OSTATNIE CHWILE CIĄGNĄ SIĘ NAJDŁUŻEJ
ROZDZIAŁ IV: SZOKI DOROSŁOŚCI
This
is Ground Control to Major Tom
You’ve
really made the grade
And
the papers want to know whose shirts you wear
Now it’s time to leave the capsule if you dare
David Bowie, „Space Oddity”
W drugim semestrze
poniedziałki były całkiem dobre: na ósmą pięćdziesiąt, pięć lekcji, w tym dwa
polskie, jedna geografia i dwie historie, o wpół do drugiej można było wracać
do domu. Do tego geografia, dzieląca polski i historię, stanowiła obecnie
dodatkowy czas na czytanie. Geografica na pierwszej lekcji po feriach
oświadczyła: „Komu odpowiada ocena z tamtego semestru i nie chce więcej, a nie
zdaje geografii na maturze, może mieć tę ocenę przepisaną na koniec roku i ma
już wolne. Siedzicie tu i nie przeszkadzacie, robicie, co sobie chcecie, byle
był spokój. Kto chce lepszą ocenę, robi rzeczy razem z tymi, którzy zdają
maturę z geografii. A kto zdaje maturę z geografii, może już teraz przestać
spać, mamy do powtórzenia wszystko”.
Andrzej miał w pierwszym
semestrze czwórkę z geografii. Wystarczająco. Nie potrzebował z tego piątki i
nie miał zamiaru tracić czterdziestu pięciu minut co poniedziałek na przedmiot,
który go nie interesował. Geografię wykorzystywał zatem na czytanie. Siedział
wtedy w ławce z Anitą, która też nie zdawała geografii i też uznała, że więcej
niż trójki, którą dostała w zimie, nie potrzebuje. Anita czasem również coś
czytała, czasem rozwiązywała zadania z matematyki, czasem rysowała. Maks, który
z kolei zdawał geografię, przenosił się na czas tej lekcji do rzędu pod oknem,
gdzie siedziała pozostała szóstka osób rozwiązujących maturalne zadania z tego
przedmiotu. Czasem Maks oglądał się na Anitę i Andrzeja, robił znękaną minę i
głęboko wzdychał.
– Ale zrzędzi – mruknęła
raz Anita z rozbawieniem. – On za to na historii ma spokój.
Niekiedy w czasie
geografii robili z Anitą cichą powtórkę z historii właśnie. Z Anitą całkiem
dobrze się uczyło. Andrzej w pewnym momencie uświadomił sobie, że lubi tę
dziewczynę, lubi ją już od dłuższego czasu, w gruncie rzeczy chyba od początków
liceum, kiedy przez jakiś czas razem siedzieli, jeszcze wówczas, gdy
wychowawczynią była pani Ania, która co chwila wszystkich przesadzała. Lubi
Anitę za jej spokój, konkretność, rzeczowość, inteligencję, poczucie humoru i
umiejętność milczenia, gdy akurat nie było o czym mówić. I jednak w jakimś
stopniu czuje wdzięczność za to, co zrobiła w zeszłym roku.
Ta ostatnia myśl
powracała już parę razy. I trochę męczyła, męczyła wrażeniem, że trzeba to
jakoś wyrazić. To było w pewien sposób irytujące – a może kłopotliwe? – to
uczucie, że jest się komuś coś winnym, dłużnym, coś się zawdzięcza, za coś
trzeba być wdzięcznym. Choć Anita, należy przyznać, nigdy nie dała do
zrozumienia, że w jakikolwiek sposób tej wdzięczności oczekuje.
Teraz więc, gdy po
porównaniu notatek z Wiosny Ludów podyktował Anicie to, co miał zapisane na
temat powstania wielkopolskiego, zawahał się przez moment, po czym powiedział
cicho:
– Tak w ogóle to dzięki.
– Za co? – spytała
Anita, unosząc głowę znad zeszytu.
– Za to w kwietniu rok
temu. Tę waszą przesiadkę do mnie.
– O – mruknęła Anita i
uśmiechnęła się lekko. – A taki byłeś wtedy obrażony, jakbyśmy cię
sprofanowali, bo ty nie potrzebujesz.
– Bo nie potrzebowałem –
odparł Andrzej. – Poradziłbym sobie bez tego. Ale jestem ci wdzięczny.
Anita patrzyła na niego
chwilę w milczeniu, po czym znów się uśmiechnęła.
– Spoko. Cieszę się.
Chcesz przepisać te moje rzeczy o Frankfurckim Zgromadzeniu Narodowym?
– Tak.
– To masz. – Podsunęła
mu zeszyt. – Ty się ze mnie pewnie rozczytasz, to ci nie muszę dyktować.
Andrzej zerknął na
zeszyt, a potem ponownie na Anitę.
– Właściwie dlaczego to
zrobiłaś?
– Bo cię lubię –
odpowiedziała dziewczyna spokojnie. Musiał mieć zdziwioną minę, bo roześmiała
się cicho. – Mówię poważnie. Lubię cię. Zawsze byłeś wobec mnie w porządku. I
ogólnie uważam, że jesteś fajny. Czasem trochę dziwaczny, ale nie w jakimś złym
sensie, i poza tym po prostu fajny.
Nie wiedział za bardzo,
co na to odpowiedzieć. Anita znów się uśmiechnęła i popchnęła zeszyt jeszcze
trochę w jego stronę.
– Weź przepisuj, zanim
będzie dzwonek.
Gdy kończył przepisywać
odpowiedni fragment, zapytała:
– A ty myślałeś, że
czemu to zrobiłam?
Zapisał ostatnie zdanie,
odłożył długopis, zastanowił się przez chwilę. Wzruszył ramionami.
– Nie miałem pojęcia –
stwierdził i podał jej zeszyt. – Dzięki.
– Spoko. Nie
zastanawiałeś się?
– Nie. – Popatrzył na
Anitę i, pod wpływem jakiegoś dziwnego wrażenia, może wywołanego jej uważnym
spojrzeniem, dodał szczerze: – Czasem kompletnie nie rozumiem, o co ludziom
chodzi.
Anita pokiwała głową.
– Ja też – powiedziała.
– Czasem trochę, a czasem tak zupełnie, że za cholerę nie wiem, w czym rzecz.
To mu jakoś nigdy dotąd
nie przyszło do głowy – że nie tylko on miewa takie odczucia. Trochę jak
niedawno przy Kamilu: że nie tylko on się czuje chwilami zagubiony. Chyba w
ogóle nie zastanawiał się wcześniej, jak inni ludzie, z jego klasy, z jego grup
treningowych, odnajdują się – lub właśnie się nie odnajdują – w tej
codzienności, która go niekiedy przytłaczała.
– W każdym razie –
dodała Anita, zamykając zeszyt – o jedno możesz być spokojny, nie próbowałam
cię poderwać ani teraz nie próbuję. Więc się nie stresuj, że zaraz będziesz
miał na karku drugą Gośkę.
Andrzej uśmiechnął się
lekko, rozbawiony.
– Ty się tak nie
zachowujesz. Zresztą masz Maksa.
– No – przyznała Anita.
– Fakt. Ja mam Maksa, a ty… – Urwała raptownie.
– Co „ja”?
– No… ty nie jesteś
Maksem – zakończyła i otworzyła notatnik, w którym zwykle rysowała na lekcjach.
Andrzej przyglądał jej
się przez chwilę podejrzliwie. Jakoś dziwnie to zabrzmiało, jakby chciała
powiedzieć coś innego i w ostatniej chwili się powstrzymała, a później
zakończyła byle czym, co akurat zdołała wymyślić.
Mniejsza z tym, uznał
wreszcie. Rozległ się dzwonek na przerwę. Anita sięgnęła po torbę, którą, jak
się pochwaliła kilka dni temu, sama uszyła. Torba była pozszywana z różnych
kawałków kolorowych materiałów o rozmaitych wzorach i fakturze. Na pierwszy
rzut oka wyglądała jak chaotyczny zestaw przypadkowych skrawków, ale gdy się
patrzyło na nią dłużej, zaczynało się widzieć w tym jakiś trudny do określenia
sens.
– Idziesz ze mną i
Maksem do sklepiku po zapiekanki? – spytała Anita. – Zjemy na naszej ławce.
Idziesz?
– Mogę pójść – odparł i
spakował rzeczy do plecaka. „Ich” ławka to była ławka na parterze, w rogu
korytarza, obok tablicy z ogłoszeniami. Dobre miejsce, by się trochę schować
przed ludźmi, mieć spokój, móc poczytać czy, jak w przypadku Anity, porysować.
Maks siadał z nimi i głównie gadał, ale to było takie mało przeszkadzające
gadanie, bo Maks nie oczekiwał, że ktoś mu będzie odpowiadał, reagował na jego
słowa. Andrzej go z reguły ignorował, czasem coś odpowiadał. Anita przez jakiś
czas prowadziła z Maksem rozmowę, potem się wyłączała, Maks gadał sobie dalej,
sam do siebie, a potem znów omawiali coś we dwoje.
Tak, przerwa obiadowa na
tej ławce, z Anitą i Maksem, była sensownym pomysłem.
***
W środę poranny WF
chłopaków został odwołany. Wuefistka dziewczyn stwierdziła: „Nie mam czasu ani
siły was niańczyć, posiedźcie cicho na korytarzu i nie zawracajcie mi głowy”.
Maks zaproponował wyjście z grupą, która właśnie wybierała się na boisko. Marcin
mruknął: „Zrywam się do spożywczego, chcesz też iść?”.
– Idę do biblioteki –
oświadczył Andrzej. Nie miał ochoty znosić przez dwie godziny gadulstwa Maksa
ani nadal dość mimo wszystko kłopotliwej obecności Marcina. W bibliotece
przynajmniej będzie cicho.
Rzeczywiście, w
bibliotece było bardzo cicho. Nie było nawet bibliotekarki. Za to przy jednym
ze stolików siedziała pani Beata, z dwiema stertami kartek po obu stronach
blatu.
– Cześć – powiedziała z
uśmiechem, gdy go zauważyła. – Chcesz się przysiąść czy wolisz posiedzieć sam?
Teoretycznie wolał sam.
Tyle że z panią Beatą, tak jak z panem Przemkiem, można było wspólnie siedzieć
i jednocześnie być z własnymi myślami.
– Nie będę pani
przeszkadzał? – spytał, odsuwając krzesło.
– Nie. – Pani Beata
odłożyła czytaną wcześniej kartkę na wyższą stertę. – Potrzebuję przerwy. Od
rana siedzę i sprawdzam wypracowania, bo mam zaległości, i już mi mózg paruje.
– Nie ma pani lekcji?
– Mam dopiero od piątej
lekcji – wyjaśniła. – Przyszłam specjalnie wcześniej, żeby spokojnie nad tym
posiedzieć. W domu nie mogę się skupić. A w pokoju nauczycielskim ciągle ktoś
mnie zagaduje. Tu jest spokojniej, no i pani Łucja dzięki temu może się wyrwać
na papierosa.
To wyjaśniało
nieobecność bibliotekarki. Andrzej pokiwał głową, po czym spojrzał na niższą
kupkę wypracowań.
– To te nasze ostatnie?
– Tak. O, chcesz swoje?
– Przejrzała kupkę i podała mu kilka kartek. – Mało oryginalnie, jeśli chodzi o
ocenę. Bardzo mi się podoba to, jak umiesz spojrzeć na powieści.
Celujące z polskiego
były akurat tymi ocenami, które naprawdę miały znaczenie. Do tego pani Beata
zawsze pisała recenzję wypracowania: co dobrze, co do poprawy, co i dlaczego
zwróciło jej uwagę. Czytanie tych uwag sprawiało, że człowiek utwierdzał się w
przekonaniu: to właśnie umie robić. Czytać i pisać o czytaniu. Myśleć o
literaturze. Rozgryzać książki.
– Dziękuję – mruknął.
Pani Beata oparła
podbródek na splecionych dłoniach i popatrzyła na niego uważnie.
– Jak przygotowania do
matury?
– W porządku. Codziennie
robię trochę powtórki. I czytam rzeczy z list od pani.
Pani Beata przechyliła
lekko głowę i uśmiechnęła się.
– A zdradzisz w końcu,
na jakie studia idziesz?
Andrzej zawahał się. W
gruncie rzeczy mógłby jej powiedzieć. Pani Beata najlepiej by ten wybór
zrozumiała. Może nawet w jakimś stopniu się domyślała?
To wahanie nie było
nowe. Już kiedyś pojawił się taki moment, pod koniec drugiej klasy, w czasie
tamtej głupiej dyskoteki szkolnej, gdy rozmawiali na korytarzu. Gdy
powiedziała, jak to ona ujęła?… „Zawsze możesz ze mną pogadać i to nigdzie
dalej nie pójdzie”. I jeszcze „Nie umiem wszystkiego rozwiązać, ale umiem
wysłuchać”. Tak, umiała słuchać. I wierzył, że umiałaby zachować cudze sprawy
dla siebie. Wtedy właśnie dopadła go ochota, pokusa wręcz, by jej powiedzieć –
o sobie, o Marcinie, może nawet o ojcu. To była chwila, krótka chwila, i na
szczęście zaraz potem pojawił się Marcin, który rozbił tamtą dziwną atmosferę
swoim marudzeniem. Dobrze, że tak się stało. Gdy później Andrzej sobie
uświadamiał, jak był blisko przekroczenia pewnej granicy, aż nie mógł w to
uwierzyć.
Możliwe, że ta reakcja
była przesadzona. Z drugiej strony – Maciek też się wydawał świetnym kumplem,
„jakby co, to jestem po twojej stronie”, a potem pokazał, co potrafi, z tym
swoim „takich powinno się odstrzelić”. Chociaż pani Beata to nie Maciek. Tego
akurat Andrzej był pewien.
W każdym razie – nie,
studia chciał zachować tylko dla siebie. Na razie tylko dla siebie.
– Wolałbym nie –
powiedział cicho. – Niech się pani nie gniewa, nie chodzi o to, że nie chcę
pani powiedzieć… po prostu w ogóle nie chcę. Nie teraz.
Uśmiech pani Beaty był
życzliwy, wyrozumiały.
– Jasne – powiedziała
łagodnie. – Nie gniewam się ani nic. Mogę trzymać za ciebie kciuki w ciemno.
Jak to jest, pomyślał,
patrząc na jej dłonie, z paznokciami pomalowanymi jasnoniebieskim lakierem –
jak to jest, że niektórzy potrafią przyjąć czyjeś „to moja sprawa” tak
spokojnie, bez obrazy majestatu i jeszcze powiedzieć coś takiego, że człowiek
czuje się lepiej, pewniej, nawet jeśli to jest zwykłe „w porządku” czy
teoretycznie bezsensowne „trzymam za ciebie kciuki”? I to potrafią dwie tak
różne osoby jak pani Beata i pan Przemek? Są tak kompletnie inni, pod każdym
względem, nic ich w sumie nie łączy. Tylko właśnie to, że jak się z nimi
rozmawia, więcej: jak się kończy z nimi rozmawiać, człowiek wciąż czuje się
człowiekiem. Czasem nawet lepszym niż na początku rozmowy.
– Lubię panią –
powiedział pod wpływem jakiegoś dziwnego impulsu, unosząc głowę. Zwykle takie
impulsy go nie dopadały. Albo nad nimi panował. Ale teraz ten brak zapanowania
nie przeszkadzał. – Chciałbym, żeby pani o tym wiedziała. I że jeśli o czymś
nie mówię, to po prostu… – Wzruszył ramionami. – Bo w ogóle nie chcę. Albo nie
umiem. To nie jest przeciwko pani.
Jasnoniebieskie oczy
pani Beaty czasami wydawały się przewiercać człowieka. Tak jak teraz. Tyle że
nie wywoływało to niechęci czy poczucia zagrożenia.
– Dzięki, Andrzej –
powiedziała ciepło. – Będę o tym pamiętać. A ty pamiętaj, że ja też cię lubię.
Cały czas. I jak potrzebujesz pogadać albo cokolwiek, to cały czas jestem.
Pokiwał głową. Pani
Beata sięgnęła po kartkę z wyższej sterty.
– To co, bierzemy się do
roboty? – zaproponowała. – Ja mam stosy wypracowań, a ty pewnie zaplanowałeś
sobie jakąś książkę. Czekaj, czemu ty w sumie nie jesteś na lekcji?
– Odwołali nam WF –
wyjaśnił, wyciągając „Syreny z Tytana”.
– Farciarze –
powiedziała pani Beata zazdrośnie. – Jakby mi odwołali dziś lekcje, wyrobiłabym
się z wszystkimi zaległościami do sprawdzenia. O rany, i masz Vonneguta, nie
no, ty masz po prostu dzisiaj za dobrze. – Westchnęła komicznie i wzięła
czerwony długopis do ręki. – No to miłego czytania, i tobie, i mnie. Dwunaste
wypracowanie o „Innym świecie”, żyć, nie umierać.
Roześmiał się krótko.
Pani Beata rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie, po czym wróciła do pracy.
Andrzej otworzył książkę w miejscu zaznaczonym starą sieciówką autobusową i
zaczął czytać.
***
Niektóre popołudnia i
wieczory spędzał u Kamila. Za pierwszym razem nawet się nie rozejrzał wokół, za
bardzo go męczyła tęsknota za ciałem Kamila, więc tylko zdjął buty, powiesił
kurtkę na wieszaku, rzucił plecak pod ścianę, zapytał: „Gdzie masz pokój?”, a
gdy znaleźli się już w tym pokoju – przyciągnął chłopaka siebie, na propozycję
„Pokazać ci moje gry? Mam dwójkę i trójkę Mortal Kombat” mruknął tylko:
„Później” i całkiem nieźle sobie powetował ostatnie tygodnie bez seksu.
W czasie kolejnych wizyt
trochę się już przyglądał otoczeniu. Kamil mieszkał z rodzicami w dwupokojowym
mieszkaniu, na drugim piętrze czteropiętrowego budynku. W tej okolicy takie
czteropiętrowce stały jeden obok drugiego, z balkonami wychodzącymi na małe
place zabaw. Mieszkanie było nieduże. Pokój Kamila też; biało-brązowe tapety,
zestaw jasnobrązowych mebli, z biurkiem, na którym królował komputer, duża
paproć na szafie i sterta kaset oraz opakowań z grami, zielony dywan, plakaty
zespołów na ścianie przy łóżku, trochę książek, głównie szkolnych. Nic
specjalnego, pokój jak pokój, może trochę przytłaczający z powodu tych plakatów
i bałaganu, czy raczej pewnego chaosu, bo wszystko tu stało jakoś tak
przypadkowo i na zasadzie „a bo jest wolne miejsce”.
Poznał też rodziców
Kamila, nie dało się tego uniknąć. Czasem ci rodzice właśnie wychodzili do
pracy albo z niej wracali, czasem gdzieś szli do znajomych.
– To jest Andrzej –
przedstawił go Kamil podczas drugich odwiedzin i niemal jednym tchem wyrzucił z
siebie dalsze informacje: chodzą razem na kick-boxing, Andrzej mu pomaga z
polskim, bo teraz zdaje maturę i ma od razu powtórkę, chcą sobie potem pograć
na komputerze i czy zostało jeszcze ciasto z wczoraj, bo mogliby zjeść do gry?
Mama Kamila była
niewysoka, przy kości, z mocną trwałą na ciemnoblond włosach. Nosiła duże
klipsy i wzorzyste bluzki. Czasem rzucała: „Kamil, przestań już tak trajkotać,
daj koledze dojść do głosu” i niestety za wszelką cenę próbowała wciągnąć
człowieka w rozmowę, ciągle o coś pytała. Oczywiście pytanie „Idziesz na
studia? Na jakie, na jakie?” musiało paść.
– Jeszcze się
zastanawiam – powiedział Andrzej obronnie i aż się zjeżył przez jej „No ale
jakie dokładnie rozważasz?”. Czy ludzie muszą naprawdę wiecznie się wtrącać w
cudze sprawy?
– Daj chłopakom spokój –
wtrącił się ojciec Kamila, który właśnie zakładał kurtkę w przedpokoju. –
Wrócili ze szkoły, a ty im znowu szkołą dokładasz. Chłopak ma jeszcze czas, na
razie to się pewnie do studniówki szykujesz, co? Dziewczyna już zaproszona?
Jak nie z jednej, to z
drugiej strony.
W gruncie rzeczy jednak,
poza tym, że namolni i gadatliwi, rodzice Kamila byli dość znośni. Jego mama na
widok gościa uśmiechała się i mówiła: „Fajnie, że wpadłeś, nie zeżryjcie
wszystkiego z lodówki, chociaż masło zostawcie”. Jego ojciec chyba lubił
Kamilowi dokuczać, tak żartobliwie, i przyjmował podobne dokuczanie syna z
wyraźnym zadowoleniem.
– Wy tu panienek sobie
nie sprowadzajcie, jak nas nie będzie – powiedział raz, gdy wychodził wieczorem
z matką Kamila do znajomych. – A jak już je jednak sprowadzicie, to po nich
posprzątajcie. I najpierw schowajcie te brudne skarpety Kamila, które się walają
po całym pokoju, bo każda dziewczyna zwieje w podskokach, jak zobaczy taki
bajzel.
– Nie mam bajzlu –
obraził się Kamil. – Tato, musisz mi zawsze robić obciach przed kolegami?
– Muszę – odparł jego
ojciec poważnie. – Od tego są rodzice. Od kasy, wywiadówek i robienia obciachu
przed kolegami. No, młody, bądźcie grzeczni – dodał z uśmiechem. – I nie
wkuwajcie za dużo, to niezdrowe.
– Babcia mówiła, że ty w
dzieciństwie nigdy nie chorowałeś – odciął się Kamil. – To już wiem, dlaczego.
– No widzisz – zgodził
się jego ojciec i założył kurtkę. – Ja byłem dobrym dzieckiem, nigdy nie
sprawiałem rodzicom kłopotów. Chyba że jak się już obudziłem.
Roześmiał się,
rozczochrał Kamilowi włosy, podał Andrzejowi rękę ze słowami: „Nie rozwalcie
chałupy” i wraz z matką Kamila wyszedł z domu.
– Starzy są obciachowi –
mruknął Kamil, gdy zamknął za nimi drzwi. – Twoi też tacy są?
Andrzej wzruszył
ramionami. Mama nie była „obciachowa”. Ojciec natomiast prezentował poziom,
przy którym „obciachowy” byłoby komplementem.
Najważniejsze jednak, że
mieli gdzie się spotykać, gdzie się pieprzyć. Mieszkanie, pokój, łóżko.
Wygodnie, spokojnie, bezpiecznie, bez sprawdzania, czy ktoś nie idzie, czy ktoś
nie zauważy. Gdyby jeszcze Kamil umiał siedzieć cicho po seksie, zamiast gadać,
byle tylko gadać, byłoby naprawdę fajnie.
Kamil, niestety, był
straszną gadułą. Takim najgorszym rodzajem gaduły, gadającym o niczym, byle
tylko zagadać ciszę. I ciągle o coś wypytywał, zupełnie jak jego mama. Poza tym
miał jakieś dziwaczne napady zwierzeń czy pseudozwierzeń, a potem oczekiwał rewanżu.
– Na początku, przed
feriami, już cię chciałem do siebie zaprosić – powiedział raz, gdy leżeli po
wszystkim pod kołdrą i Andrzej próbował się zdrzemnąć. – Ale się trochę bałem.
Wiesz, dlaczego?
– Nie. – To była krótka
i niezachęcająca do kontynuowania tematu odpowiedź, ale Kamil nigdy nie
potrzebował zachęty, więc podjął:
– Bo tak się obawiałem
chwilami, że może się wygłupiasz. Albo, nie wiem, wiesz, że tak… trochę mnie
pomacasz za garażem i koniec. I że jak ci zaproponuję, żebyś przyszedł, to mnie
wyśmiejesz. Albo coś głupiego sobie o mnie pomyślisz.
Przez chwilę było cicho
i Andrzej już prawie przysnął, ale wyrwało go szturchnięcie w żebro i pytanie:
– A ty?
– Co ja? – mruknął
niechętnie. Cholera, cały dzień lekcji, potem trening, potem seks, człowiek
jest zmęczony i chciałby kilka minut poleżeć w spokoju, w ciszy, a ten zaczyna
znowu z tą swoją gadaniną…
– Co ty sobie o mnie
myślałeś na początku?
– Że mniej gadasz –
uciął. – Kamil, zlituj się, daj mi się zdrzemnąć. Nie mam siły teraz ględzić o
niczym.
– To nie jest o niczym –
burknął Kamil, położył mu rękę na biodrze i dodał: – Ale ty jesteś czasem
nieprzyjemny. Jakbyś poza seksem miał mnie gdzieś.
– Nie mam cię gdzieś –
odpowiedział. – Jestem zmęczony. A ty rozgrzebujesz różne rzeczy tak kompletnie
bez sensu.
– Nieprawda – mruknął mu
Kamil w pierś, bo właśnie się przytulił, niemal przykleił do człowieka, ale
przynajmniej wreszcie na trochę umilkł i dał się zdrzemnąć.
Andrzej naprawdę nie
miał go gdzieś. Ten chłopak podniecał, ogromnie podniecał. Jak niby „mieć
gdzieś” taki tyłek, takie nogi?
Niestety gadanina Kamila
męczyła. Do tego Kamil zdecydowanie się kleił, tak bez sensu. Na przykład gdy
siedzieli w pokoju, a jego rodzice wciąż byli w mieszkaniu. Andrzej mu coś
tłumaczył z polskiego, Kamil niby słuchał, ale nagle usiadł Andrzejowi za
plecami, pocałował w ucho, potem w szyję, przesunął dłonią od uda do rozporka
dżinsów.
– Lubisz, jak tak robię?
– zapytał cicho.
– Nie, jak masz zaraz
przerywać – odparł Andrzej z irytacją i odsunął jego dłoń. – A na razie musisz,
twoi rodzice mogą w każdej chwili wejść.
– Nie lubisz czułości? –
zdziwił się Kamil.
– Nie lubię pozbawionych
sensu gestów.
– A to jest niby bez
sensu?
– Skoro nie możesz
dokończyć, to jest bez sensu.
– To jest czułość –
burknął Kamil. – Czułość nie musi się od razu kończyć seksem, wiesz? Ale dobra,
jak chcesz tak, żeby dokończyć… to masz. – I dźgnął dość boleśnie palcem pod
żebrami. – To dokończyłem.
Miał chwilami naprawdę
durne pomysły.
Poza tym w idiotyczny
sposób przyczepił się do wymyślonego przez siebie określenia. Raz, gdy Andrzej
siedział na brzegu łóżka i czytał, Kamil znów za nim usiadł, objął w pasie,
pocałował w szyję i wymruczał w ucho:
– Mój dziki tygrys
siedzi sobie i czyta… a jak rodzice pójdą, to rzuci książkę i się do mnie dobierze.
Mam rację, Tygrysku?
– Kurwa, Kamil –
powiedział Andrzej ze zniecierpliwieniem – przestań już z tym debilnym
określeniem. Ja mam imię.
– Ale ty wiecznie
marudzisz – skwitował chłopak pobłażliwie i dalej używał tego idiotycznego
przezwiska.
Były jednak i lepsze
momenty. Czasem, gdy Andrzej tłumaczył mu coś z polskiego, Kamil – który
rzeczywiście dość kiepsko ogarniał lektury, głównie dlatego, że nie chciało mu
się ich czytać – słuchał uważnie, w skupieniu.
– Jesteś cholernie
inteligentny – powiedział raz cicho, z wyraźnym podziwem. Przesunął dłonią po
jego kolanie. Siedzieli przy biurku, z podręcznikiem rozłożonym na blacie.
Kamil się pochylił. – Weź mnie teraz szybko pocałuj i możesz mówić dalej.
Powoli wychodził poza
początkową granicę tego, na co się zgadzał w łóżku. Któregoś dnia, gdy jego
mama już poszła do pracy, a ojciec z pracy jeszcze nie wrócił, Kamil usiadł na
brzegu łóżka i zapytał:
– Zrobisz coś dla mnie?
– Co? – spytał Andrzej z
roztargnieniem, bo wśród chaotycznej zbieraniny książek na regale przy drzwiach
znalazł całkiem ciekawą rzecz: „Palacza zwłok” jakiegoś czeskiego pisarza. –
Mogę to pożyczyć?
– Możesz to sobie nawet
wziąć – odparł Kamil zniecierpliwionym tonem. – Ej, możesz na mnie spojrzeć,
jak do ciebie mówię?
Andrzej włożył książkę
do swojego plecaka, wstał i popatrzył na Kamila.
– No, słucham. Co
chcesz?
Kamil uśmiechnął się
jakoś dziwnie, jakby z zakłopotaniem.
– Rozbierzesz się?
Andrzej roześmiał się.
Pytanie było komiczne.
– I to jest to twoje
„zrób dla mnie coś”? – spytał, ściągając bluzę.
– Chcę na ciebie
popatrzeć – wyjaśnił Kamil cicho. – Tak po prostu… napatrzeć się.
Wciąż rozbawiony,
Andrzej zdjął koszulkę, spodnie i bieliznę.
– Zadowolony? – zapytał,
gdy już stał przed nim nago. – Skarpetek nie chce mi się ruszać.
– Skarpetki mogą zostać
– odparł Kamil. Wpatrywał się tak, jakby widział człowieka pierwszy raz w
życiu. Oddychał powoli. – Ja pierniczę – odezwał się po chwili. – Jaki ty
jesteś seksowny… Ty się tak nie wstydzisz? – zapytał naraz z jakimś
niedowierzaniem.
– Nie – odpowiedział
Andrzej niemal bez zastanowienia, po czym wzruszył ramionami i dodał: – Niby
czego?
– No tak – mruknął
Kamil. – Ty się nie masz czego wstydzić.
Wstyd wywoływany przez
własne ciało należał już do przeszłości. Do okresu z podstawówki, z początku
liceum, gdy zmiany były tak intensywne, wyraźne, poza kontrolą. Po wakacjach –
po tamtych wakacjach we Włoszech, po tym, co się wydarzyło tuż przed wyjazdem,
i z tamtym chłopakiem na zapleczu jakiegoś sklepu, i w łazience, gdy się na
nowo odkrywało właśnie to ciało, to samo, ale już nie takie samo – po tamtych
wakacjach wstyd zniknął. Zniknęło uczucie pokawałkowania, niespójności,
fizycznego dyskomfortu. Andrzej w którymś momencie zorientował się, że polubił
swoje ciało – polubił jako sprzymierzeńca, jako tę część siebie, która nie
budziła wątpliwości, która była jasna i zrozumiała, wysyłała proste,
jednoznaczne sygnały, nie wymagała dodatkowego analizowania i stanowiła
skończoną, zamkniętą formę. W głowie ciągle coś się działo, wciąż też czuło się
niedosyt – książek, wiedzy, opinii. W ciele wszystko było uporządkowane,
określone, wyraziste. Zaspokoić głód, zaspokoić potrzebę snu, zaspokoić
pożądanie. Ciało miało niewielkie wymagania, inaczej niż umysł. A odkąd miało
się kogoś, wcześniej Marcina, teraz zaś – Kamila, na poziomie ciała czuło się
zupełny spokój.
– Chodź tu – odezwał się
Kamil po dość długiej chwili wpatrywania się tak intensywnie, że z zabawnej cała
sytuacja stała się dość podniecająca. Andrzej podszedł, ale gdy chciał usiąść,
Kamil położył mu ręce na biodrach. – Poczekaj – powiedział cicho. – Czekaj.
Chcę to zrobić tak jak ty… w sensie, że ustami. Tylko nie tak do końca –
zastrzegł się szybko. – Ale trochę.
– Nie musisz –
powiedział Andrzej spokojnie. – Nie mam ochoty potem znowu słyszeć, że robiłeś
to, żebym nie był zły czy obrażony.
– Weź spadaj – burknął
Kamil. – Już się odczep od tamtego. Chcę spróbować.
Próba poszła całkiem
dobrze. Podobnie jak reszta wieczoru.
Właściwie lepsze momenty
przeważały. Seks z Kamilem był fajny, coraz fajniejszy. W sumie szkoda, że nie
mógł być częstszy.
To byłoby doskonałe
połączenie wszystkiego, pomyślał Andrzej, gdy któregoś dnia późnym popołudniem
wracał już do domu. Siedział na samym końcu autobusu, przy oknie, przyglądał
się mijanym budynkom i ulicom, ale chwilami zamiast nich miał przed oczami
jakiś moment sprzed kilkunastu, kilkudziesięciu minut. Kamil rozpinający
spodnie. Kamil leżący nago na łóżku, z nogami na ramionach Andrzeja. Kamil
zaciskający dłonie na zagłówku łóżka, odchylający głowę trochę w bok,
przesuwający językiem po wargach.
Tak, to byłoby wspaniałe
połączenie, gdyby można mieć to wszystko codziennie, zawsze, w każdej chwili,
gdy tylko ma się ochotę. Podniecającego, chętnego chłopaka. Książkę, dużo
książek i dużo czasu na czytanie. Papierosy. Móc czytać i palić, potem iść z
kimś do łóżka, po wszystkim znów czytać i palić. To byłoby wspaniałe
połączenie. To byłaby pełnia życia. To byłaby wolność.
Od tej wolności wciąż
jeszcze dzieliło sporo czasu.
Jak to pan Przemek wtedy
powiedział, w listopadzie? Andrzej oparł czoło o szybę. Jak on to… a tak, że
ostatnie chwile ciągną się najdłużej. Cholerna prawda. Im bliżej matury, tym ma
się wrażenie, że czas płynie coraz wolniej. Tyle czekania, przebijania się
przez kolejne lekcje, kolejne dni, kolejne myśli „to liceum się nigdy nie
skończy”. Maks ostatnio oświadczył w czasie przerwy obiadowej: „Wam też tak
czas przelatuje między palcami? Ledwo był piątek, już jest czwartek w kolejnym
tygodniu, a ja ciągle się przebijam w powtórce z gery przez plutonizm i
wulkanizm, już tym rzygam”. Anita się zgodziła, jej też czas uciekał jak
szalony. Andrzej mruknął: „Mnie się ciągnie”. Spojrzeli na niego oboje z
zaskoczeniem, Maks stwierdził: „Zazdroszczę, zamień się”. Jacek, który tego
dnia wraz ze swoją dziewczyną dosiadł się do nich przy stoliku w szatni,
powiedział: „A mnie też się ciągnie jak stara guma do żucia” i uśmiechnął się
lekko. Ta jego Didi dopiła sok, objęła Jacka ramieniem i dorzuciła: „No, my
cię, Andrzej, rozumiemy. Życie się strasznie czasami ciągnie”. Też się
uśmiechnęła, tylko jakoś dziwnie, jakby próbowała coś tym uśmiechem czy tymi
słowami zasugerować.
W każdym razie tak, to
się strasznie ciągnie, te ostatnie miesiące przed maturą, przed egzaminami.
Ciągnie się. Ale przecież w końcu się to skończy, w końcu nadejdą – matura,
egzaminy, wyjazd do Krakowa. Już coraz bliżej. Już naprawdę coraz bliżej.
Pisk zatrzymującego się
na przystanku autobusu wyrwał z zamyślenia. Trzeba było wysiadać.
***
Rodzice, oczywiście,
zauważyli te wyjścia. Zauważyli i komentowali.
– No pewnie, idź! –
powiedziała mama radośnie, gdy za pierwszym razem zapytał, czy może wrócić po
kolacji, bo umówił się z kolegą po lekcjach. – Idź, pobaw się z kolegami, ty
tak ciągle siedzisz i się uczysz. A co to za kolega?
„Pobaw się z kolegami”
było dość komiczne; dla mamy wciąż był na etapie zabaw. Może zresztą nie umiała
tego inaczej określić. W każdym razie wydawała się zachwycona tym, że on gdzieś
wychodzi, z kimś się spotyka. Pytanie „Co to za kolega?” dało się zbyć dość
łatwo: treningi, powtórki do matury. Trochę dookoła prawdy, ale w sumie bez
mijania się z prawdą.
– Jak ja się cieszę, że
znowu masz przyjaciela – powiedziała mama innego dnia, gdy wrócił od Kamila i
właśnie jadł w kuchni kanapki, które mama zrobiła. – A może któregoś dnia
zaproś go tutaj, Jędruś, chętnie go poznam.
To akurat kompletnie
odpadało. Pomijając nawet kwestie organizacyjne – rodziców Kamila często nie
było, mama była w domu praktycznie cały czas – Andrzej zwyczajnie nie chciał
wpuszczać nikogo do swojego domu. Wystarczy, że Marcin był tu tyle razy i
wyniósł z tych wizyt zdecydowanie zbyt wiele obserwacji, wniosków, domysłów. To
się momentami czuło, zwłaszcza w trzeciej klasie.
Ojciec też wydawał się
zadowolony. Któregoś ranka, gdy Andrzej już zawiązywał glany, ojciec stanął w
przedpokoju.
– Pospiesz się z tymi
twoimi głupawymi butami – powiedział – to cię podwiozę do szkoły.
– Nie trzeba – mruknął
Andrzej, walcząc z supłem na jednej ze sznurówek.
– Ja cię nie pytam, czy
trzeba – uciął ojciec. – Pospiesz się i do samochodu. Jakbyś nosił normalne
buty, to już dawno byś je zawiązał, a nie te wasze nastoletnie dziwaczne
kozaki.
– To nie są kozaki –
zirytował się Andrzej i spojrzał na ojca z niesmakiem. – To są glany.
– No, takie kozaki –
upierał się ojciec z dość złośliwym uśmiechem. – Kozaki udające wojskowe
oficerki. I widzisz, nawet się tego założyć porządnie nie da.
– Sznurówka mi się
poplątała – zwrócił uwagę. – Przy zaplątanej sznurówce żadnych butów się nie
zawiąże. Może się ojciec przestać mnie wiecznie czepiać?
– Nie czepiam się –
burknął ojciec. – Pożartować z tobą nie można? Pospiesz się, Jędrek.
W samochodzie na
początku milczał, ale gdy wyjechali z Człuchowskiej, zapytał:
– Co to za kolega?
– Jaki kolega? –
odpowiedział Andrzej pytaniem; domyślał się, że ojciec pyta o Kamila, ale
chciał zyskać na czasie, by pomyśleć nad odpowiedzią.
– To ja zadaję pytania –
oświadczył ojciec nieprzyjemnym tonem. – To co to za kolega?
– Taki jeden – mruknął
Andrzej, wzruszając ramionami. – Z treningów.
– Z judo?
– Nie, z kick-boxingu.
– Chodzi z tobą do
szkoły?
– Nie, do dwójki.
– I co robicie?
Pieprzymy się, pomyślał
Andrzej ze złością. Ciekawe, jaką by ten stary komuch zrobił minę, gdybym
powiedział to głośno: pieprzę się z chłopakami. Pewnie wypchnąłby mnie z
rozpędzonego samochodu.
– Gadamy – odpowiedział.
– Pomagam mu z polskim. Czasem coś oglądamy. Ma sporo gier na komputer.
– Yhym – mruknął ojciec
i przerzucił biegi. – To dobrze. Dzisiaj po lekcjach też do niego idziesz?
– Tak.
– Dobrze. – Ojciec
milczał przez resztę drogi, ale gdy dojechali do szkoły i Andrzej odpinał pas,
dorzucił: – Cieszę się, że znów masz kolegów. Postaraj się nie popsuć tych
znajomości tym swoim typowym paskudnym zachowaniem.
– Znowu się ojciec
czepia?
– Nie czepiam się. – W
głosie ojca pobrzmiewało zmęczenie. – Dziecko, nie każda zwrócona ci uwaga czy
rada jest „czepianiem się”. Idź już na lekcje, bo się spóźnisz.
Andrzej wysiadł szybko,
żeby uniknąć kolejnych przemądrzałych uwag ojca. Tyle dobrego, że nie musiał
się jakoś poważniej tłumaczyć z odwiedzania Kamila.
***
Jednego wieczoru od
czytania o francuskich modernistach oderwało Andrzeja pukanie. Ojciec wszedł do
pokoju, zamknął za sobą drzwi, podszedł do biurka, przełożył książki z krzesła
na biurko.
– Wszędzie rozkładasz te
swoje książki – mruknął, usiadł i położył na blacie jeszcze jeden tom. – Tę
zostawiłeś w salonie.
– Zapomniałem zabrać. –
Andrzej wziął „Biednych ludzi” Dostojewskiego i odłożył na stos, który
pierwotnie leżał na krześle. – I co, to taki problem? – zapytał z irytacją po
krótkiej chwili, bo ojciec siedział dalej, milczał i wyglądał tak, jakby chciał
coś jeszcze powiedzieć. – Szukałem czegoś w plecaku, wyciągnąłem parę rzeczy i
zostawiłem książkę na ławie, mam napisać list z przeprosinami za to czy co?
Poza moim pokojem nie wolno mi korzystać z mieszkania?
– Przestań się ciskać,
Jędrek – odparł ojciec spokojnie. – I nie chodzi o książkę. Ale jeszcze coś
zostawiłeś.
Wsadził rękę do
kieszeni, wyjął i położył na brzegu blatu jakąś folię. Dopiero po kilku
sekundach do Andrzeja dotarło, na co patrzy. To była prezerwatywa.
Spojrzał na ojca ostro.
– Dlaczego ojciec
grzebie mi w rzeczach? – zapytał wściekle. – A rewizje to się chyba
przeprowadza w obecności rewidowanego, prawda? Chyba że u ojca w pracy są inne
zasady?
– Uspokój się, Jędrek –
powiedział ojciec, najwyraźniej nieporuszony. – Nie grzebię ci w rzeczach.
Nigdy nie grzebałem. To wypadło z tej twojej książki. Dość oryginalna zakładka.
Andrzej poczuł, że się
czerwieni. Zdradliwe uderzenie krwi w twarz, w uszy i policzki. Gwałtownym
ruchem zabrał prezerwatywę ze stołu i schował do kieszeni bluzy, którą miał na
sobie.
– Musiała się zaplątać w
plecaku – mruknął, nie patrząc na ojca.
– Ta – odmruknął ojciec.
– Zdarza się. Pilnuj bardziej takich rzeczy. I pamiętaj, żeby wyjąć to z bluzy,
zanim ją dasz do prania – dodał wyraźnie rozbawionym głosem. – Bo inaczej mama
zawału dostanie, jak przy sprawdzaniu kieszeni to znajdzie.
– Wyjmę. – Wciąż unikał
wzroku ojca.
– Bo wiesz – powiedział
ojciec nagle poważniejszym tonem – dla mamy ty w sumie wciąż jesteś małym
chłopcem. Może nie za dużo naraz, na razie musi się oswoić z myślą o twoim
wyjeździe na studia po maturze. Dawkuj matce szoki.
– Jakie szoki? –
Spojrzał na ojca ze zdumieniem.
– Szoki dorosłości –
odparł ojciec dziwnie łagodnym głosem. – Tego twojego dorastania. Ty już w
sumie jesteś dorosły, przynajmniej wiekowo, bo w głowie to chwilami masz
różnie. Czasem bardziej jak dzieciak niż jak pełnoletni chłopak… – Kilkukrotnie
uderzył palcami prawej dłoni w blat. – No nic. W każdym razie nie przytłocz
matki wszystkim naraz. Ona chwilami nadal jest trochę zaskoczona, gdy sobie
uświadamia, że ty się już golisz.
– Przecież mama wie, ile
mam lat – mruknął Andrzej. Kłopotliwe to było, ta cała gadanina ojca.
– No wie, wie – odparł
ojciec, patrząc na stos książek. Poprawił Dostojewskiego tak, by leżał równo z
pozostałymi. – I co z tego. Wiedzieć to jedno, a uwierzyć to drugie. Matki
takie są, trudno im uwierzyć, że ich dzieci dorosły. – Znów uderzył palcami w
stół. – Ojcom czasem też.
Znów przez chwilę
milczał. Andrzej zerknął na niego: ojciec dalej patrzył na książki, z jakąś
taką dziwną, trudną do zrozumienia miną; w pewnym momencie pokiwał głową, jakby
sam sobie przytakiwał.
– No nic – odezwał się
wreszcie i przeniósł spojrzenie z książek na Andrzeja. – W każdym razie cieszę
się, że masz głowę na karku. I że zachowujesz się rozsądnie. Musisz myśleć, co
robisz w takich sprawach. Na wszystko jest właściwy czas. A matura i początek
studiów to nie jest właściwy czas na dziecko z wpadki. Niechciane dzieci to
jest w ogóle kiepska sprawa. Więcej z tego smutku i pretensji niż czegokolwiek
innego.
– Mówi ojciec z własnego
doświadczenia? – podsunął Andrzej złośliwie. – Ze mną tak było?
Twarz ojca zamieniła się
w nieruchomą, pozbawioną wyrazu maskę.
– Nie dam ci się więcej
sprowokować, Jędrek – odparł sucho. – Jak chcesz być dalej głupi, to sobie
bądź. Tak, mówię z doświadczenia, bo widzę w pracy różne rzeczy. Rzeczy,
których ty nigdy nie widziałeś i które ci nawet do głowy nie przyjdą, że mogą
istnieć. I oby tak zostało, obyś nigdy nie miał okazji się przekonać, jak
ludzie potrafią być parszywi, podli i brutalni dla innych, nawet dla własnych
dzieci. – Wstał, poprawił sweter. – To pilnuj swoich rzeczy, tak jak mówiłem. I
nie siedź nad książkami do późna, wysypiać się musisz. Ta muzyka ci nie
przeszkadza? – dodał nagle, odwracając głowę w stronę magnetofonu. – Czemu to w
kółko to samo leci?
– Tak nastawiłem płytę –
odparł Andrzej obronnie. „Space Oddity” Bowie’ego ustawił na zapętlenie, więc
owszem, od ponad pół godziny słuchał tej piosenki. Po części uspokajała, po
części wywoływała nieokreśloną tęsknotę, tęsknotę za tym momentem, gdy człowiek
już się wyrwie, uwolni, odetnie od wszystkiego, co jest dotąd.
– Nie przeszkadza ci w
nauce?
– Nie.
– No dobrze – mruknął
ojciec. – Rób sobie tak, żeby ci się było dobrze uczyć. Mnie by się znudziło
tak w kółko katować to samo, ale jak wolisz. Działa bez problemów? – dorzucił,
wskazując palcem magnetofon.
– Tak.
Magnetofon z
odtwarzaczem na płyty był prezentem od rodziców na poprzednie święta. Od tego
czasu Andrzej uważnie przeglądał wszystkie płyty CD w każdym sklepie. Rzadko
się udawało znaleźć coś fajnego, ale czasem trafiała się dobra rzecz. A czasem
ojciec coś przywoził, z tych swoich służbowych wyjazdów na odprawy czy narady,
w Komendzie Wojewódzkiej albo w Komendzie Głównej Policji. Składankę Bowie’ego
przywiózł na początku września z Warszawy. Nie było go trzy dni i to były miłe
trzy dni, tylko z mamą. Fantazje o tym, że ojciec z tej Warszawy nie wróci, że
gdzieś się po drodze wpakuje samochodem na drzewo albo pod ciężarówkę, parę
razy przeszły Andrzejowi przez głowę. Nie byłoby czego żałować. Ale ojciec,
oczywiście, wrócił, wrócił cały i zdrowy, trochę zły na „te durne pomysły tych
nadętych dupków ze stolicy, oni pojęcia nie mają, co się na co dzień dzieje i
jak normalni policjanci pracują, co ja mam moim ludziom powiedzieć, że cholerne
papierki są ważniejsze od prawdziwej roboty?”, trochę zmęczony, bo nie lubił
służbowych podróży, trochę zniesmaczony, bo „wieczorami to co chwila któryś na
wódkę i na wódkę, ciągle na tę wódkę chcieli iść, jakby tam się tylko na
moczenie mordy przyjechało. No nie, Jadzia, nie wszyscy, jasne, że nie wszyscy,
ale czterech jak się zebrało, to wiecznie łazili po pokojach w hotelu i o tej
wódce gadali, ja z tym ze Szczecina to myślałem, że ich w końcu kopniakami
spuścimy ze schodów aż do baru”. Wziął prysznic, zjadł kolację, pomarudził,
potem wyciągnął z walizki dużą torebkę dla mamy. „Zobacz, Jadzia”, powiedział z
wyraźnym zadowoleniem, „to z tych modnych sklepów, jak zobaczyłem, to
pomyślałem, że by ci się spodobała, jest taka, jak lubisz, a ta twoja
dotychczasowa to już się trochę zużyła”. Mama była torebką zachwycona.
To akurat był jeden z
tych niewielu momentów, gdy Andrzej czuł do ojca cień sympatii. Ojciec zawsze
wiedział, co mama lubi: jakich perfum i kremów używa, jaką biżuterię nosi,
jakie torebki preferuje. I zawsze coś mamie przywoził, kupował. Kwiaty, owszem,
to nieraz, lilie, bo to były mamy ulubione. Ale kwiaty głównie na oficjalne
okazje. Natomiast tak od siebie i nawet bez okazji – ojciec wybierał prezenty
praktyczne, codzienne, „takie babskie przyjemności”, jak to kiedyś określił,
gdy Andrzej, jeszcze w podstawówce, go o to zapytał. „Co ja mamie będę jakieś
bzdurne niespodzianki kupował, jakieś durnostójki do pokoju czy inne? Co jej z
tego? A patelnie czy garnki, jak ten ojciec twojego kolegi, o którym mówisz, to
głupota, to są rzeczy do domu, dla wszystkich, a nie dla mamy. Co mama jest,
przedłużenie kuchni? Mama jest człowiek i też chce coś ładnego dla siebie. Jest
kobietą, to jej daję te takie babskie przyjemności, torebka, futro, wisiorek,
perfumy, to jest coś, co mama ma dla siebie i co jej sprawia radość”.
Po torebce ojciec wyjął
z walizki coś jeszcze i podał Andrzejowi. Dwie płyty. „A to dla ciebie,
Jędrek”, powiedział, „masz teraz ten magnetofon na płyty, to żebyś miał czego
słuchać. Tę jedną to wiem, że masz, ale na kasecie, ta kaseta to już ci się chyba
tyle razy wkręciła w magnetofonie, że pewnie same szumy już tylko słychać. A tę
drugą to kojarzę, że takiego dziwaka słuchasz, to pomyślałem, że się z jego
płyty ucieszysz”.
Pierwszą płytą było „Made in heaven” Queen. Rzeczywiście, ta kaseta, podobnie jak „Innuendo”, ledwo już dawała się
odtworzyć, a taśma wkręcała się co chwila. Queen zresztą było w dużej mierze
wyeksploatowane już przez ojca, który gdzieś kiedyś niektóre kasety dostał czy
kupił i swego czasu podobno dość często słuchał. Drugą płytą była składanka
Bowie’ego. Ojciec, jak się okazało, pamiętał, że Andrzej nagrał w wakacje dwie
piosenki Bowie’ego z radia na kasetę i ze słownikiem na kolanie próbował
rozgryźć sens utworów. Więc teraz, gdy był w Warszawie, popatrzył, co jest w
sklepie muzycznym na Krakowskim Przedmieściu i wybrał te dwie płyty.
Teraz Bowie, z
zapętlonym na ciągłe powtarzanie „Space Oddity”, kręcił się w magnetofonie.
Andrzeja dopadło nagle nieprzyjemne uczucie, że od ojca nie sposób się uwolnić.
Jest wszędzie, nawet w takich drobiazgach, nawet tam, gdzie człowiek chce mieć
coś tylko dla siebie.
– Dobrze – mruknął
ojciec, najwyraźniej zadowolony. – To porządny sprzęt, nie jakiś tani badziew z
bazaru, to powinien porządnie chodzić jeszcze parę lat.
Podszedł do drzwi,
położył rękę na klamce i obejrzał się.
– Może ją kiedyś zaproś
– powiedział.
– Kogo? – zapytał
Andrzej, zaskoczony.
– Tę dziewczynę – odparł
ojciec z rozbawioną miną. – Tę, przez którą gubisz pewne rzeczy. To siostra
tego twojego nowego kolegi?
– Nie – mruknął, przesuwając
wzrok z twarzy ojca na jego ramię.
– Dobrze, już się nie
będę nad tobą znęcał i dopytywał – powiedział ojciec. – Nie chcesz, to nie mów.
Ale przyprowadź ją kiedyś. Mama się ucieszy. Tylko uprzedź swoją dziewczynę, że
mama wypyta ją o wszystko i o wszystkich, tak z dziesięć pokoleń wstecz. –
Roześmiał się krótko i w końcu wyszedł.
Andrzej wziął głęboki
oddech. Mogło być gorzej. Wyjął prezerwatywę z kieszeni bluzy, wziął plecak i
wysypał wszystko na podłogę. No tak, kilka prezerwatyw wrzucił ostatnio luzem
na dno plecaka. Błąd. Dobrze, że się któraś nie zaplątała w jakiś zeszyt i nie
wypadła przy pokazywaniu zadania domowego. Wyobraził sobie reakcję nauczycieli:
pani Beata pewnie by się roześmiała i oświadczyła, że tego akurat w omawianej
lekturze nie było. Historyczka prawdopodobnie nawet by nie skojarzyła, co to
jest. Anglistka zażądałaby wyjaśnienia po angielsku, czym jest przedmiot,
którego wcale nie powinno być w zeszycie, i uważaj na akcent, chłopie, uważaj
na akcent. Matematyczka popatrzyłaby tak, jak zawsze patrzyła, pogardliwie, po
czym zaproponowałaby jadowicie: „Skoro już takie rzeczy masz ogarnięte, to może
teraz spróbowałbyś wreszcie ogarnąć logarytmy? Nie są wcale trudniejsze niż
prawidłowe założenie prezerwatywy”. Dyrektor… Tu Andrzej z trudem powstrzymał
śmiech. Dyrektor dostałby zawału, szału i histerii jednocześnie. To byłby
niezły widok.
W każdym razie należało
zachować więcej ostrożności. Schował wszystkie prezerwatywy do jednej z
wewnętrznych kieszeni plecaka, zapiął jej zamek i odetchnął. No dobrze.
Sytuacja opanowana.
Swoją drogą, ciekawe,
jak zareagowałby ojciec, gdyby usłyszał: „Nie mogę przyprowadzić dziewczyny,
ale mogę przyprowadzić chłopaka. No wie ojciec, chłopaka, dla którego zakładam
te prezerwatywy”.
To pewnie byłby koniec
świata.
Tym razem Andrzej
roześmiał się cicho i odstawił plecak pod biurko.
***
Studniówka była
idiotyzmem, który Andrzej miał szczery zamiar zignorować. Nie potrzebował, nie
chciał, nie czuł najmniejszej ochoty, by w tym uczestniczyć. Od nowego roku
niemal cała klasa tym żyła, bardziej lub mniej, ale temat studniówki powracał i
powracał. Jakieś rozmowy o sukienkach i makijażu. Polonez ćwiczony na WF-ie.
Narady „komitetu organizacyjnego”, którym oczywiście przewodziła Gośka i który
zwoływany był co trzecią przerwę. Anita dość chętnie przyjęła rolę
„koordynatora wystroju sali balowej”, jak to zostało zapisane przez Gośkę w
„protokole obrad komitetu organizacyjnego”, czyli w nieużywanym już zeszycie od
geografii, i przez wiele dni szkicowała plany urządzenia auli na studniówkę.
Któregoś dnia mama
weszła do jego pokoju z koszem suchych rzeczy, które zaczęła układać w szafie i
szufladach.
– No, wszystko jest –
powiedziała, gdy skończyła, po czym zapytała oskarżycielsko: – Jędrek, czemu ty
mi nie przypominasz, że studniówka coraz bliżej? Przecież trzeba ci kupić nowy
garnitur, koszulę, może jakieś buty…
– Niech mama da spokój –
mruknął znad książki. – Nie idę.
– Jak to nie idziesz? –
W głosie mamy niedowierzanie mieszało się ze zgrozą.
– No normalnie, nie idę
na żadną studniówkę – wyjaśnił.
No i wtedy się zaczęło.
Mama się prawie
rozpłakała. Kilka dni chodziła za nim i tłumaczyła, namawiała, prosiła.
Próbowała w to wciągnąć ojca, ale ten natychmiast oświadczył: „Nie mieszam się
w to, niech sobie dzieciak robi, jak chce. Jak chce być jak zawsze, nadęty,
niekoleżeński i odizolowany, to niech sobie będzie i niech sobie później ponosi
tego konsekwencje”.
Z braku poparcia w domu
mama poszukała innego sprzymierzeńca. I znalazła: panią Beatę. Ale zanim pani
Beata została w to zaangażowana, wtrąciła się też Gośka.
Gośka na którejś
geografii dosiadła się do nich, półgłosem omówiła z Anitą pomysły dotyczące
sali, a potem zapytała:
– A jak sukienka, masz
już?
– Szyję – odparła Anita.
– Że co, sama szyjesz? –
zdumiała się Gośka.
– No – powiedziała Anita
z pewną dumą. – Wymyśliłam sobie, jaka ma być, cały tydzień szukałam w sklepach
odpowiedniego materiału, a teraz już szyję. W weekend siadam do rękawów, to
będzie najgorsze, ale mam zapas materiału w razie czego. W najgorszym razie,
jak mi się spartolą, to zrobię wersję bez rękawów i dorobię sobie narzutkę.
– Łał – mruknęła Gośka.
– Podziwiam. Ja kupuję, mam trzy na oku. Idziesz z Maksem, nie? Co za pytanie,
pewnie, że idziesz z Maksem.
– Tak – powiedziała
Anita z jakąś dziwną nutą w głosie. – Idziemy z Maksem razem. A ty?
Gośka westchnęła w dość
teatralny sposób.
– Jeszcze rozważam, kogo
zaprosić – wyjaśniła, odgarniając włosy. – Jest kilku kandydatów, ale wiesz,
muszę się jeszcze zastanowić… A ty? – rzuciła obojętnie w kierunku Andrzeja. –
Zaprosiłeś kogoś czy żadna nie jest tak zdesperowana, żeby wytrzymać z tobą
cały wieczór?
– Ja nie idę –
odpowiedział Andrzej spokojnie, nie odrywając wzroku od książki. – Więc nie
narażam nikogo na trudny wybór pomiędzy desperacją a samoobroną.
– Jak to „nie idziesz”?
– zapytała Gośka z niedowierzaniem. – Jaja sobie robisz? Jak możesz nie iść?
Andrzej uniósł głowę.
Gośka miała taką minę, jakby się dowiedziała, że właśnie odwołano teorię
Kopernika i z heliocentryzmu wracamy do geocentryzmu.
– Po prostu mogę –
powiedział sucho. – A skoro mogę, to nie idę.
– Dlaczego? – spytała
Anita. Andrzej spojrzał na nią i odparł uprzejmiej:
– Bo nie mam ochoty.
– No jasne – warknęła
Gośka. – Zawsze musisz pokazywać, jaki jesteś lepszy, mądrzejszy i ponad
innymi, nie? Mam już dosyć tego, jak się wozisz i obnosisz z tym swoim „jestem
ponad wami”, i nie tylko ja mam tego dosyć. Więc bardzo dobrze, że nie idziesz,
dupków na studniówce nam nie potrzeba. – Wstała gwałtownie, wywołując
podirytowane „Ej, ciszej mi tam!” geograficy, i szybko wróciła do swojej ławki.
Anita przez chwilę
szkicowała coś w milczeniu.
– A tak serio to czemu
nie idziesz? – zapytała wreszcie cicho.
– Bo nie mam ochoty.
– I serio tylko dlatego?
– Anita spojrzała na niego uważnie.
– Serio. Po prostu nie
chcę. Nie lubię takich imprez.
– Bo?
W jej dopytywaniu czuło
się zaciekawienie, nie atak. Na zaciekawienie można było odpowiedzieć.
– Źle się na nich czuję
– powiedział szczerze. – Męczą mnie. Za dużo ludzi, za dużo hałasu, za dużo
wszystkiego.
– Za dużo Gośki, co? –
mruknęła Anita i mrugnęła porozumiewawczo. – Nie no, spoko, rozumiem. Jak nie
chcesz, to nie ma sensu na siłę. Ale szkoda – dodała, znów przenosząc wzrok na
swój szkicownik. – Myślałam, że sobie z tobą tak po koleżeńsku raz zatańczę.
– Ja nie tańczę – odparł
Andrzej i przysunął sobie książkę.
– Bo?
– Bo nie lubię.
– Szkoda – powtórzyła
Anita filozoficznym tonem. – Myślałam, że sobie z tobą tak po koleżeńsku raz
nie zatańczę.
Andrzej roześmiał się
cicho. Uwagi Anity potrafiły nieźle rozbawić, zwłaszcza gdy wygłaszała je takim
poważnym tonem. Tak, lubił tę dziewczynę. W sumie też mógłby z nią „po
koleżeńsku raz nie zatańczyć”.
Parę dni później do
sprawy włączyła się pani Beata. Poprosiła, żeby po lekcjach zajrzał do
biblioteki, chce coś przegadać. Gdy usiedli przy stoliku – bibliotekarka, jak
zwykle, wykorzystała ich obecność jako okazję do wyskoczenia „na jeden krótki
dymek” – pani Beata westchnęła i powiedziała łagodnie:
– Twoja mama do mnie
ostatnio dzwoniła. Bardzo się martwi, że nie chcesz iść na studniówkę. Nie,
poczekaj – dodała, unosząc dłonie, gdy Andrzej spojrzał na nią ostro. – Tak,
dobrze się domyślasz, twoja mama prosiła, żebym cię namówiła, żebyś jednak
poszedł. Nie obiecałam, że to zrobię, obiecałam tylko, że z tobą pogadam. Nie
chcę cię przymuszać, to ma być zabawa, a nie przymus. Ale twoja mama się
martwi, że tak się odcinasz od ludzi… i szczerze mówiąc, ja chwilami też –
przyznała. – Andrzej, bardzo się martwię. Wiem, że ty ogólnie jesteś taki
bardziej zamknięty w sobie i nie brylujesz w towarzystwie, wolisz pojedyncze osoby
wokół siebie, ale… ale przez ostatnie dwa lata mam wrażenie, że odsuwasz się od
ludzi coraz bardziej. Od Marcina się zupełnie odsunąłeś, prawda? – Popatrzyła
uważnie, tak uważnie, że trudno było wytrzymać jej spojrzenie, więc w końcu
odwrócił wzrok. – No właśnie. Nie chcę cię wypytywać, to są sprawy między wami,
ale to jednak mnie uderzyło. Cieszę się, że teraz przynajmniej masz Anitę i
Maksa, zwłaszcza Anitę. Ale mimo wszystko… Andrzej, ludzie potrzebują ludzi,
pamiętaj o tym.
– Niekoniecznie – mruknął,
spoglądając na porysowany brzeg stolika. – Można żyć tak, żeby nie potrzebować
ludzi.
Spojrzał na polonistkę,
przygotowany na wszelkie „nieprawda”, „głupoty gadasz” i podobne. Ale pani
Beata odchyliła się na krześle, spojrzała jakoś dziwnie – współczująco, niemal
czule? – i powiedziała tylko:
– Mam nadzieję, że jak
najmniej boleśnie przekonasz się, że jest inaczej. – Westchnęła, zerknęła na
okno. – Zaraz miną cztery lata mojej pracy tutaj – odezwała się po chwili. –
Niesamowite, jak ten czas mija. A wy jesteście moim pierwszym wychowawstwem. –
Znów na niego spojrzała. – Jesteście moją pierwszą własną klasą, którą mam jako
wychowawstwo praktycznie od początku. I zaraz was doprowadzę do końca, do
skończenia szkoły, do matury. I wiesz, dlatego ta wasza studniówka jest dla
mnie taka wyjątkowa. Bo to studniówka mojej pierwszej własnej klasy. I dlatego
chciałabym, żeby byli wszyscy. Żebym mogła się bawić wraz z wami tuż przed
waszą maturą i żebym za ileś lat mogła sobie wspominać, jak się świetnie razem
bawiliśmy. Dlatego tak mi zależy, żeby każdy z was przyszedł. Każdy –
powtórzyła z naciskiem.
– Każdy, czyli ja też? –
zapytał Andrzej, starając się utrzymać kpiący ton. Ale pani Beata na ten kpiący
ton nie zareagowała.
– Tak – powiedziała
zdecydowanie. – Każdy. Czyli ty też. Bardzo bym chciała, żebyś też przyszedł,
też tam był i żebym ciebie też mogła wspominać z tej studniówki, gdy będę na
stare lata do niej wracać pamięcią. A nawet nie na stare lata, nawet w wakacje
po waszej maturze, bo pewnie będę przez cały lipiec siedzieć i beczeć ze
wzruszenia, że moja „c” poszła już w dorosły świat.
Andrzej przez chwilę
przyglądał się jej bez słowa. Nos pani Beaty trochę się błyszczał, włosy
związane w koński ogon kołysały się przy ruchach głowy. Nie uśmiechała się, ale
w jej twarzy było coś życzliwego – i było tam zawsze, od samego początku, od
pierwszej lekcji polskiego, na którą weszła ze słowami „Dzień dobry, od dziś
będę waszą polonistką i wychowawczynią, mam nadzieję, że zdołacie ze mną
wytrzymać”.
Coś życzliwego, na co
chciało się jakoś odpowiedzieć, za co chciało się jakoś odwdzięczyć. Kwiaty na
koniec roku i pocztówki w wakacje to bzdury, mało znaczące, nic szczególnego.
Tu, w tej chwili, miał możliwość odwdzięczenia się tak naprawdę – wychodząc
poza swoją strefę komfortu.
Spojrzał na stolik,
przesunął palcami po skraju blatu.
– W porządku –
powiedział spokojnie. – Przyjdę. Ze względu na panią. Ale nie będę tańczył
poloneza – dodał stanowczo, unosząc głowę. – Na to nawet pani mnie nie namówi.
– Nie będę, obiecuję – odparła
i uśmiechnęła się tak, że aż w kącikach oczu zrobiły jej się zmarszczki. –
Dziękuję, Andrzej. Ogromnie się cieszę.
Pokiwał głową.
– A właściwie… – spytała
ostrożnie – to czemu nie chciałeś iść? Coś się stało? Możesz mi powiedzieć?
Wzruszył ramionami.
Tłumaczenie się było męczące, irytujące, ludzie z reguły nie słuchali. Albo
zakładali z góry, że wiedzą lepiej. Jak Gośka, z tym swoim „wozisz się,
uważasz, że jesteś ponad wszystkimi, pokazujesz, jaki jesteś lepszy”. Albo
ojciec, z podobnym zestawem haseł. Ludzie nie potrafili przyjmować rzeczy
takimi, jakie są. A te związane ze studniówką były akurat bardzo proste.
Ale Anita jakoś
potrafiła zrozumieć. I pani Beata – tego akurat był pewien – też potrafi.
– Nic się nie stało –
odezwał się po krótkiej chwili. – Po prostu nie lubię takich imprez. Są
męczące. Przytłaczające. Jest tłok, hałas, wszystko miga, nie ma spokoju.
Pamięta pani tę dyskotekę szkolną sprzed dwóch lat? – Pokiwała głową. – No
właśnie. To jest to samo. Nie da się spokojnie posiedzieć, nie da się poczytać,
nie da się nawet porozmawiać, bo jest taki chaos i hałas. Mam po czymś takim
wrażenie przez cały kolejny dzień, że porozbijało mnie na kawałki.
– Rozumiem – stwierdziła
pani Beata łagodnie. – W takim razie tym bardziej jestem ci wdzięczna, że mimo
to przyjdziesz.
– Nie chcę robić pani
specjalnie przykrości – odparł i wstał. – Przeżyję jedną imprezę. Skoro pani
będzie się z tego cieszyć… to dla mnie ważniejsze.
– Teraz to mnie
wzruszyłeś – powiedziała pani Beata cicho. – Dzięki. To uciekaj do domu. Sam
powiesz swojej mamie czy ja mam do niej zadzwonić?
– Powiem. – Zarzucił
plecak na ramię. – Pewnie od jutra zacznie mnie ciągać po sklepach po nowy garnitur.
Pani Beata roześmiała
się. Miała przyjemny dla ucha, niezbyt głośny, sympatyczny śmiech.
– Trzymaj się – rzuciła,
gdy się pożegnał.
Mama na informację o
zmianie decyzji co do studniówki zareagowała wielkim entuzjazmem. Ojciec,
któremu powiedziała o tym przy kolacji, tylko uniósł brwi i mruknął „No i
dobrze”. I rzeczywiście szybko zaczęły się wędrówki po sklepach, na szczęście
równie szybko zakończone, bo garnitur znalazł się dość łatwo. Buty też.
– Jakie ty masz duże
stopy – powiedziała mama dziwnie zasmuconym głosem, gdy przymierzał buty. – Jak
tata. Jak czasem widzę wasze kapcie obok siebie, to nie wiem, które są które.
Dobrze, że masz te swoje glany, które łatwo rozpoznać, bo z rana tata, jak jest
jeszcze zaspany, mógłby niechcący założyć do pracy twoje buty zamiast swoich –
dodała z uśmiechem.
W piątek podczas
odwołanej historii Andrzej zajrzał do szkolnej biblioteki, kupił w sklepiku
drożdżówkę i zszedł do szatni. W głębi pomieszczenia, przy stoliku, który
zwykle zajmowali z Anitą i Maksem, siedziała Anita – i Gośka.
– Cześć – powiedział
Andrzej i usiadł obok Anity.
– Cześć – powiedziała
Gośka chłodno. – Obawiam się, że nasza rozmowa może cię przytłoczyć, rozmawiamy
o studniówce.
– Przeżyję.
– W sumie to nie wiem,
czy powinnyśmy o tym rozmawiać przy kimś, kto nie idzie na studniówkę.
– Gośka, nie wygłupiaj
się – jęknęła Anita. – I daj mu spokój.
– Ale ja mu nic nie
robię – odparła Gośka obronnie. – Po prostu nie rozumiem, dlaczego się dosiadł,
skoro temat rozmowy go nie będzie interesował…
– Ja tu jestem –
przerwał Andrzej. – I słyszę, więc jak masz coś do mnie, to możesz mówić prosto
do mnie, a nie przez pośredników.
– O, naprawdę? – Gośka
wystudiowanym ruchem oparła łokieć o blat stolika, a podbródek podparła
wyprostowanymi palcami dłoni. – A jeśli ci się nie spodoba to, co ci powiem, to
co, pobijesz mnie?
Andrzej uniósł brew. Co
za idiotka.
– Gośka, odwal się od
niego – powiedziała Anita ostro. – I już ani słowa, koniec. Albo rozmawiamy
dalej o oświetleniu na sali, albo nie rozmawiamy w ogóle.
– Dobra, dobra –
mruknęła Gośka, jakimś cudem usadzona słowami Anity. Przez kolejne kilkanaście
minut omawiały tę kwestię oświetlenia, przyglądając się co jakiś czas szkicom
Anity. Gdy skończyły, Gośka wzięła swoją torbę z krzesła i znów spojrzała na
Andrzeja. – No to zostawiam cię z nim… A w ogóle czemu ty się wiecznie do niej
przysiadasz, jak ona ma chłopaka?
Andrzej, który właśnie
skończył jeść drożdżówkę, przyjrzał się Gośce ze zdziwieniem. Naprawdę idiotka.
– Przyszło ci kiedyś do
głowy, że można się z kimś przyjaźnić bez żadnych damsko-męskich podtekstów? –
zapytał sucho. – Czy taki poziom kontaktów międzyludzkich przekracza twoje
zdolności pojmowania?
– Jezu, ale z ciebie
cham – warknęła Gośka. – Pojęcia nie masz, jak się cieszę, że przynajmniej na
studniówce nie będę musiała oglądać twojej zarozumiałej gęby.
– Muszę cię rozczarować
– odparł Andrzej i nie zdołał powstrzymać złośliwego uśmiechu. – Idę na
studniówkę. Postaram się przyjść z najbardziej zarozumiałą gębą, jaką potrafię
przybrać.
– Idziesz na studniówkę?
– powtórzyła Gośka jakimś dziwnym tonem. – No po prostu super. Już mi zepsułeś
imprezę.
– Do usług –
odpowiedział uprzejmie. Gośka, najeżona, rzuciła tylko „Cześć” Anicie i wyszła
z szatni.
– Serio idziesz jednak
na studniówkę? – spytała Anita po chwili.
– Tak.
– A czemu zmieniłeś
zdanie?
W gruncie rzeczy z Anitą
można było rozmawiać szczerze, więc wyjaśnił:
– Pani Beata prosiła.
– A – mruknęła Anita. –
To rozumiem. Ja dla niej też bym zrobiła coś, na co nie mam za bardzo ochoty,
gdyby to było dla niej ważne. Bardzo ją lubię.
– Ja też.
– Fajnie, że będziesz –
odezwała się Anita, po kolejnej chwili milczenia. – W sumie najwyraźniej wszyscy
będą. Nawet Jacek, mimo że ma żałobę. Didi powiedziała, że gadali o tym i
uznali, że mama Jacka by chciała, żeby przyszedł, chociaż na trochę. Nie będzie
tańczył poloneza, bo nie ma ochoty, ale jednak będzie. Myślę, że to fajne z
jego strony.
Naszkicowała na czystej
kartce zwiniętego w kłębek kota. Andrzej przeglądał podręcznik do historii.
– Idziesz z kimś? –
spytała nagle Anita.
– Nie.
– To oficjalnie możesz
iść z nami – zaproponowała. – Ze mną i Maksem. Pójdziemy jako Dziki Trójkącik z
Ostatnich Ławek pod Ścianą. Oficjalna nazwa, oflagujemy się. Chcesz?
Andrzej roześmiał się.
– Dobra – powiedział. –
Mogę być waszą przyzwoitką.
– Ta – mruknęła Anita. –
Fajnie. To idziemy w trójkę. – Przewróciła kartkę w szkicowniku i zaczęła
rysować coś nowego. – Ty, słuchaj, jak przed chwilą to powiedziałeś, o tej
przyjaźni damsko-męskiej… – odezwała się po paru minutach i uniosła głowę. – Ty
tak serio? W sensie, że uważasz mnie za przyjaciółkę?
Andrzej spojrzał na nią
i zastanowił się przez moment.
– To słowo jest
strasznie mocne – stwierdził wreszcie. – Nie chcę co chwila nim machać na
wszystkie strony. Ale powiedziałbym, że jesteś go bliżej niż większość ludzi, z
którymi miałem kiedykolwiek do czynienia.
Anita uśmiechnęła się.
Miała ładny uśmiech, teraz to sobie uświadomił. Dodający jej inteligentnej,
zwykle poważnej twarzy czegoś ujmującego.
– Dzięki – powiedziała.
– Ja o tobie myślę podobnie.
Pokiwała głową i wróciła
do rysowania. Andrzej zaczął czytać rozdział o rewolucji w 1905 roku w Rosji.
Zignorowali dzwonek na przerwę i grupę uczniów, którzy zeszli do szatni i
usiedli przy innych stolikach. Dopiero dzwonek na lekcję oderwał ich od książki
i od szkicownika.
– Czas na matmę –
westchnęła Anita. – Powtórki z funkcji, co za koszmar. Masz, to dla ciebie –
dodała i podała mu kartkę wyrwaną chwilę wcześniej ostrożnie z bloku.
Andrzej wziął kartkę.
Narysowane na niej karykatury jego i Anity siedziały oparte o siebie plecami, z
niezadowolonymi minami, każda z chmurką nad głową. „Ludzie chcą ze mną
rozmawiać i nie dają mi czytać”, głosiła chmurka nad Andrzejem. „Ludzie chcą ze
mną rozmawiać i nie dają mi rysować”, głosiła chmurka nad Anitą. Dookoła
wirowały głowy nauczycieli i różnych osób z ich klasy, niektórych też z innych
klas. W prawym dolnym rogu znajdowała się karykatura pani Beaty. „Chodźcie,
możemy wspólnie nie rozmawiać”, głosiła jej chmurka.
– Idealnie pasuje –
stwierdził. – Wszystko. Dziękuję.
Anita znów się
uśmiechnęła i pokiwała głową.
– Chodź, będziemy
cierpieć na funkcję liniową – powiedziała. – Ja już zaczynam czuć ten ból. Po
maturze nie ruszę funkcji kijem, choćby mi za to płacili.
– I logarytmów – dodał
Andrzej, idąc za nią. – Po maturze nigdy więcej logarytmów.
Anita uniosła ręce nad
głowę i parę razy zaklaskała.
***
– Chciałbym móc iść z
tobą na studniówkę – powiedział Kamil we wtorek po południu. Siedzieli na
podłodze przy łóżku, Kamil na udach Andrzeja, i właśnie w najlepsze się
całowali. A ten nagle wyskakuje z głupotami. Standard. – Chciałbyś, żebym z
tobą poszedł? – zapytał i odsunął się trochę.
– Chciałbym, żebyś zdjął
sweter – mruknął Andrzej. – I spodnie. I gacie. Możesz przestać gadać, jak cię
rozbieram?
– A możesz przestać mnie
rozbierać, jak z tobą gadam? – odbił piłeczkę Kamil. – Chciałbyś, żebym z tobą
poszedł na studniówkę, gdybym mógł?
– Nie.
– Jak to nie? – obraził
się chłopak. No tak, lepiej byłoby się ugryźć w język.
– Ja sam nie mam ochoty
na to iść – wyjaśnił Andrzej i wsunął dłonie pod ten sweter, który naprawdę
przeszkadzał. Tak jak przeszkadzały spodnie. – Tym bardziej z kimś.
– To po co idziesz?
– Bo obiecałem.
– Komu?
– Nieważne.
– No ale powiedz, komu.
– To moja sprawa –
zirytował się i ściągnął z niego w końcu sweter.
– Czemu ty taki jesteś?
– zapytał Kamil urażonym głosem, gdy wyplątał lewą rękę z rękawa swetra. –
Czemu ciągle jest „nieważne”, „to moja sprawa”, „przestań gadać”? Czemu ty nie
chcesz ze mną normalnie pogadać?
Andrzej westchnął i
odłożył sweter na podłogę.
– Bo mam dosyć gadania –
powiedział, starając się zachować spokój. – Ciągle wszyscy gadają, ciągle
oczekują ode mnie takiego samego gadania. Przy seksie chciałbym mieć ciszę i
spokój.
– Co, tak jak przy
czytaniu? – zakpił Kamil. Pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak dobrze
trafił tym porównaniem.
– Tak, tak jak przy
czytaniu.
Teraz to Kamil
westchnął.
– Ty mnie kiedyś
wykończysz – oświadczył. – Serio. Trudno czasem z tobą wytrzymać. Ale – dodał i
pociągnął lekko za skraj koszulki, którą Andrzej miał na sobie – jak nie masz
ciuchów, to jest łatwiej. Zdejmuj.
Gdy już skończyli i
leżeli na podłodze, Kamil przewrócił się na plecy, położył głowę na
wyciągniętej ręce Andrzeja i oświadczył:
– Ale moi rodzice
zrobiliby minę, jakbym im powiedział: „Andrzej mnie zaprosił na studniówkę”! –
Roześmiał się, po czym natychmiast spoważniał. – W sumie to nie jest śmieszne –
mruknął. – Pewnie wywaliliby mnie z domu. Albo nie wiem. Ale pewnie byliby
wściekli. Albo wysłaliby mnie do psychiatry. Czy gdzieś tam. Kurwa. – Umilkł na
chwilę. - Kurwa, serio, jakby się dowiedzieli, to pewnie nie miałbym życia. –
Przesunął palcami po brzuchu Andrzeja. – W życiu im nie powiem. W każdym razie
nie w liceum. Ale później pewnie też nie. A ty? – spytał nagle, patrząc
uważnie. – Powiesz kiedyś swoim rodzicom?
– Nie – odparł Andrzej
krótko.
To miał już od dłuższego
czasu przemyślane. Nie, zdecydowanie nie. W obu przypadkach.
Mama by nie zrozumiała.
Dla mamy byłoby to tak dziwne, nieprawdopodobne, niecodzienne… nie umiałaby
sobie tego umiejscowić we własnej wizji świata. No i pewnie zamartwiałaby się
do upadłego. Bez sensu. Poza tym pewnie by nawet nie uwierzyła, uznałaby, że
„nie znalazł jeszcze odpowiedniej dziewczyny”. Albo że wymyśla. Albo że
„naczytał się dziwnych rzeczy i teraz mu takie dziwactwa w głowie”. W każdym
razie nie zdołałaby tego pojąć ani przyjąć, za to męczyłaby się z tą
informacją, z którą nie mogłaby niczego zrobić.
Ojciec… Ojcu nic do jego
spraw. Nic do jego studiów, do jego życia, do jego orientacji. Ojcu nic do
niego. I koniec.
Pod tym „koniec” czaiło
się jednak coś więcej i Andrzej chwilami z niechęcią to dostrzegał. Jakaś
obawa. Tak, na pewnym poziomie, w pewnym zakresie, z pewnego punktu ojciec
wciąż wzbudzał strach. Niechciany, obrzydliwy, upokarzający strach. I Andrzej
potrafił sobie wyobrazić powrót tego strachu, jego potężną, zwalającą z nóg
falę, gdyby ojciec się dowiedział.
Wtedy naprawdę byłby w
stanie mnie zabić, pomyślał, przyciągając Kamila do siebie. Gdyby zobaczył, jak
całuję innego chłopaka. Jak go rozbieram, robię mu laskę, pieprzę się z nim.
Gdyby się dowiedział, zorientował, domyślił. Zatłukłby mnie, dostałby takiego
szału, że wtedy rzeczywiście nawet judo i kick-boxing to mogłoby być za mało,
żeby się obronić. Zatłukłby mnie, żeby się pozbyć takiego wstydu i żeby nigdy
przed nikim nie wyszło na jaw, że jego syn jest ciotą. Pamiętam, jak tyle razy
mówił z niesmakiem: „Mały jesteś, niski jesteś, co ty tak wolno rośniesz, inne
chłopaki w twoim wieku są o połowę wyższe od ciebie, taki kurdupelek z ciebie,
takie małe, chude popychadło”. Tak przeżywał, że nie wyglądam tak, jak uważał,
że powinienem, jak według niego powinien wyglądać mężczyzna. Nie przeżyłby,
gdyby wiedział, że pod względem seksualności jestem kompletnie nie taki, jaki
„powinien być” mężczyzna. Ale może mu to kiedyś powiem prosto w twarz. Gdy już
mnie tu nie będzie, gdy będę zupełnie wolny i niezależny, gdy już nie będzie
mógł mnie dosięgnąć. Może mu wtedy wyrzucę to wszystko prosto w twarz i tak go
zostawię, żeby się męczył z tą świadomością, aż go szlag trafi. A może nawet
wtedy od razu szlag go trafi, pierdolonego gnoja.
– Au! – syknął Kamil i
się szarpnął. – Weź mnie tak nie ściskaj, to boli. Chcesz mi nadgarstek
zmiażdżyć czy co?
– Przepraszam –
powiedział Andrzej i puścił jego rękę. – Nie kontrolowałem się.
– Zauważyłem. – Kamil
wsunął mu drugą dłoń we włosy. – Zrobiłeś taką dziwną minę. O czym myślisz?
– O niczym.
Kamil westchnął,
pogłaskał go po skroni i policzku.
– Ta, jasne, „o niczym”,
bo uwierzę. Ale wiem, że i tak nie powiesz. Nigdy nie mówisz. – Położył mu dłoń
na karku i przyciągnął do siebie. – Nigdy nic nie mówisz – wymruczał w usta. –
Nigdy…
Całując Kamila, Andrzej
pomyślał, że seks jest najlepszym sposobem na powstrzymanie tego chłopaka od
gadania. A poza tym ma coraz bardziej dosyć ludzi, którzy wiecznie chcą
wiedzieć, co on myśli, co czuje, co planuje.
Ale to już długo nie
potrwa. Parę miesięcy. Da się wytrzymać.
***
Studniówka była
dokładnie taka, jak się Andrzej spodziewał: tłum ludzi w auli, migające
światła, hałas, tłok, przytłaczające dekoracje, stoliki pościskane obok siebie,
krzesła uderzające przy każdym ruchu w inne krzesła. Jak wtedy na szkolnej
dyskotece, tylko kilkukrotnie gorzej.
Zaraz przed wejściem na
aulę Anita spojrzała na Andrzeja, wzięła go pod rękę, drugą ujęła za łokieć Maksa.
– No, chłopaki,
wchodzimy – zarządziła. – Przetrwamy. I nie pijcie niczego, co poda wam Wojtek,
bo zapowiadał, że będzie wszędzie hojnie dolewał wódki, którą rąbnie ojcu z
lodówki.
Anita miała na sobie tę
sukienkę własnej roboty, o której wspominała. Materiał w różnych odcieniach
fioletu był częściowo udrapowany, częściowo luźno zwisał, ogólnie krój wydawał
się w pierwszej chwili chaotyczny i nieprzemyślany – ale zaraz potem zaczynał
nabierać charakteru, zdradzać jakiś konkretny, choć nie do końca rozumiały
zamysł. Maks na widok Anity wypalił od razu: „Wyglądasz pięknie!”. Anita
uśmiechnęła się, jakby trochę zniecierpliwiona, po czym zwróciła się do
Andrzeja: „A ty co myślisz? Ty nie będziesz słodził”. Andrzej przyjrzał się jej
z namysłem, przez chwilę się zastanawiał nad tym, jakie wrażenie robi na nim
to, co widzi.
– To jest dziwne –
powiedział wreszcie szczerze i, ignorując żachnięcie się Maksa, kontynuował: –
Ale dziwne w pozytywnym sensie. Ciekawe. I bardzo ci pasuje. Mam wrażenie, że
bez tego czegoś na lewym ramieniu byłoby… jakby uboższe.
– To bufka – oświadczyła
Anita z zadowoleniem. – Ale tylko jedna, na jednym ramieniu. Asymetria daje
fajne efekty. Cieszę się, że ci się podoba.
– Nie powiedział, że mu
się podoba – mruknął Maks trochę kąśliwie. Anita spojrzała na niego, na
Andrzeja i odparła z uśmiechem:
– Właśnie że powiedział.
W gruncie rzeczy miała
rację, podobała mu się ta suknia, z całą jej dziwacznością, asymetrią i
niezrozumiałością.
Pani Beata też
skomplementowała sukienkę Anity w sposób, który dziewczynie wyraźnie przypadł
do gustu.
– Widać, że to twoje
dzieło i twój zmysł artystyczny – stwierdziła. – Wyglądasz olśniewająco, a
najlepsze, że człowiek patrzy i patrzy, i nie rozumie, dlaczego go to tak
olśniewa, ale go olśniewa.
Anita promieniała.
Pani Beata też wyglądała
ładnie, choć jej sukienka, jak sama przyznała, pochodziła ze zwykłego sklepu.
Chwaliła sukienki innych dziewczyn, garnitury chłopaków, zachwycała się wystrojem
sali. Stolik nauczycieli stał pod jednym z okien, ale pani Beata, tak jak inni
nauczyciele, krążyła po sali, przysiadała się do stolików uczniów, rozmawiała,
żartowała.
To był naprawdę męczący
wieczór, ale mimo wszystko Andrzej nie żałował tego, że jednak przyszedł. Pani
Beata na jego widok uśmiechnęła się po swojemu i powiedziała: „Cieszę się, że
jesteś”. Anita po cichu wygłaszała zabawne komentarze o strojach, fryzurach i
minach uczestników. To nawet nie było złośliwe, po prostu celnie podsumowujące i
zwyczajnie bawiące. Maks napił się czegoś, co przyniósł mu Wojtek, i
najwyraźniej trochę się wstawił, co wyglądało nawet komicznie, gdy próbował
potem wyjaśnić wszystkim przy stole, dlaczego zdawanie geografii na maturze
było najgłupszą decyzją jego życia.
Andrzej pierwszy raz
wyszedł z auli jakąś godzinę po rozpoczęciu. Stanął przy otwartym oknie na
drugim końcu korytarza, odetchnął parę razy. Ciszej, ciemniej, spokojniej.
Można za chwilę wrócić.
Za drugim razem, koło
północy, wyszedł tylnymi drzwiami i usiadł na ławce przed szkolnym boiskiem.
Trochę ludzi się tu kręciło, w tę i z powrotem, ale było o wiele spokojniej niż
w budynku. Wyciągnął papierosy i zapalił. Nie tylko on palił; inni maturzyści,
korzystając z tego, że są pełnoletni i w gruncie rzeczy dyrektor może im już
podskoczyć, też stali lub siedzieli z papierosami.
Chwilę później Anita
usiadła obok niego.
– O, kopcisz –
stwierdziła z rozbawieniem. – Biedny dyr, jak wychodziłam, to słyszałam, jak
mówi do pedagogicy: „Te cholerne smarkacze robią to specjalnie, bo myślą, że im
nic za te pety nie mogę zrobić”, a pedagogica mu na to: „A daj im dzisiaj
spokój, mają studniówkę, ty się zawsze musisz ich czepiać. Niech sobie palą,
przynajmniej nie piją”. Dobrze, że nie widziała, co Wojtek przyniósł w kurtce –
dodała i roześmiała się.
Siedzieli przez chwilę w
milczeniu.
– Uwierzysz, że zaraz
koniec szkoły? – odezwała się Anita. – Bo mnie trudno. Niby tak się ten czas
ciągnie, ale w sumie to leci.
– I tak za wolno –
mruknął Andrzej. – Ale masz rację. Jak o tym myślę, to mam wrażenie, że dopiero
co był początek pierwszej klasy i pani Beata wchodziła na pierwszy polski, a
teraz odliczamy ostatnie tygodnie do matury.
– No – zgodziła się
Anita, oparła się na ławce i westchnęła głęboko. – Piękne niebo. Tyle gwiazd.
Siedzieli znów w
milczeniu. Andrzej dokończył papierosa, zgniótł go w piasku przy ławce i
wrzucił do stojącego obok śmietnika.
– Mogę ci o czymś
powiedzieć? – odezwała się znów Anita. – Bo potrzebuję. Dotąd mówiłam tylko
pani Beacie.
– Mów.
– Zerwałam z Maksem. –
Gdy spojrzał na nią, zaskoczony, podjęła: – Nie, nie teraz, nie jestem świnią,
żeby tak w trakcie studniówki. Zerwaliśmy tuż po nowym roku. Ale nie mówiliśmy
nikomu, bo wiesz, co to kogo w klasie obchodzi. Poza tym uznaliśmy, że i tak
chcemy się dalej przyjaźnić, to możemy zostać tak, jak jesteśmy. I
postanowiliśmy, że pójdziemy na studniówkę razem, tak jak wcześniej
planowaliśmy. Wiesz, ja go nadal ogromnie lubię i świetnie mi się z nim gada. –
Westchnęła. – Ale tak… coś się jakby skończyło. W sensie, że wiesz, nadal jest
fajnie, ale to już nie to. Życie, nie?
– Chyba tak.
– A poza tym trochę się
chyba za bardzo różnimy – dodała. – Maks jest kochany, ale czasem… nie wiem,
czasem mam wrażenie, że się rozmijamy. Ja patrzę na pewne rzeczy inaczej i on
inaczej, ja chcę czegoś innego i on też. I czasem mnie złościł, chociaż
wiedziałam, że wcale nie miał takiego zamiaru, że chciał dobrze. Miałeś kiedyś
tak? – spytała po krótkiej chwili. – Że z jednej strony kogoś lubisz i wiesz,
że tej osobie na tobie zależy, i jakoś chcesz z nią być, a z drugiej strony już
nie chcesz i już cię to męczy?
Andrzej pomyślał o
Marcinie. I o Kamilu.
– Tak.
Anita spojrzała na niego
i pokiwała głową.
– No właśnie. Maks jest
nadal trochę rozżalony na mnie – dodała. – Jemu jakoś nadal zależy. Ale to nie
miało sensu. Nie tak na siłę. Tak myślę.
– Masz rację. To byłoby
bez sensu.
Znów przez chwilę
milczeli.
– Fajnie, że mogłam ci
to powiedzieć – odezwała się. – Tak sądziłam, że ty zrozumiesz. Tak jak pani
Beata. I nie będziesz mówił za moimi plecami jakichś głupot, że wiesz, że to
pewnie on mnie rzucił i nic dziwnego, bo jestem gruba i to pewnie dlatego, i
dziwne, że nie zrobił tego wcześniej. – W jej głosie pojawiła się jakaś gorycz.
– Co cię obchodzi, co
inni ludzie mówią albo myślą? – mruknął Andrzej. – Olej to.
Anita uśmiechnęła się
lekko.
– Zwykle olewam –
przyznała. – Ale czasem jest trudno. Pewnie wiesz.
Andrzej pokiwał głową i
spojrzał na swoje buty.
– Tak. Czasem wiem.
Wyjął znów papierosy i
zapalił drugiego.
– Daj mi spróbować –
poprosiła Anita. – Chcę zobaczyć, jak smakuje.
Trochę zaskoczony, podał
jej paczkę i przypalił papierosa. Anita zaciągnęła się, zakaszlała zaciągnęła
się jeszcze dwa razy i ze skrzywionymi ustami oddała mu papierosa.
– Obrzydliwe –
stwierdziła. – Nie wiem, jak można to palić. Sorry, zmarnowałam ci peta.
– Nie ma sprawy – odparł
z rozbawieniem, ugasił go w ziemi i wrzucił do śmietnika. – Dym ci nie będzie
przeszkadzał?
– Nie. Ale do gęby już
tego nigdy więcej nie wezmę.
Roześmiał się i palił
dalej. Siedzieli obok siebie, oparci o tył ławki, mijani niekiedy przez
przechodzących na boisko lub do budynku ludzi.
– Na marginesie, Maks
zaczął ostatnio podpytywać, czy na ciebie lecę – powiedziała Anita po kilku
minutach. – Więc nie zdziw się, jeśli teraz, jak się wstawił tym od Wojtka, by
cię o to pytał. Pogoń go jakoś, jak tam chcesz. Bo żeby było jasne, nie lecę na
ciebie – dodała i popatrzyła jakoś dziwnie.
– Nie zakładam, że
każdy, kto mnie spotka, na mnie leci – odparł Andrzej, rozbawiony jej poważnym
tonem.
– Nie o to mi chodzi –
odparła Anita. – Po prostu wiem, że u ciebie to raczej Maks by miał szanse niż
ja.
Andrzej znieruchomiał,
wypuścił powoli dym z ust.
– To miał być żart? –
zapytał cicho, spoglądając na nią. Anita się nie uśmiechała.
– Nie – odpowiedziała
spokojnie. W jej głosie brzmiało coś… życzliwego. – Wiem o tobie i Marcinie.
– Skąd?
– Z lasu. – Teraz na jej
ustach pojawił się lekki uśmiech. – Kiedyś, w drugiej klasie, poszłam do lasu
poszkicować, w sobotę albo niedzielę. I natknęłam się na was, jak siedzicie na
kocu i gadacie. Ale szybko przestaliście gadać, więc ja szybko sobie stamtąd
poszłam, żeby nie wyszło na to, że podglądam.
Andrzej odwrócił wzrok.
– Dzięki, że zachowałaś
to dla siebie – powiedział, zgniatając niedopalonego papierosa w ziemi.
– Nie ma sprawy –
odparła. – Ej, Andrzej, spójrz na mnie, dobra?
Wrzucił niedopałek do
kosza i popatrzył na Anitę. Znów miała poważną minę.
– Już ci mówiłam, lubię
cię – oświadczyła stanowczo. – I nie mam z tym problemu. Serio. To twoja
sprawa, nie moja. I właściwie… nic mi do tego. – Wzruszyła ramionami. – Krzywdy
mi tym nie robisz. Ty się w moje sprawy nie wtrącasz, ja w twoje też nie. I w
ogóle, gdy tak o tym na początku myślałam… – Urwała, popatrzyła przed siebie,
wsparta łokciem o tylne oparcie ławki. – Jak o tym wtedy myślałam, to tak mnie
naszło, że w ogóle co to za problem. Ja mam chłopaka. Ty masz chłopaka. I co
się wielkiego, strasznego dzieje, nie? – Znów przeniosła na niego wzrok i
uśmiechnęła się łagodnie. – Ty zerwałeś z chłopakiem. Ja zerwałam z chłopakiem.
Świat się kręci dalej i komuś jest przykro, a ktoś czuje ulgę. Ktoś z kimś
jest, ktoś z kimś nie jest. Co za różnica, co się ma w majtkach?
Andrzej uśmiechnął się
do niej lekko, pokiwał głową. Spojrzał na śmiejącą się głośno i coś
wykrzykującą grupę kilka metrów dalej. Światła latarnii i porozstawianych na
ziemi lampek sprawiały, że cienie ruszających się ludzi przesuwały się na
wszystkie strony.
– Żałujesz, że jednak
przyszedłeś na studniówkę? – spytała po chwili Anita.
– Nie – odparł Andrzej
zdecydowanie, dalej patrząc na cienie. – Nie żałuję. Ani trochę.
– Fajnie. Pani Beata się
cieszy. I ja też się cieszę. Fajnie jest móc z tobą tak po koleżeńsku nie
zatańczyć.
Roześmiała się; Andrzej
się uśmiechnął. Znów minęło ich parę osób w drodze na boisko, parę osób w
drodze do budynku. Zza okien dobiegały dźwięki muzyki, jakiegoś wolnego utworu.
Spojrzał na Anitę;
pomysł, który mu przyszedł przed momentem do głowy, wydał się całkiem sensowny,
choć był w gruncie rzeczy dość wariacki.
– A chcesz zatańczyć?
Anita wbiła w niego
zdumiony wzrok.
– W sensie, że z tobą?
– Tak. Tylko że ja nie
umiem tańczyć – zaznaczył szybko. – Umiem się przesuwać dookoła i trochę
kołysać, nic więcej.
– Tyle w zupełności
wystarczy – zapewniła. – Szczerze to tak, chciałabym z tobą zatańczyć. Ale
mówiłeś, że nie lubisz tańczyć. I że cię kijem do tańca nie zagonią. Wuefistce
tak powiedziałeś, jak ci truła, że czemu nie tańczysz poloneza choćby na
próbach, żeby któraś z dziewczyn mogła z tobą poćwiczyć. Że cię kijem do tego
nie zagoni i że już prędzej ten kij zatańczy niż ty.
– Zawsze usłyszysz coś
ciekawego – mruknął z rozbawieniem.
– No – przyznała. – To
chyba taki specjalny dar, zawsze wlezę gdzieś, gdzie mnie nie proszą i usłyszę
coś nie dla moich uszu. W każdym razie wiem, że nie lubisz tańczyć, więc nie
chcę cię zmuszać.
– Nie zmuszasz. Sam
proponuję.
Anita przez krótki
moment patrzyła na niego z namysłem.
– Serio mnie teraz
prosisz do tańca? – zapytała poważnie.
– Serio cię teraz proszę
do tańca – odpowiedział takim samym tonem.
Anita uśmiechnęła się
nagle szeroko.
– Dobra – powiedziała. –
Przyjmuję zaproszenie. Możemy złamać wcześniejszą umowę i jednak po koleżeńsku
ze sobą zatańczyć zamiast nie zatańczyć.
Wstali; Anita poprawiła
sobie sukienkę z tyłu i na ramionach, po czym wyciągnęła do Andrzeja rękę.
– No to idziemy –
oświadczyła, gdy ujął jej dłoń. – Zobaczymy, ilu osobom opadną szczęki, gdy
zobaczą, że ze sobą tańczymy. Obiecuję trzymać łapy przy sobie.
Andrzej roześmiał się
cicho.
– Doceniam, że potrafisz
być dżentelmenem – mruknął. Ruszyli w stronę budynku.
– Ja doceniam, że
potrafisz być fajnym kumplem – odparła Anita poważnie. – W sumie przyjacielem.
Właśnie dlatego miałam z tobą ochotę nie zatańczyć albo zatańczyć, w
zależności, jak wolisz. – Zerknęła na niego i dodała: – Ale cieszę się, że
jednak z tobą zatańczę.
Andrzej uśmiechnął się
do niej, otworzył drzwi i weszli do szkoły. Hałas, migotanie świateł i tłumy
ludzi wokół już nie wydawały się tak przytłaczające.
W gruncie rzeczy tej
nocy świat w ogóle wydawał się o wiele mniej przytłaczający. Raczej – obiecujący.
Obiecujący niemal wszystko.
Może to tylko taka
łudząca atmosfera studniówki. Nie szkodzi. Andrzej i tak nie żałował, że na nią
przyszedł.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz