OSTATNIE CHWILE CIĄGNĄ SIĘ NAJDŁUŻEJ. ROZDZIAŁ I: MAŁOMIASTECZKOWY IDIOTA

To też miał być ekskurs i też się rozrósł. Z Andrzejem skończyłam poprzedni rok i zaczynam ten.

Całość tego tekstu liczy siedem rozdziałów – i w tej chwili, gdy publikuję pierwszy, mam już wszystkie skończone. Chwilami nie wiem, czy się zachwycać tempem, z jakim wyrywają się ze mnie słowa, czy się tego bać.

Trochę zmieniłam formę terminarza – jest na dany rok kalendarzowy; zamieszczam w nim nie tylko daty, lecz również tytuły tekstów / rozdziałów, które się ukażą. Jeżeli coś jest w terminarzu, to oznacza, że zostało już napisane i zaplanowane do publikacji, jednym słowem – że po prostu już jest tu, na blogu, i czeka na zamieszczenie zgodnie z oznaczeniem w ustawieniach. I tak, w tej chwili „Musivum” ma zaplanowane teksty do końca marca. Szaleństwo.

 

 

 

OSTATNIE CHWILE CIĄGNĄ SIĘ NAJDŁUŻEJ

 

ROZDZIAŁ I: MAŁOMIASTECZKOWY IDIOTA

 

Gdybym był młodszy, napisałbym historię ludzkiej głupoty; potem wszedłbym na szczyt Góry McCabe’a i położył się na wznak z moją historią pod głową; potem podniósłbym z ziemi szczyptę błękitnobiałej trucizny, która zamienia ludzi w posągi, i zmieniłbym się w posąg człowieka, który leży na plecach i z upiornym uśmiechem gra na nosie sami wiecie komu.

Kurt Vonnegut, „Kocia kołyska”, przekł. L. Jęczmyk, Poznań 2004, s. 174.

 

Klasa maturalna miała być czasem wolności, swobody, uwolnienia się od dotychczasowego wrażenia skrępowania przez codzienność. Miała. Nie była.

Uczucie zawodu powracało często. Podczas lekcji. Podczas przerw. Podczas wieczorów i weekendów w domu. Podejrzliwie, kontrolujące spojrzenie ojca. Zmartwiony wzrok mamy. Czujna, pełna troski twarz pani Beaty. Niechętne czy głupie miny osób w klasie. Purpurowa gęba dyrektora, który na początku roku wezwał go do swojego gabinetu i warknął: „Pamiętaj, że mam cię na oku, smarkaczu, żadnych durnych numerów jak w poprzedniej klasie. W tym roku mam cię nie widzieć, nie słyszeć, jakbyś w ogóle nie istniał, rozumiesz?”. Andrzej nie wytrzymał i odpowiedział: „Oczywiście, przy czyimś kolejnym zawale obiecuję nie ruszać się z miejsca”. Wtedy właśnie dyrektor zrobił się purpurowy. „Nie pyskuj”, syknął. „Nie zawsze ojciec wyciągnie cię z syfu, jaki narobisz. Wynocha na lekcję”.

Ojciec, dobre sobie. Ojciec przejmował się tylko własną reputacją i tym, czy wszyscy mu się odpowiednio głęboko kłaniają. I czy ma nad wszystkim i wszystkimi wystarczającą kontrolę. Machanie człowiekowi przed oczami ojcem było idiotyczne i pozbawione jakiegokolwiek sensu.

Czasami, siedząc na lekcji – zwłaszcza na matematyce, wtedy najłatwiej odpływało się myślami – Andrzej przypominał sobie to upajające poczucie wyzwolenia, które czuł przez pierwsze dwa, może trzy tygodnie po marcowej awanturze. Zwłaszcza przez pierwsze dni. To było wspaniałe. Przekonanie o zerwaniu wszelkich więzów, o przełamaniu jakichkolwiek ograniczeń, o wyzwoleniu się ze strachu, obaw, cudzych ram – to zwracało człowiekowi godność, dawało prawdziwą satysfakcję. Ale potem…

Potem to wszystko się rozmyło. Wyblakło. Zaczęło zanikać. Świat się wcale nie zmienił – te same ramy, w których człowiek się obijał i ściskał; ci sami ludzie, z którymi musiało się wytrzymać; te same obawy, z którymi się mierzyło.

Kuriozalna sytuacja na zakończeniu roku. Miał się przejąć tym ostentacyjnym brakiem oklasków, serio? A może wzruszyć się tymi oklaskami, które się rozległy? Pierwsze go nie obchodziło, drugiego nie potrzebował. Bezsensowna uwaga mamy, gdy wracali do domu, „Widzisz, jakich masz dobrych kolegów w klasie?”.

Ta sprawa z Haleckim na początku czerwca. Do tego Andrzej niechętnie wracał myślami. Nie obchodził go Halecki, ale cała sytuacja naprawdę wytrąciła z równowagi. Na chwilę. Pamiętał zduszony głos Jacka, „Ty, on chyba nie oddycha”, i nieprzyjemne uczucie podczas uciskania klatki piersiowej nieprzytomnego nauczyciela, uczucie, jakby się próbowało złamać kości. I panią Beatę, która na drugi dzień podeszła w czasie przerwy do ławki na parterze, gdzie czytał. Nie potrzebował jej „Chciałam ci tylko powiedzieć, że z ciebie też jestem dumna z powodu wczorajszego”. I nie potrzebował podobnych słów mamy, która dowiedziała się o tamtym wydarzeniu właśnie od wychowawczyni. Ani ojcowego spojrzenia i kiwnięcia głową, jakby akceptującego. Akceptacji ojca nie potrzebował w ogóle, w żadnej kwestii.

Tak samo jak nie potrzebował wakacyjnego wyjazdu, na który wcale nie miał ochoty. Owszem, Bułgaria była piękna, ale chaos przy podróży w obie strony męczył. Poza tym wolałby zostać w domu, pobyć sam, mieć trochę spokoju i swobody. Ale na tę sugestię mama zrobiła zmartwioną minę, a ojciec warknął: „Nie denerwuj mnie tymi swoimi głupotami, Jędrek. Jedziesz ze mną i mamą, koniec dyskusji. Nie po to wydaję kupę pieniędzy na bilety, pokoje i całą resztę, żebyś mi tu teraz wymyślał jak rozkapryszony bachor”.

A w Bułgarii nie dało się uwolnić od podejrzliwego, kontrolującego wzroku ojca. Takim wzrokiem spojrzał na Andrzeja wtedy na zakończeniu roku, gdy siedział z mamą w jednym z rzędów dla rodziców. I takim wzrokiem patrzył w ogóle przez ostatnie miesiące, od marcowej awantury. Na początku wydawało się, że w tym spojrzeniu jest obawa, respekt, uznanie własnej przegranej. Niestety w którymś momencie Andrzej uświadomił sobie, że źle to dotąd interpretował. W spojrzeniu ojca nie było strachu ani niczego podobnego; były w nim, ponownie, kontrola, nadzór, dominacja.

Nie można się od tego uwolnić, pomyślał w czasie czwartkowej matematyki. Nie ma szans. Dopóki się nie wyjedzie z tego miasta, nie odetnie od nich, nie ma szans.

– Andrzej – zirytowany głos matematyczki wyrwał go z zamyślenia. – Może byś tak uważał, jak tłumaczę? To może być na maturze, tak łaskawie przypomnę.

Problem z matematyczką polegał na tym, że za skandaliczny uważała brak obowiązkowej matury z matematyki, więc znalazła rozwiązanie: na początku kwietnia wszystkie klasy maturalne pisały u niej „maturę dodatkową”, jak to nazywała, czyli wielką, obejmującą cały licealny program pracę klasową z matematyki, opartą na zasadach maturalnych. Do tej „matury dodatkowej” przygotowywała czwartoklasistów już od września. I tak rok w rok, pomimo nieśmiałych sprzeciwów rodziców i ku wyraźnemu zadowoleniu dyrektora. A ocena z „matury dodatkowej” była rozstrzygająca dla oceny końcowej na świadectwie. „Dla tych, co zdają maturę z matmy, to świetna ostateczna powtórka, a dla tych, co nie zdają, to przynajmniej szansa na porządne opanowanie najważniejszej dziedziny nauki”, powtarzała uparcie, takim tonem, że miało się ochotę czymś w nią rzucić.

– Uważam.

– No to chodź do tablicy – powiedziała matematyczka głosem ociekającym jadowitą słodyczą. – Sprawdzimy sobie, na ile twoje uważanie coś dało.

Andrzej spojrzał na tablicę, próbując się zorientować, co właściwie było omawiane.

– Wyliczenie objętości walca – wymruczała Anita, gdy odsuwał krzesło. – Na podstawie pola przekroju osiowego.

– Co mówiłaś? – spytała matematyczka podejrzliwie.

– Żeby mnie nie uderzył znowu krzesłem, jak ostatnio – odparła szybko Anita. – Zauważyła pani, jacy faceci są niedelikatni? Zawsze muszą czymś człowiekowi przyłożyć, bo nie patrzą, co robią.

Anita była niezłą aktorką. Zabrzmiała przekonująco, tak przekonująco, że matematyczka pokiwała głową i stwierdziła: „Tak, masz rację, moglibyście, chłopaki, bardziej uważać, co robicie, jesteście już pełnoletni, a jak małe dzieci, lecą i nie patrzą, ja nie wiem, co się dzieje z dzisiejszymi nastolatkami”. W tym samym czasie Anita przesunęła w stronę Andrzeja swój zeszyt, z rozwiązanym już zadaniem. Andrzej przyjrzał się zapisanej kartce uważnie, podszedł do tablicy i jakoś sobie z tym nieszczęsnym zadaniem poradził.

– No, udało ci się – mruknęła matematyczka. – Siadaj. Skup się.

Wrócił do ławki, usiadł i mruknął do Anity:

– Dzięki.

– Spoko – odparła Anita cicho.

Maks, który tego dnia siedział sam, w ławce przed nimi, obejrzał się przez ramię i uśmiechnął. Miał dość ładny uśmiech. W ogóle był niezły, chociaż trochę za lalusiowaty.

Na początku ta obecność Anity i Maksa obok wydawała się Andrzejowi bez sensu. Przesiedli się do niego jakoś w połowie kwietnia, zaraz po tym, gdy inne osoby wyraźnie się odsunęły. To był poniedziałek albo wtorek, Andrzej przyszedł normalnie rano do szkoły, usiadł na swoim miejscu i nagle zobaczył, że Anita i Maks rozsiadają się w ławce przed nim.

– Cześć – rzucił Maks i wyszczerzył się, tak jak się zawsze wyszczerzał, jakby był chodzącą reklamą gabinetu stomatologicznego swojej matki.

– No hej – dorzuciła Anita.

– Co wy robicie? – zapytał Andrzej podejrzliwie.

– Przesiedliśmy się do ciebie – wyjaśnił Maks, dalej z wszystkimi zębami na wierzchu. – Cieszysz się?

– Nie – odparł sucho. – Nie potrzebuję waszej… łaski, litości czy co to ma być. Możecie wracać do swojej ławki.

Maksowi uśmiech zszedł z ust. Wyglądał jak balonik, z którego spuszczono powietrze. Anita tylko uniosła lekko brwi, przysunęła się, pochyliła trochę i powiedziała cichym, stanowczym głosem:

– Siedzimy teraz z tobą i nie masz nic do gadania, więc lepiej się zamknij i oswajaj z sytuacją. Zwłaszcza że jutro ja się do ciebie dosiadam, a pojutrze Maks. Zacznij się już dzisiaj przyzwyczajać do tej myśli.

Po czym odwróciła się do niego plecami, wyciągnęła zeszyt i sok, a Maks znów się idiotycznie wyszczerzył.

Rzeczywiście, na drugi dzień Anita usiadła na miejscu, które kilka tygodni wcześniej zajmował Marcin. Na trzeci dzień usiadł tam Maks. Kolejnego dnia Maks znów siedział z Anitą. I tak w kółko, regularne zmiany, do których po paru tygodniach Andrzej rzeczywiście się przyzwyczaił.

Z Anitą dobrze się siedziało, nie gadała bez sensu i umiała podpowiedzieć, gdy człowiek się wyłączył na chwilę. Maks był nieco irytujący, komentował coś ciągle pod nosem i lubił zaglądać człowiekowi przez ramię, gdy czegoś nie zanotował.

W pewnym momencie Andrzej musiał sam przed sobą przyznać, że obecność tej dwójki jest… całkiem miła. Nie potrzebował ich, naprawdę nie potrzebował nikogo, ale jednak ta ściana, którą zwłaszcza na początku wyczuwał ze strony innych osób z klasy, była trochę… no, niekomfortowa. Wcześniej był po prostu pozostawiany przez większość w spokoju. Po marcowej sytuacji – został zablokowany. W pewnych momentach to wywoływało dyskomfort – dyskomfort, za który miał do siebie pretensje, bo naprawdę nie chciał nikogo potrzebować, ale też na który nie umiał nic poradzić.

Obecność Anity i Maksa stanowiła psychiczne odprężenie. Zwłaszcza Anity, która była zdecydowanie sensowną, inteligentną osobą i z którą można było pomilczeć. Parę razy Andrzeja naszła myśl, że może powinien jej coś powiedzieć, podziękować – tylko nie wiedział, jak.

Pojawienie się w tym wszystkim Marcina wydało się natomiast zwyczajnie idiotyczne. Marcin w którymś momencie usiadł w ławce przed Anitą i Maksem. Po cholerę? Liczył na coś, chciał coś pokazać? Trudno powiedzieć, po jego zachowaniu nie widziało się niczego takiego. Ale znów poczuło się dyskomfort – krótki i słaby, ale jednak. Dyskomfort wywołany nagłą myślą „Na Marcina zawsze można liczyć” i kłopotliwą wdzięcznością, która się w tym stwierdzeniu czaiła.

Nie chcę potrzebować ludzi, pomyślał Andrzej, gdy zapisywali zadanie domowe. Nie chcę ich potrzebować. Nie chcę wiecznie być, czuć się od kogoś zależny. Chcę być sam, bez ludzi wszędzie dookoła i bez potrzebowania ich. Chcę się od tego uwolnić.

Łatwiej było powiedzieć niż zrobić. Zwłaszcza że pewnych ludzi nie chciał stracić – a pewnych chciał odzyskać.

Pan Przemek. Pan Przemek, którego coraz bardziej lubił i z którym coraz swobodniej się czuł. Pan Przemek, z tym „awaryjniakiem”, jak nazywał małą salkę z tyłu, z tym workiem treningowym, który rzeczywiście się sprawdzał jako miejsce na wyrzucenie wszystkiego, co w człowieku siedział, buzowało, dusiło. Andrzej zostawał po treningach w awaryjniaku, przez kilkanaście, czasem kilkadziesiąt minut tłukł ten worek, a gdy kończył, czuł nie tylko zmęczenie. Czuł ulgę. Niesamowite, jak wiele rzeczy schodziło z człowieka po czymś takim. Choćby ten nieszczęsny Halecki ze swoim zawałem. Nie było jak o tym opowiedzieć, mimo że pani Beata zaproponowała: „Jeśli chcesz przegadać to z wtorku, to daj znać”. Nie, nie chciał.  Nie chciał tego przegadywać, nie chciał o tym myśleć, nie chciał głośno przyznawać, jak bardzo go w pierwszym momencie tamta sytuacja… no tak, przeraziła. Nie chciał do tego wracać. Chciał się tego pozbyć z głowy, z pamięci, z ciała. Worek pomógł. Pan Przemek za którymś razem przyłapał Andrzeja w awaryjniaku bez rękawic, w samych bandażach, i po swojemu przyjął do wiadomości, że człowiek ma akurat taką potrzebę.

Było coś ujmującego w tym, jak pan Przemek potrafił powiedzieć: „Masz, jak masz, i to jest w porządku” bez mówienia tego. Więc tak, Andrzej nie chciał pana Przemka stracić. I dlatego bardzo się na treningach pilnował. Nigdy więcej takiego numeru jak wtedy, gdy stracił nad sobą panowanie i zaatakował Maćka. I dlatego w ogóle więcej żadnych numerów. Pan Przemek zasługiwał na to, by zachowywać się wobec niego w porządku.

Pani Beata. Tak jak napisał jej na tamtej pocztówce z Bułgarii – naprawdę chciał wtedy, po zakończeniu roku, przeprosić. I naprawdę nie wiedział, jak. Trudno to zrobić bez wyjaśniania, skąd się wzięła cała marcowa sytuacja, bez zagłębienia się w rzeczy, o których nie chciał mówić. Poza tym brakowało mu tamtej wcześniejszej swobody rozmów z nią, o książkach albo o jakichś zwykłych, bieżących szkolnych sprawach, które potrafiła tak zabawnie, niebanalnie spuentować.

Pani Beata, na szczęście, najwyraźniej pozwalała się odzyskać. We wrześniu na rozpoczęciu roku przywitała go na korytarzu swoim zwyczajnym, życzliwym uśmiechem, podziękowaniem za pocztówkę i słowami: „Zawsze możesz ze mną pogadać, wbij to sobie do głowy na cały ten rok szkolny, OK?”. „W porządku”, mruknął wtedy i zwiał, zwyczajnie zwiał do auli, bo idiotyczne poczucie wdzięczności było zbyt kłopotliwe.

Na polskim zrobiło się bardziej jak kiedyś, w czasie przerw też. Można było podejść, pogadać, wymienić się książkami. Ale uważne, troskliwe spojrzenie pani Beaty czasem za bardzo przypominało zaniepokojony wzrok mamy i Andrzej miał wtedy ochotę powiedzieć głośno: „Niech pani tak na mnie nie patrzy, nie jestem małym dzieckiem, dam sobie radę sam”.

Pan Przemek, pani Beata, Anita z Maksem. I gdzieś tam Marcin z boku. Pięć osób. Pięć osób obok siebie, po swojej stronie – to było zdecydowanie dużo. Czasem miał wrażenie, że za dużo. Czasem dochodził do wniosku, że za bardzo ich potrzebuje, żeby móc się poczuć wolnym.

A czasami był zbyt zmęczony, żeby z tym walczyć i po prostu przyjmował to bez sprzeciwu. Tak jak dzisiaj. Podsunięty zeszyt Anity na matmie. „To gramy razem?” Maksa podczas ustawiania się w pary do kosza na WF-ie. Uśmiech pani Beaty na korytarzu w czasie przerwy obiadowej. „Siedź, ile chcesz, młody” pana Przemka zaglądającego do awaryjniaka. Nawet to „Chcesz pół Twixa?” Marcina, gdy w południe siedzieli większą grupą przed salą od angielskiego. Wziął od niego tę połowę Twixa. Marcin uśmiechnął się lekko. „Niech wam w dupy pójdzie”, mruknęła Anita, rozpakowując kanapkę. „W zęby”, poprawił ją Maks i odkręcił butelkę z sokiem. „Moja mama to doceni”.

Andrzej ugryzł kawałek batonu, otworzył wyciągniętą z plecaka książkę i zaczął czytać. Nie potrzebował ludzi. Nie chciał ich potrzebować. Ale nie umiał nic poradzić na to, że obecność tych paru osób – tu przed salą, gdzieś w szkole, tam na treningach – dawała poczucie… sam w sumie nie wiedział, jakie. Nie wolności, niestety.

Zadowolenia?

 

***

 

W listopadzie Andrzej miał zdecydowanie kiepski humor.

Po pierwsze, miał ochotę na seks i już go tak zwyczajnie nużyło i irytowało, że wszystko, na co znów mógł liczyć, to masturbacja. Chwilami kusiło, by zaproponować Marcinowi powrót do sypiania ze sobą, ale to nie miało sensu. Marcin już nieszczególnie na niego działał, a przede wszystkim – Marcin pewnie od razu uruchomiłby te swoje sentymenty, oczekiwania i inne, którymi w zeszłym roku tak męczył.

Ale mimo wszystko…

Gdzie się podziało to uczucie, że trzepanie sobie pod prysznicem jest lepsze?, pomyślał Andrzej z irytacją któregoś wieczoru, gdy już się wycierał w łazience ręcznikiem. Zwyczajnie brakuje mi drugiego ciała. Chciałbym się z kimś pieprzyć. Z kimś, nie z własną ręką. Jak ja nienawidzę tej dziury, w której strach czegokolwiek spróbować.

Jedyne, na co mógł sobie pozwolić, to przyglądanie się niektórym chłopakom, zwłaszcza na treningach. Ostrożne, dyskretne, stale kontrolowane przyglądanie się. Można było potem przywoływać to, co się wcześniej zaobserwowało, właśnie pod prysznicem. Gwarantowało to parę przyjemnych fantazji w trakcie – i poczucie kompletnej żałosności potem.

Jak już stąd wyjadę…, pomyślał, odwieszając ręcznik na jeden z haczyków na ścianie przy wannie. Tak, jak już wyjadę, tylko ile jeszcze do tego wyjazdu pozostało? Wieki. Niecały rok, ale to jak wieki.

Po drugie, Maciek i ten jego durny kuzyn pod koniec października. Na samo wspomnienie tamtego popołudnia Andrzej miał ochotę uderzyć w coś pięścią. „To tak pedalsko brzmi” kuzyna Maćka w sumie nie miało wielkiego znaczenia – nie aż tak wielkiego, jak tamto z marca. Ale już reakcja Maćka – „Czy któryś z nas wygląda ci na ciotę?”, „Pedały nie chodzą na kick-boxing, pedały kręcą dupą w damskich szmatach” i „To się powinno leczyć albo odstrzelić” – to było parszywe. Zwłaszcza ostatnie zdanie. Zabolało.

Tak, przyznał Andrzej, to zabolało. Maciek wydawał się całkiem sensownym kolegą. Kumplem, nawet jeśli to określenie brzmiało trochę jak z podstawówki. Fajnie się z nim trenowało, przed zajęciami albo po dobrze się wypalało papierosa na przystanku autobusowym. Maciek nie zagadywał bez potrzeby ciszy. Ostatnio sporo mówił o Malwinie, z którą się zaczął spotykać, ale nie wymuszał na człowieku podobnych opowieści w klimatach „a tobie która się podoba?”.

Przez jakiś czas wydawało się, że Maciek może w pewnym zakresie wypełnić brak po Marcinie. Bo Andrzejowi brakowało chwilami Marcina, jako przyjaciela, jako tego, z którym od lat mógł rozmawiać albo milczeć. Był zły na siebie za to poczucie braku, ale nie umiał się od niego uwolnić.

Teraz był też zły na siebie za to, że czuł rozczarowanie. Może nawet żal. Żal, bo z Maćkiem trafił kulą w płot.

„To się powinno leczyć albo odstrzelić”. Trudno się było uwolnić od tych słów. Przez moment, wtedy na ringu, miał ochotę powiedzieć Maćkowi: „Czyli uważasz, że powinno się mnie odstrzelić, no to dawaj, pokażę ci to pedalskie kręcenie dupą w damskich ciuchach, jak ci przerobię mordę na miazgę”.

Pokusa była gwałtowna. Przypomniała wszystko z marca. Na moment zablokowała oddech, uderzyła paskudnym gorącem do gardła, do głowy, odcięła od wszystkich myśli poza jedną: żeby przyłożyć. Raz a dobrze.

Pokusa była jednak też – krótka. Pojawiła się na moment, jak ból po oparzeniu – i naraz zniknęła; a raczej nie tyle zniknęła, ile – opadła. Błyskawicznie i ciężko. Zostawiła po sobie tylko nieprzyjemny posmak – w głowie, w ustach, jakoś w rękach. Posmak bezradności i bezsensu.

Bezradności. Bo co mógł, miał zrobić? Uderzyć teraz, uderzyć następnym razem – uderzać za każdym razem, gdy coś takiego usłyszy? Musiałby co chwila z kimś się bić. Poza tym – jak to wyjaśnić? Ile można wyszukiwać bzdurne wymówki, by usprawiedliwić taką sytuację? A może powiedzieć wprost, za co ten cios w czyjąś gębę, i zafundować sobie w ten sposób reakcje i sytuacje, o których wolał nawet nie myśleć?

Bezsensu. Bo wtedy właśnie, gdy stał na ringu i patrzył na Maćka, czując, jak pierwsza fala gniewu uchodzi – wtedy właśnie dotarło do niego, jak bardzo marzec nie miał sensu. To, co parę miesięcy temu wydawało się aktem wielkiej odwagi, wolności i niezgody – nagle zaczęło wyglądać jak pozbawiona sensu, wartości i znaczenia histeryczna zagrywka. Po co mu to było i co mu to dało? Nic. Niczego to nie zmieniło, nie naprawiło, nie uwolniło.

Chociaż nie, pomyślał Andrzej i odkręcił tubkę pasty do zębów. Coś jednak zmieniło. Bez tamtej awantury nie byłoby tego starcia z ojcem. Nie pokazałbym mu granic. Nie przestałbym się bać. Więc nie, to nie było tak zupełnie bezsensowne i niepotrzebne. Miało swój sens i cel.

Ale tylko pod tym względem, pod względem ojca. Natomiast poza tą sprawą – niestety było to zbędne, bezsensowne, pozbawione wartości. Niczego nie zmieniło, niczego nie zmienia i niczego nie zmieni, jeśli chodzi o ludzi, którzy na hasło „gej” toczą pianę z pyska.

Mógłbym go zabić i niczego by to nie zmieniło, pomyślał Andrzej wtedy na ringu. Jakie to wszystko jest bez sensu.

Jedyne, co mógł zrobić, to odsunąć od siebie takich ludzi. No więc odsunął od siebie Maćka, ograniczył kontakty z nim do samych treningów. Maciek zaczął to zauważać, ostatnio komentował, pytał. Andrzej go zbywał i przeganiał. I nie umiał nic poradzić na to, że chwilami uczucie żalu powracało.

To jest właśnie efekt tego głupiego potrzebowania ludzi, stwierdził, myjąc zęby. Nie chcę ich potrzebować. Jasna cholera, chcę wreszcie przestać potrzebować ludzi.

I nie chcę się bać, przyznał, gdy zakładał piżamę. To jest w tym wszystkim najpaskudniejsze. Ten strach, ta obawa, to upokarzające przerażenie, że się można zdradzić, że ktoś zauważy, domyśli się, dowie się, że będzie się miało przez to problemy. Nie chcę się bać. Chcę mieć w dupie, czy ktoś wie, czy nie. Chcę móc mieć w dupie, co ludzie wiedzą, myślą i robią. Nie chcę ani ich potrzebować, ani musieć się z nimi liczyć.

Dobrze, że był ten worek treningowy. Naprawdę pomagał. Ale i tak człowiek czuł się żałosnym, tchórzliwym i bezradnym dupkiem.

Po trzecie, do kolekcji przyczyn psujących nastrój w listopadzie doszły te wszystkie cyrki wokół urodzin. Najpierw mama, która naciskała, żeby zrobić jakąś „imprezę dla kolegów”, bo przecież to osiemnaste urodziny. Potem ojciec, który na jego „Nie chcę żadnej imprezy dla kolegów” mruknął „No tak, bo nie masz żadnych kolegów, zadbałeś o to”. Potem znów mama, która chodziła za nim i dalej namawiała, no bo jak to, tylu rówieśników miało, a on ma nie mieć? I potem znów ojciec, z prezentem, za którego nieprzyjęcie tak się okropnie obraził.

Chociaż to ostatnie było dość zabawne. Właściwie wszystko się zaczęło w poprzednim roku – gdy na siedemnaste urodziny ojciec chciał mu kupić komputer. Andrzej komputera nie chciał, nie widział sensu, nie potrzebował czegoś takiego. Po co, będzie na tym czytał czy co? Potrzebował paru książek z listy lektur pani Beaty. O tym, że nie chce komputera, powiedział niemal odruchowo, bez głębszego namysłu; dopiero gdy zobaczył rozzłoszczoną twarz ojca, usłyszał jego obrażony głos – dopiero wtedy zrozumiał, że zrobił ojcu przykrość. To była zdecydowanie miła świadomość, zaskakująca w swojej prostocie. Z przyjemnością zatem sięgnął po odmowę i tym razem, gdy ojciec zaczął mówić o prezencie na osiemnastkę. Nie, nie chce kursu prawa jazdy, nie potrzebuje, nie interesuje go to, ma na głowie ważniejsze sprawy, maturę, a nie takie bzdury. Ależ ojciec był zły. Coś pięknego.

Tylko potem, oczywiście, trzeba było jeszcze znosić narzekanie mamy. „Jak ty możesz tak tacie odpowiadać, Jędrek, dlaczego mu taką przykrość musisz robić, czemu ty nie chcesz nigdy docenić, ile tata dla ciebie robi?”. Mama  była wyraźnie rozżalona. Zrobienie mamie przykrości teoretycznie nie należało do planu – ale fakt, że się tę przykrość zrobiło, okazał się nagle dziwnie… zadowalający. Zasłużyła sobie. Stawała zawsze po stronie ojca. Dobrze jej tak.

„Niczego od was nie potrzebuję”, wypalił w którymś momencie Andrzej, bo już nie wytrzymał. Mama spojrzała tak, jakby się miała rozpłakać, i wyszła z pokoju. Nie powiedziała nic ojcu – gdyby powiedziała, ojciec pewnie przybiegłby z godzinnym kazaniem – ale przez kolejne parę dni chodziła smutna.

Naprawdę dobrze jej tak, chciał wytrwać w tej myśli. Nie zdołał. O ile relacji z ojcem nie potrzebował i obrażone miny ojca nie dotykały go w żaden sposób, o tyle był przyzwyczajony, że mama… no, po prostu zawsze jest. Brakowało mu jej porannego zagadywania przy śniadaniu i całej reszty. Ale nie chciał też przepraszać – nie miał za co przepraszać.

Wybrał w końcu drogę pośrednią: parę dni po tamtej rozmowie wszedł wieczorem do kuchni, spojrzał na zmywającą mamę i zapytał: „Zrobiłaby mi mama kakao?”. Proszenie mamy o zrobienie czegoś do jedzenia czy picia było zawsze dobrym ruchem. I tu również okazało się prawidłowym zagraniem – mama uśmiechnęła się lekko, odparła: „Dobrze, Jędrek, skończę tylko te talerze i ci zrobię, siadaj i poczekaj”, potem zrobiła to kakao, postawiła na stole, usiadła obok i wreszcie się uśmiechnęła tak normalnie, w pełni. „Jaki ty czasami jesteś niedobry”, powiedziała cicho i pogłaskała go po głowie. „Pij, póki gorące. Nie kłóć się z tatą. Pomyśl czasem, zanim coś powiesz. Przecież z ciebie jest dobry chłopak, tylko czasem taki impulsywny jesteś”.

Nie był impulsywny. Dobry też nie. Był po prostu zmęczony, sfrustrowany i wszystko mu działało na nerwy. Ale mama tego nie rozumiała. Rozumiała tylko proste rzeczy – kakao, szkoła, nauka. Chociaż to zawsze coś.

Ojciec nie rozumiał absolutnie nic.

Andrzej zresztą nie potrzebował z jego strony jakiegokolwiek zrozumienia.

 

***

 

Czy kiedykolwiek czuł się tak skrępowany jak po tej rozmowie? Chyba nie.

Może nawet nie skrępowany, to nie było właściwe słowo. Obnażony. Tak kompletnie obnażony. I jeszcze sam w sumie przyłożył do tego rękę, bo zamiast trzymać się dotychczasowego „Nie potrzebuję” – zaczął mówić. A gdy zaczął, wszystko już popłynęło samo z siebie.

No, prawie wszystko. Poza tą kwestią z ojcem. Choć był taki moment, gdy miał ochotę powiedzieć i o tym, wyrzucić z siebie już naprawdę wszystko, tak doszczętnie. Miał wrażenie, że może. I że chce.

Zdołał jednak nad tym zapanować – i dobrze. To było zbyt osobiste, bardziej niż wszystko inne, o czym mówił. Osobiste – i wstydliwe. Wspomnienie tamtych sytuacji, tamtych lań z dawniejszych i niedawnych lat, wywoływało wstyd. Nie chciał o tym myśleć, pamiętać, tym bardziej – mówić. I nie chciał, żeby ktokolwiek widział go, patrzył na niego, myślał o nim przez pryzmat tamtego. Mowy nie ma.

Ojca zatem przemilczał. Ale resztę… Resztę opowiedział, tak dokładnie, szczegółowo i szczerze, że teraz, gdy o tym myślał, aż nie mógł uwierzyć.

Chyba kompletnie zdurniałem, rzucił nieżyczliwie pod własnym adresem. W szybie po swojej stronie widział chwilami rozmazane odbicie pana Przemka. Jechali powoli. Światła latarni o tej porze roku zawsze wydawały się za słabe, jakby na wyczerpaniu.

Może rzeczywiście zdurniał. Ale było w tej rozmowie, w panu Przemku, coś takiego, że po prostu… chciało się mówić. Powiedzieć, raz, tak całkowicie. Wypowiedzieć pewne rzeczy na głos, przed inną osobą, przed kimś, kto tak wyraźnie pokazywał, że jest gotów posłuchać. I nie pouczać, nie mądrzyć się, nie oceniać.

On naprawdę tego nie robił, pomyślał Andrzej, gdy wjeżdżali w Człuchowską. Po prostu siedział i słuchał. Trochę jak kiedyś Marcin, tylko lepiej, bo bez tej potrzeby natychmiastowego pocieszania. I umiał milczeć, gdy nie miał nic sensownego do powiedzenia, gdy widział, że tu się nie da ani pocieszyć, ani doradzić, ani nic. Po prostu siedział i słuchał. Gdyby więcej ludzi tak umiało, to może tak by mnie wszyscy wiecznie nie wkurzali.

W sumie, uznał, gdy podjechali pod dom i pan Przemek powiedział: „Jesteśmy” – to chyba jednak nie żałuję. Nie, nie żałuję. Nigdy więcej przed nikim innym nie chcę się tak obnażać, ale tym razem… tym razem nie żałuję. Nie cofnąłbym tego.

I – ta myśl była niemal zaskakująca – chciałbym mu o tym powiedzieć.

Nie wyszło jakoś szczególnie dobrze, sam to wiedział. Nie umiał mówić o takich rzeczach i nadal czuł się dość skrępowany. Ale pan Przemek zareagował tak, jak dotąd zawsze reagował: przyjął to, co było, takim, jakie było, bez komentarzy, bez pretensji, bez zalewania swoimi oczekiwaniami. Przyjął, i tyle. Dlatego na jego „Możesz mi to obiecać, Andrzej? Że jak będziesz potrzebował, to przyjdziesz?” można było odpowiedzieć szczerze, że tak.

Lubię, gdy mówi do mnie po imieniu, stwierdził Andrzej z pewnym zdziwieniem.

Ręka na ramieniu, najpierw lekko ściskająca, potem klepiąca, przypomniała tamten moment z sali treningowej, gdy pan Przemek go objął. Tak, w pierwszej chwili to było nieprzyjemne, takie władowanie się bez uprzedzenia w czyjąś przestrzeń. I bezsensowne, po co mu to obejmowanie, czy był małym dzieckiem, czy co? Ale później… później jakoś przestało drażnić. Nawet, śmieszna sprawa, zaczęło sprawiać przyjemność. Odprężało. Andrzej z niechęcią musiał przyznać, że przez głowę przeszło mu „Szkoda”, gdy pan Przemek go puścił, odsunął się, powiedział, że czas wracać do domu.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, zanim wysiądzie – ale już naprawdę nie wiedział, co. Albo jak. Więc tylko się pożegnał i wysiadł. Po przejściu przez bramę i zamknięciu jej obejrzał się jeszcze, odmachał panu Przemkowi i wszedł do domu.

Lubię go, pomyślał, gdy usiadł na półko-siedzisku, które stało przy drzwiach i na które mama zawsze go zaganiała, „Czemu siedzisz na podłodze, jak możesz normalnie usiąść na siedzisku i zdjąć buty?”, i zaczął rozwiązywać sznurowadła.

– Ty i te twoje glany – mruknął ojciec, który właśnie wyszedł z kuchni z kubkiem w ręku. – Więcej zawiązywania i rozwiązywania, niż to wszystko warte. Nie możesz nosić normalnych butów?

– Są normalne – uciął Andrzej i zdjął prawy glan. – Musi się ojciec zawsze o wszystko czepiać?

– Nie czepiam się. Pytam.

– Czepia się ojciec.

– Nie pyskuj, ledwo wróciłeś – burknął ojciec i poszedł do salonu.

Dupek. Najlepiej ignorować.

Lubię go, powtórzył, wracając myślami do pana Przemka. Nie myślałem, że można tak polubić faceta w wieku ojca. Chociaż on jest zdecydowanie młodszy. Ciekawe, czy jego syn go lubił. Chyba tak, z tego, co pan Przemek mówił, tak to wyglądało.

Zdjął drugi but, ustawił oba obok siedziska i wstał.

Musiało być fajnie mieć takiego ojca, stwierdził, rozpinając kurtkę. Odwiesił ją na wieszak, podszedł do drzwi salonu i spojrzał na ojca, który pił w fotelu herbatę i oglądał telewizję.

Nie potrzebuję cię, pomyślał zawzięcie. Nie potrzebuję ani ciebie, ani niczego od ciebie. Jak umrzesz, będę przeszczęśliwy.

Ojciec odwrócił głowę w jego stronę.

– Chcesz coś, Jędrek?

– Nie – odparł Andrzej twardo. – Niczego od ojca nie chcę.

Miło się patrzyło na tę mieszaninę urazy i bólu na twarzy ojca. Bardzo miło.

Tobie nigdy nic o sobie nie powiem, dodał w myślach, gdy już szedł do swojego pokoju. Wolę rozmawiać z obcymi ludźmi niż z tobą.

Chociaż, szczerze mówiąc, pan Przemek zdecydowanie nie był obcy. I to od dłuższego czasu.

Zdecydowanie tego dzisiejszego nie żałuję, pomyślał Andrzej i usiadł przy biurku. Chciał jeszcze przejrzeć ostatnie notatki powtórkowe z historii. Nie żałuję. To było naprawdę… uspokajające, tak wszystko z siebie wyrzucić. Tak bez wahania, bez obaw, bez oceny.

I z takim całkowitym, zaskakującym poczuciem bezpieczeństwa.

 

***

 

Awaryjniak odprężał, zdecydowanie. I dotąd nikt się tu nie kręcił, nie przeszkadzał. Dotąd. Do początku grudnia, dopóki jakiś chłopak nie zaczął zaglądać, cholera wie, po co.

Po raz pierwszy pojawił się właśnie na początku grudnia. Wszedł, rzucił „Cześć”, oparł się ramieniem o ścianę obok worka i tak stał. I się gapił.

– Czego chcesz? – zapytał Andrzej podejrzliwie, gdy poprawił lewą rękawicę.

– A nic – odparł tamten i uśmiechnął się głupkowato. – Chciałem zobaczyć, co tu się dzieje. Trener mi mówił, że tu czasem ktoś ćwiczy i żeby nie przeszkadzać.

– No to nie przeszkadzaj – powiedział Andrzej sucho. – I odsuń się, bo stoisz za blisko worka.

– Jasne. – Chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby usłyszał doskonały żart, ale przynajmniej się odsunął.

Andrzej uderzył parę razy w worek i spojrzał na intruza z irytacją.

– Czekasz na coś?

– Nie, tak chciałem popatrzeć. – Dalej durny uśmiech. – Widziałem ostatnio, jak ćwiczyliście na ringu, ty i ten drugi, taki wielki. Fajne to było. Ja dopiero niedawno dołączyłem do początkującej grupy, nie mogę się doczekać, jak też będę umiał tak przywalić.

No tak, ci nowi przychodzili czasem popatrzeć na sparingi. Andrzej przypomniał sobie i tego chłopaka: pojawił się dwa czy trzy razy w listopadzie w czasie zajęć grupy zaawansowanej. Miło się na niego patrzyło. Miał ładny tyłek i nogi. Trochę zadarty nos, rudawo-brązowe włosy, kilka delikatnych piegów pod oczami. Był wzrostu Marcina, może nieco niższy. Całkiem  przyjemne wspomnienie pod prysznicem.

I cholernie przeszkadzająca obecność teraz, w awaryjniaku.

– Przeszkadzasz mi – oświadczył stanowczo. – Idź sobie stąd.

– Chciałem popatrzeć. – Chłopak nie wydawał się urażony tymi słowami, nawet jakby rozbawiony.

– Nie jestem eksponatem na wystawie – warknął Andrzej. – Zjeżdżaj stąd.

– Dobra, dobra. – Jeszcze bardziej rozbawiona mina, szerszy uśmiech, ton, który sugerował „Nie traktuję twoich słów poważnie”. – Zjeżdżam. Na razie – podkreślił. – Pewnie jeszcze wrócę.

I, niestety, rzeczywiście wrócił. Do przerwy świątecznej zajrzał jeszcze parę razy. Dawał się dość szybko wyganiać, ale naprawdę irytował. Stał, gapił się, rzucał „Fajnie ci idzie” i ogólnie psuł całą przyjemność z awaryjniaka.

Andrzej miał nadzieję, że po świętach chłopak da sobie spokój, ale niestety już na początku stycznia sytuacja się powtórzyła. Andrzej został po swoim treningu w awaryjniaku, przez jakiś kwadrans zdążył się trochę odprężyć i nagle usłyszał:

– Ja pierdzielę, ale ty potrafisz przywalić.

Przerwał i spojrzał w bok. Ten cholerny chłopak znowu przylazł, tym razem stał jakoś w rogu sali, można go było nie zauważyć.

– Długo tu stoisz? – zapytał Andrzej ostro.

– Kilka minut. – Znowu taki uśmiech, jakby to był powód do dumy. – Pomyślałem, że jak nie będę się odzywał, to nie będę ci tak przeszkadzał.

– Ale przeszkadzasz – uciął.

– Czemu? – zdziwił się tamten szczerze. – Przecież nie gadam ani nic. Tylko patrzę. To ci chyba nie przeszkadza?

– Przeszkadza. – Przytrzymał kołyszący się worek obiema rękami. – Idź się gapić gdzie indziej i na kogo innego.

Chłopak nie odpowiedział; przechylił nieco głowę w bok, uśmiechnął się lekko.

– To serio taki problem? – zapytał spokojnie i podszedł. Trzymał ręce w kieszeniach krótkich spodenek gimnastycznych. Miał zdecydowanie ładne nogi. Stanął przy worku, położył na nim jedną dłoń, drugą nadal trzymał w kieszeni. – Ja tylko patrzę.

Coś dziwnego pojawiło się w jego tonie. A może tak się jedynie wydawało?

Spoglądali na siebie przez chwilę w milczeniu. Andrzej nagle poczuł, że jest zmęczony.

– Przeszkadza mi to – powiedział ze znużeniem. – Chcę być sam.

– Poważnie? – zapytał chłopak i znów się lekko uśmiechnął. – Aż tak masz dość ludzi?

– Tak.

– Dobra, to sobie pójdę. Tylko najpierw trochę uprzejmości. – Wyciągnął z kieszeni prawą rękę i podał ją Andrzejowi. – Jestem Kamil.

– Mam rękawice – przypomniał. Chłopak opuścił dłoń i znów się uśmiechnął.

– Spoko. Zresztą i tak wiem, jak masz na imię. Miłego treningu. – Odwrócił się i wreszcie wyszedł.

Ma cholernie ładny tyłek, pomyślał Andrzej, odprowadzając Kamila wzrokiem. Chciałbym go zobaczyć nago. Kurwa, jak ja mam dość takiego żałosnego podpatrywania ludzi po kryjomu, bo na nic więcej nie można liczyć. Jakbym lizał szybę w piekarni i udawał, że czuję smak ciasta.

Uderzył parę razy w worek. Tak, to odprężało. Z każdym kolejnym uderzeniem, coraz mocniejszym i gwałtowniejszym, odprężało coraz bardziej.

W kolejnym tygodniu Kamil znów wszedł jakoś wyjątkowo cicho, tak że Andrzej zauważył go dopiero wtedy, gdy zrobił sobie przerwę i otarł czoło przedramieniem.

– Chcesz chusteczkę? Albo ręcznik? – rozległo się ciche pytanie. Kamil siedział w kącie sali, ze skrzyżowanymi nogami, oparty plecami o ścianę.

– Nie. Znowu tu jesteś?

– Na to wygląda. – Chłopak uśmiechnął się po swojemu, jakby za każdym razem bawiło go to, że przeszkadza. – Jesteś zły?

Andrzej wzruszył ramionami. Ta nieproszona obecność była irytująca, ale z drugiej strony – sam widok był miły. Cholernie miły. Kamil znów miał na sobie krótkie spodenki gimnastyczne, ciemną podkoszulkę bez rękawów i gdy tak obejmował skrzyżowane nogi rękami, widać było ładny zarys mięśni. Pchnąć go na plecy, wsunąć palce pod nogawkę spodenek…

Andrzej pokręcił głową. Nie teraz. Z takimi myślami trzeba poczekać do wieczora, do prysznica.

– Czyli nie jesteś zły? – usłyszał. No tak, Kamil musiał to kręcenie głową zinterpretować po swojemu.

– Nie. – Taka odpowiedź była najprostsza. I w jakimś zakresie prawdziwa. – Tylko nie gadaj.

Zignorował radosne „No jasne, mnie tu w ogóle nie ma!” i wrócił do worka. Z kolejnymi uderzeniami schodziły kolejne kwestie. Nudne lekcje poza polskim, historią i angielskim. Durny dyrektor. Jakieś klasowe dramaty, które go nic nie obchodziły. Uczucie duszenia się w tej dziurze. Ojciec. Ojciec, ojciec, ojciec. Maciek i to jego „to się powinno leczyć albo odstrzelić”. Gośka, która znów się zaczęła czepiać i której miał chwilami ochotę odpowiedzieć tak nieuprzejmie, jak tylko potrafił. Znowu ojciec. Pedagogica, która go wczoraj dorwała na korytarzu i zmarnowała mu całą przerwę idiotycznymi pytaniami, zwłaszcza tym „Dlaczego nie chcesz rozmawiać o swoich uczuciach?”. Aż dziwne, że nie pobiegła na skargę do dyrektora, gdy burknął: „Bo ich nie mam”. Lepiej byłoby się ugryźć w język, ale nie wytrzymał. Gdyby chciał rozmawiać o takich sprawach, poszedłby do pani Beaty albo pana Przemka, nie do tej nawiedzonej kretynki, która o wszystkim donosiła dyrektorowi. A poza tym nie chciał rozmawiać o takich sprawach. Nie potrzebował.

Z każdym uderzeniem to schodziło – niewiele i na krótko, jednak schodziło. Wyciszało się. Uspokajało. Przez moment tak nie przytłaczało.

Niestety nie można było walić w worek nieprzerwanie do matury.

Andrzej w końcu przerwał. Już nie miał siły, bolały go ręce, a poza tym zrobił się głodny. Prysznic, kolacja, książka. Trzeba wracać do domu.

– Trzymaj – powiedział Kamil, który nagle pojawił się obok, zamiast siedzieć jak dotąd w kącie, i właśnie podawał ręcznik. – Pod koniec to się tak rozkręciłeś, że myślałem, że rozwalisz ten worek. Cały jesteś mokry. – Przesunął rogiem złożonego ręcznika po czole i policzku Andrzeja. – Zawsze tak walisz, jakbyś komuś spuszczał wpierdol?

– Czasem – mruknął Andrzej, odsunął się nieco, zdjął szybko rękawice, rzucił je na podłogę i wziął od Kamila ręcznik. Otarł twarz i szyję, przerzucił ręcznik przez ramię i zaczął odwiązywać bandaże z dłoni.

– Nie bolą cię po tym ręce?

– Trochę. Czasem.

Kamil roześmiał się cicho.

– Ale ty jesteś rozmowny – powiedział z rozbawieniem. – Taki typowy sportowiec, nie?

Andrzej spojrzał na niego, trochę zdziwiony, i wzruszył ramionami.

– Nie jestem sportowcem.

– Nie? – W tonie chłopaka zabrzmiało coś prowokacyjnego. – To kim jesteś?

Idiotą, pomyślał Andrzej i rzucił bandaże na podłogę. Idiotą, który przez moment uwierzył, że jedno rozwalenie komuś mordy przetarło szlak do wolności. Małomiasteczkowym idiotą, któremu zrobiło się przykro, bo inny idiota, z którym lubiłem palić, coś o mnie niemiło powiedział. I najwyraźniej naiwnym idiotą, bo myślałem, że temu dzieciakowi znudzi się przyłażenie tutaj.

– Czego ty ode mnie chcesz? – zapytał spokojnie, patrząc na Kamila uważnie. Chłopak przez moment wydawał się zmieszany, ale szybko odzyskał rezon: uśmiechnął się, zmrużył trochę oczy, przechylił nieco głowę.

– Bo ja wiem – odparł takim tonem, jakby się głęboko zastanawiał. – Może chcę zapytać, dlaczego czasem gapisz się na mnie tak, jakbyś próbował rozebrać mnie wzrokiem?

Andrzej znieruchomiał, wstrzymał na moment oddech, spojrzał na kołyszący się wciąż worek. Powoli. Spokojnie. Bez paniki.

Ale przecież należało się tego spodziewać wcześniej czy później. Ktoś w końcu zauważył. Jak to pan Przemek powiedział? „Dobrze się pilnujesz”. Najwyraźniej jednak nie.

Obrzydliwe, to uczucie przerażenia, które się przez chwilę pojawiło.

Nie chcę się bać, pomyślał z nagłą złością. Nie chcę się wiecznie, kurwa, bać. Niech sobie będzie, co chce, awantura, ataki, durne uwagi. Nie potrzebuję ludzi, nie potrzebuję ich akceptacji ani podobnych. Wolę awanturę niż strach. Mam gdzieś, co się stanie, nie będę się chował i udawał, że to mnie nie dotyczy.

Ale może uda się zminimalizować straty. Bo mimo wszystko na wielką aferę teraz, parę miesięcy przed maturą, też nie miał siły ani ochoty. A jeśli się nie uda?

Gówno mnie to obchodzi, stwierdził. Dam radę. Umiem się obronić.

Przeniósł wzrok z worka na twarz Kamila.

– Przepraszam – powiedział spokojnie. – Więcej nie będę. A teraz się wynoś.

Koniec końców, dodał w myślach, ja cię tu nie zapraszałem ani nie zachęcałem, żebyś tu przyłaził.

Chłopak uśmiechnął się dziwnie – jakoś tak łagodnie, delikatnie.

– Nie powiedziałem, że mi to przeszkadza – odparł cicho. – Wręcz przeciwnie.

Trudno stwierdzić, co najsilniej zadziałało. Mieszanina zachęty i wyzwania w tonie, jakim te słowa zostały wypowiedziane? Wspomnienie skrzyżowanych nóg, ręki przesuwającej ręcznikiem po czole? Tęsknota, taka fizyczna, bolesna niemal tęsknota za drugim ciałem?

Czy to w ogóle było ważne? Wystarczyło przecież kilka kroków. Podejść, nie odrywając wzroku od twarzy, od szerzej otwartych oczu, nieco rozchylonych ust. Pchnąć ku ścianie, zacisnąć dłonie na ramionach, potem przesunąć ręce, jedną na szyję, drugą na plecy, pośladki, udo. Pocałować, mocno, może nawet trochę agresywnie, ale nie dawało się nad tym zapanować, to był niemal głód fizyczny, ten brak drugiego ciała, to pragnienie, by pod palcami poczuć skórę, włosy, mięśnie. Cudze, nie własne.

Kamil się temu poddał, w zasadzie od razu. Objął mocno, przyciągnął, odpowiedział na pocałunek, nieco nieporadnie, może zaskoczony gwałtownością, którą wywołał.

– Kurwa – powiedział bardzo cicho, gdy Andrzej zdołał odzyskać jakąś minimalną kontrolę nad sobą i przerwał. – Przez chwilę myślałem, że mi przywalisz.

– Dlaczego?

– Nie wiem. – Uśmiechnął się lekko i przesunął palcami po jego policzku. – Miałeś jakąś taką minę… można się było przestraszyć. To co? – dodał i drugą dłoń położył na gumce spodni, w których Andrzej ćwiczył. – Dokończymy?

Andrzej przymknął oczy. Szczerze mówiąc, o niczym innym w tym momencie nie marzył. Dokończyć to. Odwrócić Kamila twarzą do ściany, rozebrać go i przelecieć. Tutaj, teraz, zaraz.

Wziął głęboki oddech, odsunął się trochę i spojrzał uważnie na wpatrującego się w niego chłopaka.

– Nie tutaj.

– Czemu nie tutaj? – zdziwił się Kamil. – Tu jest właśnie świetne miejsce, nikt tu nie łazi.

– Nie tutaj – powtórzył stanowczo i zrobił krok w tył. – Poza tym muszę wziąć prysznic.

– Serio? – prychnął Kamil z rozbawieniem, ale niemal natychmiast uśmiechnął się wyrozumiale. – Dobra, spoko, jak tak wolisz… Poczekać na ciebie?

– Tak – mruknął Andrzej, zebrał swoje rzeczy z podłogi i ruszył do wyjścia. – Przy głównych drzwiach.

– Nie myślałem, że jesteś taki wstydliwy – usłyszał, gdy już wychodził z sali.

Ten chłopak nie rozumiał. Nie chodziło ani o wstyd, ani o nic innego. Po prostu Andrzej miał wrażenie, że akurat coś takiego tutaj byłoby nadużyciem zaufania pana Przemka. Byłoby wobec niego nie w porządku. A wobec tego człowieka nie chciało się być nie w porządku – więc nawet rozsadzające głowę i spodnie pożądanie musiało ustąpić przed tym, co ważniejsze. Bo pan Przemek był ważniejszy od przypadkowej fajnej dupy, którą się chciało przelecieć. Był ważniejszy i przynajmniej takie minimum przyzwoitości wobec niego można było zachować.

Kamil czekał przy głównych drzwiach, w kurtce, z szalikiem okręconym wokół szyi i w czapce. Patrzył wyczekująco, uważnie, jakby sprawdzał, czy w ciągu ostatnich kilkunastu minut nic się nie zmieniło. Już się nawet nie uśmiechał.

Nagle Andrzeja uderzyła ta myśl. Nie tylko on się obawia. Nie tylko on sonduje wzrokiem sytuację. Nie tylko on. Nie jest sam z tym strachem, tak jak nie jest sam z tym pragnieniem.

W jakimś stopniu było to pocieszające. Żałośnie pocieszające, ale zawsze jednak – pocieszające.

– Chodź – rzucił w kierunku Kamila, pchnął drzwi i wyszedł z budynku.

W jednej chwili zimne powietrze uderzyło w twarz, zapiekło w oczy, zakręciło w nosie. Ale ten chłód dotykał tylko powierzchnię. W środku ciała pulsowało, paliło pożądanie, pożądanie tego chłopaka, który szedł bez słowa z tyłu, którego oddech dawało się usłyszeć za plecami. Wspomnienie jego rąk obejmujących nogi, odchylonego nieco materiału spodenek na udzie, języka dotykającego języka w czasie pocałunku…

– Gdzie idziemy?

– Za garażem jest spokojnie – mruknął.

Za garażem pana Przemka chowali się czasem z Maćkiem, by zapalić, przed treningiem lub po. Jakoś przestrzeń za garażem wydawała się mniej osobista, nienadużywająca zaufania właściciela. Z Maćkiem fajnie się paliło, można było postać kilkanaście minut bez słowa, z papierosem w ręku, czasem Maciek coś mówił i przyjmował „Aha” albo inną krótką odpowiedź bez marudzenia.

Lubiłem go, pomyślał Andrzej z nagłym smutkiem. Nie chciał tego smutku, nie chciał tego żalu, nie chciał tej głupkowatej, tak pozbawionej sensu tęsknoty za wspólnym paleniem w milczeniu albo za wymienianiem się krótkimi uwagami o treningu pomiędzy jednym a drugim zaciągnięciem się papierosem. Nie chciał tej myśli, ale nie mógł się od niej uwolnić. Lubił go, lubił Maćka i to było tak cholernie, tak wkurwiająco durne, to poczucie straty, poczucie braku, chociaż żadnej straty w tym nie było, po co człowiekowi taki debil, jak to szło, „takich to powinno się leczyć albo odstrzelić”, „takich”, czyli „takich jak ty”, takich jak ty, Andrzej, takich jak ty powinno się odstrzelić.

Ciekawe, czy Maciek potrafiłby to powiedzieć człowiekowi prosto w oczy. Po prostu ciekawe.

– Ej – poczuł na łokciu lekki uścisk – co cię tak zamurowało?

Odwrócił się. Kamil, z czapką nasuniętą niemal na oczy, miał zaniepokojoną minę.

– Nic – odparł Andrzej, wyciągnął rękę i zsunął mu tę czapkę z głowy. W świetle rzucanym przez lampę z boku garażu włosy chłopaka wydawały się bardziej rude niż brązowe. – Chodź tu – powiedział cicho, objął go, przyciągnął do siebie.

Tak, to było to, do czego od prawie roku tęsknił. Drugie ciało, tak blisko, tak mocno. Dłoń wsuwana pod kurtkę, sweter i koszulkę, palce rozpinające zamek od spodni. Oddech ogrzewający szyję, ciche jęki niemal w ucho, skóra pod ustami. Cudze dłonie, obejmujące, pieszczące, zaciskające się na ciele. Krótka, szybka, gwałtowna przyjemność, gdy przyciskało się tego chłopaka do ściany garażu, gdy lodowate powietrze nadal szczypało w uszy, gdy w oddali słychać było ciężki, tępy zgrzyt przejeżdżającego autobusu.

Było zimno. Niezbyt wygodnie. Trochę ryzykownie.

Było wspaniale.

Z czołem opartym na ramieniu Kamila, z brązowo-szarą kratką jego szalika przed oczami, z wciąż jeszcze łapanym oddechem – Andrzej poczuł taką wyciszającą, łagodzącą gdzieś od środka ulgę. Jasne, w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Miesiące dzielące do matury, ciągnące się niczym stara gumka. Coraz bardziej nudząca szkoła. Irytujący ludzie w klasie. Ojciec, o którym nawet szkoda myśleć. Wrażenie zduszenia, przytłoczenia codziennością, przygniatającego ograniczenia, które pojawiało się wraz z pobudką i trwało aż do zaśnięcia. Tęsknota za czymś uwalniającym, wypełnionym anonimowością, skupiającym się wyłącznie na tym, co fascynuje. Marzenie o odcięciu, odcięciu się od ludzi, od przeszłości, od samego siebie w obecnej formie.

Ale przy tym wszystkim – mimo tego wszystkiego – wreszcie, nareszcie uczucie ulgi. W końcu inne ciało, czyjaś skóra, cudze dłonie. Choć jeden element bez udawania, bez żałosnego substytutu, autosubstytutu w sumie, bez konieczności zamykania oczu, by przynajmniej przez moment uwierzyć, że jest się z kimś, a nie z samym sobą pod prysznicem, by chociaż na chwilę zapomnieć o tym, jak się jest żałośnie skazanym na zastępniki prawdziwego życia.

W końcu seks z prawdziwym, namacalnym, tak realnie obecnym chłopakiem, na którego się miało ochotę, a nie z wyobrażeniem, które przywoływało się pod litościwym strumieniem gorącej wody.

– O kurwa – odezwał się Kamil stłumionym głosem. – Ja pierdolę. – Uniósł głowę, uśmiechnął się w zaskakująco nieśmiały sposób. – Było super.

Andrzej nie był w stanie zapanować nad tą dziwną mieszaniną odprężenia i wdzięczności, która go ogarnęła. Objął Kamila mocniej w pasie, zacisnął drugą rękę na jego karku, pocałował. „Super” to zdecydowanie za mocne określenie, miał na koncie bardziej satysfakcjonujące doświadczenia. Ale one należały do przeszłości. To tutaj, z Kamilem, sprzed paru chwil – było teraźniejsze, realne, osiągalne.

Książki – do nich nie potrzebował nikogo. Papierosy – fajnie się je paliło z kimś, równie fajnie samemu. Ale do seksu zdecydowanie potrzebował drugiego człowieka, dopiero wtedy udawało się wykroczyć poza proste rozładowanie napięcia i równie prostą przyjemność. Dłoń Kamila, choć o tyle mniej umiejętnie pieszcząca – wygrywała przez to właśnie, że była dłonią Kamila, a nie własną.

Czasem jednak potrzebuję ludzi, przyznał Andrzej sam przed sobą, gdy paręnaście minut później szli razem na przystanek. Czasem będę ich potrzebował. Do czytania nie. Do palenia niekoniecznie. Ale do seksu tak, zdecydowanie. Nie potrzebuję przyjaciół. Obejdę się, poradzę sobie sam. Ale potrzebuję facetów, z którymi będę mógł się pieprzyć.

Pan Przemek to inna sprawa. Pani Beata też. Ewentualnie jeszcze Anita. To inna sprawa. To…

Brakuje mi słowa, pomyślał, gdy już stali na przystanku. Naprawdę brakuje mi słowa. „Przyjaźń” to za mało, za banalnie, za słabo. To…

Gdyby można sobie samemu budować rodzinę, pomyślał, to wywaliłbym ojca, a w jego miejsce wstawił pana Przemka i panią Beatę. I mógłbym dodać Anitę. Tak, z mamą i tym zestawem ludzi mógłbym funkcjonować. Nawet mógłbym zrobić tę idiotyczną osiemnastkę, którą mama tak przeżywała.

– Andrzej – usłyszał i jednocześnie poczuł na swoim nadgarstku palce Kamila. – Powtórzymy to jeszcze?

Spojrzał na stojącego obok chłopaka – czapka znów była nieco nasunięta na oczy, nos trochę zaczerwieniony, wzrok uważny, uśmiech ni to niepewny, ni to zachęcający.

– Jasne – powiedział spokojnie. Jasne, że chciał to powtórzyć. Powtórzyć to, z tym chłopakiem, poczuć go w pełni, zobaczyć nago, przelecieć tyle razy, ile tylko się da. Coś realnego, intensywnego, zbliżającego do tej wolności, o której się marzyło. – Jak jutro kończysz lekcje?

Do pełnej wolności jeszcze trochę brakowało. Na razie należało się zadowolić tym, co się miało. Bo lepsza namiastka wolności niż jej kompletny brak.

A poza tym, tak zwyczajnie i banalnie, Kamil mu się bardzo podobał. I bardzo podniecał. I po prostu – był dostępny. Naprawdę, lepiej być nie mogło. Przynajmniej na razie.

Chciałbym go w końcu zobaczyć zupełnie nago, pomyślał Andrzej z rozbawieniem, gdy wsiadali do autobusu. Bo ta lampa od garażu była beznadziejnie słaba. I byłem tak napalony, że w tamtym momencie nie zauważyłbym słonia, nawet gdybym na niego wlazł. Ale rzeczywiście, to było super. Super, bo prawdziwe, a nie wyobrażane.

Ten  początek roku zaczął się jednak całkiem nieźle.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top