BETTY OD POLSKIEGO
KLASA TRZECIA „B”: KATASTROFY WLICZONE W CENĘ (SEMESTR ZIMOWY)
– Wszyscy dużo przepuściliśmy – zgodził się doktor Breed. – Wszystkim nam dobrze by zrobiło, gdybyśmy mogli zacząć jeszcze raz od początku, najlepiej od przedszkola.
Kurt Vonnegut, „Kocia kołyska”, przeł. L. Jęczmyk, Warszawa 1991, s. 2.
Rok szkolny dziewięćdziesiąt siedem – dziewięćdziesiąt osiem zaczął się paskudnie. Przynajmniej dla Beaty. Na początku drugiego tygodnia września, ledwo naszkicowała swoim klasom plan działania na ten rok i uspokoiła obecnych maturzystów, że dadzą radę – spadła ze schodów. Z ostatnich czterech schodów na półpiętrze, we wtorek rano, gdy taka zadowolona szła do pracy, z torbą pełną książek i nowym kwiatem do swojej klasy.
Właściwie zawinił ten cholerny kwiat. Storczyk. Wysunął jej się nagle z rąk, więc zrobiła gwałtowny ruch do przodu, by przytrzymać doniczkę – i poleciała. Miała jeszcze na tyle przytomności, by nie łapać storczyka za wszelką cenę, zamiast tego zasłoniła rękami głowę, i dobrze, przynajmniej oczy, nos i wszystkie zęby miała na miejscu, jak stwierdziła chwilę po wylądowaniu na ziemi. Pierwsza myśl: uf, nic się nie stało, ale fart. A potem druga myśl: coś cholernie boli. A potem…
Potem z mieszkania na parterze wyskoczyła sąsiadka, starsza pani; choć raz jej „Słyszałam jakiś hałas, wie pani” się przydało.
– Pani Beatko – powiedziała z przerażeniem – pani żyje? Boże, ja dzwonię po karetkę. Pani się nie rusza, ja już dzwonię!
Beata zacisnęła zęby i położyła się ostrożnie na posadzce. Bolało coraz bardziej. A upuszczony storczyk rozpadł się na drobne, wraz z doniczką. Przez chwilę miała ochotę się rozpłakać – nie z bólu, ale właśnie z powodu tego kwiatu. Kupiła go poprzedniego popołudnia specjalnie dla swojej trzeciej „b”.
Złamanie kości strzałkowej, wyjaśnił lekarz w szpitalu.
– Parę tygodni w gipsie i będzie dobrze – zapewnił tak beztrosko, że miała ochotę kopnąć go zdrową nogą. Parę tygodni? Ona już miała szczegółowo rozplanowane te parę tygodni dla każdej klasy!
W ten sposób w pierwszej połowie września Beata wylądowała na długim zwolnieniu lekarskim, w gipsie, z kulami i z pełnym jakże życzliwego zrozumienia „Nie miała się pani kiedy połamać, tylko teraz, ledwo się szkoła zaczęła?” dyra, gdy zadzwoniła z informacją, co się stało.
– Bardzo panu dyrektorowi dziękuję za troskę – nie wytrzymała. Stary się trochę pohamował.
– No współczuję, współczuję – wymruczał. – Ale pani wie, ile mi pani teraz kłopotu narobiła? Muszę zastępstwa poorganizować, chyba kogoś na kawałek etatu znaleźć, bo pani Michalina pewnie będzie jęczeć, że nie udźwignie wszystkiego…
– Specjalnie sobie nogi nie złamałam, proszę mi wierzyć – powiedziała Beata z irytacją. – Wiem, że to kłopot. Też jestem zła na tę całą sytuację. Ale człowiek nie zawsze przewidzi wypadki.
– A powinien – burknął stary. – No dobrze, dobrze, niech się pani szybko tam zrasta. Jakoś to uporządkuję…
Jakbym umarła, pomyślała Beata, odkładając słuchawkę na widełki, to pewnie by nad trumną mi marudził: „No nie miała pani kiedy umrzeć? Człowiek powinien takie rzeczy przewidzieć!”.
Ale dyrektor to był pikuś w porównaniu z innym problemem, który zaczęła sobie uświadamiać, gdy już najgorszy ból został przyćmiony lekami.
Była kompletnie sama. Nikogo do pomocy. Uziemiona. Przez pierwsze trzy tygodnie miała nakazane „oszczędzanie nogi” – czyli żadnych wycieczek po zakupy, zresztą z kulami bałaby się schodzić po schodach. A jak te siaty przytargać? Nawet wstanie do łazienki czy do kuchni było wyzwaniem.
Na Konrada nie mogła liczyć, nie z jego winy zresztą. Konrad wyjechał na trzy miesiące, od września właśnie do listopada, do Niemiec, podłapał tam jakąś dobrze płatną robotę. Miała go stamtąd ściągać, by wokół niej skakał? Starał się o tę pracę przez ostatnie pół roku, swojej pracy tu w Białym Borze miał już serdecznie dość, tak bardzo chciał pojechać… nie mogła mu tego popsuć.
Dzwonić do rodziców? Mogłaby, ale to już by była naprawdę ostateczność. Pozostawała Michalina, która na szczęście obiecała pomóc, gdy Beata zadzwoniła do niej zaraz po rozmowie z dyrektorem. Ale Michaliny też nie można zajechać.
Będzie ciężko. Trudno, trzeba jakoś przetrwać.
A potem zaczęły się telefony i wizyty.
Najpierw zadzwoniła pani Weredecka, na drugi dzień po wypadku. Najwyraźniej wieści rozeszły się już po całej szkole.
– Pani Beatko – powiedziała pełnym zgrozy głosem – co pani sobie narobiła? Jak się pani czuje? Czemu panią już wypuścili ze szpitala, przecież to jakieś kpiny są. – Wyjaśnienia dotyczące leczenia zachowawczego i braku konieczności operacji chyba niezbyt ją przekonały, ale szybko przeszła do innej sprawy. – Jak pani ma sobie poradzić, taka sama w domu? Jędrek, przestań mi wyrywać telefon – dodała nieco ostrzej. – Przepraszam, Jędrek tu obok mnie stoi, poczekaj, pani Beata teraz ze mną rozmawia. Niech mi pani powie, co pani potrzebuje, mąż właśnie wrócił, to zrobimy i przywieziemy pani zakupy.
Beata najpierw próbowała zapewnić, że nie trzeba, proszę sobie nie robić kłopotu, ale po chwili się poddała. Pani Weredecka nie chciała odpuścić, no i w sumie – miała rację. A w lodówce zostało parę smętnych resztek. A Beata marzyła o dużej czekoladzie z orzechami, by zajeść ból.
– To pani się niczym nie przejmuje – zarządziła pani Weredecka, gdy już się dogadały. – Zaraz wsiadamy i jedziemy do sklepu. Dam pani na chwilę Jędrka, dobrze? Bo on tu wychodzi ze skóry.
– Dzień dobry – rozległ się głos Andrzeja. – Kiedy pani wróci do szkoły?
– Cześć. Za kilka tygodni, jak dobrze pójdzie – odparła Beata. – Do końca października raczej mowy nie ma.
– To kiepsko – mruknął.
– A z kim macie zastępstwo?
– Z panią Michaliną. Jak się pani czuje?
– Źle – powiedziała szczerze. – Boli, trudno się ruszać i ogólnie jestem wściekła sama na siebie, że nie umiem normalnie schodzić po schodach. Za kilka dni pewnie będzie lepiej, na razie jest tak sobie.
– Yhym. Muszę kończyć, mama pogania, żebyśmy już wychodzili. Będziemy u pani niedługo.
Rzeczywiście, po niecałych dwóch godzinach rozległ się dzwonek. Beata dokuśtykała o kulach do drzwi, otworzyła i zobaczyła panią Weredecką otoczoną siatkami.
Pani Weredecka zagoniła ją do łóżka, pownosiła siatki i zaczęła układać rzeczy w lodówce.
– Chłopaków zostawiłam na dole – wyjaśniła. – Mówię im, jest pani chora, może nieuczesana, może w piżamie, to dla kobiety żadna przyjemność, żeby ją w takim stanie obcy mężczyźni oglądali. Tu nie ma co oglądać. Mężowi powiedziałam, żeby się nawet nie ruszał z samochodu, Jędrek mi tylko wniósł tu na pani piętro zakupy i pogoniłam go z powrotem do auta. O, te marchewki to już takie zdechłe, to wyrzucimy, tu ma pani świeże. Zrobię pani kanapki na wieczór, gdzie ma pani deskę do chleba?
Nie dała sobie tego wyperswadować, zrobiła stos kanapek, zaparzyła herbatę, przysunęła do łóżka stolik kawowy i postawiła na nim talerz oraz kubek.
– No – powiedziała z zadowoleniem. – To teraz mogę panią zostawić. Niech pani dzwoni, jak coś będzie potrzebne albo będzie pani chciała pogadać. Jędrek kazał panią pozdrowić, strasznie jest przybity, że pani tyle w szkole nie będzie.
Gdy wyszła, Beata ostrożnie ułożyła zagipsowaną nogę na łóżku, oparła się o poduszki, wzięła jedną z kanapek i książkę. Może jednak da się jakoś przetrwać te parę tygodni.
***
Pani Weredecka nie była jedyną gotową do pomocy. Beata ze sporym wzruszeniem uświadomiła sobie w tym okresie, że w jej klasie nie tylko uczniowie ją lubią – ich rodzice też.
Mamy Magdy i Kasi stawiły się wspólnie, z ciastem upieczonym przez panią Azorską i zupą ugotowaną przez panią Adamek.
– My to wszystko znamy – powiedziała uspokajająco pani Azorska. – Chłopy zawsze wyjeżdżają akurat wtedy, gdy coś się dzieje. Jak ja i Magda miałyśmy ospę, to mąż oczywiście w rejsie, Jagoda wokół mnie biegała. Jak Jagoda sobie złamała rękę, to mąż oczywiście w rejsie, ja ją woziłam do lekarza. Niech pani siada, ta zupa Jagody jest pyszna, a ciasto to dziś rano dla pani piekłam.
– Dziewczyny kazały panią wycałować – dodała pani Adamek. – Przyniosłam pani jeszcze olejek z rozmarynu, jest świetny na takie siniaki, niech pani sobie twarz nim smaruje.
Beata odruchowo uniosła rękę do lewego policzka. No tak, trochę sobie poobijała twarz podczas tego upadku.
Pani Żakowska najpierw przyjechała i obejrzała recepty, zabrała je do zrealizowania, a gdy wróciła, podała Beacie siatkę ze słowami:
– Zadzwoniłam jeszcze do koleżanki z przychodni i załatwiłam pani taki fajny środek przeciwbólowy, nie rozwali pani wątroby. A jak zęby? Jak pani jakiś ząb po tym upadku się ukruszył czy coś, to ja panią wezmę do siebie na fotel, załatwimy po znajomości.
Beata zapewniła, że zęby na szczęście nie oberwały, ale bardzo dziękuje.
Pani Kmieciak przyjechała z Kamilem, który wniósł siatkę, rozejrzał się i powiedział z podziwem:
– Ale pani ma książek!
Jego mama chwyciła za odkurzacz i nie dała się przekonać, że nie trzeba. Beata się poddała, usiadła na łóżku i patrzyła, jak w gruncie rzeczy kompletnie obca osoba odkurza jej aneks kuchenny, pokój, a potem wychodzi z odkurzaczem do przedpokoju.
– Kiedy pani wróci? – zapytał Kamil.
– W listopadzie. Albo w grudniu.
– Słabo – mruknął. – Mam już trzy uwagi u pani Michaliny – dodał, patrząc na nią przepraszająco. – Za wygłupianie się. Sorry.
– To nie mnie twoje uwagi zaszkodzą – zauważyła. – Tylko tobie.
– No wiem – wymruczał, odwracając głowę. – Ale jakoś tak wyszło.
– Gdzie pani ma Cifa? – rozległ się głos pani Kmieciak z łazienki. Zanim Beata zdążyła odpowiedzieć, ten sam głos oświadczył: – A nie, już znalazłam!
– Ale nie może mi pani jeszcze łazienki sprzątać! – zaprotestowała Beata. – Boże, Kamil, powstrzymaj swoją mamę, przecież to przesada.
Chłopak się roześmiał.
– Mamy nic nie powstrzyma, jak chodzi o sprzątanie – odparł. – Niebezpiecznie nawet próbować.
Beata pokręciła głową. Czuła się naprawdę głupio. Po chwili jednak spojrzała na Kamila i zapytała podejrzliwie:
– A jak z twoim tatą?
Kamil przez dłuższy moment milczał, w końcu wzruszył ramionami.
– Standardowo – stwierdził niechętnie. – Ma nową żonę i nowe dziecko, to mama i ja guzik go obchodzimy. Znaczy zabrał mnie w sierpniu na tydzień na wyjazd, tak jak było umówione, ale tamtą panią i tego małego też zabrał, i w sumie nie zwracał na mnie uwagi.
– Przykro mi – powiedziała Beata ze współczuciem. – Czasem ludzie przy czymś nowym na jakiś czas zapominają o dawniejszych relacjach i ludziach. Ale potem się ogarniają. I twój tata dalej cię kocha, tylko nie umie jakoś tego… no, równomiernie poukładać.
– Nie wiem – odezwał się Kamil cicho. – Czasem myślę, że mnie kocha. A czasem, że wolałby, żebyśmy z mamą nie istnieli, to miałby więcej swobody i mógłby się zajmować tylko tamtym nowym dzieciakiem. Kiedyś chciałem mieć brata – dodał. – Ale teraz tamtego małego to nienawidzę. On ma tatę cały czas, a ja tylko na trochę i wtedy i tak jestem jakby na doczepkę.
– Może się polubicie, gdy będzie trochę większy? – zasugerowała. – Pomyśl, będzie miał takiego fajnego starszego brata jak ty, na pewno będzie chciał się z tobą bawić i cię naśladować.
– Może. – W głosie Kamila drgnęła jakaś inna nuta, jakby minimalnego zadowolenia. – Czyli co? – Zerknął na nią z łobuzerskim uśmiechem. – Mam teraz być na lekcjach śmiertelnie poważny, żeby nie narobić obciachu młodszemu bratu?
– Nie. – Beata pochyliła się nieco do przodu i położyła mu rękę na ramieniu. – Po prostu chcę, żebyś naprawdę rozumiał, że nie musisz się wygłupiać i ciągle żartować, żeby ludzie cię lubili. I zasługujesz na to, żeby ludzie cię lubili, nie musisz im tego za wszelką cenę ciągle udowadniać.
Kamil bez słowa pokiwał głową, patrząc na stolik. Potem spojrzał na Beatę i zapytał:
– Mogę się pani podpisać na gipsie?
Zgodziła się. Kamil wygrzebał z plecaka długopis, przez chwilę się zastanawiał, po czym napisał: „Najfajniejszy Kamil na świecie!”.
– No tak – stwierdziła Beata, oglądając podpis. – Sama prawda.
Kamil uśmiechnął się do niej.
***
Rodzice zaglądali, pomagali, dzwonili. Beata chwilami czuła się naprawdę głupio, a czasami nieco nierealnie.
– To małe miasto, wszyscy się praktycznie znają – wyjaśniła jej któregoś dnia Michalina. – Więc w sumie się nie dziw. Poza tym po prostu to kwestia szczęścia. Rodzice twojej trzeciej „b” są ogólnie w porządku. Ja mam takich fajnych w mojej czwartej. A na przykład rodzice z pierwszej „c”, którą teraz ma Wanda, są tak w większości beznadziejni i tylko się kłócą na zebraniach.
Michalina też często zaglądała, przynosiła nowiny, zakupy i trochę wsparcia. Tak jak dziś: kupiła trochę gotowców ze sklepu do odgrzania, pocieszyła, że to dobrze, że pod gipsem swędzi, bo to znaczy, że się goi, ustawiła na stole przy łóżku całą furę jedzenia, przysunęła sobie fotel i rozpoczęła relację z minionego tygodnia. Był piątkowy wieczór. Idealna pora na podsumowania tego, co się wydarzyło od poniedziałku.
Michalina przejęła część klas Beaty, w tym trzecią „b”; pozostałe dostała dotrudniona tymczasowo polonistka z drugiego liceum.
– Stary nadal na mój widok mruczy pod nosem, że jakbym się postarała, to ogarnęłabym wszystkie twoje klasy, a nie, że mu niepotrzebny wydatek robię – oświadczyła z wymowną miną. – Facet powinien być poganiaczem niewolników, idealnie by się sprawdził.
– A jak ta Ala sobie radzi? – Beata poprawiła się na łóżku, okryła kocem i sięgnęła po ciastko.
– Dobrze. Dzieciaki ją lubią. Ale ciągle pytają o ciebie. Zwłaszcza twoja klasa – dodała. – A ta twoja klasa to mnie doprowadza momentami do szału. Jak jeszcze raz Gośka zacznie jakąś wypowiedź od „bo ja jestem gospodarzem klasy” czy „bo ja jestem przewodniczącą samorządu”, to chyba walnę ją dziennikiem.
Beata roześmiała się.
– Gosia lubi to poczucie, że jest znamienitą osobistością.
– Tak, aż za bardzo. Iza już chyba też ma tego dość, ostatnio za każdym razem wywraca oczami, jak Gośka to mówi. Iza jest całkiem sympatyczna. – Wrzuciła do herbaty dwa kawałki cytryny. – Karolinę lubię, siedzi spokojnie i robi swoje. Mateusz i Marta też. O, i Marcin, kiepskie te jego wypracowania, ale przynajmniej chłopak się zawsze uśmiechnie. Nawet ta twoja Anita zaczęła się uśmiechać, chociaż ciągle na mnie zerka tak podejrzliwie, jakby myślała, że chcę przejąć od ciebie ich klasę na dobre.
– A Andrzej?
Michalina uśmiechnęła się nieco złośliwie.
– Wiedziałam, że zapytasz o swojego ulubieńca. Twój Andrzej wkurza mnie niemiłosiernie. Obrażony na cały świat i z tym spojrzeniem, jakby się go sprofanowało. On zawsze mówi takim tonem, jakby wygłaszał odczyt przy odbieraniu Nobla?
Beata roześmiała się.
– Wcale tak nie robi. Po prostu mówi dość stanowczo.
– Robi, robi. – Michalina pokręciła głową. – Ma taki ton, jakby mówił do gromady imbecyli, do których nie warto się zniżać. Jak zaczyna te swoje wywody, to mam ochotę rzucić w niego kredą.
– Ale sensownie mówi – wytknęła jej Beata.
– Wiem. – Michalina wzruszyła ramionami. – Tylko widzisz, Jacek też sensownie mówi, a miło się go słucha. Gośka, jak nie wyskakuje z gospodarzem łamanym przez przewodniczącą, tak samo, można posłuchać z przyjemnością. Maksa się miło słucha. Hanki. A jak Andrzej zaczyna mówić, to wszystkie flaki we mnie podskakują i aż mnie odpycha.
– Nie lubisz go.
– Nie – zgodziła się. – Nie lubię go. To jest jedyna osoba w twojej klasie, której naprawdę i z całego serca nie lubię. Nawet Kamila lubię, mimo że ma te durne odzywki i idiotyczne żarty. Ale Andrzej to mnie wkurza samym swoim widokiem.
W kolejnych dniach Beata miała możliwość porównać wrażenia Michaliny z wrażeniami uczniów. Najpierw, we wtorek po południu, wpadli Anita z Maksem.
– Przynieśliśmy pani zapiekankę od mojej mamy – wyjaśnił Maks, gdy weszli. – I mama mówi, żeby po zdjęciu gipsu pani do niej wpadła do gabinetu, bo lepiej zawsze po takich złamaniach sprawdzić zęby, bo organizm różnie reaguje.
– Niech pani już zdejmie ten gips i wraca – poprosiła Anita, siadając przy kuchennym stole. – Pani Michalina mi ciągle zwraca uwagę, że coś rysuję, gdy ona tłumaczy. A mnie się łatwiej skupić, jak słucham i sobie szkicuję. Przecież notatki z tablicy i tak robię. Przecież pani wie.
– Znaczy pani Michalina jest OK – dorzucił szybko Maks. – Ale to nie pani.
– Bądźcie mili – zwróciła im uwagę Beata. – Ciężko się wchodzi na zastępstwo do cudzej klasy, zwłaszcza tak jak teraz, nie na parę dni, ale też nie na zawsze. To jest jak w jakimś zawieszeniu, nauczyciel też się stresuje.
– Pewnie tak – mruknęła Anita. – Dobra, postaram się pilnować z tym rysowaniem.
Dwa dni później wpadł Jacek w towarzystwie Didi. Przynieśli paczkę pasztecików zrobionych przez babcię Jacka i jakiś dziwny kwiat w doniczce.
– To trzykrotka – wyjaśniła Didi. – Moja ciocia ma kwiaciarnię przy poczcie, powiedziała, że to świetny kwiat, ma niewielkie wymagania. Tylko nie wolno jej stawiać w przeciągu. Pani zobaczy, jakie ma ładne liście.
– Jest śliczna – zgodziła się Beata. – Ogromnie dziękuję. Postawisz ją na stoliku kawowym? Jacek, twoja babcia musiała się strasznie narobić, uściskaj ją ode mnie.
– Jasne. Mama panią pozdrawia – powiedział Jacek. – Mówi, że jak się choruje, to najważniejsze, żeby nie być samej. Dlatego Didi wymyśliła, że przyniesiemy pani kwiatka.
– Bo z kwiatami człowiek nie jest sam – uzupełniła dziewczyna radośnie. – Mamie Jacka też wybraliśmy ostatnio śliczną roślinę, sępolię, ma fioletowe kwiatki. Mama Jacka lubi fioletowy. Bardzo się ucieszyła.
Jacek wygląda na szczęśliwego, pomyślała Beata, przyglądając się tej dwójce. Chłopak zawsze był taki cichy i smutny, nic dziwnego, biorąc pod uwagę chorobę matki. Wycofany, starał się nie rzucać w oczy. Nieśmiały, wyraźnie nie chciał nigdy sprawiać kłopotu. Sam pewnie nigdy by nie zagadał do żadnej dziewczyny, która mu się spodobała. Ale to Didi zrobiła pierwszy krok, Didi wyraźnie się wokół Jacka zakręciła, dała mu do zrozumienia, że jest interesujący, atrakcyjny, wart uwagi – i Jacek, co za szczęście, Jacek to przyjął. Przyjął, uwierzył, odpowiedział na to.
Nadal był spokojny i cichy, ale częściej się uśmiechał, w klasie zgłaszał do odpowiedzi, na przerwach rozmawiał z innymi uczniami. Michalina, która uczyła Didi, stwierdziła w którymś momencie: „Moja Dagmara robi z twojego Jacka faceta. On teraz nawet inaczej chodzi. Już nie ma takiego »przepraszam, że żyję« w każdym ruchu”.
Teraz, gdy oboje siedzieli przy kuchennym stole, wyglądali po prostu jak para zakochanych nastolatków. Jacek opowiadał, co w klasie, Didi dorzucała ogólnoszkolne plotki, dokuczali sobie, kto bardziej ostatnio podpadł fizykowi, pochwalili się, że w weekend jadą z rodzicami Didi do Szczecina do teatru, na spektakl i potem na jakąś fajną kolację w restauracji.
– Moja mama mówi, że Jacek to prawdziwy dżentelmen – zdradziła Didi cicho, gdy Jacek poszedł do toalety. – Dlatego sama zaproponowała, żeby z nami pojechał. Moje poprzedniego chłopaka nie cierpiała. Ale to był taki głupol – dorzuciła, wzruszając ramionami. – Nic poważnego, takie tam, z początku liceum. Fajnie się było razem powygłupiać i tyle. A z Jackiem to można o wszystkim pogadać. I przychodzi na moje mecze siatki – dodała z zadowoleniem. – Nigdy nie mówił, że sport dziewczyn jest mniej ważny i tylko siatkówka facetów się liczy. I zawsze głośno bije brawo, jak ja serwuję.
– To jest ważne – przyznała Beata. – Właśnie tak, żeby obie strony szanowały to, co kręci tę drugą. On nie musi grać w siatkę, ale rozumie, że dla ciebie to jest ważne. A ty możesz nie interesować się jego rzeczami, ale rozumiesz, że to ważne dla niego.
– No pewnie, że rozumiem – zapewniła Didi stanowczo. – On myśli o czymś z historią albo z polityką, wie pani, na studiach. Lubię, jak mi o tym opowiada. I lubię, jak słucha, jak ja mu opowiadam o moich rzeczach.
Gdy wychodzili, Jacek podał Didi płaszcz, a Didi poprawiła mu szalik na szyi. Było coś ciepłego i czułego w sposobie, w jaki na siebie nawzajem patrzyli.
– Niech pani szybko do nas wraca – powiedział Jacek przy pożegnaniu. – Pani Michalina jest fajna, ale wie pani… pani jest nasza.
– Niech pani rozmawia z kwiatem – zaleciła Didi. – One to lubią. Od tego lepiej rosną. Może mu pani nadać imię, ja swoim zawsze nadaję!
Beata zamknęła za nimi drzwi i uśmiechnęła się lekko. W sumie to całkiem sympatyczny pomysł. W końcu tak człowiek oswaja świat – nazywając każdy z jego elementów.
Trzykrotka dostała zatem imię. Pat. Jak Pat Gardiner z „Pat ze Srebrnego Gaju”, według Beaty najlepszej powieści Montgomery.
– Cześć, Pat – przywitała się z kwiatem następnego dnia. – Witaj w nowym dniu mojego L4 i gipsu na nodze. Ciesz się, że ciebie nikt nie zagipsuje.
W kolejnym tygodniu wpadła pani Weredecka, wraz z Andrzejem, który przyniósł torby z zakupami i pod okiem matki układał je w lodówce. Potem pani Weredecka uparła się, że powyciera kurze w całym mieszkaniu.
– A Jędrek dotrzyma pani towarzystwa – zarządziła. – Mężczyźni nie potrafią porządnie wytrzeć kurzu.
Andrzej wzruszył ramionami i usiadł na brzegu łóżka.
– U nas w domu mężczyźni nie mają dostępu do ścierki do kurzu – mruknął.
– Twoja mama bardzo o was dba – zauważyła Beata.
– Tak. – Rozmasował sobie prawy nadgarstek. – Kiedy pani wraca?
– Na początku listopada zdejmą mi gips – odparła. – I wtedy lekarz powie, jak sytuacja. Ale pewnie przed grudniem nie wrócę.
– Szkoda. – Nie patrzył na nią, wzrok miał wbity w stół przy łóżku. – Polski z panią Michaliną to nie to samo. Zresztą ona mnie nie lubi. – To było stwierdzenie pozbawione emocji, suche i dość obojętne, choć zaraz potem w głosie Andrzeja zabrzmiała irytacja: – To zresztą nie ma znaczenia, nie potrzebuję, żeby mnie lubiła, ale jest nie w porządku.
– Daj spokój – załagodziła. – Ty po prostu nie lubisz zmian. A to jest spora zmiana. I przez to jesteś rozdrażniony.
– Nie, nie o to chodzi. – Pokręcił głową. – Pani Michalina nie lubi, gdy odpowiadam. Parę razy mi przerwała tak, jakby już miała dość słuchania mnie, ostatnim razem powiedziała: „Już się skończyłeś popisywać i udowadniać, jak bardzo pozjadałeś wszystkie rozumy?”. – Dopiero teraz na nią spojrzał. – I od tego czasu w ogóle mnie nie pyta, nawet jak jestem jedyną osobą, która się zgłasza. Wczoraj do niej podszedłem po lekcji i zapytałem, o co chodzi, to mi powiedziała, że wie, że wiem, postawiła mi plusa za aktywność i mam jej dać spokój, bo ma na lekcji ważniejsze rzeczy na głowie niż słuchanie mojego wymądrzania się. – Odwrócił głowę w bok i dodał z rozgoryczeniem: – Mam gdzieś tego plusa za aktywność, chciałem coś powiedzieć o sonetach Kasprowicza. A wyszło tak, jakbym w ogóle przeszkadzał w lekcji, bo miałem coś do powiedzenia na temat przerabianego tekstu.
Był wyraźnie rozżalony. Beata popatrzyła na niego ze współczuciem.
– Wiesz, trudno się dźwiga tyle zastępstw za kogoś – powiedziała łagodnie. – Pani Michalina jest przywalona robotą, swoją i moją. I jeszcze tymczasowo ogarnia was wychowawczo. Naprawdę można przy takim nawale roboty mieć już dość i czasem niechcący zrobić komuś przykrość, bo się nie wie, w co ręce wsadzić. Wytrzymaj jeszcze trochę.
Andrzej spojrzał na nią z dziwnym, chyba nieco kpiącym uśmiechem.
– Pani zawsze wszystkich broni. – Zabrzmiało to trochę jak zarzut. – I za wszelką cenę chce pani widzieć w ludziach coś dobrego. Wyłącznie coś dobrego. A tak się nie da.
– Widzę nie tylko te dobre rzeczy – odparła obronnie. – Po prostu wolę zwracać uwagę przede wszystkim na te dobre. Bo ludzie ogólnie są dobrzy, tylko popełniają błędy.
– Nie są – mruknął, znów odwracając wzrok. – Ludzie są z reguły głupi, bezmyślni i męczący.
Beata zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się ten zawzięty ton.
– Andrzej, co się dzieje? – zapytała cicho.
Zerknął na nią, wzruszył ramionami.
– Nic – mruknął. – Pewnie ma pani rację, jestem rozdrażniony. Wszystko mnie ostatnio wkurza.
– Co konkretnie?
Zawahał się, znów wzruszył ramionami.
– Tak ogólnie – stwierdził. – Nic szczególnego. Nieważne.
Może gdyby byli sami, zdołałaby go bardziej przycisnąć i wyciągnąć z niego, o co chodzi; ale pani Weredecka właśnie zajrzała do pokoju, oświadczyła radośnie, że teraz wszystkie kurze zostały wykurzone, kazała synowi zabrać worek ze śmieciami z kuchni i uściskała Beatę na pożegnanie. Kilka minut później, gdy wychodzili, Andrzej sprawiał wrażenie, jakby jeszcze bardziej zamknął się w sobie.
Wieczorem Beata położyła się do łóżka z książką, ale nie mogła się skupić na czytanej stronie. To rzeczywiście było nie w porządku ze strony Michaliny; może jednak lepsze niż zmuszanie się do słuchania osoby, której się tak bardzo nie lubi? Może.
Jedną z gorszych rzeczy w byciu nauczycielem, pomyślała, jest to, że musisz wziąć za mordę swoje antypatie. I sympatie też, ale sympatiami się tak nie skrzywdzi. Albo przynajmniej, zwykle, skrzywdzi się mniej. Ale antypatiami możesz skrzywdzić bardzo, więc teoretycznie powinnaś nad nimi panować, właściwie w idealny układzie w ogóle nie powinnaś ich mieć. Przecież jesteś nauczycielką. Ale przecież jesteś też człowiekiem – najpierw zresztą jesteś człowiekiem, dopiero potem nauczycielką. Każdy człowiek ma swoje sympatie i antypatie. Oczekiwanie, że nauczyciel ich nie ma, jest nie tylko idiotyczne, bezsensowne i irracjonalne – jest też w pewnym sensie odczłowieczające. Jestem nauczycielką, człowiekiem, a nie maszyną. A jednocześnie jak najbardziej można zrozumieć oczekiwanie, że nie masz tych antypatii albo nad nimi panujesz, odsuwasz je, nie pozwalasz im mieć jakiegokolwiek wpływu na twoją pracę z uczniami – przecież jesteś nauczycielką, pedagogiem, osobą dla nich. Masz być wobec nich jak najbardziej ludzka, a zarazem masz skasować u siebie jedno z najbardziej ludzkich odczuć – niechęć, którą niektórzy ludzie wywołują u ciebie z poważnego powodu, niektórzy z mało poważnego, a jeszcze niektórzy – w zasadzie zupełnie bez powodu.
Michalina nie lubi Andrzeja, tak naprawdę, głęboko i zdecydowanie go nie lubi. Nie obniża mu z tego powodu złośliwie ocen, ale ucina z nim kontakt, ogranicza interakcję do minimum, nawet kosztem jego prawa do udziału w lekcji.
– To nie jest w porządku – powiedziała Beata, patrząc na liście Pat. – A jednocześnie na jakimś poziomie mogę to zrozumieć. I to jest straszne, mieć w głowie dwa zupełnie sprzeczne ze sobą punkty widzenia i oba rozumieć, nawet jeśli z jednym się nie zgadzam.
Może na tym polega ta boleśniejsza część bycia dorosłą.
Albo może przedawkowała leki przeciwbólowe i już nie panuje nad własnymi myślami.
***
Konrad dzwonił prawie co wieczór. Po raz pierwszy zadzwonił trzy dni po wypadku i wtedy się o wszystkim dowiedział. No i, trzeba przyznać, trochę się wkurzył, że Beata nie zadzwoniła od razu, nie powiadomiła go, nie dała znać, że czegoś potrzebuje. Przecież mógłby przyjechać, jakoś pomóc…
– Jakie „przyjechać”? – przerwała mu wtedy. – Jesteś tam od dwóch tygodni, nagle wszystko rzucisz? Miałeś tam już wszystko rozplanowane, jeszcze by ci podziękowali za obecność i nie miałbyś gdzie wracać.
W końcu skończył z tym „Przecieżbym przyjechał się tobą opiekować!” i przyznał, że w sumie fakt, nie ma teraz jak się ruszyć. W ramach zadośćuczynienia zaangażował kilkoro swoich przyjaciół, w tym Gabrysię i Kazika, więc i z tej strony Beata mogła liczyć na zrobienie zakupów, pomoc w ogarnięciu mieszkania i towarzyskie wizyty, które pomagały przetrwać to zamknięcie w domu. I na wożenie do lekarza: raz jechała z Michaliną, raz z Gabrysią albo Kazikiem. To była ogromna ulga, zostać zawiezioną i mieć kogoś obok siebie podczas siedzenia w poczekalni, kuśtykania na prześwietlenie czy skręcania się z bólu.
Rozmowy z Konradem z reguły nie trwały długo, ale dobrze było usłyszeć jego głos, opowiedzieć o swoim dniu, nawet jeśli oznaczało to tylko: noga w porządku, spałam i czytałam, nic się nie działo.
– Tęsknię za tobą – powiedział tego wieczoru Konrad. – Niedługo wrócę. Zrobimy sobie święta w domu, żebyś nie forsowała nogi, będziemy się lenić i nauczę cię porządnie schodzić po schodach.
Beata się roześmiała.
– Nie mogę się tego doczekać – zapewniła czule.
***
Pod koniec października wpadła pani Jankowska wraz z Małgosią. Pani Jankowska wykładała zakupy w kuchni, natomiast Małgosia usiadła na brzegu łóżka obok Beaty i oświadczyła rozmarzonym tonem:
– Nigdy pani nie zgadnie, co się stało.
– No, co? – zapytała Beata z zaciekawieniem. Dziewczyna spojrzała na nią, przeniosła wzrok na okno i, utrzymując ten sam ton, zdradziła:
– Poznałam niesamowitego chłopaka.
No nareszcie, pomyślała Beata. W końcu do ciebie dotarło, że nie warto tak się ciągle dobijać do drzwi, których nie chcą ci otworzyć.
– Opowiadaj.
Małgosi nie trzeba było tego powtarzać. Popłynęła szczegółowa opowieść – o chłopaku z drugiego liceum, którego spotkała parę tygodni temu podczas wyjścia z Anitą i Izą do kawiarni, naprawdę niesamowitym chłopaku, ogromnie przystojnym, inteligentnym, zabawnym, takim szarmanckim I W OGÓLE. Czuło się, że to „i w ogóle” zostało wypowiedziane wielkimi literami. Bardzo wielkimi.
– No i chodzimy ze sobą – zakończyła Małgosia, nie wychodząc z rozmarzonego tonu. – On uważa, że jestem niesamowita, taka pełna energii, pomysłów, pasji i w ogóle.
– Wspaniale – odparła Beata; w ostatniej chwili ugryzła się w język, by nie palnąć „niesamowicie”, to słowo przewijało się przez całą opowieść Małgosi jak lejtmotyw. – Cieszę się, że spotkałaś kogoś, kto widzi cię tak, jak na to zasługujesz.
– Ja też. – Małgosia spojrzała na nią i dodała wyniośle: – I powiem pani, że teraz, jak poznałam Artura, to Andrzej po prostu przestał dla mnie istnieć. Tak wie pani, z miejsca, tak „pyk” i go nie ma. Nawet nie ma co porównywać. – Zrobiła wzgardliwy ruch ręką, jakby odsuwała od siebie coś odpychającego, po czym, ponieważ była siedemnastolatką, która właśnie uwolniła się od nieodwzajemnionego zakochania na rzecz odwzajemnionego, zaczęła porównywać. – Artur jest zawsze miły, uprzejmy i dla każdego ma jakieś dobre słowo, a nie jak Andrzej, że wiecznie obrażona mina i z nikim nie pogada. Artur jak się z czymś nie zgadza, to tak spokojnie to powie, wyjaśni, wie pani, tak żeby kogoś nie urazić, a nie jak Andrzej, że pojedzie po człowieku jak kosiarka po trawniku i nawet nie spojrzy, czy komuś przykrości nie zrobił. Jak Arturowi opowiadam o moich pomysłach albo coś, to on się interesuje i zachwyca, chwali albo coś doradzi, a nie jak Andrzej, że się go o coś poprosi, a on burknie to swoje „Wykluczone” albo „Daj mi spokój, jesteś namolna”. Po prostu nie ma porównania – powtórzyła stanowczo. – Z wyglądu zresztą też. Artur jest ogromnie przystojny. Przy nim Andrzej jest po prostu brzydki.
– Małgosiu – powiedziała Beata łagodnie, gdy dziewczyna przerwała – znasz wiersz Szymborskiej „Pod jedną gwiazdką”? Tam jest taki piękny wers: „Przepraszam dawną miłość, że nową uważam za pierwszą”*.
Małgosia popatrzyła na nią niepewnie.
– No i?
– Nie musisz tego robić – wyjaśniła. – Nie musisz tak zupełnie deptać wszystkiego, co czułaś kiedyś, bo już tego nie czujesz. Andrzej ci się podobał, teraz spotkałaś Artura, coś między wami zaiskrzyło, Andrzej już przestał się liczyć, to normalne. Ale to nic złego, że kiedyś się liczył. Masz prawo do własnej historii. Nie wyrzucaj jej przez okno ani nie udawaj, że jej nie było, bo to nie w porządku wobec ciebie samej.
Małgosia spuściła trochę głowę, wzruszyła ramionami.
– Tamto to nie była miłość – mruknęła. – Takie tam… zauroczenie.
– W porządku – zgodziła się Beata. – Ale tamto też kiedyś było, prawda? Jakiś element twojego życia, jakieś doświadczenie, które należy do ciebie. Niech sobie dalej będzie, gdzieś na dnie, już nieużywane, ale jednak twoje.
Dziewczyna pokiwała powoli głową. Po chwili uniosła wzrok i uśmiechnęła się tym swoim szerokim, zwycięskim uśmiechem.
– Ale mówię pani – powiedziała – jak pani zobaczy Artura i go posłucha, to sama pani przyzna, że przy nim wszyscy inni chłopacy przestają istnieć.
– Cieszę się – odparła Beata szczerze. – I wierzę.
***
Pod koniec pierwszego tygodnia listopada znów wpadła pani Weredecka. Andrzej przyszedł z nią, wniósł zakupy do kuchni i został przez matkę wygoniony stanowczym: „Wracaj do domu, Jędrek, podgrzejcie sobie z tatą zupę, jak wróci. Ja sobie z panią Beatą chcę poplotkować na babskie tematy. I szalik porządnie sobie zawiąż, bo się przeziębisz”.
Gdy Andrzej wyszedł, pani Weredecka rozpakowała zakupy, zrobiła dwie herbaty, usiadła w fotelu i powiedziała:
– Potrzebuję z panią pogadać, dlatego Jędrka wygoniłam, bo to o niego chodzi. Możemy? Nie chcę się narzucać, ale naprawdę potrzebuję.
– Jasne – odparła Beata, zaniepokojona, i usiadła wygodniej na łóżku. Nogę w gipsie trzymała na kilku poduszkach. – Co się dzieje?
Pani Weredecka wzięła kubek z herbatą w obie ręce i przez chwilę milczała.
– Właśnie w gruncie rzeczy nie wiem – odezwała się wreszcie cicho. – Nie wiem. – Spojrzała na Beatę; miała w twarzy coś ogromnie smutnego. – Jędrek w ostatnim czasie, w ostatnich tygodniach, zrobił się jakiś taki… okropnie rozdrażniony. Nie wiem, czy to dobre słowo, może raczej zdenerwowany. Taki… jakby wszystko mu nie pasowało. Z mężem się ciągle o coś spiera, mówi takim tonem do niego, że to aż momentami wstyd, żeby się do własnego ojca tak odzywać. Ze mną prawie nie chce rozmawiać, najwyżej mówi, że wszystko w porządku, ale jak pytam konkretnie o różne rzeczy, to zaraz się zasłania, że ma dużo nauki i żebym go nie katowała pytaniami. – Westchnęła. – Z Marcinem się zawsze tak przyjaźnił i blisko trzymał, a ostatnio coraz rzadziej się z nim spotyka. Zresztą w zeszłym miesiącu, jak Marcin u nas był, to się chyba o coś pokłócili, jak przechodziłam przez przedpokój, to niechcący usłyszałam, jak Jędrek się brzydko do niego odezwał. Ja go takich słów nie uczyłam. – W jej głosie słychać było naganę. – Mówię do niego później: „Synku, nie można się tak odzywać do przyjaciół, pomyśl, jak ty byś się czuł, gdyby Marcin mówił do ciebie w taki sposób”, a on aż się żachnął i tylko, żebym mu dała spokój, a Marcin jest przewrażliwionym na własnym punkcie idiotą. – Odstawiła kubek i pochyliła się trochę w kierunku Beaty. – Wie pani, ja nie wiem już, jak mam z nim rozmawiać. I nie wiem, co się dzieje. Zawsze był małomówny i taki dość skryty, ale teraz to chwilami mam wrażenie, jakby go ktoś powypychał dynamitem i tylko czekać, kiedy ten dynamit zacznie wybuchać.
– Coś w szkole się dzieje? – zasugerowała Beata niepewnie.
– Nie wiem. – Pani Weredecka pokręciła głową. – Pytałam ostatnio na zebraniu panią Michalinę, ale powiedziała, że Andrzej jest taki, jak zawsze, przynajmniej na tyle, na ile ona go zna. Myślałam, wie pani, że może chodzi o jakąś dziewczynę – dodała po krótkiej chwili – ale jak go o to zaczęłam podpytywać, to spojrzał na mnie z taką miną, jakbym mu jakieś śmieszne rzeczy opowiadała, i tylko się roześmiał. Jakoś tak nieprzyjemnie. – Przesunęła kubek delikatnie w bok i parę razy uderzyła palcami w uszko. – Naprawdę nie wiem, co się dzieje. Oceny ma w porządku, na zebraniu nic o żadnych szkolnych problemach nie było. Nie jest chory. Niczego mu nie brakuje. Chodzi na te swoje treningi, kupuje ciągle książki, mąż już ostatnio stwierdził, że chyba kolejny regał to mu do łazienki wstawimy, bo zaraz w domu się miejsce skończy, siedzi po nocach i czyta, rano to go dobudzić nie mogę do szkoły. Miał urodziny w niedzielę. – Popatrzyła na Beatę z taką miną, jakby próbowała zapanować nad bólem. – Mąż wymyślił, że mu kupi komputer, teraz ten świat tak pędzi naprzód i są takie nowoczesne narzędzia, pewnie mu się przyda. To przecież dobry prezent dla chłopaka w jego wieku, prawda? Każdy by się ucieszył. I razem by wybrali, taki, jaki Jędrek by chciał. – Zamilkła na chwilę; spojrzała na swoje dłonie i zaczęła okręcać obrączkę na palcu. – A Jędrek w niedzielę mówi, że nie chce żadnego komputera, w ogóle nie chce żadnego prezentu i żebyśmy mu dali spokój. I sobie poszedł i zamknął się w swoim pokoju, nawet tortu nie chciał zdmuchnąć, znaczy świeczek. Mąż się strasznie zdenerwował, bo to naprawdę było paskudne, człowiek coś wymyśla, cieszy się, chce dobrze, a Jędrek w taki sposób… I wie pani – uniosła wzrok – mam wrażenie, że on to zrobił specjalnie. Jędrek. Żeby mężowi zrobić przykrość. Żeby zrobić przykrość własnemu ojcu. Oni się momentami trudno dogadują, ale nie myślałam nigdy, że Jędrek w taki sposób się zachowa…
Urwała, pokręciła powoli głową. Znów patrzyła na obrączkę.
– Powiedziała mu to pani? – zapytała Beata cicho. – Andrzejowi? Jak pani widzi jego zachowanie?
– Jemu się nie daje nic powiedzieć – odparła pani Weredecka z żalem. – On się potrafi tak wyłączyć, jak się do niego mówi, że chyba naprawdę nic nie słyszy. Jakby się otoczył murem. Ja już chyba nie wiem, jak z nim rozmawiać.
Beata przez chwilę milczała.
– Nie wiem, jak w tym momencie pomóc – przyznała wreszcie niechętnie. – Przez tę przeklętą nogę jestem kompletnie wyłączona z tego, co się dzieje w szkole. Ale obiecuję, że jak tylko wrócę do pracy, będę miała Andrzeja na oku. Może uda mi się jakoś z nim pogadać, pomóc…
– Będę pani wdzięczna. – Pani Weredecka uśmiechnęła się tak, jakby z trudem powstrzymywała łzy. – Bo wie pani, to jest naprawdę dobry chłopak. Mądry, zdolny. Tylko taki… nie wiem, taki najeżony na wszystko ostatnio. Jakby wszystko i wszyscy go denerwowali. Wcześniej taki nie był. Szkoda, że go pani nie widziała, gdy był mały – dodała i wyraźnie poweselała. – Jak miał kilka lat, taki był mały, drobny, i jak już się zorientowałam, że umie czytać i zaczęliśmy chodzić razem do biblioteki, to w dziale dziecięcym zawsze długo stał i z taką poważną miną oglądał każdą książkę, zanim którąś wybrał. Raz do nas podeszła bibliotekarka i go pyta: „Co, chłopczyku, wybierasz książkę, którą ci mamusia poczyta?”, a Jędrek na to takim obrażonym tonem: „Sam umiem czytać” i się odwrócił do niej plecami. Niezbyt to ładne było, ale takie śmieszne, jak taki maluch to zrobił. – Roześmiała się cicho. – I zawsze chciał robić po swojemu. Jak chodziliśmy do parku na huśtawki, to były dwie, czerwona i żółta. Zawsze chciał się huśtać na czerwonej. Raz czerwona była zajęta, żółta wolna, ja mu mówię, idź, ta druga jest wolna, pohuśtaj się, a on: nie, on się na czerwonej chce huśtać, na żółtej nie będzie, poczeka, aż ta czerwona będzie wolna. Tylko tak teraz myślę – dorzuciła po chwili poważniej – że chyba ciągle tak ma. On chce albo tak, albo w ogóle. Może ja już mu wtedy powinnam wyraźnie wytłumaczyć, że nie zawsze ta czerwona huśtawka będzie wolna i czasem trzeba się pohuśtać na innej, bo inaczej w ogóle się nie pobawi.
Beata wierzyła w rozmowę, w dialog – ale dwa lata pracy w liceum nauczyły ją, że czasem najlepszą formą tego dialogu jest milczenie i pozwolenie drugiej stronie na monolog. Czasem uczniowie – a nawet ich rodzice – chcą się po prostu wygadać. Nie chodzi o to, co ty im możesz powiedzieć; chodzi o to, że oni wreszcie mogą coś powiedzieć i chcą to powiedzieć właśnie tobie.
Więc siedź cicho, Betty, pomyślała. Siedź cicho, słuchaj i daj mówić. Pani Weredecka wyraźnie potrzebuje się wygadać.
– Ale wie pani – podjęła pani Weredecka – łatwo tak analizować, jak się patrzy wstecz. Jak coś jest teraz, na bieżąco, to wcale tak łatwo nie jest. Mąż czasem mi powtarza, że ja Jędrka za bardzo rozpieszczam i za bardzo wokół niego skaczę, że chłopakowi to trzeba więcej dyscypliny. On bardziej pilnuje dyscypliny – dodała i znów obróciła obrączkę na palcu. – Ale mężczyźnie to łatwiej. Poza tym… – zawahała się przez krótki moment, spojrzała na Beatę i uśmiechnęła się delikatnie – może ja Jędrka rzeczywiście trochę rozpieszczam. Pewnie tak. Ale nie umiem inaczej. Bo widzi pani, jego miało w ogóle nie być.
– Jak „nie być”? – zapytała Beata ze zdziwieniem. Pani Weredecka popatrzyła ponownie na obrączkę, po czym zaczęła okręcać na palcu pierścionek.
– Miałam nie móc mieć dzieci – wyjaśniła cicho. – Mówiono mi… przez takie zdrowotne sprawy. Że nie będę mogła. Mój mąż wiedział. Jak mi się oświadczył, to mu od razu powiedziałam, bo nie chciałam, żeby się łudził, a potem się rozczarował. A on mi wtedy powiedział, że to nie ma znaczenia, to po prostu będziemy sobie sami, we dwoje, i będziemy razem szczęśliwi. I byliśmy. – Uniosła głowę. – I tak przez kilka lat, byliśmy sobie we dwoje. A potem nagle się okazało, że jednak jestem… przy nadziei. – Uśmiech, który pojawił się na jej ustach, odmłodził całą twarz jakby o dwadzieścia lat. – To była taka niespodzianka, jak coś, czego miała pani nigdy nie dostać, a jednak ostatecznie pani dostała. Nie mogłam cały czas uwierzyć, aż do ostatniego dnia, że to jednak prawda. Dopiero jak mi w szpitalu przynieśli pierwszy raz Jędrka, jeszcze tak poowijanego w te wszystkie beciki, i jak go zobaczyłam, a był taki do męża podobny, to uwierzyłam. Ale poród był ciężki – dodała poważniejszym tonem. – Pokroili mnie tam w końcu na tym stole, i to tak mocno, i potem mi lekarz powiedział: no ale teraz to pani naprawdę już więcej dzieci nie będzie miała. Ale to już było bez znaczenia. – Uśmiechnęła się do Beaty ponownie. – Miałam Jędrka, tę moją niespodziankę od losu, już niczego więcej nie potrzebowałam i nie chciałam. I po prostu zawsze, jak na niego patrzę, to gdzieś z tyłu głowy mam myśl, że to jest ten mój nieoczekiwany prezent od losu czy od życia. Takie moje największe szczęście.
Beata odwzajemniła uśmiech. W głosie pani Weredeckiej było coś tak czułego, że od razu pomyślała o własnej mamie.
– Kiedyś Jędrek więcej ze mną rozmawiał – podjęła pani Weredecka. – Opowiadał, co w szkole, na treningach, o zabawach z kolegami. Może nie tak sam z siebie, ale jak go pytałam o konkretne rzeczy, to mówił. A teraz ciągle się tylko zamyka u siebie w pokoju i na każde pytanie mówi tylko, że wszystko w porządku, że nie ma o czym opowiadać i że ma naukę. – Westchnęła. – A potem wchodzę do niego do pokoju, a on siedzi przy biurku albo leży na łóżku i czyta, prawie go nie mogę wygonić z domu. Dobrze chociaż, że ma te swoje treningi, bo inaczej poza szkołą w ogóle by z domu nie wychodził. I ciągle taki rozzłoszczony na wszystko. Martwię się o niego. Niech pani po powrocie do szkoły z nim porozmawia – poprosiła po krótkiej chwili, patrząc na Beatę z nadzieją. – Może z panią będzie bardziej otwarty. W tym wieku to się dzieciom pewnie wydaje, że rodzice nic nie rozumieją…
– Porozmawiam z nim – obiecała Beata. – Obiecuję, porozmawiam i postaram się jakoś pomóc.
– Dziękuję. – Pani Weredecka uśmiechnęła się z wyraźną ulgą. – On panią lubi, na pewno będzie z panią szczery.
Gdy wychodziła, wydawało się, że jest spokojniejsza i mniej zmartwiona.
***
Gips został zdjęty w połowie listopada, zwolnienie dostała jeszcze do końca miesiąca. Dobrze było wreszcie uwolnić się od gipsu i powoli ćwiczyć chodzenie bez kuli. Do tego pod koniec listopada wrócił Konrad i od razu stawił się u Beaty z walizkami.
– Wprowadzam się do ciebie, przynajmniej na razie – oświadczył, gdy tylko wszedł. – Tyle ostatnio o tym gadaliśmy i gadaliśmy i nic, a w sumie nie ma co czekać, zwłaszcza jak potrzebujesz pomocy.
Miłe było to wspólne mieszkanie, choć chwilami nieco męczące. Beata musiała przyznać, że przyzwyczaiła się do mieszkania samotnie i nieraz tęskni do tego odprężającego sam na sam, które miała dotąd.
Ale przecież go kocham, pomyślała którejś nocy, gdy Konrad już spał. Trochę chrapał. Kocham go, chcę z nim być, a to jest nowa sytuacja, po prostu muszę się przyzwyczaić do tych zmian. Oboje musimy. Jakoś to będzie, musimy się dotrzeć tak na co dzień.
***
Powrót do pracy po tak długiej przerwie nie był łatwy, głównie pod względem fizycznym. Beata przyzwyczaiła się już do spania do dziewiątej lub dziesiątej, do spokojnych posiłków, do długich godzin na łóżku z książką. Ale z drugiej strony – jak dobrze znów być w szkole, wśród gromady uczniów, którzy witali ją z taką radością, znów opowiadać o książkach, pisarzach, powiązaniach literatury z kulturą, sztuką, historią.
Trzecia „b” zareagowała pełnymi satysfakcji „No nareszcie!” i „Ale super, że pani wróciła!”. Beata popatrzyła na nich z rozczuleniem, rzuciła: „Wyciągać zeszyty, czas na Wyspiańskiego!” i poczuła, że świat wrócił w pełni do normy.
Do szkoły przyjeżdżała z Konradem, nawet gdy miała na późniejszą godzinę – tak było łatwiej i wygodniej, nie obciążała nogi. Potem powrót do domu albo z Michaliną, albo z Konradem, na którego czekała w pokoju nauczycielskim lub w bibliotece. Po budynku poruszała się z jedną kulą – to było pomocne, a poza tym ochraniało, bo nastolatki w szkole zawsze się spieszyły i tylko widok kuli spowalniał trochę ich bieg po schodach czy korytarzach. Wicedyrektor, który odpowiadał za robienie planów, zdjął z Beaty dyżury na przerwach do końca semestru, co też stanowiło spore ułatwienie.
Przez kolejne dni Beata przyglądała się uważnie swojej klasie. Dzieciaki może się trochę fizycznie zmieniły – w tym wieku trzy miesiące to sporo – ale poza tym wydawały się takie same, przynajmniej ogólnie.
A jednak przy uważniejszej obserwacji dawało się coś zauważyć. Jacek, częściej aktywny na lekcji, czasem żartujący z Wojtkiem, z którym teraz siedział. Kamil, który z kolei żartował mniej, dosiadł się do Mateusza i wydawał się nieco mniej zainteresowany skupianiem na sobie uwagi klasy. Hanka, mniej agresywnie odnosząca się do innych, chyba powoli odnajdująca wspólny język z Agatą. Magda i Kasia, jak zawsze ciche i spokojne, ale wyraźnie odważniejsze, chętniej włączające się w to, co się działo w klasie. Karolina, z takim smutno-zawziętym wyrazem twarzy, jakby zdecydowała, że wytrzyma. Marcin, wyraźnie osowiały i spięty, spoglądający często w czasie lekcji na Andrzeja, jakby coś sprawdzał. I Andrzej, pochmurny, zirytowany, gdy Marcin próbował nawiązać kontakt, milczący, ignorujący innych, podejmujący dyskusję tylko z Beatą.
Beata próbowała zrealizować obietnicę daną pani Weredeckiej i porozmawiać z Andrzejem, ale te trzy tygodnie przed świętami minęły tak szybko… Tylko raz miała okazję zostać z nim dłużej sam na sam, podczas zaliczania wiersza – Andrzej nie chciał go recytować wcześniej, podczas zastępstwa Michaliny – ale na pytanie, czy coś się dzieje i czy chciałby pogadać, spojrzał tylko na nią niechętnie, mruknął, że nie, wszystko jest w porządku; wyrecytował dwa wiersze – „Kowala” Staffa i „Jeśli kto nie rozumie czego” Wyspiańskiego – podziękował za ocenę, zignorował kolejną propozycję rozmowy i wyszedł z klasy.
Po świętach, pomyślała Beata ze zmęczeniem. Po świętach to ogarnę. Po nowym roku. To była wykańczająca końcówka tego roku, niech już nadejdzie styczeń, nowy rok, wszystko od początku, na czysto, od zera. Już będę bez kuli, bez tych nerwów, a dzieciaki też będą w lepszym stanie, trochę wypoczęte, może niektóre rzeczy poukładają się same.
***
W czwartek ósmego stycznia Beata spojrzała rano na kalendarz zawieszony przy lodówce i pomyślała: minął już tydzień nowego roku. Jak ten czas leci. Trzeba ogarnąć sprawy, które odkładała „na po świętach”. Sporo tego lenistwa było, najwyższy czas ruszyć już tyłek.
Przed pierwszą lekcją miała dyżur na korytarzu na pierwszym piętrze i to właśnie tam dopadła ją Didi.
– Pani już wie? – zapytała pełnym zgrozy tonem i zanim Beata zdążyła zareagować, dodała ciszej: – Mama Jacka wczoraj umarła.
Beata przez chwilę wpatrywała się w dziewczynę z uczuciem, że nie do końca rozumie, co zostało powiedziane. Mama Jacka miała lepsze i gorsze okresy. Ciągle walczyła z rakiem. Ale ostatnio było lepiej, przecież jeszcze na klasowej Wigilii Jacek przekazywał jej życzenia świąteczne od mamy, która tak się dobrze teraz czuje…
– Boże – powiedziała Beata i zabrakło jej słów.
Didi stała, wciąż z palcami zaciśniętymi na lewym rękawie swetra Beaty, kiwała głową i miała tak szeroko otwarte oczy, jakby tylko w ten sposób nad sobą panowała.
– On do mnie wczoraj zadzwonił – odezwała się wreszcie. – To było jakoś tak zaraz po dobranocce, zaganiałam moją siostrę do mycia zębów po bajce. I wtedy zadzwonił. I powiedział. I tata mnie od razu do niego zawiózł, i siedziałam z nim prawie do jedenastej w nocy, tata po mnie wtedy przyjechał. I on płakał, wie pani? – W jej głosie pojawiła się mieszanina zaskoczenia i współczucia. – Usiadłam przy nim, objęłam go, a on się nagle rozpłakał i nie mógł przestać.
Kilku chłopaków przebiegło przez korytarz z głośnymi okrzykami. Jeden wyrwał drugiemu z rąk plecak. Powinno się im zwrócić uwagę, uspokoić, jakoś zareagować. Ale to naprawdę nie było teraz istotne.
– Muszę do nich pójść – powiedziała Beata bardziej do siebie.
– No, ja tam zaraz znowu idę – podchwyciła Didi. – Mama powiedziała, że mnie zwolni, tylko żebym już napisała tę poprawkę z biologii, bo teraz mamy najpierw biolę, to mama powiedziała, żebym już napisała, jak się uczyłam, żeby było z głowy, i potem mogę od razu jechać do Jacka. Mam zwolnienie w plecaku, to zaraz dam wychowawczyni. I jadę do Jacka, będę z nim siedzieć, żeby nie był sam.
– Jedź – zgodziła się Beata. – Ja się niestety nie mogę tak zerwać, pojadę zaraz po lekcjach. Uważaj na siebie po drodze.
– No – obiecała Didi, puściła sweter, odwróciła się i szybko zbiegła po schodach.
Boże, pomyślała Beata, wchodząc na pierwszą lekcję do maturzystów. Boże, co ja mam powiedzieć siedemnastoletniemu chłopakowi, któremu właśnie zmarła mama? Jakie to jest koszmarne i nienormalne, być nastolatkiem i patrzeć, jak twoja matka umiera. Boże, co ja mam mu powiedzieć, żeby to miało jakikolwiek sens i cokolwiek mu dało, pomogło?
Brakuje mi słów, przyznała, gdy zaczęła oddawać kartkówki z poniedziałku. W obliczu czegoś takiego tak mi kompletnie brakuje słów…
Po sześciu lekcjach zabrała swoje rzeczy z pokoju nauczycielskiego, zadzwoniła po taksówkę i pojechała na Sosnową, gdzie Jacek z rodzicami i dziadkami mieszkał w niedużym, jednopiętrowym domu. Dopiero gdy nacisnęła dzwonek, dopadła ją nieprzyjemna myśl: może się tu pcha zupełnie niepotrzebnie, nieproszona. Bo właściwie jak miała, chciała pomóc? Nic tu po niej, powinna dać ludziom święty spokój w takim momencie. Ale z drugiej strony myśl, by zostawić Jacka samego, wydawała się paskudna.
Otworzyła babcia Jacka, niewysoka, chuda kobieta o trójkątnej, mocno pomarszczonej twarzy. Jej siwe włosy miały na końcach ten różowawy kolor, który Beata tak dobrze kojarzyła z własną babcią, też z upodobaniem stosującą kolorowe płukanki. Bladoniebieskie oczy były zapuchnięte, zaczerwienione.
Co powiedzieć?, przemknęło Beacie przez głowę. Przecież nie zacznę od „Dzień dobry”, jaki on niby dobry, do cholery…
– Pani Beatko – odezwała się w tym momencie babcia Jacka i wyciągnęła dłonie. – Jaka pani jest kochana, że przyszła…
Ściskając tę drobną, nieco przygarbioną staruszkę, Beata przypomniała sobie słowa własnej matki. Ludzie po prostu chcą mieć obok siebie ludzi. Zwykle im jest gorzej, tym bardziej ich potrzebują.
Słowa są takie banalne, gdy się je wypowiada. Wyrazy współczucia. Żal. Smutek. Niedowierzanie. Ból. Przykrość. Leksemy prosto ze słownika języka polskiego, każdy z odpowiednią definicją, zdolne opisać stan, niezdolne oddać emocji. Można się tylko domyślać uczuć, wyobrażać sobie rozpad świata, próbować się wczuć w tę pustkę, jaką wywołuje śmierć najbliższej osoby. A ona stoi tutaj, w środku cudzej tragedii, i próbuje nie być słoniem w składzie porcelany.
Zapukała do pokoju Jacka i uchyliła lekko drzwi. Siedząca na łóżku Didi obejrzała się przez ramię; blady, skrzywiony uśmiech, bardziej nawet grymas, pojawił się na jej ustach. Obiema rękami obejmowała Jacka, wtulonego w nią, cichego, nieruchomego.
Beata podeszła, usiadła z drugiej strony Jacka, też objęła go ramieniem.
– Tak mi potwornie przykro – powiedziała cicho. – Nie wiem, co ci powiedzieć, jest mi po prostu tak koszmarnie przykro…
Jacek milczał. Parę razy wziął głębszy oddech – słychać było, że ten oddech jest na pograniczu szlochu, a może i był już szlochem, trudno powiedzieć. Didi też nic nie mówiła; prawą dłonią gładziła jasnobrązowe włosy Jacka, raz pocałowała go w skroń.
Po jakimś czasie Beata ostrożnie wstała.
– Pójdę porozmawiać z twoim tatą – szepnęła, pogładziła chłopaka po ramieniu i wyszła z pokoju. Miała wrażenie, że Didi sobie poradzi – może i lepiej niż ona sama.
Tata Jacka siedział w kuchni, wpatrywał się w pusty kubek po kawie. Przez dłuższą chwilę się nie odzywał; w końcu uniósł głowę, popatrzył trochę nieprzytomnie.
– Chce pani coś do picia? – zapytał nieobecnym tonem, jakby nie słyszał kondolencji albo nie do końca wiedział, skąd ona się tu wzięła.
– Nie, dziękuję – odparła Beata cicho. – Chciałabym jakoś pomóc, jeżeli tylko bym mogła.
Tata Jacka pokręcił bezradnie głową i znów wbił wzrok w kubek. Przypominał człowieka w szoku po wypadku, kompletnie zdezorientowanego, ogłuszonego.
Babcia Jacka weszła do kuchni, nastawiła czajnik, po chwili zalała herbatę w dwóch kubkach.
– Niech pani ze mną pójdzie – poprosiła.
Usiadły w dużym pokoju na dole. Starsza pani bez pytania dosypała cukru do obu herbat.
– Nie ma co próbować rozmawiać z Karolem – powiedziała. – Nic do niego nie dociera. Do mojego mężą zresztą też nie, dałam mu coś na uspokojenie i położyłam w naszym pokoju. Niby wszyscy się z tym liczyli, ale człowiek jednak ma ciągle nadzieję… I córka ostatnio czuła się lepiej, naprawdę myśleliśmy, że najgorsze za nami… – Otarła wierzchem dłoni oczy i podjęła: – Ale z małym jest najgorzej. On to wszystko tak dzielnie znosił przez ostatnie lata, zawsze się starał pomóc, nie robić kłopotów, nie przeszkadzać, a teraz… – Łez, które zaczęły płynąć, już nawet nie wycierała. – Ja nie wiem, jak on to udźwignie. Ja tego nie mogę udźwignąć, mąż i zięć nie mogą, a co dopiero dziecko.
Beata upiła trochę herbaty, starając się nie skrzywić z powodu zbyt dużej ilości cukru. Najpierw posłuchać. Więc słuchała, tej opowieści, którą już w sporej części znała, ale którą babcia Jacka najwyraźniej potrzebowała opowiedzieć ponownie, od początku, z pewnymi powtórkami. Dopiero po dłuższym czasie, gdy starsza pani wyrzuciła z siebie część bólu i rozpaczy – przynajmniej na chwilę – można było porozmawiać o Jacku. Indywidualne nauczanie, nauka w domu, dopóki nie poczuje się gotów wrócić do szkoły. Załatwienie formalności i dogadanie nauczycieli Beata mogła wziąć na siebie – i to już była jakaś ulga, ta myśl, że rzeczywiście może coś zrobić, jakoś pomóc. I dogadanie, by oceny wystawić Jackowi w semestrze zimowym z tego, co ma w tej chwili, odpuszczenie mu tych ostatnich tygodni przed feriami.
– Jacuś ma coś z tą fizyką do uporządkowania – zwróciła uwagę babcia. – Ten wasz fizyk to taki dziwny chyba trochę, dziecko się go boi.
– Załatwię wszystko z panem Haleckim – zapewniła Beata, dodając w myślach: choćbym miała mu wsadzić w dupę to jego ukochane wahadło rezonansowe, które trzyma na tyłach swojej sali i z którego nigdy nie korzysta na lekcjach.
Babcia Jacka pokiwała głową.
– Ta mała to takie dobre dziecko – powiedziała nagle. – Ta Dagmara. Marysia się tak cieszyła, gdy Jacek zaczął ją przyprowadzać, mówiła, że wreszcie chłopak robi to, co powinien nastolatek, spotyka się z dziewczyną, gdzieś z nią wychodzi, czerwieni się, jak o niej mowa… Raz Dagmara jej kwiatka przyniosła i długo o nim opowiadała, i potem Marysia mi mówi: jak dobrze z kimś pogadać o takich normalnych rzeczach, o kwiatach, o kotach, o modzie, a nie ciągle tylko o chorobie i „jak się czujesz, jak się czujesz?”.
Opowiadanie o zmarłej córce najwyraźniej przynosiło babci Jacka ulgę. Więc Beata siedziała, słuchała, zgodziła się wypić drugą herbatę i słuchała dalej. Przynajmniej tyle mogła zrobić, gdy nie można już było nic zrobić.
***
Trzecia „b” umiała się znaleźć. W piątek na krótką informację o śmierci mamy Jacka klasa zareagowała szokiem i ciszą. Wiadomość, że w poniedziałek pogrzeb i według Beaty powinni wszyscy pójść, przyjęto bez sprzeciwu. Gosia z wyjątkową jak na siebie powściągliwością porozdzielała szybko zadania: kto niesie wieniec, po ile składka. Przez resztę lekcji było cicho.
W poniedziałek na cmentarzu ustawili się całą klasą nieco z boku, by nie przeszkadzać rodzinie. Beata obserwowała Jacka: stał z ojcem i dziadkami, blady, przygarbiony. Didi trzymała go za rękę. Wyglądali razem tak nierealnie, tak nie pasowali do otoczenia: do gromady dorosłych w żałobie, do trumny spuszczanej w głąb ziemi, do nagrobków wokół.
– To jest takie bez sensu – usłyszała Beata za plecami słowa Hanki. – Jakie to chore, żeby rodzice ci umierali…
– Nie płacz – rozległ się łagodny głos Agaty. – Masz chusteczkę. Nie płacz, Hania…
Płacz, Haniu, pomyślała Beata i poczuła, że jej samej łzy płyną z oczu. Płacz. W płaczu z powodu cudzego bólu jest tak parszywie mocna lekcja człowieczeństwa, niewiele znajdziesz lepszych.
***
Ustalenie z nauczycielami, by wystawili Jackowi oceny z tego, co już mają w dzienniku i odpuścili końcówkę semestru, poszło łatwo. Oczywiście z wyjątkiem Haleckiego, który postanowił być bardziej papieski niż sam papież i przez dobre pół godziny wykłócał się z Beatą o klasówki, które jeszcze planował aż do rady pedagogicznej, pracę klasową, którą Jacek miał poprawić i w ogóle co to są za wstawiennictwa za prawie pełnoletnim chłopakiem?
– Temu chłopakowi umarła matka, po długiej i ciężkiej walce z paskudną chorobą – zdenerwowała się Beata. – Bądź człowiekiem, pedagogiem, zlituj się, czy tobie sprawia przyjemność traktowanie uczniów jak bydła?
– Ja po prostu trzymam się zasad – odparł Halecki obrażonym tonem.
– W dupę sobie wsadź swoje zasady – warknęła Kaśka, stojąca przy ekspresie do kawy. – To nie są żadne zasady, to jest zwykłe skurwysyństwo.
– Pani Katarzyno – odezwał się surowo dyrektor, który właśnie wszedł do pokoju nauczycielskiego. – Pani to doprawdy daje piękny pokaz języka w gronie pedagogicznym.
Kaśka, rozjuszona, odstawiła kubek z kawą i wyjątkowo dosadnie wyjaśniła, dlaczego „dała ten popis języka”. Dyrektor popatrzył na nią, przeniósł wzrok na Beatę i zażądał, jak to określił, wyjaśnienia z pierwszej ręki. Beata, zmęczona już i nieźle wyprowadzona z równowagi, streściła rozmowę z ostatnich paru minut. Halecki próbował się wtrącić, ale dyrektor warknął:
– Zamknij się na chwilę, Edek – i ze strony fizyka zapadła cisza.
Gdy Beata skończyła mówić, dyrektor popatrzył na nią, popatrzył na Haleckiego.
– Wstaw mu tróję na semestr i daj mu spokój do drugiego semestru – zarządził wreszcie.
– Jemu ledwo dwója wychodzi – zaprotestował Halecki. – Ostatnią pracę klasową ma do poprawy. A ja mam jeszcze trzy klasówki do ferii rozplanowane w dzienniku…
– Edek – głos dyrektora był spokojny, dość cichy i zdecydowanie groźny – powiedziałem wyraźnie. Wstaw mu trzy i koniec dyskusji do końca ferii. Rozumiemy się?
Halecki, choć wyraźnie zły, pokiwał bez słowa głową.
– Dobrze – mruknął dyrektor. – Jak chcesz katować kogoś klasówkami na ostatnią chwilę, to masz w szkole całą gromadę dzieciaków, którym rodzice nie umarli na raka. A pani niech się wyraża jak nauczycielka – rzucił w stronę Kaśki i wyszedł z pokoju.
Kaśka wzruszyła ramionami, podeszła do Beaty i powiedziała cicho:
– Rzadko kiedy widzę, żeby stary się zachował jak pedagog, ale teraz to mu się akurat udało.
Beata pokiwała głową. Tak, tym razem dyrektor pozytywnie ją zaskoczył.
Przez resztę okienka obie z Kaśką z wredną satysfakcją ignorowały Haleckiego, który z obrażoną miną pił kawę przy drugim końcu długiego stołu.
***
– Za bardzo się tym wszystkim przejmujesz – stwierdził Konrad. Był czwartkowy późny wieczór, leżeli w łóżku. Beata miała marny nastrój, marną ochotę na wspólny film i równie marną ochotę na seks. – Nie możesz tak się ciągle i wszystkim przejmować. To są cudze sprawy i cudze problemy, nie twoje.
– To są moi uczniowie, więc moje sprawy – odparła Beata z irytacją. Leżała na boku, plecami do Konrada, z kołdrą nasuniętą aż po szyję. – I tak mi okropnie żal tego chłopaka. I nie umiem mu pomóc.
– Nie pomożesz całemu światu. – Konrad położył się obok, objął ją ręką. – Musisz się nauczyć oddzielać pracę od własnych spraw.
– Nie chcę – mruknęła Beata. – Chcę, żeby moja praca była moją sprawą także po pracy.
– No ale nie tak, że płaczesz przez to w poduszkę – zirytował się Konrad. – Wczoraj słyszałem, jak beczysz, dopóki nie zasnąłem.
– Rozkleiłam się – przyznała Beata cicho. – Ciągle myślę, jak ten biedny chłopak musi cierpieć.
– Betka, przestań – poprosił Konrad łagodnie. – Przecież to cię wykończy. Nie możesz tak przeżywać każdego cudzego problemu.
Jego dłoń, przesuwająca się po jej biodrze i udzie, działała uspokajająco.
Może i miał rację.
– Zaraz będą ferie – odezwał się cicho. – Odpoczniesz, oderwiesz się od tego. Miałaś trudny semestr. Nie myśl o tym, nie możesz uratować całego świata.
Zawaliłam ten semestr, pomyślała Beata ponuro; od paru dni nie mogła się uwolnić od tej myśli. Nic nie zrobiłam. Pogubiłam te moje dzieciaki. Rozleniwiłam się na tym zwolnieniu lekarskim i z tą nogą. Poprzegapiałam jakieś ważne momenty. Jacek ze swoją żałobą. Hania, jakaś ostatnio taka smutna i podejrzanie spokojniejsza. Karolina, jeszcze bardziej zamknięta w sobie. Andrzej, odcięty i podminowany. Marcin, w ostatnich tygodniach dziwnie niespokojny. Marta, przecież ona zaraz na początku roku wyszła z toalety taka zaczerwieniona, z podpuchniętymi oczami, czemu ja jej nie zatrzymałam, nie zapytałam, o co chodzi? Kółko polonistyczne mi się rozwaliło, po kilku miesiącach mojej nieobecności odzwyczaili się i nie mogę tego pozbierać. I nawet nie mam siły tego pozbierać.
Nawaliłam. Poprzednie dwa lata były takie dobre, a teraz tak totalnie dałam dupy ze wszystkim. Rany boskie, żeby to się po feriach dało ogarnąć. Ja się muszę ogarnąć.
– Będzie dobrze, Betka – szepnął jej Konrad w ramię. Jego usta musnęły delikatnie skórę. – Zobaczysz, będzie dobrze. Nie martw się tak. Nie płacz.
Jestem gównianym nauczycielem, uznała Beata, z trudem powstrzymując szloch. Gównianym i rozwalonym emocjonalnie, rozhisteryzowanym nauczycielem. Jestem idiotką, taka byłam z siebie dumna, że co to nie ja, jak ja wspaniale przez te dwa lata sobie radziłam, a tu proszę, spieprzyłam wszystko na całej linii. Niech już ten semestr się skończy, niech będą ferie, ja się muszę pozbierać, uporządkować, przygotować. Przecież nie mogę tego tak zostawić. Następny semestr musi być lepszy, będzie lepszy.
Zacisnęła palce na dłoni Konrada. Miała ochotę schować się pod kołdrą i poczekać aż do ferii, nie wstawać jutro rano, nie iść do szkoły, nie pogłębiać jeszcze bardziej tego poczucia własnej porażki i własnego nawalenia na całej linii. Gdzie się podziało to cudowne przekonanie o kolejnym roku podbijania świata z początku września?
Spieprzyłam ten semestr, pomyślała z pełnym rezygnacji smutkiem. Tak strasznie spieprzyłam. Nie chciałam, ale tak wyszło. Myślałam, że jestem taka super i na swoim miejscu, a jestem taka byle jaka i taka głupia. Mam dosyć. Mam tak strasznie dosyć. Niech już będą ferie. Niech ten semestr wykasuje mi się z pamięci, przecież to jest jakaś porażka, moja porażka.
I właściwie beczę nie nad Jackiem, tylko nad sobą. Mam dwadzieścia osiem lat i beczę jak dzieciak, bo się okazało, że się przeliczyłam. W swoim dobrym zdaniu o sobie. Jestem głupia i żałosna.
– Będzie dobrze, Betka – wymruczał Konrad w jej kark. – Nie płacz. Będzie dobrze.
Przerażające, jak chwilami trudno w to uwierzyć.
Może to tylko gorszy dzień. Gorszy semestr. Może taki chwilowy spadek energii, nastroju, poczucia sensu. Może następnego dnia, w kolejnym tygodniu, w przyszłym semestrze będzie lepiej. Bo w tej chwili jest paskudnie.
I naprawdę wszystkiego się odechciewa.
PRZYPISY:
* Wisława Szymborska, „Pod jedną gwiazdką”, w: Wisława Szymborska, „Wiersze wszystkie”, Kraków 2023, s. 356.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz