Ogromnie lubię to, co w trzecim i w tym rozdziale wydarza się na linii Andrzej – Przemek. No i kolejny tekst zakończony. Miłe uczucie.
LIGHT CONTACT, FULL CONTACT, KONTAKT
ROZDZIAŁ IV: WIĘCEJ NIŻ KONTAKT
Zaufanie, n I
1. rzecz. od zaufać.
2. przeświadczenie, że komuś można ufać; ufność
Całkowite, bezgraniczne zaufanie.
Osoba godna zaufania.
Budzić, zdobyć, zyskać, stracić, zawieść czyjeś zaufanie.
Okazać komuś zaufanie.
Darzyć kogoś zaufaniem.
Mieć, żywić zaufanie do kogoś.
Zasłużyć na czyjeś zaufanie.
„Słownik języka
polskiego PWN”, Warszawa 2004.
Końcówka
dziewięćdziesiątego ósmego minęła spokojnie; grudzień był dość mroźny, spadło
sporo śniegu, Marcela z irytacją mruczała „Cholerne odśnieżanie podjazdu”,
Przemek ulepił na tyłach domu bałwana i obraził się, gdy Marcela uznała:
„Wygląda zupełnie jak ty!”. Dzieciaki przychodziły na treningi okręcone
szalikami po czubek głowy, wychodziły rozgrzane i udawały, że nie słyszą
napominań trenerów: „Wy się zapnijcie porządnie i załóżcie czapki, do diabła!”.
Policjanci wpadali i okupowali socjalny, wypijając litry kawy. „Za zimno na
trenowanie”, upierali się i flirtowali z Marcelą, która usadzała ich z uroczym,
ale stanowczym uśmiechem. Komendant wpadł tylko raz, też uznał, że jest za
zimno na cokolwiek poza kawą i ciastkiem, ale wyraźnie nie czuł się komfortowo
w grupie swoich podwładnych, którzy zresztą również byli trochę skrępowani
przez obecność szefa, więc Przemek zaprosił go do swojego gabinetu.
– No, trochę spokoju –
westchnął komendant z ulgą, gdy usiadł przy małym stoliku z boku. – Powiem
panu, że po całym roku pracy z ludźmi mam takie momenty, że już mnie ci ludzie
męczą. I tylko czekam, albo na urlop w wakacje, albo na przerwę świąteczną teraz.
Chociaż w święta to i tak zawsze musimy być w gotowości, ludzie takie rzeczy
potrafią wtedy robić… – Wypił trochę kawy i spojrzał na Przemka. – I jeszcze
zakupy na święta, co roku wiem, że żona kupi za dużo. Pańska też?
– Nie, Marcelina lubi
mieć wszystko wyliczone co do sztuki w notesie – odparł Przemek z uśmiechem. –
To ja mam tendencję do kupowania na zapas i potem trzeba wyrzucać, bo się nie
da tego dojeść.
Komendant pokiwał głową
i zjadł kolejne ciastko.
– Jak tam nastroje
przedmaturalne? – zagadnął Przemek po chwili.
– A, wie pan – mruknął
komendant. – Ja tak w sumie nie do końca czuję, że Jędrek ma teraz maturę.
Siedzi, uczy się, całą stertę zeszytów zapisuje, ciągle coś czyta, i tyle.
Ostatnio dostałem w pracy taki duży notes – postukał palcami w kubek – wie pan,
przyjechała delegacja, poprzywozili jakieś upominki, kubki, kalendarze, no i
taki duży, gruby notes w twardej okładce, to go wziąłem do domu i dałem
Jędrkowi, on lubi takie rzeczy, zawsze tych zeszytów i notesów ma więcej, niż
potrzebuje. To przywiozłem, dałem mu, parę dni później patrzę, a on już ten
notes do połowy pozapisywał tymi swoimi bazgrołami. Koszmarnie bazgroli, nie
wiem, jak się jego polonistka z niego rozczytuje. Pytam go, coś ty tam
powypisywał, że już tyle kartek zajętych, a ten sobie tam powtórkę z historii
notuje. Ma nawet rozpiskę tego, co i kiedy chce powtórzyć. – Roześmiał się
cicho i pokręcił głową. – Żona się bardziej stresuje niż on. W sumie tylko
mniej wychodzi z domu. Właściwie – dodał po krótkim namyśle – to poza tymi
treningami u pana i judo to on w ogóle nie wychodzi. Szkoła, biblioteka,
trening i dom. Może i dobrze, skoro się musi uczyć. Ale… – sięgnął po następne
ciastko – trochę mnie martwi, że od kolegów się poodcinał. Miał przyjaciela od
podstawówki, to od jakiegoś czasu w ogóle go unika. Z nikim się tak poza szkołą
nie koleguje. – Ugryzł kawałek ciastka, popił je kawą. – Mam wrażenie, że coraz
bardziej dziczeje, taki się odludek robi. Tak nie można.
– Może to taki okres –
pocieszył Przemek. – Pojedzie na studia, pozna nowych ludzi, z podobnymi
zainteresowaniami do jego, znajdzie nowych przyjaciół.
– Oby – mruknął
komendant. – On tak średnio umie przyjaźnie nawiązywać, mam wrażenie. Ja też –
dodał po krótkiej chwili, patrząc na swoje ręce, w których trzymał niemal już
pusty kubek. – Żona umie, ona się z każdym potrafi dogadać, zagadać, jakoś tak
złapać porozumienie. Ale Jędrek wdał się we mnie, też tak nie umie sam, nie ma
takiej łatwości jak niektóre dzieciaki, że tylko gdzieś pójdą i już znają
wszystkich, ze wszystkimi pożartują, zakolegują się. Martwię się, że tak zawsze
będzie sam i sam, a jak będzie potrzebował pomocy, to nie będzie miał kogo
poprosić. A rodzice nie są wieczni.
– Mówił mu pan o tym? –
spytał Przemek łagodnie. Komendant uniósł wzrok, miał w twarzy coś zmęczonego.
– Pewnie, że mu mówiłem
– odparł. – Mówię mu, siedzisz wiecznie sam, ciągle tylko nos w książkę albo w
zeszyt, i ciągle tylko taka mina, jakby był obrażony na cały świat. Mówię, że
mógłby ruszyć tyłek z domu, iść gdzieś z kolegami jak normalny nastolatek, a
nie tylko taki naburmuszony siedzieć w pokoju jak w celi. Na treningach tu ma
przecież tylu kolegów w grupie, ma kolegów w klasie, czy to tak trudno sobie
towarzystwo znaleźć? Ale nie, on zawsze musi wiedzieć lepiej i nigdy nie
posłucha, uparty jest jak osioł.
Aha, pomyślał Przemek.
No tak, jeśli to jest tak powiedziane jak teraz, to Weredecki pewnie reaguje
tak, jak można się po nim spodziewać, gdy się go trochę poznało. Kolce
najeżone, blokada ustawiona, rozmówca ignorowany.
Komendant zjadł jeszcze
jedno ciastko, dopił resztkę kawy, podziękował i wyszedł. Przemek zaniósł jego
i swój kubek do socjalnego, umył i odstawił do szafki. Może powinien był coś
powiedzieć, podpowiedzieć. Ale zasugerowanie komendantowi czegokolwiek na temat
sposobu rozmawiania z jego synem oznaczałoby też zasugerowanie w jakimś
stopniu, że samemu się z tym chłopakiem rozmawiało. A tego, jak Przemek miał
wrażenie, Weredecki zdecydowanie by nie chciał.
***
Od tamtej listopadowej
rozmowy Weredecki chodził normalnie na treningi, ale rzadziej zostawał w
awaryjniaku, nie zdradzał też ochoty na kolejną rozmowę. Właściwie trochę
Przemka unikał – a raczej unikał kontaktu wzrokowego i przebywania sam na sam.
Krępuje się, pomyślał
Przemek w którymś momencie. Może nawet trochę się wstydzi, sam przed sobą.
Tamtego wieczoru kompletnie opuścił gardę, pewnie jak rzadko kiedy. I teraz
musi to sobie jakoś uporządkować, może trochę się zdystansować. Trzeba dać
chłopakowi spokój, niech to sobie ogarnie w swoim tempie.
Ale po ostatnich
zajęciach przed świętami, gdy już cała grupa pozabierała rzeczy z szatni,
pożegnała się i wyszła, Weredecki sam podszedł.
– Wesołych świąt –
powiedział, spojrzał na Przemka krótko i przeniósł wzrok trochę w bok, chyba na
ścianę. – W sumie nie wiem, czy pan tak naprawdę je obchodzi, bo ja nie. Ale to
zawsze trochę wolnego.
– To wolne jest
najfajniejsze – zgodził się Przemek. – I barszcz z uszkami.
Chłopak roześmiał się
cicho.
– Tak.
– Trzymaj się, młody. –
Przemek poklepał go po ramieniu. – Do zobaczenia w nowym roku.
Weredecki znów spojrzał,
uśmiechnął się lekko.
– Do widzenia –
odpowiedział, poprawił plecak na ramieniu i ruszył do wyjścia.
Najwyraźniej, pomyślał
Przemek, patrząc na odchodzącego chłopaka, już sobie to poukładał, przynajmniej
w takim najważniejszym zakresie.
***
Po nowym roku dzieciaki
żyły końcem semestru i nadchodzącymi feriami. Niektórzy maturzyści odeszli, inni zapowiedzieli, że po feriach nie wrócą, bo przygotowania do matury pożerają
cały wolny czas. W grupie Weredeckiego z maturzystów zostali tylko on i
Szymski. Weredecki przed treningami siedział w szatni lub w socjalnym z książką
albo zeszytem w ręku. Raz, gdy Przemek właśnie robił sobie kawę, Szymski
podszedł, usiadł przy stoliku naprzeciwko Weredeckiego i zapytał:
– Ty, o co chodzi w tym
„Tangu”, bo to jakieś głupie jest?
Weredecki spojrzał na
niego znad książki dość niechętnie.
– A przeczytałeś to w
ogóle?
– No tak średnio –
przyznał. – Kawałek. Tego się nie da czytać, jakieś głupie jest. To pomyślałem,
że cię zapytam, bo ty ogarniasz.
Weredecki przez chwilę
patrzył na niego bez słowa; w końcu zamknął książkę, odłożył na stolik i zaczął
wyjaśniać. Szymski siedział cicho, słuchał, kiwał głową.
– No dobra – stwierdził,
gdy tamten skończył. – W sumie teraz to zaczyna mieć sens. Dzięki. – Uśmiechnął
się. – Wiedziałem, że jak ciebie zapytam, to coś zacznę jarzyć. Dzięki.
– Yhym – mruknął
Weredecki i sięgnął po książkę.
– Ty, Andrzej –
powiedział Szymski. – Słuchaj, nie wiem, o co poszło, że tak się na mnie
obraziłeś, ale sorry, cokolwiek to było. Serio. To co, zgoda? – Wyciągnął rękę
przez stół.
Weredecki rzucił mu
nieprzyjemne spojrzenie, otworzył książkę i odparł zimno:
– Jestem zajęty. – Po
czym wbił wzrok w kartki i ignorował Szymskiego. Ten jeszcze przez chwilę
czekał z wyciągniętą ręką, ale w końcu chyba zrozumiał, że to bez sensu; cofnął
rękę, wzruszył ramionami, wstał i wyszedł z pomieszczenia.
Nie masz wyrozumiałości
dla cudzych błędów, pomyślał Przemek ze smutkiem. Jak ci ktoś raz podpadnie, to
naprawdę go skreślasz, bez możliwości odwołania. Obyś się kiedyś na tym nie
przejechał.
***
W ferie sporo dzieciaków
powyjeżdżało, ale dla tych, które zostały w mieście i nie miały co ze sobą
zrobić, uruchomiono półkolonie: trochę treningów, trochę zabaw dla młodszych i
gier dla starszych, parę filmów do wspólnego obejrzenia. „Chodzi o to, żeby nie
było pustych przebiegów”, tłumaczyła Marcela. „I przyzwyczajają się, że tu się
zawsze coś dla nich dzieje. Jak się niektórym spodoba, to się zapiszą, czy po
feriach, czy od kolejnego roku”. Po południu odbywały się treningi według
standardowego rozkładu zajęć.
We wtorek po zajęciach
grupy zaawansowanej Weredecki, już przebrany, podszedł do Marceliny, która na
korytarzu sprawdzała świeżo przywiezione kartony z gadżetami reklamowymi, i
zapytał, czy pomóc to gdzieś pozanosić.
– A pewnie – ucieszyła
się Marcela. – To otwieraj mi każdy, mów, co jest, odhaczę na fakturze i potem
zabierzemy do magazynku.
Przemek rzucił na nich
okiem, uśmiechnął się i poszedł na zajęcia z kolejną grupą. Gdy skończył, w
korytarzu nie było już żadnego kartonu – za to Marcelina w najlepsze dyrygowała
Weredeckim w magazynku.
– Zobacz – powiedziała z
zadowoleniem, gdy Przemek do nich zajrzał. – Andrzej jest tak miły, że się
zgodził pomóc mi uporządkować to wszystko, przecież od tylu tygodni mieliśmy to
zrobić, żebym się mogła bez problemu wszędzie dostać. Tamten na samą górę –
rzuciła, na co chłopak bez słowa uniósł duży karton i umieścił we wskazanym
miejscu. – Zaraz tu będzie idealny porządek.
– Nie daj się wykończyć,
młody – poradził Przemek. – Bo zanim się obejrzysz, po kartonach dostaniesz
łopatę do odśnieżania podjazdu i farbę do odmalowania elewacji.
Weredecki uśmiechnął
się, podniósł kolejny karton i zapytał:
– A ten gdzie?
Przemek zostawił ich
tam, Marcelina wyraźnie zamierzała rzeczywiście wysprzątać magazynek dzięki
darmowej sile roboczej. Poszedł ogarnąć sale, przygotował rzeczy na jutrzejsze
zajęcia z półkolonii, przetarł stół w socjalnym i pozmywał. Gdy wycierał
ostatni kubek, do pomieszczenia zajrzała Marcelina.
– Magazynek lśni –
oświadczyła z satysfakcją, po czym dodała konspiracyjnym szeptem: – A on chyba
chce z tobą pogadać, bo tak się kręci po korytarzu bez celu i jakoś nie
wygląda, żeby chciał iść do domu. Nie chcę go pytać wprost, bo jeszcze się
spłoszy i zwieje. Idź do niego albo rzeczywiście dam mu farbę, naprawdę musimy
odmalować elewację, jak tylko zrobi się cieplej.
Gdy wyszli na korytarz,
Weredecki stał przy oknie i oglądał ulotki wyłożone na parapecie.
– To jeszcze raz
dziękuję, Andrzej – powiedziała Marcelina wesoło. – Bez ciebie ten magazynek
czekałby do lata.
– Nie ma sprawy – odparł
Weredecki; zerknął na nich i zaczął układać równo ulotki.
– Idę na górę, obejrzę
sobie coś – oświadczyła Marcela, rzucając Przemkowi porozumiewawcze spojrzenie.
– Jak masz coś jeszcze do zrobienia, to zostawiam ci przetestowaną pomoc.
Cześć, Andrzej!
– Do widzenia. –
Weredecki poczekał, aż Marcelina zamknie za sobą drzwi, które oddzielały szkołę
od schodów prowadzących na piętro domu, i spojrzał na Przemka. – To w czym
pomóc?
– W niczym – odparł
Przemek spokojnie. – Chcesz pogadać?
Chłopak zawahał się,
wzruszył ramionami.
– Sam nie wiem –
mruknął, patrząc znów na ulotki.
Zdecydowanie potrzebował
zachęty.
– Chodź – powiedział
Przemek. – Usiądziemy u mnie, nie ma pośpiechu.
Najwyraźniej trafił, bo
Weredecki wprawdzie się nie odezwał, ale ruszył za nim. Weszli do gabinetu,
chłopak powiesił kurtkę i plecak na wieszaku przy drzwiach, usiadł na tym
krześle, które zawsze wybierał, oparł przedramiona na kolanach, pochylił się
nieco.
Przemek usiadł na
krześle obok. Milczenie. Tak, niektórych trzeba w rozmowie prowadzić za rękę,
przynajmniej na początku.
– Jak ferie? – zapytał
zatem.
– W porządku – odparł
chłopak, nie odrywając wzroku od podłogi. – Spokojne.
– Wyjeżdżasz gdzieś?
– Nie. – Splótł dłonie.
– Rodzice wyjechali.
– Sami?
– Tak. – Trudno było nie
wychwycić nuty zadowolenia w jego głosie. – Raz w życiu ojciec posłuchał, gdy
mu mówiłem, że nie chcę nigdzie jechać, i dali mi zostać w domu. – Spojrzał na
Przemka z kpiącym uśmiechem. – Nadchodząca matura jest lepszym argumentem niż
to, czy mam na coś ochotę.
– Rodzice lubią spędzać
czas z własnymi dziećmi – zwrócił uwagę Przemek, ale starał się, by nie
zabrzmiało to jak pouczanie. – Nie lubisz podróżować?
– Nie lubię tego
bałaganu – odparł Weredecki i spojrzał na swoje ręce. – Chaos przy pakowaniu,
chaos przed wyjazdem, chaos na lotniskach, tłumy ludzi i cała reszta. Samo
zwiedzanie jest fajne, ale to wszystko, co się dzieje wokół, wykańcza. Nie
lubię tego.
– Nie każdy lubi –
zgodził się Przemek. – To co, ile teraz masz chatę sam dla siebie?
– Prawie dwa tygodnie.
Do przyszłego piątku.
– Nieźle. I co, jaki
plan na te wolne dni?
Chłopak uśmiechnął się
lekko.
– Uczę się. Mogę
spokojnie zapalić. I nie mam co chwila w pokoju wizyt mamy, która próbuje
wcisnąć we mnie jeszcze jeden talerz kanapek czy ciasta. Albo ojca – dodał
sucho. – Który stoi i się gapi, jakby nie mógł zdecydować, czego chce. Albo
zadaje niezwykle sensowne pytania, w stylu „Uczysz się?”.
– Wyjdź gdzieś –
powiedział Przemek, pomijając temat komendanta milczeniem. – Nie siedź ciągle w
domu. Mózg potrzebuje ruchu, powietrza.
– Wiem. Przecież tu
przychodzę. I na judo.
– A koledzy? – zapytał.
– Jakiś spacer, kino, cokolwiek? Idź gdzieś z kolegami, odprężysz się trochę.
– Nie potrzebuję kolegów
– odmruknął Weredecki. – Jak się chcę odprężyć, to czytam coś, co nie jest na
maturę ani do egzaminów. Teraz mi polonistka pożyczyła dwie powieści Updike’a,
dobrze się przy nich bawię. – Uniósł głowę, spojrzał na Przemka i zapytał
kąśliwie: – Uważa pan, że jestem głupi i nadęty, bo nie robię tak, jak mi
mówicie, pan czy ojciec?
– Nie – odparł Przemek
spokojnie. – Robisz tak, jak wolisz. Masz prawo. A ja czy twój ojciec mamy
prawo się martwić, że możesz sobie w ten sposób zrobić krzywdę.
Weredecki odwrócił
głowę, wzruszył lekko ramionami.
– Nie robię sobie żadnej
krzywdy. Po prostu tak wolę. Ale ojciec musi mi każdego dnia przypominać, że
robię źle, nie myślę i jestem głupi.
Nie zabrzmiało to jak
skarga – raczej jak znużone wyliczenie czegoś irytującego, czego nie można się
pozbyć.
– Troszczy się o ciebie
– powiedział Przemek. – Naprawdę się o ciebie troszczy, Andrzej. Za każdym
razem, gdy tu jest i trenujemy, to o tobie mówi.
– Doprawdy? – mruknął
Weredecki. – To współczuję wysłuchiwania tej listy skarg i zażaleń.
– To nie jest nic
takiego. – Położył mu rękę na ramieniu. – Chwali cię. Martwi się o ciebie. Jest
z ciebie dumny.
Chłopak spojrzał na
Przemka z uniesionymi brwiami i kpiącym, pełnym niedowierzania uśmiechem.
– Uwierzę, jak sam to
usłyszę – odparł. – Bo słyszę zupełnie co innego. Zresztą… – Wzruszył
ramionami, znów odwrócił głowę. – Nie obchodzi mnie to. Nie potrzebuję jego
podziwu, chwalenia czy troski, czy czegokolwiek.
Potrzebujesz, pomyślał
Przemek współczująco. Każdy dzieciak potrzebuje. Ale to nie ja powinienem cię
przekonywać, że jest tak, jak powiedziałem.
Uścisnął ramię
Weredeckiego, westchnął i zabrał rękę. Ile człowiek robi błędów, gdy chce
zrobić coś dobrze dla kogoś bliskiego. Ile on musiał porobić błędów przy
Mateuszu. A te dzieciaki, gdy tylko staną się nastolatkami, tak bezlitośnie
człowieka rozliczają, bez choćby minimalnej taryfy ulgowej.
– Pan mówił takie rzeczy
swojemu synowi? – zapytał Weredecki po chwili.
– Tak. Pewnie rzadziej,
niż powinienem. Na pewno rzadziej, niż chciałem.
– Dlaczego?
– Dobre pytanie – powiedział
Przemek, patrząc na odsłonięte okno. Za szybą świecił taki blady, mały kawałek
Księżyca. – Czasem nie chciałem, żeby mu woda sodowa uderzyła do głowy. Wiesz,
chwalisz, chwalisz i nagle ten chwalony myśli, że pozjadał wszystkie rozumy.
Albo osiada na laurach. Nie chciałem, by tak z nim było. A czasem, bo wydawało
mi się, że to takie oczywiste i nie trzeba mówić, przecież on na pewno wie.
Czasem, bo w zasadzie co tu chwalić, zrobił, co powinien, niby czemu mam za to
chwalić. A czasami… – Westchnął ciężko. – Czasami, bo się wstydziłem.
– Czego?
– Wstydziłem się to
powiedzieć – wyjaśnił. – Albo raczej nie umiałem tego powiedzieć, nie wiem.
Miałem wrażenie, że zrobię z siebie albo histeryka, albo jakiegoś
przewrażliwionego starego dziada, który się ekscytuje jak dzieciak. Że stracę
jakiś taki autorytet u niego, jak mu coś takiego powiem. Teraz trudno mi w to
uwierzyć, teraz jakbym mógł cofnąć czas, to kopnąłbym sam siebie w dupę i
wrzasnął, żebym chwalił Mateusza za każdym razem, w ogóle żebym mu za każdym
razem mówił, jaki jest dla mnie ważny, bez względu na to, co i jak zrobi. W
sumie – dodał po krótkim namyśle – zacząłem mu to jakoś częściej mówić przez
ostatnie dwa lata, odkąd mi o sobie powiedział.
Milczeli przez chwilę,
wreszcie Weredecki zapytał, nie odrywając wzroku od podłogi:
– Właściwie jak się pan
dowiedział? Sam przyszedł?
– Tak. – Przemek
odchylił się, oparł o tył krzesła. – Przyszedł parę dni po szesnastych
urodzinach, jak moja żona wyjechała na weekend do przyjaciółki. Chciał mi to
powiedzieć w urodziny, mówił potem, że sobie obiecywał, że to będzie ten dzień
zero, kiedy powie, i mnie, i swojej mamie. Ale spanikował, jak mówił, urodziny
były takie fajne, wszystko super, bał się, że to zepsuje. No i żony się bał. To
znaczy jej reakcji. Moja żona… moja pierwsza żona, mama Mateusza, była z takiej
mocno katolickiej rodziny. I bał się, jak ona zareaguje na coś takiego. Więc
poczekał, aż wyjechała na weekend, żeby najpierw ze mną pogadać i w ogóle
sprawdzić, co z tego wyjdzie. – Przypomniał sobie twarz Mateusza z tamtego
dnia, bladą, napiętą. – Przestraszyłem się w pierwszej chwili, gdy go
zobaczyłem, miał taką minę, jakby szedł na ścięcie. I głos mu się mocno
załamywał, to było widać i słychać, że się boi. Ale mi powiedział. Powiedział
mi, „Tato, wolę chłopaków, podobają mi się chłopacy, tak jak tobie dziewczyny,
od zawsze tak było, ja tego nie zmienię”. To było takie bezradne i niemal
przepraszające, aż teraz mi się serce ściska, jak sobie przypomnę jego ton.
– I co pan zrobił?
– Szczerze to najpierw
nie uwierzyłem – przyznał. – Myślałem, że się wygłupia. Albo nie wiem, że mu
się wydaje, w tym wieku ludzie mają różne dziwne pomysły. Ale potem popatrzyłem
na niego, to nie była mina ani głos kogoś, kto się wygłupia.
„Może ci się tak
wydaje”, powiedział wtedy, „Mati, co ty wymyślasz, przyjaźnie ci się pomieszały
z czymś innym”. Nie wierzył. Nie chciał wierzyć. Przecież Mateusz wyglądał
normalnie, zachowywał się normalnie, jak normalny chłopak, nie był żadnym…
„Nic mi się nie wydaje”,
przerwał wtedy Mateusz ze złością, ale patrzył ciągle przed siebie, w okno.
„Ani nic mi się nie pomieszało. Mam kogoś. Chłopaka. Cztery dni przed
urodzinami pierwszy raz się z nim kochałem”. Dopiero w tym momencie spojrzał na
Przemka. Twardo, ponuro. „Jestem po czymś takim w stanie stwierdzić, że wiem,
co mówię i że mówię tak, jak jest. Chciałem ci powiedzieć, bo… W sumie nie
wiem, bo myślałem, że mogę. Ale to najwyraźniej było bez sensu. Możemy udawać,
że tej rozmowy nie było, poczekamy do matury, zdam ją, wyprowadzę się i możesz
udawać, że mnie w ogóle nie ma, że nie istnieję, tak wam będzie wygodniej”. I
wyszedł, poszedł do swojego pokoju, zatrzasnął drzwi, włączył głośno muzykę,
któryś z tych wyjących zespołów, które tak lubił.
Przemek sam nie wiedział,
ile czasu siedział wtedy w salonie, przetrawiając to, co usłyszał. Pewnie
długo. Ale gdy w końcu wstał z kanapy, bardziej myślał o tym, jak blady i
smutny był Mateusz niż o tym, co dokładnie powiedział. I gdy kilka chwil
później siedzieli razem w pokoju Mateusza, na jego byle jak zasłanym łóżku, z
zeszytami, książkami, czasopismami i ciuchami porozrzucanymi po podłodze, na
krześle i na parapecie, z kilkoma kubkami po herbacie i kakao z ostatnich dwóch
dni upchniętymi na jednej z półek, z przepełnionym śmietnikiem pod biurkiem –
Przemek wprawdzie nadal nie do końca w to wierzył, nadal był przerażony i nadal
miał nadzieję, że zaraz usłyszy „Tato, to tylko taki żart, sorry”, ale gryzł
się w język i starał się jedynie słuchać. A Mateusz mówił. O tym, co czuł i
myślał od połowy podstawówki, gdy to do niego docierało. O chłopaku, którego
poznał, gdy kupował nową kasetę jednego z ulubionych zespołów. O dniu, gdy się
pierwszy raz pocałowali i wreszcie poczuł się nie taki samotny, kompletnie inny
i niepasujący, wreszcie się okazało, że ktoś ma podobnie, że ten konkretny
chłopak ma podobnie, że można być tak szczęśliwym.
– Tak go słuchałem –
powiedział Przemek po krótkiej przerwie, bo ujęcie w słowa tamtego dnia sporo
kosztowało, nadal ściskało boleśnie gdzieś w środku – i tak mi gdzieś z tyłu
głowy ciągle powracała myśl, że przecież ja chcę przede wszystkim, żeby on był
szczęśliwy. Żeby żył tak, jak chce żyć, żeby był ze swojego życia zadowolony i
żeby miał przy sobie dobrych, bliskich ludzi. Kogoś, kogo będzie kochał i kto
jego będzie kochał. – Westchnął. – No i tak przesiedzieliśmy w sumie cały
wieczór, poryczeliśmy się obaj, dawno przy mnie nie płakał. Obiecałem, że nic
nie powiem mamie, że poczekamy z tym, aż skończy osiemnastkę i zda maturę, żeby
na razie mógł się bez nerwów skupić na nauce i tym, co jest. W sumie sam
chciałem to sobie jeszcze poukładać na spokojnie, żeby wiedzieć, jak rozmawiać
z Dorotą, z moją żoną, jak jej to wyjaśnić, żeby nie myślała, że to koniec
świata czy coś. Nawet potem poznałem tego chłopaka, z którym się spotykał –
dodał. – Przyprowadził go parę razy. Dorota myślała, że kolega, oni się
pilnowali, ale Mateusz się cieszył, że może go tak po prostu zaprosić,
posiedzieć z nim. Miły dzieciak, taki… taki zwyczajny, normalny, jak każdy
chłopak. Po paru miesiącach to się skończyło, bo tamten się wyprowadził z
rodzicami i się rozpadło, w tym wieku takie relacje na odległość to jest za
duże wyzwanie. Ale mówiłem Mateuszowi, że ważnych dla siebie ludzi spotyka się
przez całe życie, jeszcze spotka inną osobę, z którą będzie szczęśliwy. Nie
zdążył. – Przygryzł na moment dolną wargę. – Ale przynajmniej mi powiedział i
wiedział, że ma we mnie wsparcie. To potem… to była myśl, która momentami
pozwalała nie zwariować.
Milczeli obaj przez
dłuższą chwilę.
– Co się z nim stało? –
zapytał wreszcie Weredecki cicho. Przemek uniósł głowę, spojrzał na sufit.
Biało, biało. Wtedy przez kilka sekund miał taką biel przed oczami.
– Mieliśmy wypadek –
powiedział powoli. – Jechaliśmy na zakupy, tak normalnie, w środku dnia.
Wjechał w nas samochód, gnój się władował, rozpędzony, z podporządkowanej, i to
nawet nie tak, że był pierwszy do skrętu, tylko wyprzedził na dziko dwa
czekające już samochody, wskoczył przed nie, wyskoczył na główną ulicę i tak w
nas uderzył, że przelecieliśmy kilkanaście metrów, aż do pobliskiego bloku. Nie
miałem jak tego zauważyć, jak przewidzieć, to były sekundy, w jednym momencie
normalnie jechałem, a samochody z bocznej uliczki stoją i czekają na swoją
kolej, a w drugiej obrywamy maską jakiegoś auta, które nie wiadomo skąd się
wzięło. Ten skurwysyn nawet nie był pijany ani nic – dodał wściekle. – Po
prostu uznał, że nie chce mu się czekać, że na pewno zdąży i taki sobie zrobi
sprytny manewr, bo on się spieszy.
Pamiętał ten nagły huk,
który się rozległ, jakby gdzieś poza nimi. Utratę kontroli nad kierownicą, nad
kołami, nad czymkolwiek. Szuranie, takie piskliwe, kaleczące uszy szuranie
samochodu, zakończone kolejnym hukiem. Prędkość, paraliżującą i wywołującą
mdłości. Biel, tę biel, która przez chwilę zamroczyła. I ciszę, która nagle
zapanowała, na kilka sekund, zanim wszystko zaczęło eksplodować: ból w lewej
nodze, pisk klaksonu, krzyki ludzi, jazgot kogutów policji i pogotowia.
Tylko Mateusz był cichy.
Cichy, paskudnie ranny, z trudem chwytający oddech, przerażony i coraz słabiej
kontaktujący.
Jestem przy tobie,
powtarzał Przemek, trzymając go za rękę, obejmując ramieniem na tyle, na ile
był w stanie się przysunąć, bo fotel i pas nie dawały się ruszyć. Jestem przy
tobie, Mati, jestem z tobą, jestem obok, jestem tu. Nie jesteś sam. Zaraz
przyjdą, zaraz nas stąd zabiorą, wszystko będzie dobrze. Nie zamykaj oczu.
Powoli, oddychaj powoli, nie tak gwałtownie. Jestem tu, tata tu jest, wszystko
będzie dobrze. Nie jesteś sam, słyszysz, nie jesteś sam, jestem tu, wszystko
będzie dobrze.
Powtarzał to i starał
się nie widzieć, w jakim stanie jest połowa twarzy Mateusza, ta od strony okna,
nie słyszeć, jak oddech staje się coraz cięższy, nie czuć, jak krew przesiąka
przez koszulkę i zlepia dłonie.
– Umarł w karetce. – Za
każdym razem, gdy mówił o śmierci Mateusza, miał przez moment wrażenie, że
wpada w jakąś pustkę, spada bez końca w coś, co nie ma dna. – Kilka minut po
tym, jak ruszyli na sygnale. Oberwał tak mocno, był po złej stronie, w niego
poszło całe uderzenie tamtego skurwiela. I tamtą stroną samochodu walnęliśmy w
budynek. Nie miał szans, tak mi potem powiedzieli, powiedzieli, że to aż
dziwne, że nie zginął na miejscu. Nawet nie zdążyłem się z nim pożegnać – dodał
ciszej. – A ja miałem tylko złamaną nogę, dwa pęknięte żebra i trochę
pokaleczoną twarz, w sumie nic przy takim uderzeniu. To było jak takie
splunięcie losu w twarz.
Opuścił głowę, zakrył
oczy dłońmi. Głęboki oddech. Jeden, drugi. Powoli.
– Przepraszam – odezwał
się Weredecki. – Nie powinienem był pytać.
Jeszcze raz wdech i
wydech.
– Nie – powiedział
Przemek, zabrał ręce, uniósł głowę. Głos może drżał, ale minimalnie. – Nie masz
za co przepraszać. Jeden znajomy mi kiedyś powiedział, że albo ja to będę
opowiadał, albo to będzie opowiadać mnie. A to drugie rozwiązanie jest gorsze.
– Wyprostował się. – Wiesz, po czymś takim cały świat się sypie. Nagle pojawia
się taka kompletna pustka, że gdy się kładziesz, masz nadzieję, że już się nie
obudzisz, a gdy się budzisz, żałujesz, że się obudziłeś. Nie radziłem sobie z
tym, a moja żona nie radziła sobie jeszcze bardziej. Obwiniała mnie.
– Za co? – Zdziwienie w
głosie chłopaka zdradzało, jak bardzo był jeszcze młody i jak bardzo nie
rozumiał jeszcze niektórych zachowań, sytuacji.
– Za to, że Mateusz
umarł – wyjaśnił Przemek spokojnie. – To chyba normalna reakcja, a w każdym
razie zrozumiała reakcja rodziców: winisz każdego, kto przeżył zamiast twojego
dziecka. Nawet drugiego rodzica. Nie mówiła tego wprost, ale widziałem, czułem,
że czasem patrzy na mnie i myśli: „Czemu nie ty?”. Sam tak wiele razy myślałem.
Dlaczego Mateusz, a nie ja. Dlaczego jechałem tamtą ulicą. Dlaczego nie
przepuściłem któregoś samochodu z bocznej ulicy, wtedy nie bylibyśmy na prostej
linii do uderzenia. Czemu w ogóle wziąłem Mateusza na zakupy, sam je mogłem
zrobić, po co go wyciągałem z domu. Dlaczego nie próbowałem jakoś inaczej
chwycić kierownicy, zapanować nad samochodem, cokolwiek. Dlaczego szlag mnie
nie trafił w tym samochodzie, dlaczego to było tylko kilka niegroźnych urazów,
a cały cios poszedł na niego. Nie mogłem na siebie patrzeć w lustrze, Dorota
też nie mogła na mnie patrzeć, zamienialiśmy się w dwa takie żywe trupy, które
mijają się w mieszkaniu. Chcesz tego dalej słuchać? – dodał, spoglądając na
Weredeckiego, który siedział bez ruchu, wpatrzony w podłogę.
– Tak – odpowiedział
chłopak cicho. – Jeśli pan chce dalej mówić.
Najwyraźniej nie
rozumiał, że kiedy się tę historię zaczęło, trzeba było doprowadzić ją do
końca. Inaczej znów mogłaby człowieka pochłonąć i wyssać z wszelkich sił.
– Zacząłem pić, bo to
był najłatwiejszy sposób, by przez chwilę nic nie czuć i nie myśleć – podjął
zatem Przemek. – To oczywiście rozwalało nasze małżeństwo jeszcze bardziej.
Piłem coraz więcej, straciłem pracę, Dorota się spakowała i odeszła, ja się
któregoś dnia wpakowałem do samochodu, jej samochodu, bo go zostawiła, nieźle
nawalony, i wjechałem w drzewo. Nawet nie wiem, czy rozmyślnie, tak byłem
narąbany. Potraktowali mnie w miarę łagodnie, bo żałoba i to było tylko drzewo,
ale i tak na jakiś czas straciłem prawo jazdy. To mnie trochę przyhamowało, bo
pomyślałem, że dzisiaj drzewo, a jutro mógłbym sam wjechać w jakiegoś
rówieśnika Mateusza. Ale i tak jeszcze jakiś czas tak się ciągnęło, bo picie
było zbyt pomocne i ułatwiające sprawę, by z niego rezygnować. Na szczęście
miałem przy sobie kilkoro przyjaciół – dodał po chwili. Księżycowy skrawek
światła za oknem został zasłonięty przez chmury. – Byli cały czas, nawet jak
ich z bluzgami przeganiałem. W którymś momencie doszedłem do takiej kompletnej ściany,
już nawet nie miałem siły ani ochoty wstać, żeby się napić, chociaż chciało mi
się pić, to zaczęli mnie ciągnąć w drugą stronę. Jakoś mnie pozbierali, tak
trochę, żebym był w stanie przynajmniej pójść na spotkanie AA. I tam już to
jakoś zaczęło się układać, tak kawałek po kawałku. Jak już się pozbierałem na
tyle, żeby nie myśleć ciągle tylko o tym, że nie mogę się napić, byłem w stanie
znów pracować, chociaż to na początku było takie automatyczne, zrobić swoje,
bez myślenia i czucia, powrót do domu i telewizor włączony aż do nocy, żeby
zagłuszyć ciszę i pustkę. I tak przez jakiś czas wracałem dalej do
codzienności. A potem poznałem Marcelinę. Robiła u mnie kurs na trenera
samoobrony. Fajnie się gadało, dobrze się z nią spędzało czas. I w którymś momencie
okazało się, że można budować życie od nowa. Nie to samo, bo tamto nigdy nie
wróci, ale inne, w którym ciągle jest miejsce na najważniejsze elementy z
tamtego dawnego.
Zielono-brązowe oczy
Marceliny, na to zwrócił uwagę najpierw. Taki zabawny kolor. Głos, stanowczy,
zdecydowany, a jednocześnie uspokajający. Jej obecność, która stawała się coraz
bardziej potrzebna. Jej dłoń z krótkimi, kolorowymi paznokciami, przesuwająca
się delikatnie po policzku, po szyi, po ramieniu. Jej słowa, „Opowiedz mi o
swoim bagażu. Ja ci opowiem o moim. A potem pomyślimy, czy będziemy chcieli
pójść jeszcze kiedyś razem na kawę czy na cokolwiek innego”.
Już wtedy wiedział, że
będzie chciał. Na kawę, na cokolwiek innego, na wszystko.
Marcelina nie chciała
mieć dzieci, to wyszło podczas którejś późniejszej rozmowy. Po prostu nie
chciała. W porządku, uznał, jej decyzja, jej prawo. On też nie chciał, już nie.
Miał dziecko. Myśl, by po śmierci Mateusza mieć kolejne, inne dziecko, wydawała
się wręcz podłością. I zdradą. A ona to rozumiała.
– Jak się o tym mówi –
powiedział Przemek po chwili – to pewnie brzmi tak… sucho, banalnie, sam nie
wiem. Ale jak się w tym siedzi w samym środku wszystkiego, to to jest koszmar,
możesz mi wierzyć. Taki koszmar, z którego nie możesz się obudzić, chociaż
bardzo byś chciał.
Weredecki pokiwał bez
słowa głową.
– Dlatego teraz
najbardziej lubię uczyć nastolatków – dodał Przemek. – Zwłaszcza takich w jego
wieku. Mam wtedy wrażenie, że jestem trochę z nim. Brakowało mu do osiemnastki
czterech miesięcy, gdy umarł. Miałem mu kupić gitarę na tę osiemnastkę. Chciał
grać, komponować, uwielbiał muzykę. Szczerze mówiąc, do dziś, gdy widzę gdzieś
gitarę, odwracam wzrok, bo robi mi się niedobrze.
Westchnął, rozmasował
sobie dłonią szyję.
– I dlatego mówiłem o
twoim ojcu, że się o ciebie troszczy – podjął. – Ja też się o Mateusza
troszczyłem. I też nie zawsze umiałem mu to okazać czy powiedzieć tak, by to go
nie wkurzało. Czasami ludzie są jak słoń w sklepie z porcelaną, tacy niezgrabni
i ciamajdowaci mimo najlepszych chęci. Twój ojciec może taki bywać, ja taki
bywałem. Jesteśmy tacy sami – zakończył z rozbawieniem.
Weredecki uniósł głowę,
spojrzał na niego niemal surowo.
– Niech pan nie obraża
sam siebie – powiedział nieprzyjemnym tonem. – Na takie porównanie zdecydowanie
pan nie zasłużył.
– Andrzej – odparł
Przemek łagodnie – twój ojciec cię kocha, nawet jeśli nie umie tego za bardzo
okazać.
Chłopak uniósł lekko
jedną brew, z taką miną, jakby właśnie usłyszał, że Ziemia jest płaska.
– Mam to w dupie –
oświadczył twardo.
– Mam nadzieję, że
kiedyś przestaniesz mieć to w dupie – odpowiedział Przemek spokojnie.
Weredecki odwrócił
wzrok, wzruszył ramionami. Siedzieli przez chwilę w milczeniu.
– Pójdę już – odezwał
się wreszcie Weredecki. – Późno jest, pewnie chce pan iść spać.
– Podrzucę cię.
– Nie trzeba. – Zawahał
się, spojrzał z zakłopotaną miną. – Nie chcę pana wykorzystywać.
– Pogadajmy o
wykorzystywaniu – zaproponował Przemek, wstając. – Ja zacznę. Kogo moja żona
użyła jako bezpłatnego tragarza i czyimi rękami zaprowadziła sobie w magazynku
idealny porządek?
Chłopak roześmiał się,
pokręcił głową, ale już nie oponował.
Kilkanaście minut
później, gdy miał wysiadać z samochodu, Przemek przytrzymał go za łokieć.
– Wiem, że zabrzmię jak
stary pierdziel – powiedział – ale wbij to sobie do głowy. Ile razy twój ojciec
mi o tobie mówi, jest w tym ogromnie dużo dumy z ciebie. I troski. I miłości.
Weredecki uśmiechnął się
z wyraźną pogardą.
– A ja niczego z tego od
niego nie potrzebuję – odparł z trudną do przeoczenia satysfakcją w głosie. Po
chwili jednak i wyraz jego twarzy, i jego ton złagodniały. – Ale dziękuję, że
tak się pan mną przejmuje. Dobranoc.
Wysiadł, zanim Przemek
zdołał znaleźć jakąś sensowną odpowiedź na te słowa.
***
Po feriach wszystko
wróciło do normy: codzienne zajęcia z grupami w różnym wieku, mundurowi z
doskoku, choć niektórzy zaczęli się pojawiać dość regularnie, dużo papierkowej
roboty oraz groźby Marceliny, że jeszcze kilka stopni więcej i odmalują
wreszcie tę nieszczęsną elewację.
Któregoś wieczoru, gdy
już skończyły się zajęcia, Przemek zajrzał do szatni, by upewnić się, że nikogo
tam nie ma. No i jednak ktoś tam był. Nawet dwie osoby.
To właściwie nie było
nic nowego ani zaskakującego. Dzieciaki nieraz to robiły. Szymski tuż przed
wakacjami, z Malwiną na kolanach, z dłońmi pod jej bluzką. Dębowski, ten akurat
w damskiej szatni, z jedną z dziewczyn z samoobrony, tą z krótko ściętymi
czarnymi włosami. Kamila, która okręciła sobie wokół małego palca nowego chłopaka
z piątkowej grupy. Dzieciaki flirtowały, zakochiwały się, całowały, szukały
miejsca na eksperymenty z bliskością. Szatnie czasem stawały się jednym z
takich miejsc. Niezbyt się to Przemkowi podobało, ale trudno, należało
delikwentów po prostu w miarę delikatnie stamtąd wyganiać i po kłopocie. Dopóki
nie przeginali, mógł udawać, że nic nie widział.
Tym razem to był
Weredecki. Stał na środku szatni, jedną ręką obejmował w pasie jakiegoś
chłopaka, drugą rękę trzymał na jego głowie, zaciskał palce na włosach. Tamten
wsunął dłonie pod rozpiętą kurtkę Weredeckiego. Całowali się powoli, jakby
zapomnieli, gdzie są.
Przemek wycofał się
cicho z szatni do sali. Nigdy nie chciał narobić tym dzieciakom wstydu. Nie tak
powinny im się kojarzyć takie chwile.
Przeszedł ostrożnie do
parapetu i mocnym ruchem zrzucił na ziemię kilka leżących tam rękawic.
– Cholera jasna –
powiedział możliwie głośno. Powinno wystarczyć. Już bez dodatkowych efektów
dźwiękowych pozbierał rękawice, ułożył z powrotem na parapecie, a potem wymienił
worek w śmietniku pod oknem.
Tamten chłopak wyszedł z
szatni pierwszy. Dopiero teraz Przemek go rozpoznał – jeden z tegorocznej grupy
początkującej. Sympatyczny, dość ogarnięty dzieciak, starannie wykonywał
ćwiczenia, nie wydurniał się jak parę innych osób z jego grupy. I – to nagle do
Przemka dotarło – jakiś czas temu interesował się awaryjną salą i kręcił się w
jej okolicach mniej więcej wtedy, gdy Weredecki tam przebywał.
– Dobry – rzucił chłopak
z uśmiechem dość kiepsko maskującym niepewność. – I do widzenia, fajnie dziś
było.
– Do widzenia – odparł
Przemek.
Po paru chwilach z
szatni wyszedł też Weredecki, już zapięty pod szyję, z plecakiem na ramieniu.
Zatrzymał się po paru krokach, spojrzał podejrzliwie, jakby oczekiwał
pretensji.
– No co? – zapytał
Przemek, dość rozbawiony. – Uciekaj do domu, jutro szkoła.
– Był pan teraz w
szatni? – spytał chłopak, marszcząc brwi.
– A powinienem? – odbił
pytanie pytaniem. Weredecki uciekł wzrokiem w bok, był wyraźnie zakłopotany. –
Andrzej – odezwał się Przemek łagodnie, bo ogarnęło go to życzliwe współczucie,
które tak często dopadało podczas pracy z nastolatkami – podejrzewam, że ktoś
na ciebie czeka przed budynkiem. Więc może lepiej niech nie czeka za długo, bo
dziś jest dość zimno.
Lekki, wciąż zakłopotany
uśmiech i krótkie, przyjazne spojrzenie.
– Do widzenia –
powiedział chłopak i ruszył do wyjścia.
Po maturze to będą
kiepskie nastroje, jak będą się musieli rozstać, pomyślał Przemek współczująco,
gdy drzwi się zamknęły. Tamten, o ile pamiętał, był z drugiej klasy. W tym
wieku związki na odległość mają raczej marne szanse.
Ale ważne było to, co
teraz. A teraz, najwyraźniej, Weredecki nie był tak bardzo sam, jak się
wcześniej wydawało.
***
W połowie kwietnia
Przemek zajrzał pomiędzy zajęciami do awaryjniaka i zobaczył to, co czego już
zdążył się przyzwyczaić: Weredeckiego uderzającego w worek treningowy. Na
szczęście w rękawicach. I uderzającego dość spokojnie, bez napięcia w twarzy,
bez tego agresywnego spojrzenia, które pojawiało się wcześniej.
– Nerwy? – zapytał
Przemek, podchodząc. – Przez maturę czy inne sprawy?
Chłopak przerwał, otarł
czoło przedramieniem i uśmiechnął się lekko.
– Nie – odparł. – To
mnie po prostu jakoś tak ostatnio odpręża. Wycisza. Łatwiej mi się potem skupić
na nauce.
– Aha. – Przemek pchnął
lekko worek. – W porządku. To ci nie przeszkadzam.
Dopiero gdy odszedł
kilka kroków, usłyszał:
– Nie przeszkadza mi
pan.
Przemek uśmiechnął się
do siebie, zamykając drzwi od awaryjniaka. Niech chłopak się wycisza tak, jak
mu odpowiada.
***
Na początku maja do
Przemka dotarło, że to matury: ani Weredecki, ani Szymski nie pojawili się
przez pierwszy tydzień na zajęciach. W drugim tygodniu Weredecki przyszedł
normalnie.
– Nie miałem siły po
pisemnych – przyznał przed zajęciami, gdy tłumaczył swoją nieobecność. – Nie
spodziewałem się, że to może tak wykończyć, nawet nie fizycznie, tylko
psychicznie. Jak tylko wracałem do domu, z miejsca zasypiałem.
– Nie ma sprawy – odparł
Przemek uspokajająco. – Nie dziwię się, że potrzebowałeś odpoczynku. Jak
poszło?
Chłopak wzruszył lekko
ramionami.
– Chyba dobrze – powiedział. – Tematy mi bardzo podeszły, i z polskiego, i z historii.
– To teraz tylko ustne?
– Jeśli dostanę piątki,
to z większości ustnych będę zwolniony. – Uśmiechnął się lekko. – Mam tylko nadzieję, że
się ze mnie rozczytają.
– No to chodź, do
roboty. – Przemek wskazał ręką kilka osób z grupy, które już rozpoczynały
rozgrzewkę. – Trochę ruchu po takim intensywnym pisaniu dobrze ci zrobi.
W kolejnym tygodniu
wrócił też Szymski. Narzekał, że mózg go boli po pisemnych, a żołądek się
skręca przed ustnymi. Poza obowiązkowymi zdawał geografię, więc ledwo wszedł,
oświadczył, że do końca życia nie chce słyszeć o mapach, rzekach, górach i
amplitudzie temperatur.
– A tobie jak poszło? –
zapytał Weredeckiego, który wzruszył ramionami i, nie patrząc na kolegę,
odparł:
– Zobaczę, jak będą
wyniki.
Bandażował sobie dłonie.
Szymski wyciągnął rękę.
– Pomóc ci?
– Nie – uciął Weredecki,
odwrócił się trochę bokiem i skończył owijać lewą dłoń. – Zajmij się sobą, bo
nigdy nie zaczniemy ćwiczyć.
Szymski pokręcił głową,
spojrzał na Przemka, wzruszył ramionami i poszedł po swoje rękawice. Gdy
wrócił, był spokojny, ale dość smutny.
***
Szymski skończył chodzić
na zajęcia wraz z końcem czerwca. Weredecki chodził też w wakacje, choć parę
razy opuścił treningi na czas egzaminów na studia. Czasem jeszcze zostawał w
awaryjniaku. W sierpniu, gdy Marcelina wywiesiła na tablicy informacyjnej ogłoszenie
o poszukiwaniu paru chętnych do dorobienia przy malowaniu elewacji, podszedł po
zajęciach do Przemka.
– Mogę pomóc z tą
elewacją – powiedział. – Mam teraz dużo czasu.
– To super – ucieszył
się Przemek. – Samemu mi się nie chce, a musimy ją jednak odmalować w tym roku.
Podejdź do mojej żony, dogadacie się na termin i kasę.
– Nie chcę pieniędzy –
odparł Weredecki urażonym tonem. – Chcę po prostu pomóc.
– Dobra – załagodził
Przemek. – Sorry. To powiedz, kiedy ci pasuje. Może być jakoś w weekend?
Umówili się na
najbliższy weekend i rzeczywiście, w sobotę rano Weredecki stawił się
punktualnie, ustawił drabinę, wziął farbę i pędzel i zaczął malować. Przemek
wszedł na drabinę z drugiej strony tej samej ściany i też zabrał się do pracy.
Obaj mieli na sobie jakieś stare, długie spodnie; Przemek założył przetartą
koszulkę z krótkim rękawem, która już od dłuższego czasu nadawała się w gruncie
rzeczy do wyrzucenia, Weredecki – ciemny podkoszulek bez rękawów. Malowali
sprawnie, czasem wymieniali jakieś niezobowiązujące uwagi. Marcelina przyniosła
im radio i włączyła kasetę z mieszanką rocka, potem przygotowała lemoniadę
cytrynową z lodem i zapowiedziała, że w południe mają zrobić przerwę, żeby ich
słońce nie poparzyło.
Do południa dużo
pomalowali. Po zejściu z drabin usiedli w ogrodzie z tyłu domu, w cieniu pod
drzewami, Marcelina przyniosła kolejny dzbanek lemoniady i ciasto.
– Jesteśmy ci ogromnie
wdzięczni za pomoc – powiedziała do Weredeckiego. – Od tygodni próbowałam
Przema zmotywować, żeby się ruszył do tej elewacji, a na ogłoszenie nikt nie
reagował. Bez ciebie pewnie nadal by straszyły te zacieki.
– Nie ma sprawy –
mruknął chłopak. Jadł ciasto i chyba czuł się trochę skrępowany obecnością
Marceliny.
Marcela szybko wyczuwała
takie rzeczy. Teraz też: posiedziała jeszcze chwilę, po czym wstała, rzuciła:
„Dobra, chłopaki, zostawiam was z robotą, idę sobie odpocząć na górze” i poszła
do domu.
– Jak egzaminy? –
zapytał Przemek po chwili. Weredecki przez moment milczał.
– W porządku –
odpowiedział wreszcie.
– Jakoś mało
entuzjastycznie brzmisz.
– Jestem zmęczony. –
Odstawił pusty talerzyk na stolik ogrodowy. – Te ostatnie miesiące były dość
wyczerpujące.
– Na pewno – zgodził się
Przemek. – Musiałeś się sporo napracować.
– Dosyć.
– To co, teraz już
możesz głośno mówić, na co idziesz i gdzie?
– Tak. – Pokiwał głową,
spojrzał na dzbanek z lemoniadą. – Na filologię polską. Na Uniwersytecie
Szczecińskim.
– O – zdziwił się
Przemek. – Na to chciałeś iść?
– Tak. – Uniósł wzrok,
uśmiechnął się lekko. – W zasadzie od drugiej klasy.
– No to super. A czemu
akurat Szczecin?
Weredecki spojrzał na
swój lewy nadgarstek, który ubrudził wcześniej farbą.
– Tak wybrałem –
mruknął. – Moja polonistka tam studiowała, ciekawie opowiadała o tej uczelni.
– No to dawaj. – Przemek
uniósł swoją szklankę z lemoniadą i wyciągnął w jego kierunku. – Za ciebie i za
twoje wymarzone studia.
Weredecki najpierw
zrobił zdziwioną minę, potem się krótko roześmiał i wziął do ręki drugą
szklankę.
– OK – powiedział.
Stuknęli się lekko. – Dziękuję.
– Powodzenia. Baw się
dobrze.
– Dzięki.
Zjedli jeszcze trochę
ciasta.
– Słuchaj – zaczął
Przemek ostrożnie, bo nie był pewien, czy powinien o to pytać. – A co z tym
chłopakiem z początkującej… On ma na imię Kamil, prawda?
– Tak – mruknął
Weredecki, patrząc podejrzliwie. – A co?
– No… co z wami? Jak się
dogadaliście, będziesz do niego przyjeżdżał na weekendy czy jakoś inaczej?
Weredecki przez chwilę
patrzył bez słowa, z trochę dziwną miną. W końcu parsknął śmiechem, pokręcił
głową.
– Nie chcę pana oburzyć
czy zniesmaczyć – powiedział z rozbawieniem – ale to nie było nic poważnego.
Podobał mi się, było fajnie, nic więcej. Wyjadę stąd za parę tygodni i koniec.
Poszukam sobie innych możliwości na miejscu, w Szczecinie.
W sumie niewiele się tym
różnił od wielu swoich rówieśników, którzy chcieli poderwać jak najwięcej
dziewczyn. Nie było się o co czepiać. Niezbyt to miłe, jasne, ale ten akurat
chłopak należał raczej do grupy szczerych niż miłych.
– A Kamil o tym wie? –
zainteresował się Przemek.
– Wie. To znaczy… –
Weredecki się zawahał. – Ja mu niczego nigdy nie obiecywałem, żadnych
sentymentalnych głupot. On sobie chyba w którymś momencie dorobił własną
interpretację. Ale niedawno mu to wyraźnie wyjaśniłem.
– I co?
Uśmiechnął się trochę łobuzersko.
– I od tej pory się do
mnie nie odzywa – podsumował. Obojętność w jego głosie była podszyta kpiną. –
Przynajmniej mam to już z głowy.
Jak to było inne od słów
Mateusza wtedy, gdy opowiadał o swoim chłopaku. „Tato, ja go kocham. Stanąłbym
dla niego na głowie”. Ale przecież parę miesięcy później można było zobaczyć,
że związki na odległość, zawsze trudne, dla nastolatków są jeszcze większym
wyzwaniem.
No cóż, ten tutaj był
może niezbyt miły i dość niedelikatny, ale przynajmniej szczery i pozbawiony
potrzeby upiększania samego siebie w oczach innych.
– Andrzej, obiecaj mi
coś, jak już tam w Szczecinie będziesz sobie szukał tych „innych możliwości” –
odezwał się Przemek.
– Co? – zapytał
Weredecki ze zdziwieniem, może nieco podejrzliwie.
– Zabezpieczaj się –
poradził mu Przemek łagodnie. – Nieplanowanego dzieciaka nikomu nie
zafundujesz, ale zawsze można złapać jakieś świństwo. Więc po prostu pilnuj
się, żeby nic nie złapać.
Chłopak przez chwilę
miał taką minę, jakby nie wiedział, czy potraktować to poważnie, czy jako żart.
W końcu uśmiechnął się.
– Będę, obiecuję –
powiedział.
Dopili lemoniadę,
posiedzieli jeszcze dłuższą chwilę w milczeniu, a potem wrócili do malowania.
W niedzielę znów
malowali od rana. Było upalnie. W którymś momencie Weredecki położył pędzel na
szczeblu drabiny, jednym ruchem ściągnął podkoszulek i rzucił na ziemię.
– Gotuję się – mruknął
wyjaśniająco, wziął pędzel i wrócił do malowania.
– W sumie ja też –
stwierdził Przemek i zrobił to samo ze swoją koszulką. O wiele lepiej.
Kilka minut później
Marcelina przyszła z dzbankiem świeżej lemoniady.
– Łał – powiedziała,
zadzierając głowę. – Malowanie i striptiz w pakiecie. Super. Zawołajcie mnie,
gdy będziecie ściągać portki.
Weredecki roześmiał się
cicho.
– Marcela – Przemek
pogroził jej pędzlem – ja ci przypominam, że jesteś zamężna. Bez zbereźnych
myśli.
Marcela wybuchnęła tym
swoim głośnym, urzekającym śmiechem i wróciła do domu.
Skończyli malowanie
elewacji późnym popołudniem. Weredecki dał się namówić i został na obiedzie,
który zjedli w ogrodzie. Niewiele mówił, ale gdy Marcelina wypytywała go o
maturę i studia, odpowiadał, po swojemu – krótko, treściwie i oszczędnie. Potem
Przemek się uparł, że go odwiezie.
– Bez dyskusji –
oświadczył, gdy usłyszał „Nie trzeba, poradzę sobie”. – Odwaliłeś kawał dobrej
roboty i natyrałeś się wokół cudzej chałupy jak wół roboczy, więc chociaż
odwiozę cię do domu.
Chłopak ustąpił. W
samochodzie znów milczał, ale wydawał się zadowolony i odprężony. Gdy dojechali
na miejsce, Przemek poklepał go po ramieniu.
– Jeszcze raz dziękuję –
powiedział. – Jestem ci ogromnie wdzięczny.
– Nie ma sprawy – odparł
Weredecki i uśmiechnął się takim trochę zakłopotanym uśmiechem. – Fajnie było.
Po powrocie do domu
Przemek wziął prysznic, przebrał się i usiadł obok Marceli w ogrodzie. Zrobiło
się chłodniej. Marcela piła wino, on nalał sobie kolejną szklankę lemoniady.
– Jak teraz to pięknie
wygląda – zachwyciła się Marcela, wskazując na dom. – Czysta, świeża elewacja.
Cudo. Narobiliście się obaj, świetnie wyszło.
– Taaa… – mruknął
Przemek. – Wygląda super. Ale wiesz, ciągle mam trochę wyrzuty sumienia, że go
nie namówiłem na przyjęcie chociaż paru groszy.
Próbowali z Marcelą
wrócić do tematu zapłacenia za pomoc, i przed weekendem, i w sobotę, ale
bezskutecznie, Weredecki za jednym i za drugim razem wyraźnie się najeżył na tę
sugestię. Trzeba było zostawić temat.
– Wiesz co… – odezwała
się Marcela po krótkiej chwili i dopiła wino. – Mnie się wydaje, że on po
prostu chciał ci pomóc, tak wiesz, po przyjacielsku. On cię lubi – dodała,
patrząc na Przemka. – I może to była dla niego taka możliwość podziękowania ci
za to, że mógł z tobą gadać, jak potrzebował, i tyle czasu siedzieć w
awaryjniaku i mordować worek, nie? Ty za to nie chciałeś kasy, no to teraz on
chciał coś dla ciebie zrobić też bez kasy.
– Może – zgodził się.
Rzeczywiście, coś w tym było. – Ja też go lubię – powiedział.
– Ja też. – Marcelina
uśmiechnęła się i odstawiła pusty kieliszek na stół. – Dzieciak jest trochę
mruk i smutas, ale uprzejmy. I taki… nie wiem, taki jakby wycofany. I naprawdę
widzę, że cię lubi, widzę, jak na ciebie patrzy i jak cię słucha. Przemo –
dorzuciła nagle, marszcząc brwi – coś u niego w domu jest chyba nie za fajnie,
nie? Jak go raz czy dwa zagadnęłam o jego ojca, to zrobił taką minę, jakbym go
obraziła.
Przemek westchnął i
postawił szklankę z niedopitą lemoniadą obok pustego kieliszka.
– Tam jest chyba dosyć
surowa dyscyplina i trzymanie twardą ręką – powiedział. – A ja mam wrażenie, że
temu chłopakowi potrzeba czasem mniej rygoru, a więcej takiej zwykłej
życzliwości. Czułości nawet.
– Komendant wydawał mi
się całkiem sympatyczny – mruknęła Marcela.
– Jest sympatyczny –
zgodził się Przemek. – W granicach, na które sobie i innym pozwala. Powiem ci,
że ogólnie faceta lubię, dobrze się z nim rozmawia. I on dużo o Andrzeju mówi,
i to tak mówi, że widzisz, że syn jest dla niego ważny. Tylko już synowi tego
powiedzieć nie umie.
Przez chwilę siedzieli w
milczeniu.
– Biedny facet –
odezwała się wreszcie Marcelina. – To musi być straszne, nie umieć komuś
powiedzieć, że jest dla ciebie ważny.
– Tak – zgodził się
Przemek cicho. Patrzył na koniczynę, która znów zarastała trawnik. – To musi by
straszne. Męczące. I bolesne. Dla nich obu.
Na rosnącym wśród
koniczyny mleczu przysiadł motyl. Gdzieś za ich plecami z jabłoni spadło
jabłko. I drugie. Pomalowane na fioletowo paznokcie u stóp Marceli odcinały się
zabawnie od opalonej skóry. Elewacja – odświeżona, jasna, czysta – przypominała
o dwóch dniach wspólnej pracy, o godzinach spędzonych z Weredeckim na drabinach
i o uśmiechu tego chłopaka, gdy wysiadał z samochodu.
***
Weredecki chodził na
treningi także we wrześniu; raz dołączał do tej grupy, raz do innej, bo na
początku miesiąca gdzieś jeszcze wyjechał z rodzicami. W ostatnim tygodniu
września przyszedł w poniedziałek. Po zajęciach został na trochę w awaryjniaku.
Przemek skończył trening z kolejną grupą, zrobił sobie kawę i poszedł do
gabinetu, żeby poczytać propozycję prowadzenia kursów, którą dostał ze
Szczecinka. Zdążył jednak tylko usiąść i wyciągnąć dokumenty z koperty, gdy
rozległo się pukanie.
Weredecki, już przebrany,
z plecakiem na ramieniu, stanął w drzwiach.
– Mogę?
– Jasne. – Przemek
odłożył kopertę na bok, wskazał mu krzesło i sam wstał, by się tam przenieść. –
Siadaj i mów.
Chłopak usiadł, plecak
położył na podłodze.
– Przyszedłem się
pożegnać, bo jutro wyjeżdżam – wyjaśnił. – Od jutra można się już meldować w
akademiku, a w piątek jest inauguracja. W sumie będę miał prawie tydzień na
takie wstępne ogarnięcie, gdzie co jest, zanim się zaczną zajęcia.
– Świetnie. – Przemek
przysunął sobie krzesło od stolika dla gości i usiadł naprzeciwko. –
Zdenerwowany?
– Nie – mruknął
Weredecki, patrząc w bok. – Raczej… czuję ulgę, że wreszcie stąd wyjadę i
wreszcie się zaczną studia.
– Rodzice cię odwożą?
– Tak. – Skrzywił się
zabawnie. – Będzie dobrze, jeśli moja mama nie wpakuje do samochodu połowy
domu, bo „może mi się przyda tam na miejscu”.
– Uważaj tam na siebie –
powiedział Przemek łagodnie. – A jak będziesz odwiedzał rodziców, to w każdej
chwili możesz tu wpaść, worek w awaryjniaku zawsze na ciebie czeka.
Weredecki uśmiechnął się
lekko.
– Zapamiętam. – Sięgnął
po plecak. – Mam coś… to w sumie głupie – zastrzegł się, wyciągając nieduże
opakowanie. – A ja jestem beznadziejny, gdy chodzi o prezenty. Ale w czasie
wyjazdu pomyślałem, że może się panu spodoba.
To był kubek, duży, z
ciemnoniebieskim uszkiem i wnętrzem, z wierzchu biały, z rysunkiem latarni,
dwóch statków i foki. I z napisem „Hel” na dole. No tak, w tym roku komendant
zabrał rodzinę nad Bałtyk.
– Świetny – ucieszył się
Przemek. – Idealny na poranną kawę. Dzięki. Ale nie musiałeś, serio.
– Chciałem – mruknął. –
Ale nic mniej banalnego nie przyszło mi do głowy.
– To nie jest banalne –
zapewnił Przemek. – Kubek jest super.
Weredecki znów się
uśmiechnął. Szkoda, pomyślał Przemek, że nie uśmiecha się częściej, właśnie tak
jak teraz: życzliwie, lekko, bez napięcia. Może tam, w innym mieście, wśród
innych ludzi, na tych swoich wymarzonych studiach, znajdzie więcej powodów do uśmiechu.
– Chciałem panu
podziękować – podjął Weredecki. Spoważniał. – Ogólnie za te dwa lata, ale
szczególnie za ostatnie półtora roku. Za cierpliwość do mnie. – Tym razem to,
co pojawiło się na jego ustach, trudno nawet nazwać uśmiechem, to był raczej
taki delikatny, nieco smutny grymas. – Za ten awaryjniak. I… – Przeniósł wzrok
nieco w bok, gdzieś w okolice stolika dla gości. – Za rozmowy. Dobrze mi się z
panem rozmawiało. Zwłaszcza za tamtą pierwszą rozmowę… – Spojrzał na swoje
ręce. – Nie wiem, mam wrażenie, że wtedy zeszło ze mnie spore ciśnienie. Nie
mówię, że wszystko się zrobiło łatwiejsze i tak dalej, ale jakoś… – Wzruszył
ramionami. – Po prostu przestałem mieć wrażenie, że zaraz wybuchnę.
Przemek pochylił się,
ujął jego dłonie w swoje.
– Szukaj sobie ludzi, z
którymi będziesz chciał rozmawiać – poradził łagodnie. – I którzy będą umieli
cię wysłuchać. Nie obraź się, Andrzej, ale beznadziejnie sobie radzisz z
własnymi emocjami, potrzebujesz czasem poprowadzenia za rękę. Znajdź sobie
przyjaciół, chłopaka, ludzi, którym będziesz umiał zaufać. Mówiłeś kiedyś, że
nie chcesz potrzebować ludzi, ale naprawdę warto mieć choć jedną zaufaną osobę
obok siebie. Nie mówię, że masz się od razu rzucić w pogoń za kimś na siłę, ale
jak już kogoś takiego spotkasz, to go po prostu nie odrzucaj. OK?
Chłopak pokiwał głową,
nadal nie unosząc wzroku.
– Spróbuję – mruknął.
– I baw się dobrze –
dorzucił Przemek weselszym tonem. – Nie zostawiaj nauki na noc tuż przed sesją,
ale też nie siedź w książkach dniami i nocami, poużywaj trochę studenckiego
życia. Nie pal za dużo. I uważaj na alkohol, wiem po sobie, że to jest
najgorsze skurwysyństwo, gdy się nie dopilnuje. I nie bierz niczego, żadnych
narkotyków, nawet miękkich, nawet jak ktoś ci będzie mówił, że od jednego razu
się nie da uzależnić, a coś fajnie pomaga przy nauce. Mózg sobie podziurawisz,
a nie warto. I pilnuj, żeby nie złapać jakiegoś świństwa w czasie podrywów. –
Weredecki roześmiał się cicho. – No, to chyba byłoby tyle z listy nakazów i
zakazów starego pryka. O czymś zapomniałem?
– Chyba nie – mruknął
chłopak, unosząc głowę. – Nie spieprzę, obiecuję.
– Tego akurat jestem
pewien – odparł Przemek łagodnie. – Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy. Na
tych swoich studiach i później, w ogóle, w życiu. Zasługujesz na to, żeby mieć
fajne życie.
– Dziękuję. – Znów ten
lekki, zakłopotany uśmiech. Jaki ten chłopak wydawał się momentami bezradny,
wtedy, gdy odsuwał na bok swój codzienny dystans i przez chwilę nie chował
wszystkiego tak bardzo w sobie.
Wstali. Weredecki
wyciągnął rękę.
– Jeszcze raz dziękuję –
powiedział. – Za wszystko. – Gdy Przemek uścisnął jego dłoń, dodał: – Zwłaszcza
za to, o czym nie umiem mówić.
Przemek przyciągnął go
do siebie i objął mocno obiema rękami.
– Trzymaj się, Andrzej –
powiedział cicho. – Fajny z ciebie chłopak. Cieszę się, że cię poznałem.
Poczuł na plecach jego
ręce. Weredecki miał mocny uścisk.
– Ja też.
Stali tak dłuższą
chwilę, już bez słowa. Świadomość, że nie zobaczy tego chłopaka na
październikowych treningach, właściwie dopiero teraz zaczęła do Przemka
naprawdę docierać. Szkoda. Ogromna szkoda. Będzie się odczuwało ten brak.
Wsunął Weredeckiemu dłoń
we włosy.
– Dbaj o siebie –
powiedział cicho i pocałował go w czoło. – Dbaj o siebie, dzieciaku. A jak
będziesz miał jakiś problem i będziesz chciał pogadać, to wiesz, gdzie mnie
szukać. Mówię poważnie, Andrzej, po prostu pamiętaj o tym.
Weredecki nie
odpowiedział, ale jego uścisk stał się mocniejszy.
Jeszcze kilka chwil. W
końcu chłopak opuścił ręce, odsunął się nieco. Przemek też, z żalem, nad którym
starał się zapanować.
– Dziękuję – powtórzył
Weredecki spokojnie. Tym razem patrzył prosto w oczy. – Do widzenia.
– Do widzenia –
powiedział Przemek. – Powodzenia.
Gdy za Weredeckim
zamknęły się drzwi, Przemek usiadł za biurkiem z ciężkim westchnieniem. Odsunął
wszystkie papiery na bok, wyciągnął z najniższej szuflady biurka awaryjną
paczkę i zapalił papierosa. Mało palił w ostatnim roku, bardzo rzadko palił w
biurze, ale teraz potrzebował.
Trudno się wypuszcza
dzieci z domu, pomyślał, wydmuchując dym. Nawet jeśli to nie są twoje dzieci.
Ale się przywiązałeś. Złapałeś kontakt. Polubiłeś. Przebiłeś się przez jakiś
mur i dotarłeś do czegoś, co jest na co dzień, dla innych, schowane,
niedostępne, chronione.
Dotarłem do niego,
stwierdził, zaciągając się ponownie. Może nie jakoś niesamowicie i w pełni, ale
trochę do niego dotarłem. Mam wrażenie, że coś mi się udało dla niego zrobić,
coś mu dać. Nawet nie umiem tego nazwać, ale mam wrażenie, że to naprawdę coś
dobrego. Oby mu się przydało.
Spojrzał na rozżarzony
czubek trzymanego w palcach papierosa. Wydmuchał powoli dym.
Trzymaj się, Andrzej,
pomyślał. Będzie dobrze. Wierzę w ciebie.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz