustawiał kartony z książkami i jakoś wcisnął
swoje ubrania do szafy – właściciel miał zdecydowanie za dużo ciuchów jak na
jedną osobę, przechowywał rzeczy sprzed lat, bo, jak przyznawał, nie umiał się
z nimi rozstać – we wtorek wieczorem Maurycy przyniósł zgrzewkę piwa, pizzę z
pobliskiej pizzerii i chipsy, rozstawił to wszystko na stole w kuchni, podał
Andrzejowi puszkę Żywca, sobie wziął drugą i oświadczył:
– To za lokatora, który
pod moją nieobecność nie rozjebie mi ściany w łazience.
Maurycy miewał pecha do
lokatorów. Ostatni rozbił w łazience kilka ozdobnych kafelków nad wanną.
Historia była dziwna, nie do końca jasna i Andrzej nie czuł potrzeby, by ją
dokładniej poznawać.
Wypili, zjedli, ponownie
padła propozycja seksu – „Mały numerek przy pudełku po pizzy?” – ponownie
została odrzucona, wypili drugie piwo.
– Co z tobą? – zapytał
Maurycy. – Co się zrobiłeś taka cnotka niewydymka?
– Nie mam ochoty – uciął
Andrzej. Nie zamierzał się wdawać w wyjaśnienia. Maurycy wzruszył ramionami.
– Szkoda – powiedział. –
Mam nadzieję, że jak wrócę, tobie wróci ochota.
– Może.
– Ty masz jakiś problem
– stwierdził nagle Maurycy, mrużąc oczy nad uniesioną puszką. – Ale spoko, to
twój problem. Ja się na cudze problemy nie piszę. Grunt, żebyś opłaty robił na
czas, nie rozwalił mi chałupy i nie wkurwił sąsiadów, zwłaszcza tej starej z
drugiego piętra, bo ta to się wiecznie o wszystko czepia, i to mi wystarczy.
Jak będę chciał poruchać, to sobie znajdę dziesięciu takich jak ty.
– Powodzenia – mruknął
Andrzej, rozbawiony tą wyliczanką. Cóż, trafiała w sedno.
– Chcesz ten ostatni
kawałek pizzy?
– Chcę.
– To musimy podzielić,
bo ja też chcę. – Maurycy sięgnął po nóż, rozciął kawałek pizzy na dwa kawałki
i wziął sobie ten nieco większy.
Połowa spraw z listy
załatwiona, pomyślał Andrzej, sięgając po drugi kawałek. Stancja dogadana,
książki i reszta rzeczy przewieziona. Pozostała druga połowa spraw, którą
trzeba będzie się zająć pojutrze. Ale jeszcze dzisiaj i jutro można odpocząć,
zebrać siły. Przygotować się na to, co czeka człowieka w czwartek.
***
Według biletu Remigiusz
miał wrócić w czwartek przed południem. Andrzej postanowił dać mu czas na jakiś
odpoczynek po podróży i – szczególnie – na oswojenie się z widokiem mieszkania,
z którego zniknęła część rzeczy. Poza tym, szczerze mówiąc, czuł pewną niechęć
do tych dwóch punktów, które czekały na realizację. Nie z powodu samej ich
treści; odpychająca i zniechęcająca była myśl o całej emocjonalnej huśtawce,
która się mogła uruchomić.
Ale trzeba to wreszcie
zrobić i mieć za sobą, pomyślał, gdy zbliżała się osiemnasta. Trzeba się
ruszyć, pojechać, oddać klucze, przeprosić i wrócić. Zamknąć sprawę i iść
dalej.
Przebrał się, wziął z
wieszaka w przedpokoju płaszcz, sprawdził, czy w miejscu przy kołnierzu, które
rano czyścił, ta mała plama zupełnie zniknęła, założył płaszcz i zerknął do
lustra. W porządku, kołnierz wyglądał dobrze. Włosy też. W sobotę rano ojciec
zaciągnął go do fryzjera ze słowami: „Zaczynasz wyglądać jak jakiś hipis,
Jędrek, chodź, pani Kasia mnie podcina o jedenastej, to poprosimy, żeby
wcisnęła cię po mnie, przecież to parę chwil, ona nigdy nie robi problemu”.
Andrzej i tak zamierzał w najbliższym czasie przystrzyc włosy, bo rzeczywiście
zrobiły się za długie, więc tylko mruknął, że OK i poszedł z ojcem.
Przynajmniej było z głowy. I bez żadnych udziwnień; pani Kasia, niewiele chyba
młodsza od ojca, miała mocno konserwatywne podejście do męskich fryzur i
dzieliła włosy na te do przejechania maszynką oraz na te do przycięcia nożyczkami.
Pewnie dlatego ojciec od lat chodził tylko do niej i nie pozwalał się dotknąć
innym fryzjerkom w tym zakładzie. Gdy przyszli wtedy parę minut przed
jedenastą, przywitał się, podszedł do pani Kasi i wskazał ręką na Andrzeja.
„Syna przyprowadziłem”, powiedział takim tonem, jakby zdradzał ważną
informację. Pani Kasia tylko pokiwała głową, uśmiechnęła się lekko i spytała,
czy obu tak samo, nożyczkami, nie maszynką, standardowo.
Andrzej upewnił się, że
ma w kieszeni płaszcza klucze Remigiusza, założył rękawiczki, wyszedł z
mieszkania i zamknął drzwi na oba zamki. Maurycy był gdzieś na mieście,
zapowiedział, że wróci w nocy. Przynajmniej nie trzeba tłumaczyć, gdzie się
wychodzi albo skąd się wraca. Chociaż Maurycy jakoś namolnie nie dopytywał,
przyjmował też bez dąsów krótkie „To moja sprawa”.
Do przystanku
autobusowego było niedaleko. Andrzej zerknął na zegarek, stwierdził, że nie
musi pędzić, i spokojnie ruszył po schodach.
***
Na Mazurską dotarł
kilkanaście minut przed dziewiętnastą. Przeszedł przez bramę wejściową – zawsze
była otwarta, często niedomknięta choćby na klamkę, nic dziwnego, że w zimne
dni tak ciągnęło – i ruszył po schodach na pierwsze piętro. W połowie kondygnacji
przystanął. To naprawdę nie była kusząca perspektywa, to spotkanie.
Ale chciał to jakoś
sensownie załatwić. Nie miał za bardzo ochoty, fakt, ale chciał, chciał to
porządnie, jasno zakończyć, no i chciał się poczuć trochę lepiej z samym sobą.
Bo po tamtej środzie zdecydowanie dobrze się ze sobą nie czuł. Oddać klucze.
Wyjaśnić. Przeprosić. Nie mieć tego wrażenia, że zachował się jak kompletny
dupek i zupełny tchórz w jednym. Nie omijać potem w myślach okresu między lutym
a grudniem dwutysięcznego niczym pola minowego.
Powoli przeszedł resztę
schodów i stanął przed drzwiami Remigiusza. Numer cztery, zawieszony nad
wizjerem, znowu się trochę przekrzywił, Remigiusz miał go przykręcić od
początku grudnia. Andrzej lekko przesunął numer palcami, by wisiał prosto, ale
czwórka znów opadła nieco w lewo. Trudno.
Jeszcze można się było
wycofać. Zostawić klucze na wycieraczce, wrzucić do skrzynki czy coś. Jeszcze
można było uniknąć tej konfrontacji.
Nie no, nie będę aż tak
żałosny, pomyślał z irytacją. Jasne, że to nie będzie przyjemne. Ale sam jestem
sobie winien i zwyczajnie sobie na to zasłużyłem. A on zasłużył na minimum
przyzwoitości z mojej strony przynajmniej na koniec.
Andrzej uniósł rękę,
jeszcze przez moment się zawahał – wreszcie zadzwonił. Znajomy dźwięk dzwonka,
szmer za drzwiami, zgrzytnięcie przekręcanego zamka i naciskanej klamki – to
wszystko przywoływało pewne wspomnienia z ostatnich miesięcy. W dużej mierze
dość dobre wspomnienia. Wspomnienia, do których może nie będzie się chciało
specjalnie wracać – lecz przed którymi nie chciałoby się też za wszelką cenę
uciekać.
Ale dopiero widok
Remigiusza, jego wysokiej, barczystej sylwetki, jego twarzy z cieniem zarostu –
musiał się ze dwa dni nie golić, czasem sobie robił takie „parę dni wolnych od
podcinania gardła”, jak to określał, i wtedy ze złośliwą uciechą drapał
człowieka w ramię czy w udo kłującym podbródkiem – dopiero ten widok wywołał w
Andrzeju coś wyjątkowo wyrazistego.
Zwykłą fizyczną
tęsknotę. Widok Remigiusza w starych dżinsach i nieco wypłowiałym swetrze,
który tak lubił nosić po domu, a który się tyle razy się z niego zdejmowało –
to działało pobudzająco. Przynajmniej przez moment. Poczuć go znowu tak, jak
kilkanaście dni wcześniej – gdyby można na tym poprzestać…
Pewność. Pewność
decyzji, którą się podjęło. Fizyczna tęsknota fizyczną tęsknotą, ale zaraz za
nią przypomniało się to nieprzyjemne wrażenie duszności, przygniecenia z
ostatnich tygodni. Andrzej nie chciał do tego wracać. Nawet wyjątkowo dobry
seks nie był tego wart.
Spokój. Bo właśnie teraz, gdy patrzył na Remigiusza, na mieszaninę zaskoczenia i nadziei w jego
twarzy, poczuł ten spokój – dziwny, smutny, wyciszający spokój po całej
huśtawce myśli i wrażeń z ostatnich tygodni, zwłaszcza z ostatnich dni.
Decydujące kroki zostały zrobione, nie było już odwrotu. I to naprawdę
uspokajało.
– Mogę wejść na chwilę?
– zapytał spokojnie. Remigiusz nie odpowiedział, tylko otworzył szerzej drzwi.
I dopiero w tym
momencie, gdy Remigiusz nieco się odsunął, otworzył drzwi, wykonał głową jakiś
taki lekki, zapraszający gest – dopiero w tym momencie Andrzej poczuł coś
jeszcze, to, czego mu dotąd cały czas brakowało. Gotowość do tej rozmowy. Do
wyjaśnienia. Do przeproszenia. Do zamknięcia tej historii w taki sposób, aby
móc spojrzeć w oczy i Remigiuszowi, i samemu sobie. To pewnie nie będzie miły
widok, ale nie będzie też odpychający i wywołujący niesmak.
Punkt trzeci i czwarty
do zrobienia. Oddać klucze. Przeprosić.
Andrzej był gotów.
fot. Pexels
Kurczę. Chcę częściej i dogłębniej komentować Twoje teksty, ale to bardzo czasochłonne zajęcie. :( Więc teraz na szybko: im więcej punktu widzenia Andrzeja, tym... hm, czuję więcej niechęci do Remigiusza. Pewnie dlatego, że jest o wiele starszy od Andrzeja (a dwudziestolatek to dzieciak w oczach osoby w okolicach czterdziestki!), a jego miłość do niego kojarzy mi się z niedojrzałą obsesją. Bo Andrzej ma rację: od samego początku dawał mu sygnały, że nie interesuje go romantyczna relacja, ale Remigiusz wiedział lepiej. Upupił Andrzeja i w pewnym sensie odebrał mu wolność, o co Andrzej musiał w końcu zawalczyć; nie było to dojrzałe, ale na bogów, to zagubiony student, który ledwo się wyrwał z rodzinnego miasteczka i dopiero odkrywa siebie. Poza tym Remigiusz naprawdę przyłożył mu nóż do gardła z tym nieszczęsnym Lublinem.
OdpowiedzUsuńTo oczywiście żaden zarzut, tylko luźna obserwacja, że Remigiusz wypada świetnie jako niewiarygodny narrator. :)
Cieszę się za każdym razem, gdy ktoś się chce choćby krótko podzielić wrażeniami :) A Twoje refleksje cieszą mnie ogromnie. Mam do Remigiusza sporo sympatii, ale tak, wiek metrykalny nie przekłada się automatycznie na dojrzałość w różnych sytuacjach i relacjach. Remigiusz zdecydowanie widział Andrzeja przez pryzmat swoich oczekiwań - i jeszcze przez pryzmat wspomnień sprzed piętnastu lat.
UsuńA poza tym w ogóle traktowanie któregokolwiek bohatera-narratora jako tego, kto mówi "obiektywną i właściwą" prawdę, powinno być (i mam nadzieję, że jest) w "Musivum" z góry skazane na porażkę. Nie chodzi przecież o to, że świadomie kłamią - ale każdy z nich widzi świat ze swojej perspektywy, mniej - lub właśnie bardziej - nie dostrzegając perspektyw innych osób.
Tak więc ogromnie się cieszę, że tak dobrze teraz widać niewiarygodność Remigiusza jako narratora :D
PS Mam w planach tekst, który pokaże wyraźniej zwłaszcza to początkowe zagubienie Andrzeja podczas pierwszego roku studiów. A na razie piszę trzeci rozdział tekstu znęcającego się nad Andrzejem w klasie maturalnej. Pierwszy rozdział pojawi się pod koniec grudnia, jestem ciekawa, jakie zrobi na Tobie wrażenie :)