W tym tekście tytuły do poszczególnych rozdziałów pojawiały się pod koniec pisania każdego z nich. Tytuł tego przyszedł, jakoś naturalnie, po scenie w szatni, po słowach Kamila. A w chwili publikacji tej części mam też już skończoną całą „Betty” i jeszcze jeden, inny tekst, który pojawi się zaraz po niej.
OSTATNIE CHWILE CIĄGNĄ
SIĘ NAJDŁUŻEJ
ROZDZIAŁ III: SPACERY WE
MGLE
Castle westchnął, spoglądając na wieczorne niebo.
– Tak kręci się ten świat.
– Proszę?
– My, bokononiści, mówimy tak, kiedy widzimy, że wokół nas dzieją się różne
dziwne i niezrozumiałe rzeczy.
– Pan? – spytałem zdumiony. – Pan też jest bokononistą?
Castle popatrzył na mnie spokojnie.
– Pan też. Tylko pan jeszcze o tym nie wie.
Kurt Vonnegut, „Kocia
kołyska”, przekł. L. Jęczmyk, Poznań 2004, s. 109.
Pozostanie samemu w domu
na ferie było świetną decyzją. Spokój. Cisza. Brak ludzi. Własny rytm. Własna
przestrzeń. Zupełna swoboda.
Andrzej wstawał między
dziewiątą a dziesiątą, jadł śniadanie z książką w ręku – żadnego pouczania, że
przy jedzeniu się nie czyta. Coś spoza list do przeczytania: Vonnegut, Cortázar, Steinbeck, świeżo odkryta w bibliotece „Druga płeć” de Beauvoir, która
wywołała dziwne, podejrzliwe spojrzenie bibliotekarki podczas wpisywania
wypożyczonych pozycji do karty. Po śniadaniu powtórki: trochę polskiego, trochę
historii, zestaw zadań z matematyki do rozwiązania, słówka i gramatyka z angielskiego. Obiad i książki z list
od pani Beaty – tych list lektur, które miała na studiach – oraz z listy, którą
sam od prawie roku sobie spisywał na podstawie bibliografii w niektórych
publikacjach. I tak do kolacji. Potem przed snem znów coś spoza listy.
Mógłby tak przeżyć
kolejne miesiące. W sumie całe życie.
Tylko domowa codzienność
bywała męcząca. Momentami w dość żenujący sposób. Albo głupi. Tak, papier
toaletowy w ubikacji sam się nie uzupełniał, mydło się samo nie dokładało na
mydelniczkę. Skarpetki się same nie prały i nie składały. Niestety pralka też się
nie chciała sama nastawić, więc parę razy trzeba było wyprać skarpetki w
rękach. Potem udało się namierzyć miejsce, w którym mama składała suche ciuchy
do złożenia – no i okazało się, że czystych rzeczy jest sporo, tylko znów: nikt
tego nie wyciągnął, nie poskładał, nie ułożył w szufladach i szafkach.
Nieprzyjemna myśl, że w
zasadzie mama organizuje całą jego domową codzienność i we wszystkim wyręcza,
pojawiła się gdzieś z tyłu głowy. Szczególnie w kuchni, gdy przychodziło do
odgrzania przygotowanych obiadów. Kiepska sprawa. Jeden posiłek się spalił,
drugi się nie dogotował, trzeci został potraktowany zbyt hojnie olejem. Andrzej
szybko się poddał i po prostu poszedł kilka razy do pobliskiej pizzerii po
pizzę na wynos. Przynajmniej zaliczył spacer w ciągu dnia.
Muszę to jakoś ogarnąć
przed wyjazdem, pomyślał w którymś momencie. Ale ta sprawa za bardzo nie
pociągała, więc odsunął ją na bok i skupił się na istotniejszych kwestiach.
Książki do przeczytania. Materiały do powtórzenia. Treningi. Judo było w porządku,
ale takie dość techniczne i bez czegokolwiek więcej poza samym treningiem, za
to kick-boxing – tak, tu znajdował coś więcej. Pana Przemka, który się
uśmiechał, rzucał: „Weredecki, pilnuj lewego łokcia”, rzeczowo i spokojnie
oceniał jakiś sparing, patrzył tak życzliwie, dwa czy trzy razy zapytał na
korytarzu: „Ferie dobrze?”, raz w socjalnym podszedł, uścisnął w ramię i
powiedział cicho: „Pamiętaj, żeby się na maturze nie dać zjeść nerwom, Andrzej.
Dasz sobie radę, jesteś mądry chłopak”. Andrzej siedział wtedy przy stole, pił
sok i czytał, korzystając z tego, że do rozpoczęcia zajęć jego grupy zostało
jeszcze kilkanaście minut, po prostu za wcześnie przyszedł. Może właśnie po to,
by trochę pobyć z trenerem tak pozatreningowo. To było miłe, ten uścisk, te
słowa, ten ciepły ton.
Chciałbym coś dla niego
zrobić, pomyślał wtedy. Tylko nie mam pojęcia, co. Nie mam nic, czym mógłby mu
się odpłacić za to, że… że jest taki, jaki jest. Ojciec miał rację, umiem tylko
brać, nie umiem dawać, nawet nie mam co dawać.
Po treningu pan Przemek
uśmiechnął się po swojemu, rzucił: „Dobra robota, chłopaki, a teraz myć się, do
domu i lenić się przez kolejny dzień ferii”. Jego życzliwy wzrok odprowadzał
człowieka aż do szatni, a potem do głównych drzwi.
Przez moment Andrzej się
zawahał. Miał ochotę zostać, jeszcze chwilę posiedzieć razem, porozmawiać.
Chociaż nie miał w zasadzie o czym. No i już wystarczająco pozawracał mu
ostatnio głowę. Pchnął więc drzwi i wyszedł ze szkoły, z niezbyt przyjemną
myślą, że to, co robi, nie jest tym, co chciałby zrobić.
Ale nie powinien się
ciągle komuś ładować ze swoimi sprawami. Problemami. Rzeczami. Zwłaszcza że
nawet nie wiedziałby, co właściwie o tym powiedzieć. O czym powiedzieć.
Po prostu na następny
trening też przyjdzie trochę wcześniej. Może trafi się okazja, by zamienić w
socjalnym parę słów. O czymkolwiek. O niczym. Nieważne.
***
No i jeszcze był Kamil.
Kamil wrócił do Białego
Boru w połowie pierwszego tygodnia ferii, po kilku dniach spędzonych u ciotki
czy ciotecznej babci. Wrócił w środę, przyszedł w czwartek po południu, został
na noc.
– Cześć – powiedział z
uśmiechem, gdy w czwartek tuż przed szesnastą stanął w progu. Wszedł do
przedpokoju, zdjął kurtkę i buty, wyciągnął ręce. – Przywitaj się ze mną
porządnie. Tęskniłeś?
Tak, Andrzej tęsknił. Za
jego skórą. Za jego ciałem. Za jego zapachem. Za tym wszystkim, co wprawdzie
można było przywołać w wieczornych wspomnieniach, ale co miało pełen smak
dopiero na żywo.
Gdy klęczał przed
Kamilem, z jego rękami na ramionach i z własnymi dłońmi na jego pośladkach,
miał przez moment wrażenie takiego kompletnego poukładania się różnych spraw.
Niestety potem było
gorzej.
Po pierwsze, Kamil był
namolny. Ciągle domagał się uwagi, zainteresowania, koncentracji na sobie. I
ciągle chciał „być razem”, jak to określał. „Posiedź ze mną, pogadaj ze mną,
wyjdź ze mną, obejrzyj ze mną, odłóż książkę, przestań się uczyć, teraz
jesteśmy razem, nie możesz tego na chwilę zostawić, odłożyć, przerwać?”. Od
powrotu z wyjazdu przychodził niemal codziennie, kilka razy został na noc i to
wcale nie było takie fajne, jak się na początku wydawało. Te dwa dni, gdy w
ogóle nie mógł się zjawić – raz w niedzielę, kolejny raz w środę – Andrzej
przywitał z ulgą. Jak dobrze było znów odzyskać własną przestrzeń i pobyć
samemu. I nie słuchać nieustannego gadania.
No właśnie, bo po drugie
– Kamil gadał. Dużo gadał. Wtedy w awaryjniaku jeszcze się widocznie pilnował
czy powstrzymywał, potem na przystanku, za garażem pana Przemka albo w zaułku
między blokiem, w którym mieszkał a kioskiem, nie za bardzo miał warunki do
gadania, za to gdy się po raz pierwszy pojawił w czasie ferii u Andrzeja…
Zatłukę go, pomyślał
Andrzej w piątek. Zaraz go po prostu zatłukę.
Było piątkowe południe.
Kamil przyszedł w czwartek, został na noc i jeszcze przesiedział część piątku.
Mówił. Dużo mówił. Prawie ciągle mówił.
Nie mówił niczego
szczególnego. Właściwie mówił same banały, to było takie paplanie o niczym. O
szkole, bo chodził do tego drugiego liceum, więc miał masę rzeczy do
opowiedzenia o swoich kolegach i koleżankach z klasy, o swoich nauczycielach, o
swoich lekcjach. O domu, o swoich rodzicach, rybkach, które hodował i
komputerze, który dostał na ostatnie urodziny, dosłownie wybłagał ten komputer,
cała rodzina się składała.
– Ty nie masz komputera?
– spytał współczująco. – Możesz zawsze wpaść do mnie i pograć. Mam fajne gry,
pokażę ci.
Z wyraźnym zdumieniem
przyjął informację, że Andrzej komputera nie chce i nie potrzebuje, a gry go
nie interesują.
O tych grach to się
rozgadał na dobrą godzinę. Andrzej dyskretnie otworzył książkę i czytał, co
jakiś czas mrucząc tylko „Aha” i „Yhym”. Kamil, zajęty własnym wątkiem,
zupełnie tego nie zauważył.
W kolejnych dniach wcale
nie było lepiej. Kamil mówił dużo, nie umiał posiedzieć w milczeniu, a widok
czytającego człowieka chyba był dla niego równoznaczny z sygnałem „Nudzę się,
mów do mnie”, bo od razu rozkręcał się bardziej. I nie docierały do niego
wyraźnie sformułowane komunikaty w rodzaju: „Zamknij się na trochę, czytam”.
– Całe ferie tak
będziesz czytał? – odpowiedział raz z rozbawieniem. – Jest wolne od budy,
trzeba odpocząć! Zostaw tę książkę, chodź tu do mnie.
Innego dnia zareagował
bardziej agresywnie.
– Jak się ma gości, to
się nie siedzi z nosem w książce – oświadczył z irytacją. – Albo jak się je.
Weź teraz przestań czytać, jak jemy pizzę, przecież to niekulturalne, taki brak
wychowania.
– Mam w dupie
wychowanie, jeśli czytanie jest jego brakiem – warknął Andrzej. – I mam maturę,
jakbyś nie pamiętał.
– No ale przecież nie
musisz się tak ciągle uczyć, nie? – jęknął Kamil. – A ty wiecznie z tą książką
w łapie, jakbyś był uzależniony. Weź ją odłóż, puścimy sobie jakiś film i
normalnie zjemy.
– Włączaj sobie, co
chcesz – odparł Andrzej niecierpliwie. – I daj mi czytać.
– Ej no. – Kamil
szturchnął go stopę w stopę. Siedzieli na podłodze w salonie, naprzeciwko
siebie, z kartonem z pizzą rozłożonym na dywanie, Andrzej jedną nogę
wyprostował, drugą ugiął i łokciem przytrzymywał rozłożoną na kolanie książkę.
Kamil usiadł najpierw po turecku, potem wyciągnął nogi przed siebie i nagle
znalazł sobie nową zabawę w postaci tego szturchania. Znowu szturchnął. – No
weź odłóż. Ej, no nie bądź taki, odłóż i pogadaj ze mną albo coś. – I nagle
dorzucił czulszym, zachęcającym tonem: – No zrób to dla mnie, Tygrysku.
Andrzej prawie się
zakrztusił kawałkiem pizzy. Jasna cholera, zaraz naprawdę temu chłopakowi
przyłoży…
To było po trzecie:
Kamil wymyślił sobie to durne przezwisko. Najpierw chciał za wszelką cenę
zdrabniać człowiekowi imię, „Ty, jakie jest zdrobnienie od Andrzeja?”, a na
informację, że zagadnięty zdrabniania sobie nie życzy, wyraźnie się zasępił. Po
czym, niestety, znalazł rozwiązanie, bo gdy wieczorem leżeli na łóżku i się w
najlepsze całowali, wypalił:
– Z ciebie to jest taki
dziki tygrys, jak się do mnie dobierasz!
Andrzej to zignorował,
miał ciekawsze rzeczy do roboty. Ale Kamil uchwycił się swojego porównania i
drążył dalej:
– Jak wtedy przy garażu
pierwszy raz się do mnie dobrałeś, to miałeś taką minę, jakbyś właśnie robił
taki ostateczny skok na ofiarę. I w sali wcześniej, jak wtedy do mnie
podchodziłeś, co nie, to w ogóle tak, jakby drapieżnik się do mnie skradał.
Mogę cię tak nazywać? Tygrysem? Moim Tygryskiem?
– Nie – warknął Andrzej.
– I zamknij się. Chyba że mam przestać.
– O kurwa, nie – jęknął
Kamil i przyciągnął jego głowę do swojego krocza. – Nie przerywaj.
Wreszcie przestał gadać.
Na kilka minut. Po czym…
– Ale zostaw moją dupę!
– krzyknął wściekle i się szarpnął.
I to by było na tyle.
Czyli po czwarte.
Po czwarte, ten seks był
w sumie beznadziejny i na dłuższą metę nawet trudno go było nazwać seksem.
Przez większą część ferii to, co się rozgrywało między nimi, bardziej
frustrowało niż zaspokajało.
Kamil najwyraźniej miał
zerowe pojęcie o tym, jak wygląda seks między dwoma facetami – a raczej jak
może wyglądać, poza ręcznymi pieszczotami wzorowanymi na masturbacji. I
najwyraźniej nie chciał wcale wiedzieć, jeśli wymagało to od niego wyjścia poza
dotychczasowe własne założenia. Obciąganie jeszcze przyjmował, ale tylko wtedy,
gdy to jemu obciągano, w drugą stronę nawet nie zamierzał próbować. Bo „to go
jakoś brzydzi”. Andrzej, usłyszawszy to, nie wytrzymał i zapytał: „Ale jak ja
ci tak robię, to cię nie brzydzi?”. Kamil wzruszył ramionami, spojrzał w bok i
mruknął: „Ty widać tak lubisz”. No po prostu tylko wziąć i trzepnąć kretyna w
łeb.
Kilka prób podejścia do
seksu analnego skończyło się totalnym fiaskiem. Kamil najpierw kompletnie nie
wiedział, o co chodzi i odsunął się, bardziej zaskoczony niż niechętny, a gdy
Andrzej – zdziwiony z kolei, że można nie wiedzieć – wyjaśnił krótko, w czym
rzecz, Kamil zrobił się czerwony, odsunął się jeszcze bardziej i burknął: „To
jakieś pojebane, zapomnij”. I przy każdej kolejnej próbie reagował tak samo.
– Ty tak w ogóle z kimś
robiłeś? – zapytał w poniedziałkowy wieczór, gdy po dłuższej przepychance na
łóżku skończyli tak, jak za każdym poprzednim razem: ręcznie. – Tak jak teraz
chciałeś… w sensie, że w dupę?
Leżeli obok siebie,
przykryci kołdrą. Górne światło było wyłączone, tylko nocna lampka oświetlała
pokój.
– Tak – odpowiedział
Andrzej i podłożył sobie lewą rękę pod głowę.
Kamil, dotąd obrócony
plecami, przewrócił się gwałtownie na drugi bok.
– Z kim? – zapytał
podejrzliwie.
– Z jednym chłopakiem.
– Chodziłeś już z kimś?
– Ton znów był podejrzliwy, a pytanie sformułowane tak głupio, że Andrzej
parsknął krótkim śmiechem.
– Nie „chodziłem” –
poprawił. – Pieprzyłem się z nim.
– W sumie to to samo –
mruknął Kamil.
– Nie, to nie to samo.
– Może… Spotykasz go
jeszcze?
– Tak.
– Gdzie? Na treningach?
– Nie – odparł Andrzej,
zniecierpliwiony tym wypytywaniem. – Chodzę z nim do klasy.
Kamil uniósł się na
łokciu.
– Rozmawiasz z nim?
Teraz to już naprawdę
zadawał durne pytania.
– Chodzę z nim do klasy
– powtórzył Andrzej dobitnie, patrząc na Kamila z irytacją.– Raczej trudno
czasem nie zamienić paru słów.
Kamil mruknął coś, co
zabrzmiało jak „Jasne”, ale dość obrażonym tonem. Po krótkiej chwili podjął:
– I co, z nim tak
robiłeś?
– Tak.
– W taki sposób, jak
wtedy mówiłeś?
– Tak – powtórzył
Andrzej, z trudem powstrzymując się przed dodaniem: „Mam ci to rozrysować?”.
Rany boskie, jaki ten chłopak potrafił być wkurzający.
Kamil na moment zamilkł,
a potem oświadczył:
– Musiał być nieźle
zboczony.
Andrzej spojrzał na
niego z niedowierzaniem.
– Idziesz ze mną do
łóżka – zwrócił mu uwagę – a innego chłopaka, z którym spałem, nazywasz
zboczonym?
Kamil wzruszył
ramionami, podciągnął trochę kołdrę.
– Mówię, że w sensie
tego, co z tobą robił. Czy tam ty z nim.
– Nie pogrążaj się już –
powiedział Andrzej ze znużeniem. – Nie chcesz tak, to nie, ale odwal się od
ludzi, którym to sprawiało przyjemność.
– Jesteś na mnie zły? –
zapytał Kamil cicho po krótkiej chwili.
Andrzej patrzył na
sufit. Nagle poczuł się kompletnie do wszystkiego zniechęcony.
Tak, był zły. Był na
tego chłopaka zły. Seks, którego tak brakowało i o którym się marzyło, ten
pełny, prawdziwy, przyjemny seks, jakiego w miarę możliwości lokalowo-czasowych
doświadczało się z Marcinem – tu był niemożliwy. Przy tych wszystkich „tak nie
chcę”, „nie rób mi tak”, „to jakieś dziwne, zboczone, pojebane” Kamila seks
zamieniał się w pole minowe. Ręką, ciągle ręką, jak wieczorami pod prysznicem,
po to się tyle znosi czyjąś obecność? Albo jemu obciągnij, ale on tobie nie, bo
„to go brzydzi”. I to akurat w takim momencie jak teraz, gdy na tyle dni ma się
puste mieszkanie, gdy można robić, co się chce i gdzie się chce…
Z Marcinem
pieprzylibyśmy się po kolei przy każdej ścianie, pomyślał Andrzej z irytacją i
naraz dopadła go dość nieprzyjemna tęsknota za byłym przyjacielem. Tak, z
Marcinem to wszystko było proste, bezproblemowe, jasne, oczywiste. Od początku.
Od samego początku, gdy tylko mieli warunki, a czasem nawet wtedy, gdy nie
mieli – próbowali, sprawdzali, eksperymentowali. Marcin był… jak to określić?
Otwarty na pomysły. Chętny na coś nowego, nieznanego. Gotowy przyjąć to
pożądanie, jakie wzbudzał, w taki sposób, na jaki Andrzej w danym momencie miał
ochotę. Z Marcinem nie było idiotycznych przepychanek w łóżku, gdy akurat mieli
do dyspozycji łóżko. I nie było żadnego „tak mi nie rób, bo to jakieś zboczone,
chociaż nawet nie sprawdziłem, czy będzie mi tak przyjemnie”.
Z Marcinem świat był
prostszy. Kiedyś w ogóle świat był prostszy.
– Jestem zmęczony –
powiedział Andrzej, gdy poczuł lekkie szturchnięcie w ramię i usłyszał: „No ej,
to jesteś na mnie zły?”. – Męczy mnie to, że na cokolwiek poza ręką reagujesz
takim atakiem paniki i złości, nawet nie spróbujesz, żeby zobaczyć, czy jednakby
ci się spodobało.
– Miły jesteś – burknął
Kamil.
– Pytałeś, to
odpowiadam.
– Wal się z taką
odpowiedzią. – Kamil gwałtownie odwrócił się na bok, plecami do rozmówcy,
naciągnął kołdrę niemal na głowę. – Ciekawe, czy ty jemu też się tak dawałeś,
jak się teraz mądrzysz.
Andrzej darował sobie
odpowiedź. Po pierwsze, nie było warto, widać po dotychczasowej reakcji. A po
drugie, Kamil by nie zrozumiał. Nie zrozumiałby, nawet gdyby mu się
wytłumaczyło. Tylko że nie chciało się tłumaczyć. W jakimś sensie nie umiało
się wytłumaczyć.
Seks z Marcinem, gdy
Marcin był na dole, sprawiał ogromną przyjemność. Marcin przyjął ten rozkład
sił bez słowa sprzeciwu. Za którymś razem – w jeden z tych rzadkich dni, gdy
okoliczności ułożyły się wyjątkowo pomyślnie, bo jego babcia gdzieś poszła na
cały dzień, a ojciec siedział do późna w pracy i mieli mieszkanie dla siebie aż
do wieczora, więc niby się wspólnie uczyli do dwudziestej pierwszej czy
dwudziestej drugiej – za którymś więc razem, gdy już leżeli nago na łóżku,
mocno pobudzeni, Marcin zaproponował: „Zamieńmy się dziś miejscami”. Andrzej
się zgodził – w końcu co mu szkodziło spróbować, mogło być fajnie, w gruncie
rzeczy ciekawiło go, jak się będzie czuł w tym odwróconym układzie. Ale
wystarczyło kilka minut, by stwierdził: mowy nie ma. Nigdy więcej.
Nie chodziło o to, co i
jak Marcin robił i czy coś źle robił. Bo niczego źle nie robił: był delikatny,
ostrożny, czuły – może nawet za bardzo, ta jego czułostkowość niekiedy
śmieszyła, niekiedy irytowała. Po prostu cała sytuacja wywoływała… koszmarny
dyskomfort.
Najpierw Marcin leżący
za nim, całujący plecy, przesuwający palcami po skórze – to jeszcze było
przyjemne. Ale im stawało się to dłuższe i intensywniejsze, tym bardziej
zaczynało… przyduszać? Niepokoić? Tak, było w tym coś niepokojącego, coś, co
sprawiało, że mimo starań człowiek nie mógł się rozluźnić.
„Weź się połóż”, szepnął
mu w końcu Marcin do ucha i ten szept – podbródek wbijający się nieco w szyję,
usta przy uchu, nacisk ciała na plecy – jakoś podrażnił. A potem, gdy już się
leżało na brzuchu, to przygniatanie przez drugie ciało i cała reszta – nie, to
zdecydowanie odpychało. Jakby się traciło kontrolę. Jakby się miało za sobą,
nad sobą, na sobie jakieś zagrożenie, coś denerwującego, coś, od czego się
chciało uwolnić. Dyskomfort, niepokój, zagrożenie, tak cholernie wyraziste, że
aż prowokowało do ucieczki. Albo do ataku.
Andrzej pamiętał, że się
wtedy dość mocno szarpnął, aż uderzył Marcina łokciem w żebra. Marcin jęknął z
bólu, „Co ty, kurwa, z tym łokciem?” i się trochę odsunął; Andrzej odwrócił
się, usiadł i warknął: „Nie chcę tak”.
Przez moment patrzyli na
siebie w milczeniu; Marcin był wyraźnie zaskoczony, trochę zmartwiony, zapytał,
czy coś źle zrobił. „Nic źle nie zrobiłeś”, odburknął Andrzej, odwracając
wzrok. Poczuł się nie w porządku z powodu tonu, jakim wcześniej się odezwał.
„Po prostu tak nie chcę. Jest jakoś… nie wiem, po prostu nie chcę”.
Po krótkiej chwili
poczuł dłoń na prawej kostce. Marcin przesunął delikatnie palcami po jego
nodze, aż do kolana, i z powrotem do stopy. „Dobra”, powiedział spokojnie, z
łagodnym uśmiechem, z tym czymś w spojrzeniu, co Andrzej zrozumiał dopiero rok
temu, gdy z nim zrywał. „Spoko, jak tak nie chcesz, to nie. Możemy tak jak
dotąd, ja lubię, jak mi tak robisz”. Kilka minut później, gdy znów leżeli na
łóżku, objęci, Andrzej mruknął Marcinowi w ramię: „Przepraszam”. „Nie ma
sprawy”, odpowiedział Marcin cicho, pocałował go w szyję i na tym się
skończyło. Więcej nie próbowali zamienić się miejscami. Marcin nigdy nie dawał
do zrozumienia, że jest z tego powodu niezadowolony, rozczarowany czy obrażony.
W sumie, pomyślał
Andrzej, zerkając na wciąż leżącego do niego plecami Kamila, może przesadziłem.
Dla niego to jest początek tego wszystkiego. A mnie też nie wszystko odpowiada.
I jak ja czegoś nie chciałem, Marcin umiał to zrozumieć.
– Przepraszam –
powiedział, przysunął się trochę i położył dłoń na biodrze Kamila. – Nie
chciałem… zrobić ci przykrości tym, co mówiłem.
Kamil wziął głęboki
oddech, po chwili powoli przewrócił się na drugi bok.
– Potrafisz być paskudny
– stwierdził cicho.
– Wiem.
– Ale nadal mnie lubisz?
– Tak – odparł cierpliwie.
Tak, lubił tego chłopaka. Ogólnie lubił. Pomijając nadmierne gadulstwo i te
różne łóżkowe opory, dawało się go lubić.
Kamil też się przysunął,
objął Andrzeja w pasie.
– Przytul mnie porządnie
– zażądał. – To zapomnę, jaki potrafisz być wstrętny.
Te przytulanki były
męczące i w sumie po nic, ale dla świętego spokoju Andrzej go objął. Kamil
przez dłuższy czas milczał, w końcu odsunął się nieco, poprawił kołdrę i
poprosił:
– Zgaś lampkę, chce mi
się spać.
Gdy zapadła ciemność,
znów się przysunął, ale już się tak nie kleił.
– Dobranoc – mruknął.
– Dobranoc.
– Mam dla ciebie nowe
przezwisko – odezwał się Kamil po chwili.
– Nie chcę wiedzieć,
jakie.
– Urocze – zapewnił i
przysunął się jeszcze trochę. – Bardzo Paskudny Tygrysek. Podoba ci się?
– Nie.
Kamil roześmiał się
cicho.
– I mam jeszcze jedno.
– Miałeś spać, a nie
wymyślać głupoty.
– Ale to ci się bardziej
spodoba, serio. Kompletne Beztalencie Kuchenne.
Tym razem to Andrzej się
roześmiał.
– To akurat ma sens –
przyznał.
Tak, to niestety miało
sens. Widział przecież, jak sobie nie radzi w kuchni. I widział to też Kamil,
który był parokrotnie świadkiem tych kuchennych zmagań. Za pierwszym razem
tylko spytał ze zgrozą: „Ja pierdolę, co ty robisz z tymi pierogami?”. Za
drugim próbował podpowiadać, co i jak należy zrobić. Za trzecim nie wytrzymał i
oświadczył:
– Ty weź się odsuń
od tej kuchenki, ja to podgrzeję, to jest jakaś porażka, co ty robisz, zaraz to
wszystko spalisz. – Kilka minut później, gdy opanował sytuację, dorzucił: – Ty
w ogóle nie umiesz gotować?
– Nie – odpowiedział
wtedy Andrzej; siedział przy stole i z pewnym uznaniem obserwował, jak Kamil
sprawnie sobie radzi. – Mama gotuje. U ciebie nie?
– U mnie to zależy, kto
pierwszy wróci – wyjaśnił chłopak i przewrócił krokiety na patelni na drugą
stronę. – A starzy nieraz długo siedzą w pracy, to zwykle muszę sam sobie coś
zrobić na obiad. Umiem zrobić kilka rzeczy, to nie padnę z głodu. Ty padniesz –
dodał ze złośliwym uśmiechem, oglądając się przez ramię. – Może poczekaj trochę
z tym wyjazdem na studia, aż ja zdam maturę, to wyjedziemy razem i przynajmniej
będzie miał ci kto zrobić żarcie.
To był kiepski żart, ale
tkwiło w nim trochę prawdy. Będzie trzeba jakoś te kwestie ogarnąć po maturze.
– To co? – odezwał się
teraz Kamil cicho, z rozbawieniem. – Kompletne Beztalencie Kuchenne może być?
– Może – zgodził się
Andrzej. – I daj już spać.
– Dobra. – Dłoń Kamila
przesunęła się po brzuchu, biodrze, udzie. – To dobranoc… Tygrysku.
– Przestań z tym.
– Dobra. – Dłoń
przesunęła się z powrotem do góry i zatrzymała na klatce piersiowej. – Ja też
cię lubię – dodał Kamil szeptem. – Bardzo.
Andrzej już nie
odpowiedział. Chciał spać. Poza tym gdzieś na obrzeżach świadomości kołatała mu
się myśl: wolałbym, żebyś lubił seks ze mną, pełny seks, a nie tylko obmacywanie
się. Ale lepiej było tego głośno nie mówić. No i mimo wszystko ta myśl była nie
do końca wobec Kamila w porządku.
Trudno. Nie ma się
wszystkiego. Ale coś się jednak ma – drugie ciało, cudze dłonie, inną skórę,
mięśnie, zapach. A to więcej niż nic.
***
W czwartek Kamil
przyszedł wczesnym popołudniem. Zrobił jajecznicę – bardzo dobrą, to trzeba
przyznać; zjedli, potem usiedli w salonie i włączyli telewizor, bo Kamil
koniecznie chciał Andrzejowi pokazać „fajny film”, który przyniósł na kasecie.
„Siedem” okazało się rzeczywiście dość ciekawe jak na film teoretycznie
sensacyjny, z całkiem interesującym nawiązaniem do „Boskiej komedii” Dantego.
Jednak po raz kolejny Andrzeja uderzyła myśl: motywację i charakter bohaterów o
wiele łatwiej zrozumieć w tekście. Chyba że znało się książkowy pierwowzór, jak
przy niektórych zekranizowanych lekturach, wtedy śledzenie wątków nie sprawiało
trudności. Historia poznawana od zera przez ekran wydawała się zmuszać do
większego wysiłku, by za wszystkim nadążać.
Ale, koniec końców, film
rzeczywiście był niezły.
W trakcie oglądania
Kamil odezwał się tylko raz, na początku:
– Brad Pitt mi się
bardzo podoba.
Andrzej odmruknął tylko
„Yhym”, bo co niby miał zrobić z tą informacją? Jemu zresztą ten akurat aktor
średnio się podobał.
Potem już oglądali w
milczeniu, tylko Kamil w pewnym momencie położył się na podłodze, z głową na
kolanach Andrzeja. No, jeśli tak mu było wygodnie, to jego sprawa.
Gdy pojawiły się napisy
końcowe, Kamil przewrócił się z boku na plecy i zapytał z lekkim uśmiechem:
– Obraziłeś się za tego
Brada Pitta?
– Nie – odparł Andrzej ze
zdziwieniem. – Niby dlaczego?
– A nie wiem, tak
pomyślałem, że może się obraziłeś – stwierdził chłopak. – Ale jakby co, to ty
mi się bardziej podobasz.
– Ja jestem pod ręką –
zwrócił mu uwagę Andrzej, nieco rozbawiony.
– Nie w tym rzecz. –
Kamil spoważniał. – Ty mi się po prostu bardziej podobasz. Najbardziej.
Andrzej pokiwał głową,
sięgnął po pilota, zatrzymał kasetę i wyłączył telewizor.
– I jak film?
– Całkiem dobry –
przyznał.
– Następnym razem możemy
obejrzeć znów coś fajnego – zaproponował Kamil. – Moja mama lubi takie filmy,
zawsze jak lecą, to nagrywa na kasetę, ma dwie półki kaset z thrillerami i
horrorami.
– W gruncie rzeczy nie
za bardzo lubię oglądać filmy.
– No przecież nie musimy
co chwila. – Kamil usiadł. – Ale co jakiś czas możemy. – Przez chwilę milczał.
Siedział zwrócony do Andrzeja plecami, nieco pochylony do przodu. – Słuchaj –
odezwał się naraz ciszej. – Tak sobie myślałem… moglibyśmy spróbować tak, jak
wtedy chciałeś. W łóżku. W sensie… no wiesz.
– Chcesz? – zapytał
Andrzej, szczerze zaskoczony. Po ostatniej sytuacji zakładał, że prędko do tego
tematu nie wrócą. Jeśli w ogóle wrócą.
Kamil obejrzał się przez
ramię, uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– No chciałbym spróbować.
– Uciekł wzrokiem w bok. – Tylko wiesz… będziesz musiał sam ogarniać, co i jak…
bo ja serio nie za bardzo to w ogóle widzę. Ale spróbujmy. – Znów spojrzał na
Andrzeja. – Po prostu chciałbym… no, żeby nam obu było fajnie, a nie tylko
mnie.
To nie był powalający na
kolana seks. Ale też nie było jakoś tragicznie. Przede wszystkim Kamil już się
nie wyrywał co chwila i nie reagował tym „Ale weź, to jest jakieś zboczone” na
każdy gest, tylko na wazelinę spojrzał podejrzliwie i zapytał: „A to serio jest
potrzebne?”. Wprawdzie był dość spięty, zwłaszcza na początku, później jednak
zdołał się trochę rozluźnić. Pod koniec chyba zaczęło mu się podobać, bo gdy
skończyli, położył dłoń na obejmującej go w pasie ręce Andrzeja i powiedział
cicho: „Fajnie było. Serio, nie myślałem… że w taki sposób może być fajnie”.
Rzeczywiście, w ogólnym
rozrachunku było fajnie. Dobrze. I przecież pierwsze razy z Marcinem też nie
należały do jakichś nadzwyczajnych – poznawali dopiero nawzajem swoje ciała i
ich reakcje, próbowali różnych rzeczy, i to z reguły w mało sprzyjających
warunkach. Tylko fakt, że Marcin wszystko przyjmował z taką… pełną gotowością
na to, co ze sobą robili. Ale Marcin miał większą świadomość pewnych spraw –
może dlatego, że obejrzeli razem „Maurycego” i „Moje własne Idaho”, nagrane
przez Marcina na wideo po cichu, w tajemnicy przed ojcem i babcią, może
dlatego, że sam szukał pewnych informacji… a może tak się wydawało, bo obaj
zaczynali z tego samego punktu, zupełnie od początku, i dla nich obu wszystko,
co ze sobą robili, odbywało się po raz pierwszy?
Dla Kamila – jak sam na
początku przyznał – seks między facetami sprowadzał się do tego, co kojarzył z
paru krótkich scen w paru filmach, takich, w których wątki męsko-męskie albo
były na obrzeżach, albo były potraktowane bardzo „przyzwoicie”. Pocałunki,
przytulenie się, jakieś drobne pieszczoty dłonią. I to, co kojarzył z
masturbacji. Niczego więcej nie znał, nie kojarzył, nie szukał. Co się zatem
dziwić, że w pierwszej chwili zareagował tak, jak zareagował?
Ale dobrze jest móc się
tak normalnie, w pełni z nim pieprzyć, pomyślał Andrzej późnym wieczorem, gdy
już zasypiali. To była ostatnia taka wspólna noc, rodzice mieli wrócić w piątek
po południu. Może jeszcze rano zrobią powtórkę. A potem? Cholera wie. Znów szukanie
miejsca, znów ściana za garażem albo gdzieś za przystankiem? Jakie to jest
wykańczające i wkurzające, tak się wiecznie szarpać z powodu podstawowych
potrzeb…
– Co tak ciężko
wzdychasz? – spytał Kamil cicho.
– Myślę, co będzie po
feriach – odparł Andrzej niechętnie. – Garaż, krzaki czy gdzie jeszcze.
Kamil przez chwilę
milczał.
– Mógłbyś czasem przyjść
do mnie – powiedział wreszcie. – Mówiłem, starzy nieraz późno wracają.
Moglibyśmy mówić, że mi pomagasz w polskim – dodał z ożywieniem. – W sumie nawet
by się przydało. Chcesz?
Andrzej spojrzał na
niego. W pokoju było ciemno, ale światło zza okna pozwalało dojrzeć zarysy
twarzy leżącego obok chłopaka.
– Chcę.
– Nie obiecuję, że
zawsze będą warunki – zastrzegł Kamil. – Ale starzy mi też nie wchodzą co
chwila do pokoju, więc jak powiem, że się uczymy i jak będziemy cicho… A jak
mają wrócić później z pracy, to zawsze uprzedzają.
No, to już była jakaś
sensowna, obiecująca perspektywa. Z myślą, że ma się jednak jakieś możliwości,
dobrze się zasypiało.
I dobrze się budziło
następnego ranka ze świadomością, że można ten poranek zacząć od seksu. Takiego
seksu, jaki się lubi. I to byłoby naprawdę miłe zakończenie ferii, gdyby Kamil
go nie zepsuł swoim gadaniem. A zepsuł całkowicie.
– Jesteś zadowolony? –
zapytał, gdy po wszystkim się ubierali.
– Tak. – Andrzej zapiął
spodnie i sięgnął po podkoszulkę.
– To fajnie. – Kamil
naciągał właśnie skarpetkę na lewą stopę. – Bo tak od poniedziałku nad tym
myślałem i w środę, jak byłem z rodzicami u drugich dziadków, to stwierdziłem,
że dam ci już zrobić tak, jak chciałeś, żebyś się więcej nie złościł. Skoro tak
masz na to ochotę.
Andrzej założył
podkoszulkę i przez chwilę wpatrywał się w ubierającego się dalej Kamila bez
słowa.
– Myślałem, że też
chciałeś – odezwał się wreszcie, nadal bardziej zaskoczony niż zły, choć gdzieś
już czuł narastający gniew.
– Tak szczerze to
niezbyt – odparł Kamil, wciągnął sweter przez głowę i poprawił rękawy. – Ale
jak ci tak zależało… Ale koniec końców było fajnie – dodał, spojrzał na Andrzeja
i zapytał z niepokojem: – Co masz taką minę, jakbyś był wkurzony?
– Bo jestem –
odpowiedział, starając się zapanować nad wściekłością, którą sam słyszał we
własnym głosie. – Bo wyobraź sobie, że nie potrzebuję jakieś pieprzonej ofiary
składanej z twojej dupy. Nie chciałeś w ten sposób, to nie chciałeś, trudno.
Nie mówię, że byłem z tego zadowolony…
– Nie, byłeś wkurwiony i
obrażony – wtrącił Kamil jadowicie.
– Nie byłem.
– Byłeś, byłeś – upierał
się. – Powinienem ci zrobić wtedy zdjęcie, żebyś zobaczył, jak wyglądałeś,
jakbyś chciał mnie wyrzucić przez okno, bo nie chciałem ci się dać pieprzyć po
twojemu.
– Więc co – podjął
Andrzej, powoli tracąc nad sobą panowanie – w końcu się dałeś, żeby mieć spokój
od mojego złego humoru?
Kamil wzruszył
ramionami; miał zakłopotaną minę, uśmiechnął się jakoś nerwowo.
– W sumie można tak
powiedzieć… znaczy chodziło mi bardziej o to, żebyś po prostu był zadowolony –
dodał szybko.
Przez chwilę mierzyli
się wzrokiem; Kamil szybko uciekł spojrzeniem w bok, znów wzruszył ramionami.
Andrzej wziął głęboki oddech.
– Wyobraź sobie –
powiedział ostro – że jak ktoś idzie ze mną do łóżka, to chciałbym, żeby szedł,
bo ma ochotę iść ze mną do łóżka, a nie dla setki innych niezwiązanych z seksem
powodów. I jak ktoś coś konkretnego ze mną w łóżku robi, to też chciałbym mieć
pewność, że robi to, bo ma na to ochotę, a nie dlatego, że chce mieć spokój
albo „żebym ja nie był zły”. Bo w tej chwili to nie jestem zły, tylko
wkurwiony, rzeczywiście wkurwiony.
– Jasne – burknął Kamil,
rzucając mu nieprzyjemne spojrzenie. – Bo wcześniej to wcale wkurwiony nie
byłeś, jak nie chciałem po twojemu. Nie, wcale.
Z tym chłopakiem w ogóle
nie było sensu dyskutować.
– Idź do domu, Kamil –
powiedział Andrzej z rezygnacją. – Jesteś skończonym idiotą. Jak czegoś nie
chcesz, a robisz wbrew sobie, bo „ktoś będzie zły”, to pretensje możesz mieć
tylko do siebie. I ja nie będę ci dziękował na kolanach za coś, na co się sam
zdecydowałeś, a teraz twierdzisz, że w sumie to na tobie wymusiłem.
– Dobra – warknął Kamil,
wstał i chwycił swój plecak. – Pierdol się. Jesteś naprawdę głupim fiutem.
Przy wychodzeniu
trzasnął drzwiami chyba najmocniej, jak tylko potrafił. Dupek.
Andrzej pokręcił głową i
zabrał się do porządkowania pokoju oraz reszty domu przed powrotem rodziców. Uczucie
niesmaku – i do Kamila, i do samego siebie – starał się odsunąć na bok. Z
miernym skutkiem.
***
Rodzice wrócili wczesnym
wieczorem, bus z lotniska miał opóźnienie. Byli w bardzo dobrych humorach,
zwłaszcza mama. Wyściskała Andrzeja, wycałowała, wypytała, czy jadł, czy się
wysypiał, czy się pouczył tyle, ile chciał, czy odpoczął i czy wychodził z
domu, taka ładna, zimowa pogoda, aż szkoda kisić się w domu…
Ojciec powiedział tylko:
„Cześć, Jędrek”, zapytał, czy nie było żadnych problemów z niczym, wniósł
walizki do domu i poszedł się umyć, bo stwierdził, że po tym przegrzanym busie
jest cały mokry i chce się jak najszybciej położyć. Mama rozpakowała część
rzeczy, też się szybko umyła i uznała, że resztę bagaży uporządkuje jutro.
W sobotę przy śniadaniu
opowiedziała szczegółowo o wyjeździe. Ojciec dorzucał czasem krótkie uwagi,
uzupełnienia czy komentarze, ale głównie milczał. Wydawało się, że myślami jest
gdzie indziej. Dopiero gdy mama pozbierała talerze i odkręciła w kuchni kran,
ojciec spojrzał na Andrzeja i zapytał:
– Jak sobie radziłeś
sam?
– Dobrze – odpowiedział
Andrzej obronnie. – O co ojcu znowu chodzi? Niczego nie zniszczyłem, niczego
nie zgubiłem, żadnych imprez nie robiłem, nic się nie wydarzyło, a ojciec musi
zaraz…
– Jędrek – przerwał
ojciec spokojnie – ja tylko zapytałem.
Andrzej umilkł,
przygryzł usta. No tak, w gruncie rzeczy trochę się na ojcu wyżył za Kamila.
Wczorajsza sytuacja nadal jakoś męczyła.
– Było w porządku –
mruknął wreszcie. Ojciec pokiwał głową.
– To dobrze. Zostały ci
jakieś pieniądze?
– Tak. Sporo. Zaraz ojcu
oddam.
– Nie. – Ojciec machnął
ręką. – Zostaw sobie. Miej jakiś zapas, na te swoje książki czy co tam chcesz.
Przywieźliśmy ci coś. Nic specjalnego, ale uznaliśmy, że może ci się spodobać.
Mama ci da, jak wypakuje resztę bambetli. – Przez chwilę milczał. –
Przemyślałeś sobie to, co ci mówiłem przez telefon? – zapytał naraz.
Andrzej spojrzał na
niego.
– Nie uważam, żebym miał
cokolwiek do przemyślenia w tej kwestii – oświadczył twardo.
Spodziewał się mniej lub
bardziej gwałtownej reakcji, ale ojciec jedynie pokręcił głową.
– Nie mam do ciebie
siły, dziecko – powiedział cicho, wstał i wyszedł z salonu.
No jasne, pomyślał
Andrzej, dopijając herbatę. Zawsze musi być źle i to zawsze musi być moja wina.
Ze Słowacji, jak się
okazało kilkadziesiąt minut później, przywieźli mu zestaw notesów: sześć w
formacie A4, sześć w formacie A5 i trzy w formacie A6. Część w kratkę, część w
linie, część czysta. Wszystkie w twardych okładkach, ozdobionych zdjęciami
słowackich zabytków. I wszystkie z długopisami, doczepionymi na gumowych
pętelkach do okładek.
– I co? – zapytała mama
niepewnie. – Może być? To takie w sumie nic, po prostu notesy, ale te okładki i
długopisy ładnie wyglądają…
– Są świetne –
powiedział Andrzej, wertując je. Notesy były grube, papier mocny, dobrej
jakości. Notes, na którego okładce znajdował się zamek Spiski, nadawałby się do
dalszej powtórki z historii, bo dotychczasowy zeszyt się kończył. Te formatu A6
będą w sam raz do matematyki. Chociaż nie, jeden, ten z zamkiem Orawskim, można
zostawić do notowania tytułów książek, zmieści się nawet do kieszeni spodni czy
kurtki w razie potrzeby. Ten A4 z zamkiem w Czachticach mógłby być na notatki z
lektur z listy pani Beaty albo do angielskiego… – Bardzo mi się przydadzą.
Dziękuję.
– Tacie też podziękuj –
zwróciła mu uwagę mama. – Tata je zauważył, gdy buszowaliśmy po sklepikach, od
razu mnie zawołał i mówi, o zobacz, Jędrkowi by się spodobały, on lubi te
wszystkie notesy, zeszyty i notatniki. Z pół godziny wybieraliśmy zestaw z
najładniejszymi okładkami.
Andrzej z niechęcią
musiał przyznać, że ojciec dobrze trafił. Przez moment poczuł pokusę, by oddać
mamie te notesy ze słowami: „Nie potrzebuję”. Ale potrzebował. I podobały mu
się. I już chyba nie chciał prowokować kolejnej sprzeczki i pretensji, w
ostatnich tygodniach było tego wystarczająco dużo.
Zajrzał więc do salonu,
gdzie ojciec znów siedział przed telewizorem, z pilotem i gazetą w ręku.
– Dziękuję za notesy –
rzucił ponuro. Dziękowanie ojcu miało w sobie coś uwłaczającego, bo
przypominało, że ciągle się czegoś od niego potrzebuje. Najlepiej w takim razie
podziękować i natychmiast wyjść.
– Jędrek – głos ojca
zatrzymał go w progu.
– Słucham.
– Podobają ci się?
– Tak.
Ojciec patrzył na niego
uważnie.
– Przydadzą się?
– Tak.
Ojciec pokiwał głową.
– To dobrze – powiedział
po chwili. – To się cieszę. – Po czym znów wbił wzrok w telewizor.
W przedpokoju stała
jeszcze jedna nierozpakowana walizka. Andrzej przeniósł ją do pokoju rodziców i
postawił przy szafie, w której mama właśnie coś przewieszała.
– Jeszcze ta walizka –
przypomniał. – Mam ją rozpakować?
– Co? – rzuciła mama z
roztargnieniem. – A tak, otwórz, wyłóż rzeczy na łóżko. – Przyjrzała się bluzce
wyciągniętej z szafy wraz z wieszakiem, odwróciła się, uniosła bluzkę w
kierunku okna. – A nie – mruknęła do siebie. – Myślałam, że plama, a to jakiś
cień… – Spojrzała na Andrzeja i nagle powiedziała ni to z irytacją, ni to z
jakąś paniką: – Nie otwieraj mi tego, Jędrek! Zabieraj łapy od tej walizki!
Andrzej, klęcząc przy
walizce, właśnie do połowy odpiął zamek; zaskoczony bardziej tonem niż słowami,
przerwał i popatrzył na mamę ze zdumieniem.
– Mówiła mama, żeby otworzyć
i wyjąć rzeczy na łóżko…
– Pomyliłam się –
odparła niecierpliwie. – Zostaw to. Sama to zrobię.
– Przecież mogę pomóc.
– Jędrek, zostaw tę
walizkę – zażądała stanowczo. – Nie grzeb mi w niej. Idź sobie, idź się pouczyć
albo coś, daj mi to wypakować po mojemu. Sio mi stąd.
Andrzej wzruszył
ramionami, wstał, spojrzał na mamę – wyglądała na zakłopotaną i jednocześnie
zirytowaną – uznał, że nie warto dopytywać i wyszedł z pokoju rodziców. W
przedpokoju natknął się na ojca.
– Co się dzieje? –
zainteresował się ojciec. – Czym mamie podpadłeś, że aż tu słychać?
– Niczym – odburknął. –
Chciałem pomóc z rozpakowaniem ostatniej walizki, to najpierw mi mama
powiedziała, żebym ją otworzył i wypakował, a zaraz potem, że mam jej nie
dotykać.
Ojciec wyglądał tak, jakby
z trudem powstrzymywał śmiech.
– Daj mamie rozpakowywać
rzeczy tak, jak ona chce – poradził i wszedł do łazienki.
Z rodzicami trudno dojść
do ładu, stwierdził Andrzej, gdy zamknął się w swoim pokoju. Czasem nawet z
mamą.
W ogóle z ludźmi trudno
dojść do ładu. Wspomnienie wczorajszego starcia z Kamilem, całej tej sytuacji z
Kamilem i jej bezsensowności, powróciło.
Fajny koniec ferii.
***
Przez pierwsze dwa
tygodnie po feriach minęli się z Kamilem podczas treningów kilkukrotnie na
korytarzu i w szatni. Andrzej nie miał za bardzo pomysłu, co powiedzieć, ochoty
zresztą też szczególnie na rozmowę nie miał, więc po prostu rzucił: „Cześć”.
Kamil nie odpowiedział. Może nie usłyszał – to była pierwsza myśl. Ale za
drugim i trzecim razem słyszał, musiał słyszeć, nawet spojrzał, z taką miną,
jakby chciał powiedzieć „Spadaj”. I znów nie odpowiedział.
Aha. Czyli zamierzał
człowieka ignorować. Dobra, proszę bardzo.
Trochę złośliwie, a
trochę dlatego, że nie zamierzał pozwalać, by ktoś mu narzucał sposób
zachowania – Andrzej dalej mówił Kamilowi „Cześć”, gdy się mijali. Nie będzie
robił cyrków, bo jakiś głupek udowadnia, jak bardzo jest głupi.
W trzecim tygodniu
został po treningu w awaryjniaku. Ojciec, Kamil, szkolna codzienność, wszystko
razem i osobno – co jakiś czas dobrze to było wyrzucić z siebie prosto w worek.
Wyrzucił więc porządnie, aż ręce bolały, w ten przyjemny, odprężający sposób;
musiał się trochę zasiedzieć, bo gdy przeszedł z sali do szatni, ludzie z
ostatnich w harmonogramie grup już się ubierali i wychodzili. Andrzej wziął
prysznic; po powrocie z łazienki do przebieralni zobaczył ostatnie parę osób,
które właśnie opuszczały pomieszczenie. Został tylko jeden chłopak. Kamil.
Siedział na ławce naprzeciwko łazienki, w butach, z kurtką na kolanach.
– Cześć – mruknął.
– Cześć. – Andrzej
podszedł do ławki po drugiej stronie szatni, gdzie leżały jego rzeczy. – Znowu
się do mnie odzywasz czy to przez przypadek? – Nie patrząc na niego, rozwiązał
ręcznik, którym był owinięty, i zaczął się ubierać.
– Przepraszam – odezwał
się Kamil po dłuższej chwili. Andrzej założył sweter na podkoszulkę, usiadł na
ławce, poprawił podwiniętą nogawkę spodni i sięgnął po buty.
– W porządku – odparł,
zawiązując pierwszy glan. – Przeżyję bez twojego „cześć” na korytarzu.
– Nie o to mi chodzi –
powiedział Kamil. – Tylko wiesz, o co. Serio. Strasznie głupio wyszło, nie
chciałem tak. Nie chodziło o to, że to było na siłę czy coś.
Andrzej wziął drugi
glan, założył i zaczął sznurować.
– Ale wyszło na to, że
było na siłę – stwierdził sucho. – A wyobraź sobie, że to żadna przyjemność
dowiadywać się, że ktoś coś z tobą robi, bo uważa, że musi, a nie dlatego, że
chce.
– Ale ja chciałem –
zapewnił Kamil i dodał ciszej: – Naprawdę chciałem. Tylko… kurde, nie wiem, jak
ci to wytłumaczyć. Tobie jest łatwiej, ty już to robiłeś, dla ciebie to nie
jest wszystko takie nowe… i czasem przerażające. Ty masz to wszystko już
poukładane, wszystko wiesz, nie tylko w sensie łóżka, już się nad niczym w tych
sprawach nie musisz zastanawiać. A ja ciągle… czasem się czuję tak, jakbym
szedł we mgle i nie wiedział, na co wpadnę.
Porównanie było całkiem
niezłe. I w gruncie rzeczy…
Wcale nie wiem
wszystkiego, pomyślał Andrzej, patrząc na swoje buty. Prawy był bardziej
ubłocony niż lewy. Wcale nie mam wszystkiego poukładanego. I wcale nie jest
tak, że już się nad niczym nie muszę zastanawiać. Nadal się boję. Że ktoś się
dowie. Że ojciec się dowie. Że jak ktoś się dowie, to mi jakoś przeszkodzi,
utrudni przygotowania do matury, do egzaminów. Że będę się musiał bronić, głośno,
publicznie bronić i jednocześnie przyznawać, a w sumie wcale nie czuję się na
to gotowy i wcale nie wiem, czy umiałbym się bronić. Nadal mnie boli ta sprawa
z Maćkiem, jedna głupia sprawa, nad którą nie umiem przejść do porządku
dziennego, zignorować, wykasować z głowy. Chciałbym mieć to wszystko w dupie,
chciałbym móc, umieć głośno wszystkim powiedzieć: jestem gejem i gówno mnie
obchodzi, co wy na to, i iść dalej z własnymi sprawami, własnym życiem, własną
potrzebą. Ale nie umiem. Nie mam jak, gdzie, w sumie też po co. Bo to mi nic
nie da, nie teraz, nie tutaj, żadnej wolności ani ulgi, tylko problemy.
– Przepraszam cię –
powiedział spokojnie i spojrzał na Kamila. Chłopak siedział na ławce,
przygarbiony, miętosił w dłoniach rękaw kurtki. – Też przesadziłem. I to
nieprawda, z tym poukładaniem wszystkiego i resztą. – Zawahał się na moment,
ale wzrok, jakim Kamil teraz na niego patrzył, mina, jaką zrobił, jakoś
sprowokowały kolejne słowa. – Ja też mam często wrażenie, że idę jak we mgle i
wpadam w najdurniejsze dziury, jakie się trafią.
– Poważnie?
– Poważnie.
Na twarzy Kamila
pojawiła się mieszanina ulgi i wdzięczności.
– Nie gniewaj się już na
mnie – poprosił chłopak. – Ja naprawdę chciałem. I naprawdę było fajnie.
– W porządku. – Andrzej
wstał, założył kurtkę.
– Nie gniewasz się już?
– Nie. Chodź, trzeba już
wychodzić, pan Przemek pewnie zaraz będzie chciał zamknąć.
Kamil wstał, ale kurtkę
zostawił na ławce.
– Poczekaj. – Zatrzymał
go w połowie drogi do wyjścia. – Andrzej, czekaj… Tęsknię za tobą.
Tak, od tęsknoty trudno
się było uwolnić. Tęsknoty za drugim ciałem, tak bliskim, tak podniecającym. Za
zapachem i fakturą cudzej skóry. Za naciskiem innych palców, innych dłoni na
własnym ciele. Za dotykiem, czyimś dotykiem. Za świadomością, że ten chłopak
jest, chce, pragnie. Że nie jest się z tym pożądaniem samemu.
Andrzej przyciągnął
Kamila, objął mocno w pasie, wsunął mu dłoń we włosy, pocałował. Poczuł jego dłonie
przesuwające się po materiale swetra, pod rozpiętą kurtką. Tak, tego właśnie
brakowało w ostatnich tygodniach, tej rozbudzonej na nowo spełnionej fizycznej
bliskości. Najchętniej przeleciałby Kamila tutaj, teraz, jak najszybciej i jak
najmocniej. Ale trzeba było wyjść – z szatni, ze szkoły. Zaraz. Za moment.
Jeszcze chwila, jeszcze dosłownie chwila, całowanie tego chłopaka jest tak
diabelnie podniecające…
Za ścianą rozległ się
naraz dość głośny huk, jakby sporo rzeczy pospadało na podłogę, połączony z
donośnym „Cholera jasna!” pana Przemka. Andrzej przerwał, rozluźnił uścisk,
zerknął na drzwi szatni. Kamil zabrał ręce, odsunął się nieco.
– Co jest? – zapytał
cicho.
– Trzeba iść – odparł
Andrzej spokojnie, spojrzał na Kamila i dodał: – Weź swoje rzeczy i idź, ja
zaraz też wyjdę.
– Poczekać na ciebie?
– Dobra. Przed szkołą.
Kamil założył kurtkę,
zarzucił plecak na ramię i wyszedł. Andrzej wziął kilka głębszych wdechów,
pomyślał o lodowcu. Białym, zimnym, nieruchomym lodowcu. Odsuwającym na bok, w
tył, gdzieś w zawieszenie ciepłą skórę Kamila, jego gorący oddech, dłonie przesuwające
się po plecach…
Dosyć. Nie teraz. Nie
tutaj.
Zapiął kurtkę, założył
plecak i wyszedł z szatni. W sali pan Przemek stał obok parapetu i miał taką
minę, jakby na coś czekał. Cholera, pomyślał Andrzej, jakby coś wiedział.
Jakby…
– No co? – odezwał się pan
Przemek. Wydawał się rozbawiony. – Uciekaj do domu, jutro szkoła.
– Był pan teraz w
szatni? – zapytał Andrzej podejrzliwie.
– A powinienem? – odparł
pan Przemek, najwyraźniej jeszcze bardziej rozbawiony. Coś w jego tonie kazało
uznać, że odpowiedź brzmiałaby „tak”. Andrzej spojrzał w bok; poczuł się trochę
nie w porządku. Co prawda nie przesadzili, ani teraz, ani wtedy na początku
stycznia, w awaryjniaku, ale jednak… – Andrzej – odezwał się znów pan Przemek –
podejrzewam, że ktoś na ciebie czeka przed budynkiem. Więc może lepiej niech
nie czeka za długo, bo dziś jest dość zimno.
W jego głosie było coś
łagodnego; w spojrzeniu – życzliwego i przyjaznego. To coś dawało do
zrozumienia dwie rzeczy: po pierwsze, tak, pan Przemek był w szatni i wiedział,
widział, co robili. A po drugie – nie miał o to pretensji. Nawet więcej,
wydawało się, że to akceptuje.
– Do widzenia –
powiedział Andrzej cicho i wyszedł z sali.
Kamil czekał przed
głównym wejściem, z szalikiem owiniętym wokół szyi i zasłaniającym podbródek.
– Wszystko OK? –
zapytał, gdy Andrzej do niego podszedł.
– Tak. Chodź.
Przez dłuższą chwilę
szli w milczeniu w kierunku przystanku.
– Chcesz jutro po
lekcjach do mnie przyjść? – zapytał nagle Kamil. – Mama ma jutro popołudniową
zmianę w sklepie i wróci późnym wieczorem, a tata umówił się z kolegami na piwo
i też będzie późno.
– Tak – odparł Andrzej.
– O której kończysz lekcje?
– O trzynastej
czterdzieści, a ty?
– O czternastej
dwadzieścia pięć.
– To poczekam na ciebie
– zaproponował Kamil. – W parku przy twojej budzie. Będziesz mógł przyjść od
razu czy najpierw musisz iść do domu?
Andrzej zastanowił się
przez moment.
– Będę mógł od razu.
– Super – ucieszył się
Kamil, spojrzał w kierunku przystanku i krzyknął: – Kurwa, mój autobus! Lecę,
bo mi zwieje, to do jutra!
Andrzej przyglądał się
Kamilowi, gdy ten dobiegał do przystanku, wskakiwał do autobusu i przeciskał
się pomiędzy innymi pasażerami w głąb pojazdu. Autobus odjechał. Na przystanku
pozostało kilka osób.
Andrzej stanął parę
metrów przed wiatą, wyciągnął papierosa i zapalił. Jutro. Jutro będzie mógł
znów Kamila rozebrać, poczuć. Dziś po powrocie kolacja, skończenie
„Buddenbrooków”, jutro na polskim odda „Buddenbrooków” pani Beacie, na
geografii poczyta, może dalej „Drugą płeć”, którą czytało się trudno i powoli,
z wieloma nieprzyjemnymi refleksjami po drodze, ale i z fascynacją, z
wrażeniem, że odkrywa się sprawy, o których wcześniej nawet się nie myślało. A
po lekcjach – Kamil.
Nie jest tak źle,
pomyślał. Gdyby można mieć na co dzień te trzy rzeczy: książki, seks i
papierosy, bez konieczności wysłuchiwania cudzego marudzenia, chowania się,
kombinowania, uważania, czy nikt nie widzi – gdyby można je mieć tak po prostu
i zawsze pod ręką – byłoby wspaniale. Na razie tylko z książkami nie ma
problemu. Ale kiedyś nie będzie problemu z żadnym z tych elementów.
Kiedyś. Za parę
miesięcy. Po maturze, po egzaminach, po wyjeździe stąd. Ale na razie to, co
jest, i tak jest dobre.
Widząc nadjeżdżający
autobus, Andrzej rzucił niedokończonego papierosa na ziemię, przydeptał i
ruszył do przystanku. Jakoś się to wszystko wytrzyma, ten ostatni okres do
skończenia liceum, zdania wszystkiego, wyniesienia się do Krakowa. Nie jest
źle. Da się wytrzymać. Da się nawet czerpać z tych ostatnich miesięcy jakąś
przyjemność.
Wsiadł, stanął na końcu
autobusu, spojrzał przez tylną szybę. Przystanek zaczął się powoli oddalać. Na
dworze było dość ciemno; ogrzewanie w autobusie albo wysiadło, albo w ogóle nie
zostało włączone; jutrzejszy dzień miał się rozpocząć od sprawdzianu z
matematyki, znowu z tych cholernych funkcji. Ale mimo wszystko nie było źle.
Zdecydowanie nie było źle.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz