OSTATNIE CHWILE CIĄGNĄ SIĘ NAJDŁUŻEJ
ROZDZIAŁ V: PRZEDZIWNE KOŁYSANIE
This is Major Tom to Ground Control
I’m stepping through the door
And I’m floating in a most peculiar way
And the stars look very different today
David Bowie, „Space Oddity”
Marzec minął
błyskawicznie. W kwietniu Andrzej znów zostawał dłużej w awaryjniaku. Nie
chodziło o złość ani o wyrzucenie z siebie tego, co przygniatało. Chodziło o
relaks. Uderzanie, miarowe, regularne, spokojne uderzanie dłońmi w worek
wyciszało, uspokajało, odprężało.
Pan Przemek zajrzał do
awaryjniaka któregoś dnia. I jak zwykle – zrozumiał. Zawsze rozumiał.
„W porządku, to ci nie
przeszkadzam” – to była cała jego odpowiedź na wyjaśnienie, że kilkanaście lub kilkadziesiąt
minut walenia w worek pozwalało się odprężyć, wyciszyć, skoncentrować później
na nauce. Przyjął, zrozumiał, zaakceptował.
– Nie przeszkadza mi pan
– powiedział Andrzej, gdy pan Przemek już wychodził z sali. Chciał powiedzieć
więcej. Poprosić, żeby został. Podziękować, że rozumie. Posiedzieć z nim, tak
bez słowa, bez oczekiwań, po prostu posiedzieć. Ale wszystko, co potrafił, to
były te banalne „nie przeszkadza mi pan” wtedy i „do widzenia”, gdy już
wychodził.
Czasem czuł się jak
werbalny analfabeta.
***
W kwietniu też czas
przelatywał przez palce. Andrzej z niedowierzaniem spojrzał na kalendarz:
dopiero była Wielkanoc, a już jest siedemnasty. Połowa miesiąca za nim.
Oderwał wzrok od
kalendarza nad biurkiem i wrócił do podręcznika do historii. Druga wojna
światowa, temat niezbyt wdzięczny, ale powtórki się same nie zrobią.
– Uczysz się? – usłyszał
nagle. Spojrzał w bok: ojciec stał w otwartych drzwiach.
– Czemu ojciec nie puka?
– spytał ostro.
– Pukałem – odparł ojciec obronnie. – Pewnie nie słyszałeś. Uczysz się?
Mam za dwa tygodnie maturę, pomyślał Andrzej z irytacją. Siedzę w pokoju nad
podręcznikami. Mam na ścianie przy biurku przyklejoną kartkę A3 z rozpisanym
planem powtórek. Co ja niby mogę kurwa robić?
– Nie – burknął. –
Tańczę kankana.
– Nie jesteś zabawny –
powiedział ojciec z wyraźnym niezadowoleniem. – Nie umiesz normalnie
odpowiadać?
– Co to ojca zdaniem
znaczy „normalnie”? – prychnął. – Wszystko, co nie jest po ojca myśli, co ojcu
nie pasuje, nie jest „normalne”. Czyli w sumie definicja mnie każdego dnia.
– Znowu zaczynasz te
swoje fochy i głupoty? – Ojciec wsadził ręce do kieszeni, oparł się ramieniem o
framugę. – Naprawdę potrafisz człowieka wykończyć.
– Z wzajemnością.
– Jędrek – warknął
ojciec – może nie takimi słowami i nie tym tonem. Jestem twoim ojcem, jakieś
minimum szacunku mi się należy.
Andrzej odłożył
podręcznik, gwałtownie obrócił się na krześle w stronę drzwi.
– Za co? – zapytał
napastliwie. – Za co się niby ojcu należy szacunek? Za spłodzenie mnie, kilka
prostych biologicznych czynności? Za pracę w milicji, za którą ciągle ojca nie
rozliczyli, jak należy? Za lanie mnie od małego, żebym nie ważył się oddychać
bez pozwolenia? No, za co konkretnie?
– Brak mi do ciebie słów
– syknął ojciec, zrobił krok do tyłu i mocno zatrzasnął za sobą drzwi.
Na resztę sobotniego
popołudnia miało się spokój.
Pod wieczór do pokoju
weszła mama. Delikatnie zamknęła za sobą drzwi, podeszła do biurka, bez
komentarza przełożyła książki na blat i usiadła na zwolnionym krześle przy
biurku.
– Jędrek, odłóż teraz na
chwilę naukę i spójrz na mnie – powiedziała. Jej głos był spokojny, ale
stanowczy.
– O co chodzi? – zapytał
Andrzej podejrzliwie, zamykając podręcznik do historii.
– O ciebie –
odpowiedziała. – I o tatę.
Uniósł brwi, oparł się
wygodnie o tylną część krzesła.
– No, słucham – rzucił.
Mama milczała dłuższą
chwilę; patrzyła na swoje ręce, obracała obrączkę i pierścionek na palcu.
– Co ty dokładnie
powiedziałeś dziś tacie? – spytała wreszcie.
– A co? – prychnął
Andrzej. – Ojciec przyleciał do mamy się poskarżyć?
– Nie. – Dalej patrzyła
na obracaną w palcach obrączkę. – Tata nigdy nie mówi, co mu powiedziałeś.
Nigdy. Ale widzę po nim, kiedy się pokłócicie. Widzę po jego minie, po tym, jak
się przygarbia, jak później na ciebie patrzy. I słyszę, w jego głosie to bardzo
słychać. Tylko on nigdy nie chce powiedzieć dokładnie, dusi to w sobie. I
chodzi taki przybity, struty, smutny. I nigdy nic nie mówi. – Podniosła głowę.
– Jesteście tacy podobni, to ci się nawet w głowie nie mieści, jak bardzo, tak
samo wszystko w sobie dusicie i kisicie. I czasami mam was obu przez to dość. –
Znów spuściła wzrok na swoje dłonie. – Ty zresztą zawsze taki byłeś, albo nic
nie mówiłeś, albo jak już powiedziałeś, to tak, że w pięty poszło. Ale teraz, Jędrek…
– palce znieruchomiały – teraz to ty tak przesadzasz, że brak mi słów. Słyszę
czasem, jak do taty mówisz, jakim tonem, jakie rzeczy. Nie wtrącam się, tata
zawsze mówił, że takie sprawy to jego działka. Ale od zeszłego roku… –
Przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech. – Od zeszłego roku, Jędrek – podjęła
bardzo wolno – z ciebie się robi po prostu potwór.
Andrzej nie wytrzymał,
roześmiał się krótko. Mama spojrzała na niego z zaskoczeniem.
– Potwór? – powtórzył. –
Bo co, bo już się nie daję ojcu lać, ile mu się spodoba? Bo mu pokazuję, że
jest granica? Bo mu mówię, co o nim myślę? – Pochylił się trochę do przodu. –
Chce mama wiedzieć, co powiedziałem ojcu? Mogę to mamie wszystko powtórzyć.
Powiedziałem mu, że nim gardzę. Że go nienawidzę. – Mama otworzyła szeroko
oczy, wzięła gwałtowny oddech. Andrzej uśmiechnął się lekko i kontynuował: – Że
wstydzę się, że jestem jego synem. Że brzydzę się go, jego i jego metod
wychowawczych polegających na laniu słabszego, dopóki ten słabszy nie potrafi
oddać. – Zacisnął pięści. Pobladła, wyraźnie zszokowana twarz mamy prowokowała
do dalszych słów. – I że widzę, jak żałuje, że się urodziłem. Nie moja wina, że
mieliście z ojcem pecha – dodał złośliwie.
– Jakiego pecha? –
zapytała mama tak cicho, że ledwo ją usłyszał.
– Wpadkę – wyjaśnił
uprzejmie. – Bardzo się ojciec wściekał, gdy się zorientował, że nie chce mama
tej wpadki usunąć? Niech mama nie patrzy na mnie takim zranionym wzrokiem –
dodał ostro. – Jest mama w gruncie rzeczy taka sama jak ojciec, zakłamana i
fałszywa. Nic mamie nie przeszkadzało, że ojciec mnie leje, gdy tylko krzywo
spojrzę, ale jak się postawiłem, to nagle zaczęła mama krzyczeć, że takie
zachowanie to u jakiejś patologii. Jak mnie ojciec gnoi słownie, to jest
dobrze, ale jak odpowiem tym samym, to przychodzi mi mama prawić kazania. –
Przysunął trochę swoje krzesło do tego, na którym siedziała mama. – Obojga was
nie cierpię – podjął cichszym, dobitnym głosem. – I jak stąd wyjadę, mam
nadzieję, że już nigdy więcej nie będę musiał oglądać żadnego z was. Ani ojca,
ani mamy.
To o mamie nie było
prawdą – nie tak do końca. Ale od marca zeszłego roku żal i złość na nią
powracały, gdzieś się przebijały przez myśl. Teraz, akurat dzisiaj, zderzenie z
ojcem i ta powtórka typowego „jak możesz się tak zachowywać wobec najlepszego
ojca na świecie!” mamy zwyczajnie coś uruchomiły. Coś, co raz wprawione w ruch
– nie dawało się zatrzymać.
Mama wpatrywała się w
niego przez chwilę w milczeniu. W twarzy miała coś, czego nie umiał określić –
coś, co wyglądało bardziej na niedowierzanie niż na ból.
– Jaki ty jesteś podły –
odezwała się nagle cicho. – I jaką ci to sprawia przyjemność… Jędrek, opanuj
się, dziecko, przecież ty tak nie myślisz…
– Jakie „nie myślisz”? –
przerwał jej napastliwie. – Chce to mama usłyszeć jasno i wyraźnie? Nienawidzę
was. Obojga. I ojca, i mamy. Chce to mama dostać na piśmie?
Mama siedziała bez
słowa, z szeroko otwartymi oczami, jeszcze bledsza niż przed momentem. Broda
trochę jej drżała.
– Nie – powiedziała
wreszcie dziwnym, głuchym tonem. – Nie chcę, Jędrek. Powiedziałeś już dosyć.
Wstała jakby z trudem,
podpierając się dłonią o blat biurka. Wyszła z pokoju bez słowa.
Andrzej przygryzł usta.
Chyba się trochę zagalopował. Ale to było przyjemne, to było tak cholernie
przyjemne, wyrzucić wszystko, bez hamulców, bez wahania, nawet z przesadą,
wyrzucić to wreszcie z siebie i przyłożyć tym z całych sił. Tak przyjemne, aż
miało się przez moment ochotę pójść za mamą i powiedzieć jeszcze więcej, a
jeśli już nie było co mówić – to powiedzieć to samo, jeszcze raz, ostrzej,
dosadniej.
Pojawiające się gdzieś
momentami wrażenie dyskomfortu najlepiej ignorować.
Jakieś pół godziny później
Andrzej właśnie zaczął czytać o kampanii francuskiej 1940, gdy nagle drzwi od
pokoju otworzyły się tak gwałtownie, że aż klamka uderzyła o bok szafy. Ojciec
stanął w progu; miał czerwoną twarz, wściekłą minę, a rękę, którą trzymał na
drzwiach, zaciskał w pięść.
– Idź natychmiast
przeprosić matkę – powiedział takim tonem, że Andrzeja przeszedł dreszcz. To
nie był krzyk ani gniew, ani nawet groźba. To był cichy, lodowaty głos, w
którym czaiła się furia.
– Co niby… – zaczął
Andrzej, ale umilkł pod wpływem wzroku ojca. W taki sposób ojciec jeszcze nigdy
na niego nie patrzył. Nawet w marcu. Nawet w grudniu.
– Idź natychmiast
przeprosić matkę – powtórzył ojciec jeszcze dobitniej. – Nie dyskutuj ze mną. W
ogóle się do mnie nie odzywaj. Wyciągnąłem z matki wszystko, co jej
powiedziałeś. Wobec mnie jesteś chamowaty i bezczelny, trudno, ja sobie z tym
poradzę. Nie robią już na mnie wrażenia twoje gówniarskie numery. Ale do matki…
– Wziął głęboki oddech, powoli wypuścił powietrze. – Do matki takich rzeczy
mówić nie będziesz. Jeżeli jeszcze raz zrobisz coś takiego, naprawdę za siebie
nie ręczę. A teraz rusz dupę i idź matkę przeprosić, i to nie tak na odwal,
tylko porządnie, bo jeśli od tego płaczu dostanie jakiegoś ataku, to naprawdę,
Jędrek… – Zamilkł na moment; wydawało się, że z trudem powstrzymuje się przed
wypowiedzeniem jakichś słów. I chyba zgrzytnął zębami, sądząc po ruchu szczęki
oraz nieprzyjemnym, stłumionym dźwięku, który się przy tym rozległ. – Idź
przeprosić matkę, gówniarzu – powiedział jeszcze raz, w taki sposób, że było
wiadomo: lepiej nie czekać na ponowne powtórzenie tego polecenia.
Andrzej wstał; to, co
zostało powiedziane na temat mamy, zaniepokoiło, i to bardziej, niż chciał sam
przed sobą przyznać. Minął ojca w drzwiach, starając się zapanować na wzdrygnięciem
– ta fizyczna bliskość była zdecydowanie odpychająca, nawet w tak banalnej
sytuacji jak przechodzenie obok. Poszedł do pokoju rodziców, zapukał, uchylił
drzwi.
Mama siedziała na brzegu
łóżka, pochylona, wsparta łokciami o kolana, z twarzą zasłoniętą dłońmi.
Płakała. Płakała cicho, bardzo cicho, w zasadzie ten płacz zdradzało tylko
drganie ramion, spazmatyczne wciąganie powietrza i tłumiony szloch. I łzy,
które spływały między palcami po rękach, co zauważył, gdy do niej podszedł
przyklęknął na podłodze.
– Mamo… – Nie wiedział
za bardzo, jak nawiązać z nią kontakt, gdy wydawała się tak odcięta w tej
pozycji, w tym płaczu. Ujął lekko jej nadgarstek. – Mamo… niech mama nie
płacze. Przepraszam, przesadziłem… – Próbował odsunąć jej dłoń od twarzy, ale
mama wyszarpnęła nadgarstek z jego palców.
– Zostaw mnie, Jędrek –
odezwała się dość ostro jak na siebie. – Zostaw mnie, idź sobie. Nie chcę
twoich przeprosin. – Przycisnęła dłonie mocniej do twarzy, pokręciła głową. –
Myślisz, że przyjdziesz, rzucisz „Przepraszam” i wszystko będzie załatwione –
dodała po chwili. Głos jej drżał. – W ogóle się nie zastanowisz, co inni czują.
W ogóle cię to nie obchodzi.
W pierwszym odruchu miał
ochotę powiedzieć „Nieprawda”, ale się powstrzymał. W gruncie rzeczy to była prawda,
przynajmniej w sporej części. Nie obchodziło go, co myśli i czuje ojciec. Co
myśli i czuje większość ludzi wokół. Tylko przy niektórych osobach miało sens
uwzględnianie ich myśli i odczuć. Mama należała do tej kategorii; a mimo to nie
zdołał się wcześniej powstrzymać przed powiedzeniem pewnych rzeczy i nadal w
jakimś stopniu wcale nie żałował, że je powiedział. Żałował tylko, że
doprowadził mamę do takiego stanu
– Nikt cię nie obchodzi
– podjęła mama cicho. Odsunęła ręce od twarzy, sięgnęła po paczkę chusteczek na
łóżku. – Nikogo nie kochasz i nikim się nie przejmujesz. Jesteś zawsze tylko
ty, ty i ty, na innych zwracasz uwagę tylko wtedy, gdy czegoś od nich chcesz. A
potem niech się z nimi dzieje, co chce. Jesteś takim paskudnym egoistą,
zapatrzonym w siebie, widzisz tylko czubek własnego nosa i to, co ciebie
interesuje. Moglibyśmy paść z ojcem trupem, a ty byś się tylko przejął, czy to
ci nie będzie przeszkadzać w czytaniu. Może nawet byś się ucieszył, bo wreszcie
miałbyś spokój i mógł robić, co chcesz.
– Nieprawda – przerwał
Andrzej. Bo to nie była prawda. Nie w odniesieniu do mamy.
– Nie wiem, co zrobiłam
źle, Jędrek – odezwała się mama po kolejnej chwili ciszy. Teraz wpatrywała się
w niego szeroko otwartymi, pełnymi łez oczami. – Ale coś musiałam zrobić źle,
koszmarnie źle, gdy cię wychowywałam, skoro jesteś teraz taki… – zawahała się –
no właśnie taki. Właśnie taki, jaki jesteś.
Andrzej ujął jej dłonie,
którymi darła na kawałki chusteczkę. Tym razem się nie wyszarpywała.
– Mamo… naprawdę
przepraszam. – Był zmęczony, zmęczony tą awanturą i zmęczony rodzicami. Może i
sobą. Niepotrzebnie się w ogóle do ojca odzywał, tym bardziej niepotrzebnie
mówił cokolwiek mamie. Trzeba było to zachować dla siebie, jak kiedyś. – Nie
chciałem mamy zranić…
– Chciałeś – przerwała
sucho. – Co jak co, ale to było po tobie widać. Chciałeś.
– Nie aż tak – mruknął,
bo niestety miała rację. Chciał, w tamtym momencie bardzo chciał.
Tak, trzeba było
milczeć. Zostawiać swoje myśli dla siebie. To bezpieczniejsze, spokojniejsze,
lepsze. Niepotrzebnie się odzywał.
Mama westchnęła głęboko,
delikatnie wysunęła dłonie z jego rąk.
– Idź do siebie –
powiedziała spokojnym, smutnym głosem. – Nie mam teraz siły ani ochoty z tobą
rozmawiać. I nie chcę twoich przeprosin. – Uniosła głowę, spojrzała na niego
tak, jakby starała się zapanować nad kolejnymi łzami. – Nie teraz. Nie dlatego,
że tata ci kazał, a ty chcesz mieć spokój. Kocham cię, synku – dodała ciszej i
wyciągnęła dłoń; jej palce przesunęły się delikatnie po włosach i policzku
Andrzeja. – Kocham cię, ale przeraża mnie to, jaki się robisz nieprzyjemny i
bezwzględny. I jak nic cię nie obchodzi poza tobą samym. – Zabrała rękę. – Idź
do siebie – powtórzyła i znów sięgnęła po chusteczkę.
Andrzej jeszcze przez
chwilę czekał; liczył, że mama, jak to mama, za moment ochłonie i wszystko
wróci do normy. Ale nie wróciło. Mama wzięła nową chusteczkę i obracała ją w
palcach, nie patrząc już na niego.
Wstał i wyszedł z
pokoju; nie było na razie sensu tu dłużej siedzieć. Ojciec stał w przedpokoju,
wsparty ramieniem o ścianę. Z pewnością wszystko słyszał.
– Mam nadzieję, że
jesteś z siebie dumny – warknął.
Andrzej wytrzymał jego
wzrok, ale nie było to ani łatwe, ani przyjemne.
– I co się tak gapisz? –
syknął ojciec i ruszył w kierunku pokoju, w którym siedziała mama. – Idź do
siebie i tam rób te swoje pełne wyższości miny. I jak nie masz matce nic
dobrego do powiedzenia, to może lepiej w ogóle się nie odzywaj. – Zamknął drzwi
ostrożnie, cicho.
Andrzej wrócił do
swojego pokoju i sięgnął po podręcznik od historii, lecz skupienie się na
czytanej treści szło kiepsko. Jednak przegiął, w przypadku mamy. Nieprzyjemne
uczucie bycia nie w porządku wobec niej nie chciało odpuścić.
Ale powinno jej wkrótce
przejść, pomyślał. Jutro, pojutrze wszystko wróci do normy. Po prostu będę się
już gryzł w język. Szybko jej przejdzie, na pewno.
***
A jednak wcale tak
szybko nie przeszło. Przez cały przedostatni tydzień kwietnia mama była przygaszona,
milcząca, unikała jego wzroku. Podawała mu śniadania z krótkim: „Jedz, bo się
spóźnisz”; przy obiadach nie pytała, co w szkole; przy kolacjach siedzieli całą
trójką w ciszy, rodzice wymieniali jakieś niezobowiązujące uwagi, jego
praktycznie ignorowali. To nie miało posmaku zamierzonego, ostentacyjnego
wykluczenia – po prostu tak jakby nie mieli ochoty z nim rozmawiać. W sumie to
było całkiem wygodne, mógł spokojnie przy jedzeniu czytać – ale w atmosferze
wokół stołu czuło się jakieś takie nieprzyjemne, kłopotliwe napięcie.
Nie potrzebuję, pomyślał
ze złością któregoś wieczoru, gdy już leżał w łóżku z książką. Nie potrzebuję.
Żadnego z nich. Niczego od nich nie potrzebuję. W ogóle ich nie potrzebuję.
A jednak wieczornego
zaglądania mamy do pokoju brakowało. Tego „Nie czytaj do późna, Jędrek, bo rano
nie wstaniesz”. Tych „Dobranoc, synku” albo „Śpij dobrze, Jędruś”, połączonych
z czułym uśmiechem. Tej troski, z jaką na niego patrzyła, gdy jeszcze go
zastawała przy biurku, nad podręcznikami, „Wystarczy już tej nauki, Jędrek,
przecież ty musisz w końcu odpocząć”.
Nie potrzebuję,
powtórzył zawzięcie, odłożył książkę i wyłączył światło. Po prostu nie
potrzebuję.
***
Zakończenie roku dla
klas maturalnych było patetyczne, pretensjonalne i nastawione na wywoływanie
idiotycznych wzruszeń. To, że pani Beata się popłakała, można jeszcze zrozumieć
– jak sama mówiła, byli jej pierwszą klasą z wychowawstwem, którą doprowadziła
do matury, znała ich przez cztery lata, użerała się z nimi tak długo – choć
oczywiście tak tego nie określiła, zamiast „użerała się” powiedziała „tyle
razem przeszliśmy”. To, że Anita ocierała łzy, też dawało się przyjąć, Anita
była do pani Beaty mocno przywiązana. Ale ryki niektórych osób stanowiły zwykłą
pokazówkę. Zwłaszcza Gośki, która oczywiście beczała głośno i z zapałem, lecz
jednocześnie tak, by makijaż jej się nie rozmazał.
Na zakończenie roku i
pożegnanie znów dostali książki. Andrzej ogromnie lubił ten pomysł pani Beaty,
polubił go od samego początku, bo była w tym pewna kwintesencja samej
polonistki: fascynacja literaturą, którą starała im się przekazać przez całe
liceum oraz gotowość wychodzenia poza schematy, bo nie wybierała lektur, często
nawet nie wybierała znanych autorów, za to wynajdywała rzeczy „poza kanonem”,
zaskakujące, zachwycające, zastanawiające.
Od nich jako klasy pani Beata dostała bujany fotel i nieduży, ozdobny regał na książki. Wydawała się zadowolona. Trudno powiedzieć, czy naprawdę, choć Andrzej podejrzewał, że rzeczywiście się cieszy – umiała się cieszyć najdrobniejszą bzdurą. Prezenty wybierała grupka pod dowództwem Gośki, więc nauczony doświadczeniem z pierwszej klasy, w ogóle nie komentował ich decyzji. Gośka według własnego uznania zawsze wiedziała lepiej, nie miało sensu dyskutować. Zresztą regał zawsze się przyda. Bujany fotel… od biedy można upchnąć do piwnicy albo gdzie indziej. W gruncie rzeczy chyba najsensowniejszy był trzeci prezent, księga pamiątkowa, którą opracowali Anita z Maksem, Gośką i Izą i do której każdy z klasy wpisał coś od siebie. Wymyślenie czegoś sensownego, co miało pozostać na piśmie, okazało się dość trudne, bo wymagało ujęcia w słowa tego, czego często nie umiało się powiedzieć, niekiedy nawet pomyśleć.
Rozmowa z panią Beatą po
klasowym zakończeniu roku była krótka i mało komfortowa, bo ludzie ciągle się
wokół niej kręcili. Podziękował, dał jej kwiaty i poszedł. Mama, która jako
członek komitetu rodzicielskiego wraz z kilkoma innymi rodzicami uczestniczyła
w przygotowaniach klasowego spotkania, czekała na niego przy schodach.
– Wracamy? – zapytała.
Gdy pokiwał głową, wzięła go delikatnie pod rękę. – To chodź. Strasznie tu
duszno.
Gdy wyszli ze szkoły,
zaproponowała, by przejść się do parku, a gdy już tam doszli – by na chwilę
usiąść. Zajęli jedną z ławek przy pomniku Szewczenki. Mama poprawiła ozdobną
apaszkę na szyi – było jeszcze dość chłodno – przez chwilę milczała, w końcu wzięła
jego rękę w swoje dłonie.
– Jeszcze to do mnie
dociera – odezwała się. – Że właśnie skończyłeś liceum. Dopiero co kupowaliśmy
ci nowy plecak do pierwszej klasy. Pamiętasz?
– Tak.
Pogłaskała go po ręce.
– Strasznie szybko ten
czas leci – podjęła. – Taki byłeś drobny na początku pierwszej klasy, a teraz
tak wyrosłeś…
– I wtedy mniej gadałem,
a teraz gadam za dużo – mruknął.
– Czasem – przyznała
mama. – Czasem mówisz tak, jakbyś za wszelką cenę chciał zranić.
– Mamo… – Andrzej
zawahał się, bo nie wiedział, jak to sensownie sformułować. Spojrzał na swoje
buty. Nie glany, oczywiście, że nie glany, przecież miał garnitur. Ale trochę
dziwnie się chodziło w butach, które nie były glanami, tymi rozchodzonymi,
trochę podniszczonymi, tak dobrze obejmującymi stopy glanami. – Przepraszam. –
Koniec końców, nie potrafił wymyślić niczego lepszego. – Naprawdę przepraszam.
Nie tylko, żeby „mieć spokój”. Żałuję, że to mamie powiedziałem, w taki sposób.
Niech się mama już na mnie nie gniewa. To jest… przykre, gdy się mama prawie w
ogóle do mnie nie odzywa.
Mama uścisnęła jego
dłoń.
– Wiem – powiedziała
cicho. – Za bardzo się zezłościłam. Ale tak mnie strasznie to wszystko
zabolało, to, co powiedziałeś i ten twój ton. Ja też cię przepraszam – dodała,
objęła go i przyciągnęła do siebie. – Mój głuptasie. Bardzo cię kocham, Jędrek,
oboje z tatą bardzo cię kochamy. Wiesz o tym? Wiesz o tym? – powtórzyła z
naciskiem.
– Tak – mruknął dla
świętego spokoju. Wiedział, że w jej przypadku to prawda. I wiedział, że co do
ojca – zupełnie go to nie obchodziło. Nie potrzebował. Miał to gdzieś. Ale tego
lepiej już mamie nie mówić.
Objął ją w pasie. Była
taka drobna i szczupła; pachniała perfumami, które tak lubiła i które dostawała
od ojca parę razy w roku, w ozdobnych, kolorowych flakonikach, przechowywanych
później na parapecie w kuchni. Kilka kosmyków włosów wysunęło się z upiętego
wysoko koka i opadało na szyję.
– Kiedy wychodziłam za
twojego tatę – odezwała się mama po chwili, z głową na jego ramieniu – to
myślałam, że nie będę mogła mieć dzieci. Tak mi mówiono… lekarze i tacy tam. Ze
względów zdrowotnych. I jak mi się twój tata oświadczył, to mu od razu o tym
powiedziałam, żeby wiedział i żeby… no wiesz, nie czuł się potem rozczarowany
czy oszukany. Mężczyźni bardzo różnie na coś takiego reagują. Nie chciałam,
żeby sobie zmarnował ze mną życie. – Pokiwała lekko głową, jakby sama sobie
przytakiwała. – Ale twój tata od razu powiedział, że to nie ma znaczenia. Że w
takim razie będziemy sobie sami, we dwoje, i będziemy szczęśliwi. I byliśmy,
Jędrek, byliśmy bardzo szczęśliwi, przez parę lat tak tylko ja i on.
– A potem ja się
pojawiłem – mruknął kpiąco.
– Tak. – Mama
najwyraźniej nie wychwyciła jego tonu, bo w jej głosie brzmiała czułość. – To
było takie nieoczekiwane, jak się nagle okazało, że jednak będziemy mieć
ciebie. Taka niespodzianka od losu. Tak się cieszyłam, nie mogłam się doczekać,
kiedy się pojawisz. A jak już się pojawiłeś, to się nie mogłam tobą nacieszyć,
taki byłeś śliczny, taki mały i bezbronny. I taki śmieszny momentami. – Objęła
jego rękę obiema dłońmi. – Miałeś taki zielony smoczek i ciągle go wyrzucałeś z
łóżeczka, a potem machałeś ze złością rączkami i nóżkami, bo chciałeś go z
powrotem. Pewnie nie pamiętasz.
– Nie – stwierdził
Andrzej z niesmakiem. – Zdecydowanie nie pamiętam.
Mama niesmaku też nie
dosłyszała.
– Tata stawał nieraz nad
twoim łóżeczkiem – podjęła – i tak stał, kilka, kilkanaście minut, i tylko
patrzył. Bał się, że jak cię weźmie na ręce, to cię upuści, więc tylko tak stał
i patrzył, i czasem podnosił ten twój smoczek z ziemi, wycierał i ci podawał, a
ty go znowu wyrzucałeś i tata się śmiał, że już teraz rośnie z ciebie mały
łobuz. – Na moment zamilkła. – Tata się cieszył z twojego powodu – dodała po
chwili ciszej. – Musisz to zrozumieć, Jędrek, żeby więcej takich głupot nie
opowiadać. Tata się cieszył. Tylko… no, trochę się bał. Jak to mężczyzna, tak w
ogóle. I przez wiek, to najbardziej. Bał się, że jest za stary na ojca. Że nie
da rady cię dobrze wychować. – Pogłaskała go po łokciu. – Ale widzisz, mylił
się. Przecież ty jesteś dobry chłopak. Dobry, mądry. Tylko taki… narowisty
czasem. Ale to przecież normalne, który chłopak w twoim wieku taki nie jest?
– Ile ojciec ma
właściwie lat? – spytał Andrzej, bo nagle sobie uświadomił, że wcale tego
dokładnie nie wie. Nie znał roku urodzenia ojca. A swoje urodziny ojciec zawsze
kwitował stwierdzeniami w rodzaju „no, znów rok starszy, bywa”, nigdy wyraźnie
nie mówiąc, ile w zasadzie ma lat. Na jego tortach, czy raczej ciastach
urodzinowych, mama umieszczała za każdym razem trzy świeczki, jak tłumaczyła –
jako symbol ich rodziny, całej trójki. Ani razu nie pojawiła się świeczka w postaci
konkretnej liczby. I jakoś wcześniej ta kwestia nieszczególnie interesowała.
– No teraz, w maju,
skończy sześćdziesiąt pięć – odparła mama.
Ojciec nie wyglądał na
przekroczoną sześćdziesiątkę. Andrzej zakładał, że ma koło pięćdziesiątki. Może
dlatego, że ojciec był wciąż szczupły, miał gęstą czuprynę – wprawdzie
szpakowatą, ale bez cienia łysiny. Może dlatego, że zawsze się prosto trzymał i
był w dobrej kondycji. A może po prostu wiek powyżej trzydziestki czy
czterdziestki wydawał się tak nierealny, tak „stary”, że to już było bez
różnicy: czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Co za różnica, to wszystko
to wiek, którego, jak się wydawało z pozycji osiemnastu lat – nigdy się nie
osiągnie. Nieprawdopodobne, by miało się kiedyś być tak starym.
– Nie wygląda na tyle –
mruknął.
– Nie, nie wygląda –
zgodziła się mama. – Nigdy nie wyglądał na swój wiek. Pewne dlatego, że jest
taki przystojny. – Szturchnęła go lekko palcami w bok. – Masz to po nim –
powiedziała z czułym uśmiechem. – Jesteś jak skóra zdarta z taty.
Pewnie jej zdaniem to
był komplement, więc Andrzej zdusił w sobie mało życzliwy komentarz.
Wystarczająco już w ostatnich tygodniach komentował. Teraz chciał mieć spokój.
I mamę z powrotem, tak jak w tej chwili: bliską, uśmiechniętą, akceptującą.
– Więc wbij sobie do
głowy – powiedziała mama po krótkiej chwili – że nie było żadnego żałowania
czy, jak ty to brzydko nazwałeś, „wpadki”. Była niespodzianka, to prawda. Ale
bardzo radosna niespodzianka. – Obróciła się, ujęła jego twarz w obie dłonie. –
Bardzo się na ciebie cieszyłam. I tata też. I każdego dnia się cieszymy, że cię
mamy. Nawet gdy jesteś taki strasznie paskudny i nieprzyjemny, że tylko cię
kapciem pogonić. – Uśmiechnęła się lekko, ciepło. – I jestem z ciebie tak
ogromnie dumna. Tak ładnie skończyłeś liceum.
– Jeszcze matura –
przypomniał, trochę zakłopotany tą czułością, trochę nią uspokojony. Brakowało
tego jednak w ostatnich dniach. Brakowało mamy, tej atmosfery, którą wokół
siebie roztaczała.
– Maturę też ładnie
zdasz – zapewniła. Objęła go, przyciągnęła do siebie, pocałowała w skroń. –
Zdasz maturę, dostaniesz się na wymarzone studia, poznasz wspaniałych ludzi,
znajdziesz świetną pracę i będziesz szczęśliwy. Zobaczysz, Jędruś, będziesz
bardzo szczęśliwy w życiu. A ja i tata będziemy się cieszyć z twojego
szczęścia. – Odsunęła się trochę. Otarła palcami oczy. – Ale jestem niemądra,
aż się wzruszyłam. Strasznie trudno uwierzyć, że jesteś już taki duży… taki
dorosły. Wracamy do domu? Chłodno się robi.
Gdy wstali z ławki, mama
znów ujęła go pod ramię. Nawet na szpilkach, w których szła, była o tyle
niższa. Niska, drobna, delikatna. Andrzej poczuł złość na samego siebie.
Powinien się wtedy ugryźć w język przy mamie. Nie powinien jej tak ranić. To
była sprawa między nim a ojcem – i tak powinno pozostać. Mieszanie w to mamy,
uderzanie w nią przy okazji uderzania w ojca było parszywe. Ciągle uzasadnione,
często kuszące, nieraz trudne do opanowania – ale jednak parszywe.
Nie zrobię tego więcej,
zdecydował. Nie jej. Nie zasługuje na to. Mimo wszystko mama nie zasługuje na
to.
Szli powoli, bo
wyjściowe, eleganckie szpilki mamy były bardzo wysokie i dość zdradliwe w
czasie spaceru. Zresztą nie było powodów do pośpiechu. Skończył się rok
szkolny, zaczynała się majówka – a matura, paradoksalnie, wydała się nagle tak
odległa, tak nierzeczywista, jakby miała się odbyć za rok lub dekadę, nie za
cztery dni.
***
Majówka minęła
błyskawicznie. Powtórki, powtórki, powtórki. W niedzielę po południu pojechał
do Kamila – jego rodzice poszli do znajomych, więc szkoda nie skorzystać z
wolnego mieszkania. Seks odprężał. Chociaż Kamil trochę marudził.
– Kurde, co ty taki
agresywny dzisiaj? – zapytał w którymś momencie. – Weź zwolnij, tak to boli.
Andrzej zwolnił. Ale
prawda była taka, że miał ochotę właśnie na szybsze, może i nieco
agresywniejsze tempo. Odprężyć się. Nie myśleć przez chwilę.
– Denerwujesz się przed
wtorkiem? – spytał Kamil kilkanaście minut później, gdy już leżeli na kołdrze.
Kleił się. Często się kleił. Obejmował za szyję, w pasie, przysuwał się mocno.
I gadał. Ciągle gadał.
– Nie – odparł Andrzej
spokojnie. Nie denerwował się. Czuł się… pobudzony. Pobudzony tym, co matury
kończyły, rozpoczynały, obiecywały.
– Będę trzymał za ciebie
kciuki.
– Yhym.
– Poczekać na ciebie pod
szkołą?
– Nie – powiedział
ostro. Jeszcze tego mu brakowało. Po kilku godzinach pisania będzie pewnie
zmęczony, będzie chciał odpocząć, będzie chciał pomyśleć. Ostatnie, czego w
takim momencie potrzebuje, to trajkoczącego Kamila.
– Czemu nie? – I
najwyraźniej urażonego, sądząc po tonie.
– Bo wracam do domu
powtarzać historię – uciął. Na tego chłopaka działały tylko takie banały.
– No dobra…
No właśnie.
***
We wtorek rano Andrzeja
obudził ojciec, niezbyt delikatnym szarpaniem za ramię.
– Wstawaj – powiedział.
– Żebyś się nie spóźnił na maturę.
Andrzej spojrzał na
zegar.
– Ustawiłem budzik na
siódmą – mruknął. – Mam jeszcze kwadrans. Po co mnie ojciec szarpie?
– Ty ten swój budzik
często ignorujesz – odparł ojciec. – To przyjdę za kwadrans.
Rzeczywiście, wrócił wraz
z dźwiękiem budzika i znów zaczął człowiekiem potrząsać. Andrzej niechętnie
usiadł, przeciągnął się i odsunął kołdrę. Z samego rana, zaraz po pobudce,
kiepsko funkcjonował. Potrzebował jeszcze z pół godziny, żeby się dobudzić.
W kuchni czekało
śniadanie. Ojciec parzył kawę.
– Też chcesz? – spytał,
nie odwracając się.
– Tak. – Andrzej usiadł,
zdjął serwetkę, którą przykryte były kanapki, i sięgnął po tę z serem. – Mama
już poszła do szkoły?
– Zawiozłem ją – odparł
ojciec i zalał kawy. – Już tam siedzi i robi wam kanapki z innymi mamami.
Pewnie będzie tego tyle, że do końca matur nie przejecie.
Mama należała do
komitetu rodzicielskiego i oczywiście zgłosiła się do przygotowywania kanapek
dla tegorocznych maturzystów. Andrzej podejrzewał, że słowa ojca się sprawdzą,
przy udziale mamy tych kanapek pewnie starczy do zakończenia roku dla całego
pokoju nauczycielskiego.
Zjedli, wypili kawę;
ojciec przerzucał gazetę, coś pod nosem komentował.
– Powiedz, jak będziesz
gotowy – rzucił nagle znad zasłaniających go stron. – Zawiozę cię.
– Nie idzie ojciec do
pracy? – zdziwił się Andrzej.
– Nie. – Ojciec pokręcił
lekko głową, nie odrywając wzroku od gazety. – Wziąłem urlop na dziś i jutro.
Mama będzie się cały czas denerwowała twoimi maturami, nie chcę, żeby tak sama
siedziała. Wyciągnę ją gdzieś na spacer, żeby się trochę odprężyła.
– Fajnie – mruknął
Andrzej i dopił kawę. No cóż, ojciec jaki był, taki był, ale przynajmniej dbał
o mamę. A mama pewnie rzeczywiście będzie przeżywać pisemne matury bardziej,
niż gdyby sama siedziała na sali egzaminacyjnej.
Dwadzieścia minut
później był gotów. Kończył właśnie wiązać krawat przed lustrem w przedpokoju,
gdy ojciec, który wyszedł z łazienki, zapytał:
– Już? To zakładam buty.
– Nie musi mnie ojciec
odwozić – odparł Andrzej sucho. – Mogę się spokojnie przejść.
– Nie zaczynaj akurat
dzisiaj, Jędrek – uciął ojciec. – Podwiozę cię i koniec dyskusji. Dowód masz?
– Tak. – Poprawił
marynarkę i usiadł na siedzisku, by założyć buty.
– Długopis?
– Tak.
– A jakiś zapasowy?
– Mam kilka. – Tak
naprawdę wziął dziesięć długopisów, tak na wszelki wypadek. Pewnie przesadzał,
ale trudno.
– Dobrze. Lepiej mieć
porządny zapas – mruknął ojciec, sam założył buty i wziął z komódki przy
wieszaku klucze od samochodu. – No dobrze, pokaż się.
Andrzej, który właśnie
wstał, odwrócił się ze zdziwieniem.
– O co ojcu chodzi?
– O nic, po prostu się
pokaż. – Ojciec przyjrzał się tak, jakby szukał możliwości przyczepienia się o
coś. – Dobrze. Porządnie wyglądasz. Włosy masz znowu trochę za długie, mówiłem,
żebyś poszedł do fryzjerki przed majówką.
– Ojciec by mnie
najchętniej obcinał na zapałkę jak w wojsku – zirytował się Andrzej. Spodziewał
się ostrej reprymendy, ale ojciec tylko pokręcił głową i machnął ręką.
– Dobrze, dobrze –
mruknął. – Niech będzie po twojemu. Wiem, dziewczyny teraz lubią takie
czupryny. Jesteś gotowy?
– Tak.
Ojciec stał chwilę bez
słowa; wydawało się, że błądzi gdzieś myślami.
– Nie denerwuj się –
odezwał się wreszcie. – Dasz sobie radę. Jesteś trudny i pyskaty jak diabli,
ale masz poukładane w głowie i jesteś inteligentny. Dobrze ci pójdzie. Tylko
nie trać głowy, nie panikuj.
– Nie denerwuję się –
odparł Andrzej z niesmakiem. – I nie będę panikował.
Ojciec uśmiechnął się
lekko.
– Pewnie nie – mruknął.
– W ogóle czemu
zawdzięczam to, że ojciec znów się do mnie odzywa? – nie wytrzymał Andrzej. –
Mama ojcu kazała, z powodu matur?
Uśmiech zniknął, ale
ojciec pozostał spokojny.
– Książkowo jesteś
bardzo inteligentny, ale życiowo nadal strasznie głupi – stwierdził; w jego
głosie nie było śladu złości, jedynie zmęczenie. – Idziemy, bierz plecak.
Do szkoły dojechali w
milczeniu, ale gdy ojciec zaparkował, położył Andrzejowi rękę na ramieniu i
uścisnął.
– Powodzenia, Jędrek –
powiedział. – Bez nerwów. Będzie dobrze. Jak spotkasz mamę, powiedz, że na nią
czekam.
– Yhym – mruknął Andrzej
i wysiadł.
W szkole po korytarzach
kręcili się rodzice, nauczyciele i ludzie z czwartych klas. Na mamę natknął się
zaraz przy wejściu. Wyściskała go, wycałowała, wypytała, czy zjadł śniadanie,
kazała się nie denerwować, zjeść kanapki przygotowane dla maturzystów, nie
martwić się, nie myśleć o niczym niepotrzebnym, nie przejmować, gdyby nagle
zgubił myśl…
– Mamo – przerwał w
końcu Andrzej i położył jej ręce na ramionach – niech mama już nie panikuje.
Dam sobie radę. Niech mama już idzie, ojciec zaparkował przy boisku i na mamę
czeka.
– Dobrze, dobrze. – Mama
uścisnęła jego nadgarstki. – Nie wychodź przed końcem czasu, nie oddawaj za
wcześnie pracy, może ci się w ostatniej chwili jeszcze coś przypomnieć. Sprawdź
wszystko dokładnie, przeczytaj parę razy, nie oddawaj pracy, ledwo skończysz
pisać…
– Dobrze. Niech mama już
nie panikuje – powtórzył. – Dam radę.
Przyciągnęła go,
pocałowała w czoło, życzyła powodzenia i w końcu wyszła ze szkoły. Andrzej
pokręcił głową, poprawił plecak na ramieniu i poszedł do swojej klasy. Musiał
przyznać ojcu rację – mama denerwowała się bardziej niż on.
W klasie było już
kilkanaście osób, kolejne doszły w ciągu następnych minut. Pani Beata krążyła
wokół nich, pocieszała tych bardziej zestresowanych, żartowała z innymi,
zapewniała wszystkich, że będzie dobrze. O ósmej trzydzieści zarządziła: „Już
czas” – i poszli całą grupą do auli, w której mogli się pomieścić wszyscy
czwartoklasiści na maturze z polskiego.
Pokazywanie dowodów.
Losowanie numeru stolika. Czekanie na wybicie dziewiątej i na otwarcie koperty
z tematami. Butelka wody i dwie bułki zawinięte w ozdobny papier na biurku,
napis „Powodzenia, maturzyści 1999! Trzymamy za Was kciuki! Wasze kochające
rodziny i wcale nie tacy straszni nauczyciele” wraz z rysunkiem czerwonego
serca na tablicy ogłoszeniowej, która zwykle stała na korytarzu na parterze. Grupa
nauczycieli przy stole komisji egzaminacyjnej – bez polonistek, oczywiście – i
cała aula wypełniona maturzystami przy pojedynczych stolikach. Anita siedziała
cztery rzędy z przodu, przy oknie. Obejrzała się, uśmiechnęła się do Andrzeja,
uniosła ręce z palcami zaciśniętymi wokół kciuków. Odpowiedział uśmiechem i też
uniósł na moment prawą dłoń, w tym samym geście.
Dyrektor z komicznie
podniosłą miną otworzył kopertę z tematami z polskiego. I nagle ten paskudnie
ciągnący się czas przyspieszył – gwałtownie, bezlitośnie, wyzywająco.
Andrzej przeczytał
wszystko i uśmiechnął się sam do siebie. Jeden z tematów wyglądał tak, jakby
wymyślono go na zamówienie.
Uniósł głowę, spojrzał w
kierunku okna. W myślach układały się już pierwsze zdania, pojawiały się kolejne
możliwe powieści do wykorzystania.
To nie egzamin,
pomyślał, popatrzył znów na kartkę z tematami i podpisał się na papierze, który
zamierzał wykorzystać jako brudnopis. To czysta zabawa. Pięć godzin, trzeba się
pospieszyć, przecież o tym można by pisać cały tydzień.
Rozpoczynał się początek
końca pewnej epoki – rozpoczynał się w wyjątkowo przyjemnych klimatach.
***
Trudno uwierzyć, że
pisemne matury mogą tak wymęczyć, pomyślał Andrzej w czwartek. We wtorek polski
– wrócił do domu, położył się na moment i spał prawie do dwudziestej. W środę
historia – wrócił do domu, wziął szybki prysznic, usiadł z książką na łóżku i
gdy otworzył oczy, było już po dziesiątej w czwartek rano.
– Dzień dobry, śpiochu –
powiedziała mama, gdy wszedł do kuchni. – Chcesz jajka na miękko czy wolisz
kanapki?
Chciał jajka. Był
głodny, zmęczony, trochę zdezorientowany. Trudno uwierzyć, że pisemne egzaminy
się skończyły. W środę po maturze poszli z Anitą i Maksem do pobliskiej
cukierni, Anita zamówiła herbatę i jakąś bezpieczną dla niej bułkę, oni z
Maksem po ptysiu do herbaty, wypili, zjedli, wymienili parę mało błyskotliwych
uwag – Maks narzekał na tematy z geografii, Anita analizowała głośno to, co
napisała na historii, Andrzej stwierdził krótko, że tematy bardzo mu podeszły –
i rozeszli się do domu, zgodni w jednej kwestii: nadal do nich nie docierało,
że pisemne już za nimi.
Cały czwartek i piątek
spędził z „Dziennikami gwiazdowymi” Lema; nie miał siły ani ochoty gdziekolwiek
wychodzić. Judo, kick-boxing, nawet seks z Kamilem – to się wydawało zbyt
męczące. Chciał pobyć sam, w ciszy, poczytać tak zupełnie niematuralnie,
odetchnąć. Mama przynosiła mu kanapki, herbatę i soki owocowe, wołała do kuchni
na obiad, wyganiała z książką do ogrodu, by czytał na leżaku lub huśtawce, na
świeżym powietrzu, tylko niech weźmie koc, bo wcale nie jest aż tak ciepło, jak
się wydaje…
W piątkowy wieczór mama
postawiła na stole w salonie ulubione ciasto ojca, bezowe z malinami; pomiędzy
owocami ułożonymi na czubku tkwiły trzy świeczki.
– I znowu o rok starszy
– mruknął ojciec, patrząc na ciasto z zadowoleniem. – Nakładaj, Jadzia, ja od
rana o tej bezie myślałem.
Mama jednak oświadczyła,
że najpierw prezenty, i wręczyła ojcu ozdobną torebkę. Prezenty dla ojca były
co roku podobne: jakieś kosmetyki, których na co dzień używał, skarpetki,
krawaty, butelka czerwonego półsłodkiego wina. Ojciec, pytany czasem, co
chciałby dostać – na urodziny, pod choinkę, na Wielkanoc – zawsze odpowiadał,
że nic nie potrzebuje, ma wszystko, mogą być skarpetki. „Mógłby mi tata raz
ułatwić życie i powiedzieć, co chciałby na święta”, zirytował się Andrzej w
pierwszej klasie. „Przecież o czymś tata musi marzyć”. Ojciec wtedy spojrzał
znad gazety, którą czytał w salonie, i uśmiechnął się jakoś dziwnie. „Ja już
mam wszystko, o czym marzyłem”, powiedział stanowczo. „Mogą być skarpetki,
Jędrek. Skarpetki strasznie szybko się zużywają, a mama nie pozwala mi nosić
cerowanych. Czarne i szare, te są najlepsze”.
Sześćdziesięcioletni
facet marzący o skarpetkach. To tak żałosne, że aż brakuje słów, pomyślał
Andrzej, patrząc, jak ojciec rozpakowuje teraz prezent od mamy i cieszy się z
tych swoich skarpetek.
Tym razem wino ojciec
dostał od Andrzeja. Rozpakował, pokiwał z zadowoleniem głową, a potem nagle
spojrzał ostro i zapytał podejrzliwie:
– Gdzie kupowałeś?
– W Polseku – odparł
Andrzej, zaskoczony taką reakcją na prezent.
– Tam przy schronie
bojowym? – upewnił się ojciec.
– No a gdzie?
– Kazali ci pokazać
dowód, zanim sprzedali ci alkohol?
A, czyli o to chodziło.
– Kazali.
– Na pewno?
– Na pewno – powiedział
Andrzej, starając się zapanować nad irytacją. – Sprzedawczyni jeszcze sobie
pokomentowała moje zdjęcie.
– To dobrze. – Ojciec
pokiwał głową, najwyraźniej uspokojony. – Bo jakby tak ci sprzedali bez
sprawdzania dowodu, to poszedłbym sobie z nimi pogadać.
Tego już nawet nie było
sensu komentować. Ojciec zawsze musiał się o coś przyczepić.
Sobota też była leniwa.
W niedzielę Andrzej poszedł do Kamila – mieli przez parę godzin mieszkanie dla
siebie, bo rodzice Kamila pojechali do znajomych w Brzeźnicy. Co prawda Kamil,
jak zawsze, gadał – tym razem ciągle wypytywał o pisemne matury – ale
wyłączanie się na niego szło coraz lepiej.
W kolejnym tygodniu
Andrzej wrócił na treningi. Dobrze było znów poczuć ten rytm uderzeń, porządek
następujących po sobie zadań, odprężające zmęczenie w ciele. Pan Przemek
podpytał o matury, z zaciekawieniem, za to bez zbędnego dociekania i wymuszania
szczegółów.
Za to Maciek
rozśmieszył. Co to miało być, ta propozycja pomocy z zakładaniem bandaży?
Ponowna próba „na zgodę”? Niech sobie w dupę wsadzi swoją propozycję pomocy,
swoją „zgodę”, swoją chęć dogadania się.
Nie potrzebuję debili w
swoim życiu, pomyślał Andrzej, kończąc owijanie lewej ręki. Takich debili jak
ty w szczególności.
***
Wyniki pisemnych matur
ogłoszono w środę i Andrzej z satysfakcją stwierdził, że jego założenia się
sprawdziły, i pod względem ocen – sześć z polskiego, pięć z historii – i pod
względem egzaminów ustnych: z polskiego oraz historii był zwolniony, pozostawał
tylko ustny z angielskiego. Co prawda poradziłby sobie bez problemu z tamtymi
dwoma, ale to jednak zawsze jakieś odciążenie i dodatkowe wolne dni.
Tak jak tydzień
wcześniej, poszli z Anitą i Maksem do kawiarni. Anita dostała piątki z obu
przedmiotów, Maks – szóstkę z polskiego i czwórkę z geografii.
– Wiedziałem, że ta
geografia wyjdzie mi bokiem – mruknął, zanurzając palec w ptysiu.
– Będzie dobrze – pocieszyła
go Anita. – Geografia na ustnych podobno zawsze tak odpytuje, żeby podkierować
na właściwą odpowiedź.
– Nie no, wiem – zgodził
się Maks. – Ale już mi się tego wszystkiego tak nie chce powtarzać. Chcecie w
tym tygodniu do mnie wpaść na powtórki speechów z anglika?
Prawdopodobne tematy
samodzielnych wypowiedzi z angielskiego anglistka podała czwartym klasom w
marcu. Andrzej do połowy kwietnia opracował je wszystkie w notesie i porządnie
opanował, ale powtórka z pamięci, w obecności Anity i Maksa, wydawała się
dobrym pomysłem.
– No to toast –
zarządziła Anita, unosząc filiżankę z herbatą. – Za matury pisemne, które za
nami, i za ustne, które przed nami. I żebyśmy nie oszaleli przez rodziców,
którzy się bardziej stresują od nas.
– I żebym na ustnej gerze
trafił na pytania z geomorfologii – dodał Maks. – I żeby to cholerstwo z
przemysłu trzymało się ode mnie z daleka.
– W każdym razie teraz
to już będzie spokojniej – podsumowała Anita.
***
W czwartek rano Andrzej
przyjrzał się mamie podejrzliwie. Stała w kuchni nad zlewem, z rozbitym
talerzem w rękach i z zaczerwienionymi oczami. Wyraźnie płakała. Ale uparcie
twierdziła, że nic się nie stało, nie skaleczyła się, tak jej trochę talerza
szkoda, a poza tym tylko mu się wydaje, wcale nie płakała.
Odpowiedź przyszła wraz
z telefonem, który Andrzej odebrał kilka minut później.
– Czy to pan komendant
Weredecki? – rozległ się męski głos. – Może pan skomentować tę tragedię?
– Jaką tragedię? –
spytał odruchowo.
– Ten chłopiec, który
się powiesił – wyjaśnił głos. – Przygotowuję artykuł o samobójstwach młodzieży
w okresie maturalnym. On się powiesił wczoraj wieczorem, prawda?
Jakiś dziennikarz. To
nie była pierwsza taka sytuacja, w ostatnich latach już kilka razy mieli
podobne telefony, gdy wydarzało się coś poważniejszego. Ojciec wprawdzie
zastrzegł ich numer domowy, ale najwyraźniej niektórzy ludzie umieli obejść
takie zabezpieczenia dzięki znajomościom.
– Pomylił pan numer
telefonu – powiedział Andrzej spokojnie i się rozłączył. Podstawowa zasada
ojca: nie pytaj, skąd ma ten numer, nie tłumacz, nie komentuj. Mówisz, że
pomyłka i się rozłączasz. Nie daj się wciągnąć w rozmowę, nie daj się
sprowokować, nie daj się przytrzymać przy słuchawce.
Ale teraz nastrój mamy
zaczynał się wyjaśniać.
Andrzej wrócił do
kuchni, podał mamie ścierkę i powiedział:
– Jakiś dziennikarz
przed chwilą dzwonił do ojca, chciał wypytać o samobójstwo jakiegoś chłopaka.
Powie mi mama sama, o co chodzi, czy mam się przejść po sąsiadach i sklepach,
żeby usłyszeć dziesięć różnych wersji?
Mama otarła oczy,
pokręciła głową.
– Boże, Jędrek, to jest
straszne… Ja o tym myśleć spokojnie nie mogę. A co powiedziałeś temu
dziennikarzowi? – dodała z zaniepokojeniem.
– Że pomylił numery. I
się rozłączyłem.
– To dobrze – odetchnęła
z ulgą. – Pewnie i tak powymyślają w tych gazetach masę głupot, przez które
tata będzie się złościł…
Andrzej wyciągnął ją z
kuchni, posadził na kanapie w salonie, dał paczkę chusteczek, usiadł obok i
zażądał:
– Niech mi mama powie, o
co chodzi.
Mama w gruncie rzeczy
niewiele wiedziała. Z samego rana, trochę przed siódmą, ojciec odebrał telefon
z pracy. Jakiegoś nastolatka znaleziono w lesie, najwyraźniej się powiesił.
Ojciec natychmiast się ubrał, wypił tylko kawę, w pośpiechu, aż się trochę
oparzył, nawet kanapki nie chciał na drogę, i pojechał.
– Nic więcej nie mówił,
bo sam jeszcze niewiele wiedział – zakończyła mama. – Wiesz, jaki jest, zawsze
powtarza, że policjant, który sobie buduje obraz sytuacji, zanim ją pozna, to
niezły baran. Tylko zajrzał do ciebie na chwilę przed wyjściem – dodała i
uścisnęła jego dłoń. – I powiedział, żebym ci dała zjeść tę resztę ciasta z
wczoraj, bo tak je lubisz, a on już i tak zjadł sporo. I że pewnie nie wróci na
obiad, więc mamy na niego nie czekać.
Ojciec rzeczywiście wrócił
późno, po godzinie, o której zwykle jedli kolację. Był wyraźnie zły. Siedział w
kuchni, palił papierosa za papierosem, grzebał bez przekonania widelcem w
parówkach, które mu odgrzała mama, i nic nie mówił.
– Władziu, zjedz –
poprosiła mama już chyba szósty raz. – Ty pewnie cały dzień tylko na kawie i
papierosach. Zjedz, bo wystygną.
– Jak przyjechałem, już
go zdjęli – odezwał się nagle ojciec. Mama się wzdrygnęła. – Jeden z tych
nowych chłopaków, tych, co ich ostatnio przyjęliśmy do posterunku na Słupskiej,
porzygał się w krzaki. Im się zawsze na początku wydaje, że praca w policji to
takie amerykańskie filmy, mundur, pistolety i pościgi samochodami, a potem
muszą zdjąć powieszonego nastolatka i okazuje się, że nie jest tak różowo.
Zobaczył mnie i aż się purpurowy zrobił ze wstydu, i zaczyna mi się tłumaczyć,
wiesz, przepraszam, panie komendancie, to się nie powtórzy, to tak jakoś… Miał
chłopak chrzest bojowy, że gorszego nie można życzyć. – Westchnął i odkroił
kawałek parówki. – Biedny dzieciak. Ten powieszony. Syn Kaszewskiego, tego
lekarza z przychodni, pamiętasz? Chodziłaś kiedyś do niego z Jędrkiem, jak był
mały, ale potem przepisałaś nas do Taraszaka, bo mówiłaś, że ten Kaszewski
jakiś taki nieprzyjemny, nadęty i traktuje człowieka jak idiotę.
– Był bardzo
nieprzyjemny – zgodziła się mama cicho. – Ale to jest straszne, muszą być z
żoną załamani… Co się stało?
Ojciec przez chwilę
jadł, w końcu odłożył widelec na talerz.
– Chłopak nie zdał
matury – odpowiedział powoli. – I najwyraźniej nie wytrzymał. Pamiętasz, syn
tej z piekarni był z nim w podstawówce, mówiłaś, jak ona opowiadała o
wywiadówkach i ciągłych pretensjach Kaszewskiego o wszystko. I że ciągle kazał
synowi poprawiać oceny, nawet czwórki plus, i ciągle się o to kłócił z
nauczycielami.
Mama pokiwała głową i
podsunęła ojcu musztardę.
– Jak się chłopaki
zorientowali, czyj to syn, to zadzwonili od razu do Solskiego, a Solski do mnie
i mi mówi: z tego może być gruba sprawa, Kaszewski się uważa za lokalnego
hrabiego. Więc pojechałem, żeby w razie czego nie było, że coś zaniedbaliśmy i
żeby mi się moich chłopaków nie mógł czepiać. – Ojciec zanurzył kawałek wbitej
na widelec parówki w słoiczku z musztardą. Mama, która zwykle go za to
beształa, teraz nic nie powiedziała. – On miał przy sobie list – dodał ojciec
po chwili. – Pożegnalny. Chociaż dla mnie to bardziej oskarżycielski. Wyliczał
tam wszystko, wypunktował Kaszewskiego krok po kroku. To było takie „za co
nienawidzę mojego ojca i dlaczego cieszę się, że się zabiję”. I zaraz potem
przeprosiny, że zawiódł, że nie zdał matury, że popsuł plany rodziców.
Koszmarnie się to czytało. – Sięgnął po kubek z herbatą. – Nienawidzę takich
spraw. To nie jest normalne.
Mama położyła rękę na
dłoni ojca, uniosła głowę i ściągnęła brwi.
– Jędrek? – powiedziała
z mieszaniną niezadowolenia i przestrachu. Ojciec się odwrócił.
– Długo tak tam stoisz?
– spytał ostro.
Andrzej, który opierał
się ramieniem o ścianę przy wejściu do kuchni, prychnął cicho i wszedł do
pomieszczenia.
– Od początku – odparł
spokojnie.
– Nie uczyłem cię
podsłuchiwania – warknął ojciec.
– Byłem ciekaw –
powiedział. – I chyba lepiej, żebym usłyszał o tym od ojca zamiast od gromady
obcych ludzi, którzy od jutra będą to pewnie omawiać na wszystkie strony.
Ojciec pokręcił głową,
westchnął, odwrócił się plecami do wejścia.
– Może i lepiej –
mruknął. – Ale tyle powinno ci wystarczyć. I lepiej z nikim o tym nie
rozmawiaj. Założę się, że za kilka dni po mieście będzie krążyć dziesięć wersji
całej historii.
– Koło dziesiątej
dzwonił jakiś dziennikarz – rzucił Andrzej. Ojciec znów się odwrócił, bardzo
gwałtownie.
– I co?
– Prosił o komentarz
ojca, bo chciał napisać artykuł o samobójstwach maturzystów.
– No patrz – warknął
ojciec, zerkając na mamę. – Już o dziesiątej jakiś gnojek wiedział, kto się
zabił. I co mu powiedziałeś? – Spojrzał na Andrzeja surowo. Andrzej wzruszył
ramionami.
– Że pomylił numer.
– I coś jeszcze?
– Nie, od razu po tym
się rozłączyłem.
– Dobrze. – Twarz ojca
złagodniała. – Dobrze. Tego się zawsze trzymaj. Milczenie jest
najbezpieczniejsze. Oni z jednego słowa potrafią zrobić całą opowieść. A teraz
wracaj do siebie – dodał stanowczo. – Usłyszałeś już, co chciałeś, i wystarczy,
więcej nie potrzebujesz.
Ton ojca sugerował
wyraźnie, że nie ma sensu dyskutować. Zresztą Andrzej wcale nie czuł takiej
potrzeby – rzeczywiście, tyle informacji mu wystarczyło.
Inna sprawa, że przez
kolejne dni te informacje napływały same, nieproszone, nawet niechciane. W
sklepie. Na judo. Na powtórkach z angielskiego u Maksa. W szkole, podczas
ustnej geografii, jak opowiadał Maks. Na ustnym angielskim, gdy siedzieli całą
klasą w sali i czekali na swoją kolej.
– Chodź się schować w
kiblu na parterze – rzuciła wreszcie Anita ściszonym głosem. – W damskim,
bo mniej śmierdzi. I tak wchodzimy na końcu. Ja się zaraz porzygam od tego
wałkowania tematu Filipa na wszystkie strony.
Przeczekali w damskiej
toalecie większość czasu; przeglądali notatki ze speechami, Anita trochę
rysowała, Andrzej czytał. Siedzieli na podłodze przy umywalkach, z plecakami
pod pośladkami, i mieli święty spokój, bo matury z angielskiego odbywały się na
drugim piętrze, a poza maturzystami tego dnia w szkole nie było innych uczniów
– młodsze klasy poszły z wychowawcami na wycieczki.
– Może to zabrzmi paskudnie
– powiedziała w pewnym momencie Anita – ale ja już nie mam siły słuchać o tym.
Wszyscy mają teraz coś do powiedzenia. Wszyscy wiedzą najlepiej.
– A póki żył, wszyscy
mieli w dupie jego i jego problemy – dokończył Andrzej.
– No właśnie. Strasznie
mi go żal. Ale moje gadanie o tym nic mu nie pomoże.
Andrzejowi nie było
Filipa żal. Filip był słaby, psychicznie słaby. Uległy wobec ojca, bez
gotowości walki o swoje. Żył tak, jak mu kazano. Gdyby ojciec kazał mu
przefarbować włosy na różowo i odciąć sobie rękę, Filip zrobiłby to bez
wahania. Jedyny protest, jedyny gest walki o siebie, na jaki było go stać, to
to samobójstwo – a nawet to trudno uznać za coś wartościowego, bo wynikało
tylko ze strachu przed ojcem, z przerażenia z powodu oblanej matury. Zamiast
cisnąć tymi pałami z polskiego i biologii ojcu w twarz, z komentarzem „Pierdol
się ty, twoja medycyna i twoje układanie mojego życia” – Filip wybrał ucieczkę,
która niczego nie rozwiązywała.
Ale to lepiej było
zachować dla siebie. Gdy powiedział to w domu, reakcje rodziców, choć różne,
wyraźnie dowodziły tego, co ostatnio powiedział ojciec: milczenie jest
najbezpieczniejsze.
Mama parę dni temu
weszła do jego pokoju z talerzem kanapek i kubkiem świeżo wyciśniętego soku z
pomarańczy, postawiła to na biurku.
– Uczysz się? – spytała
domyślnie i pogłaskała go po głowie. – Ucz się, Jędruś, ale bez stresu. Te
pisemne tak ci ładnie poszły, angielski też pójdzie dobrze. Zresztą… Synku,
spójrz na mnie.
Andrzej oderwał wzrok od
podręcznika do gramatyki angielskiej, popatrzył na mamę ze zdziwieniem.
– Co jest?
– Pamiętaj, że to tylko
oceny – powiedziała mama łagodnie. – Oceny zawsze można poprawić. Wszystko
zawsze można poprawić. Nie ma takiej rzeczy, przez którą warto popadać w
rozpacz, dopóki ma się rodzinę przy sobie. Rozumiesz? – Przysunęła się, objęła
jego głowę obiema rękami i pocałowała go w czoło. – Cokolwiek się stanie,
zawsze masz nas, a my ciebie i tylko to się liczy. Rozumiesz mnie?
– Chodzi mamie o tego
Filipa? – spytał Andrzej z niesmakiem i trochę się odsunął wraz z krzesłem. –
Niech mama da spokój. Skoro był głupi i słaby, to jego problem, nie mój. Jeśli
coś mi się nie uda, to się ogarnę i zrobię jeszcze raz tak, żeby było dobrze.
Niech się mama przestanie o mnie martwić dlatego, że jakiś dureń się powiesił,
bo nie umiał zdać matury.
– Nie mów tak –
poprosiła mama stanowczo. – To biedny chłopak i to straszne, że tak zrobił.
Należy współczuć i jemu, i jego rodzicom.
– Ja im nie współczuję –
odparł Andrzej.
– Nie mów tak –
powtórzyła mama, nieco ostrzej. – Wiem, że lubisz pokazywać, jaki jesteś
twardy, ale nie bądź przy tym paskudny, Jędrek. I jedz kanapki. Musisz mieć sił
do tej nauki.
Powstrzymał się od
dalszych komentarzy. Nie było sensu dyskutować o tym z mamą, ona nie chciała
patrzeć na sprawy trzeźwo i konkretnie, bez zbędnych sentymentów. Trudno.
Dwa dni później Andrzej
wszedł z herbatą i talerzem sałatki do salonu. Ojciec siedział na kanapie, z
gazetą na kolanach, i wpatrywał się w okno.
– Mama kazała to ojcu
dać, gdy ojciec wróci – powiedział Andrzej, stawiając naczynia na ławie.
– Co? – mruknął ojciec
takim tonem, jakby nie zrozumiał, spojrzał na ławę i wreszcie zaskoczył. – A,
tak. Dziękuję. A mama gdzie jest?
– U sąsiadki. Coś jej
obiecała skrócić czy poszerzyć.
– U Ujazdowskiej? –
spytał ojciec.
– Tak.
– No to poszerzyć,
Jędrek, i to bardzo poszerzyć – oświadczył ojciec z rozbawieniem. – U
Ujazdowskiej to zawsze trzeba poszerzać. Gdzie ty znowu leziesz? – zapytał
ostro, gdy Andrzej chciał wyjść. – Nie możesz usiąść na chwilę normalnie? Ledwo
z pracy wróciłem, znowu się chcesz zamknąć w swoim pokoju jak obrażony jeż?
Andrzej prychnął.
– Z reguły jak spędzimy
razem pięć minut sam na sam, wychodzi z tego awantura – zwrócił uwagę. – A poza
tym się uczę.
– Cały czas się uczysz –
burknął ojciec. – A awantury wychodzą, bo wiecznie musisz pyskować. Usiądź na
chwilę na tyłku i posiedź z własnym ojcem jak normalny człowiek.
– To prośba czy rozkaz?
– zapytał Andrzej złośliwie.
– Chryste, Jędrek –
jęknął ojciec. – Nie mam na to siły. Nie po dzisiejszym. Usiądź na chwilę i się
zlituj, nie dręcz mnie teraz tym swoim pyskowaniem.
Na twarzy ojca widać
było zmęczenie – coraz wyraźniejsze, coraz większe. W głosie też się czuło.
Nagle ojciec wydał się starszy, znacznie starszy niż zwykle.
Andrzej usiadł w fotelu
naprzeciwko ojca. Przyglądał mu się bez słowa, gdy ojciec dość łapczywie jadł
sałatkę z kurczakiem, zagryzał kolejnymi kawałkami pokrojonej w cząstki bułki,
popijał herbatą.
– Nic ojciec nie jadł w
pracy? – zapytał wreszcie. Ojciec pokręcił głową.
– Niezbyt –
odpowiedział, gdy przełknął kolejny kawałek bułki. – Rano kanapki. Potem
piliśmy z Solskim kawę za kawą. Kazia, ta moja sekretarka, ganiała z dzbankiem
od kuchni do gabinetu i z powrotem. W końcu się wkurzyła i zagroziła, że
zadzwoni do naszych żon ze skargą, że tyle kawy żłopiemy. To potem Solski po
cichu sam chodził do kuchni zrobić nowy dzbanek. Wiesz – sięgnął po kubek – jak
jest tyle roboty i takie nerwy, to człowiek zapomina, że jest głodny, zwłaszcza
jak pije przy tym dużo kawy. – Upił trochę i odstawił kubek na ławę. – A potem
człowiek wraca do domu, widzi domowe jedzenie i rzuca się na nie jak prosiak,
bo nagle mu się przypomina, że ma pusty żołądek. – Westchnął, spojrzał na
talerz. – Przyniósłbyś mi jeszcze jedną bułkę? – poprosił.
Andrzej bez słowa wstał
i poszedł do kuchni. Wrócił z bułką i miską, w której mama trzymała sałatkę.
– Dołożyć ojcu? –
zapytał. Ojciec pokiwał głową, więc Andrzej nałożył mu pięć łyżek sałatki,
odstawił miskę na skraj ławy i wrócił na fotel.
– Dziękuję – wymruczał
ojciec i jadł dalej. Po kilku chwilach dołożył sobie jeszcze trzy łyżki
sałatki. Andrzej westchnął, wstał, wziął pusty kubek z ławy. Gdy wrócił z
kolejną bułką i świeżą herbatą, ojciec tylko pokiwał głową, wymruczał kolejne „Dziękuję”
i dalej jadł. Wreszcie skończył, odsunął od siebie talerz. – Jakie to było
dobre – powiedział. – Twoja matka z najprostszego dania umie zrobić coś
wyjątkowego.
Andrzej przyglądał mu
się przez moment z namysłem.
– Co się takiego dzisiaj
stało? – zapytał. – Jak ojciec wszedł do domu, wyglądał ojciec na wściekłego. A
teraz na wykończonego.
– Jestem i wściekły, i
wykończony – mruknął ojciec i dopił herbatę, po czym dość głośno odstawił
kubek. – Mam dosyć tej całej sprawy. Wszyscy mamy dosyć. Dzieciak się powiesił
z rozpaczy i strachu przed własnym ojcem, a ten dureń teraz chodzi i robi
awantury, że czegoś nie dopatrzyliśmy, że coś jest niewłaściwie poprowadzone,
że coś jest podejrzane. Mieliśmy dziś z Solskim ochotę spuścić go kopniakami ze
wszystkich schodów na komendzie. I jeszcze te kretyńskie historyjki.
– Jakie historyjki?
– Nie słyszałeś? –
zdziwił się ojciec. – Że był jakiś drugi list, którego nie ujawniono. Że umarł
o innej godzinie, niż stwierdzili na sekcji. Że dzieciaka zdejmowała straż
pożarna i coś źle udokumentowano, chociaż nasi go zdejmowali, straż pożarna po
prostu też tam była, pomagali. I jeszcze kilka takich głupot.
– A – mruknął Andrzej. –
I że wieźliście tę kobietę, która go znalazła, w karetce razem ze zwłokami.
Ojciec huknął pięścią w
stół.
– No właśnie – warknął.
– Jakie „razem”, ją w ogóle wcześniej zabrano, żeby spisać zeznanie. I nie
wiezie się świadka wraz z trupem. Jasna cholera, pilnujemy takich rzeczy, żeby
było wszystko zgodnie z procedurami. A potem przychodzę do pracy i czytam w
gazecie jakieś bzdury, a jeszcze większe bzdury słyszę wokół od osób, które
guzik wiedzą, ale mają zawsze najwięcej do powiedzenia. Gdzie ty usłyszałeś o
tej karetce? – zapytał ostro.
– Na judo – odparł Andrzej
obojętnie. – Chłopacy z mojej grupy wałkowali to przed zajęciami, w trakcie i
po.
– Mam dosyć – powtórzył
ojciec. – Stała się paskudna tragedia, a wszystkim odbiło. Ludzie ględzą, jakby
wszystko wiedzieli najlepiej, a ten durny Kaszewski lata i próbuje zwalić na
innych własną winę, zamiast się żoną zająć. Przecież jak się dowiedzieli, to
Kaszewska dostała takiej histerii, że do niej też trzeba było wzywać karetkę i
ładować w nią całą walizkę środków uspokajających. – Przez moment ojciec
milczał, po czym spytał podejrzliwie: – Rozmawiasz z kimś o tym? Ze szkoły albo
tych treningów?
– Nie.
– To dobrze. – Ojciec
westchnął. – Uważaj. Ludzie lubią ciągnąć za język, a potem będą ci dopisywać
nawet takie rzeczy, których nie powiedziałeś. Jak chcesz z kimś o tym
porozmawiać, to nie wiem… mamy na komendzie psychologa, całkiem przyzwoity
człowiek, chociaż czasem dziwne rzeczy opowiada. Może… – zawahał się – może,
nie wiem… chcesz do niego pójść?
– Po co? – zapytał
Andrzej ze zdumieniem.
– No wiesz – ojciec
wzruszył ramionami. – Porozmawiać o tym. Jak cię to męczy. Od prawie trzech lat
go mamy, przez te nowe przepisy, co to mówią, że zawód policjanta jest
stresujący. Odkrycie zrobili – roześmiał się krótko. – No ale jest. W sumie
jest tak na kilka punktów, dojeżdża to tu, to tam, ale u nas jest zawsze w
poniedziałki. Ludzie nawet do niego chodzą, ci młodsi, bo tacy w moim wieku to
już niezbyt… – Pokręcił głową, wzruszył ramionami. – Mnie inaczej uczyli. Że z
takimi sprawami dorosły człowiek, dorosły mężczyzna powinien radzić sobie sam.
Ale teraz jest inna moda. Może to i nie tak źle. Tego, co mi rzygał teraz w
krzakach po zdejmowaniu zwłok, to posłaliśmy z Solskim do tego psychologa,
chyba chłopakowi pomogło. Więc jakbyś chciał… to nawet w ten poniedziałek
możesz ze mną do pracy pojechać, od ręki cię przyjmie.
– Po co? – powtórzył
Andrzej, tym razem kpiąco. – Niby o czym miałbym z nim rozmawiać?
Ojciec zrobił tak
bezradną minę, jakby mu kazano powiedzieć coś w języku, którego nie zna.
– Ogólnie – mruknął. – O
tym, co się stało. Jak sobie z tym radzisz. Albo nie radzisz. Jakoś tak to ten
facet zawsze ujmuje. O tym, co cię męczy albo martwi przy tej sytuacji.
– Ale mnie nic nie męczy
ani nie martwi – odparł Andrzej z rozbawieniem. – Ta sprawa zupełnie mnie nie
rusza.
– Daj spokój, Jędrek –
przerwał ojciec. – Wszystkich nas to ruszyło.
– Mnie nie – oświadczył
Andrzej twardo i pochylił się na fotelu w kierunku ławy. – Niech to do ojca
dotrze w pełni. Ta „sytuacja”, jak to ojciec określił, zupełnie mnie nie
ruszyła i zupełnie mnie nie obchodzi. Jakiś idiota w moim wieku słuchał na
każdym kroku tego, co mu kazał jego ojciec. Zdawał na maturze jakiś przedmiot
tylko z powodu pomysłu swojego ojca. Zawalił obie pisemne matury, bo
spanikował. A potem spanikował, że przez te zawalone matury jego ojciec będzie
się złościł. I w ramach radzenia sobie z problemami powiesił się, bo nie miał
dość jaj, żeby posłać wszystkich wokół do wszystkich diabłów i zacząć jeszcze
raz, tylko po swojemu. Więc nie, nie mam ani współczucia, ani zrozumienia dla
Filipa – podsumował zdecydowanie. – I jego dyndanie na drzewie ani mnie nie
męczy, ani nie martwi, w ogóle mnie nie rusza. Był słabym, żałosnym dupkiem
przez całe swoje życie i jako słaby, żałosny dupek umarł. Nie będę się kimś
takim przejmował. Ani teraz, ani kiedykolwiek w przyszłości. Rozumie ojciec?
Ojciec siedział przez
dłuższą chwilę sztywno, z ponurą miną, z zaciśniętymi ustami. Patrzył na ławę;
wreszcie uniósł głowę i wbił w Andrzeja mało przyjemne spojrzenie.
– Idź do swojego pokoju,
Jędrek – powiedział cicho. – Miałeś rację, my dwaj przez pięć minut razem w
pokoju to kiepski pomysł.
– Mówiłem ojcu –
wypomniał Andrzej z rozbawieniem, wstał i wyszedł z pokoju, ignorując to, jak
ojciec nagle się garbi i ukrywa twarz w dłoniach.
– Hej – usłyszał głos
Anity – ziemia do Andrzeja. Co tak odpłynąłeś?
– Tak jakoś – mruknął i
poprawił się na plecaku. – Nie lubię takiego czekania.
– No, ja też – zgodziła
się Anita. – Patrz, z tego wszystkiego zrobiłam karykatury angielskich czasów.
Zobacz, jaki mi wyszedł Present Continuous.
Pochylili się nad dużym
blokiem, który Anita trzymała pomiędzy nimi. Karykatury czasów były świetne.
Drzwi do toalety
otworzyły się gwałtownie.
– Ej, ruszcie się! –
wykrzyknął Maks w progu i nagle umilkł. Zrobił jakąś dziwną, wyjątkowo
podejrzliwą minę.
– No, co jest? –
zapytała Anita, unosząc głowę znad bloku. – Już wchodzimy?
– Tak – odpowiedział
Maks powoli. – Mateusz właśnie wszedł. Po nim wchodzi Maja, a potem jesteś ty i
Andrzej. Więc lepiej już chodźcie.
– Dobra, trzeba iść. –
Anita zamknęła blok i wstała, Andrzej też. Otrzepali plecaki, Anita spojrzała w
lustro i poprawiła włosy.
– Ej, słuchajcie… –
odezwał się naraz Maks. – Weźcie powiedzcie, ale tak szczerze… Zanim wszedłem…
całowaliście się?
Andrzej spojrzał na
niego z zaskoczeniem. Anita parsknęła śmiechem.
– Nie –
powiedziała. – Jezu, Maks, nie wymyślaj, i to akurat przed ustnym anglikiem.
– Ale ja pytam na
poważnie – upierał się Maks. – Tyle mi się chyba należy, że powiecie szczerze,
nie? Po prostu chcę wiedzieć. No, Andrzej, miej jaja i bądź szczery – dorzucił
z wyraźnym gniewem. – Całowałeś się teraz z Anitą? Albo w ogóle?
– Nie – odpowiedział
Andrzej spokojnie, choć miał ochotę się roześmiać. Sytuacja była kuriozalna. A
Maks zachowywał się jak w jakimś tandetnym dramacie.
– Nie? – spytał Maks z
doskonale wyczuwalnym powątpiewaniem. – A w sumie niby czemu miałbym w to
uwierzyć?
Andrzej sam do końca nie
wiedział, co go sprowokowało. Może świadomość, jak idiotyczne są podejrzenia
Maksa. Może rozbawienie tą sytuacją. Może fakt, że miał przed sobą ostatni
egzamin maturalny i zaraz cała licealna historia zostanie zamknięta. A może coś
innego – chęć wykroczenia poza dotychczasowy lęk, ukrywanie się, milczenie?
Podszedł do Maksa.
– No? – powtórzył Maks
ze złością. – W sumie czemu mam ci wierzyć, co?
Andrzej oparł się
przedramieniem o ścianę tuż przy twarzy Maksa i pochylił się nieco – Maks był o
parę centymetrów niższy. Chłopak patrzył ponuro, z zawziętą miną, ale było
widać, że taka bliskość jest dla niego niezbyt komfortowa.
– No? – odezwał się ponownie,
choć mniej agresywnie. – Słucham, czemu mam wierzyć, że nie lecisz na Anitę?
– Bo ja, Maksiu – odparł
Andrzej możliwie najuprzejmiejszym tonem, pochylając się przy tym jeszcze
trochę, tak że prawie się dotykali czołami – wolę chłopców. – Odsunął się i
klepnął Maksa w ramię. – Rusz się, idziemy.
Zdumiona, pełna
zaskoczenia mina Maksa była warta szczerości. Roześmiał się, idąc korytarzem w
stronę schodów. Za sobą słyszał kroki tamtych dwojga. Biedny Maks, zderzył się
dziś z rzeczywistością gorszą niż ból zębów albo czwórka z pisemnej geografii.
Poczekał na nich przed
salą, w której czekała reszta klasy. Maks szedł z taką miną, jakby dopiero do
niego docierało, co usłyszał. Rzucił Andrzejowi dziwne spojrzenie, otworzył
drzwi i wszedł do sali. Anita przystanęła na korytarzu, pokręciła głową.
– Zszokowałeś go –
mruknęła. – Trzy razy pytał, czy ty tak na poważnie. Ale obiecał, że nikomu nie
powie, więc się nie martw.
– Nie martwię się –
odparł Andrzej spokojnie. – Ale dzięki.
Anita pokiwała głową.
– A w sumie co cię tak
nagle wzięło, że mu powiedziałeś? – spytała po chwili. – Nie musiałeś, jeśli
chodzi o mnie. Zaraz by przestał marudzić.
– To nie to – powiedział
Andrzej z namysłem. – Chyba po prostu mam ochotę móc o tym powiedzieć czasem
głośno. No i – przyznał z rozbawieniem – mina Maksa była tego warta.
Anita roześmiała się.
– Żebyś wiedział.
Drzwi znów się otworzyły
i wyjrzał Maks.
– Majka już tam jest –
powiedział, spojrzał na Anitę, potem na Andrzeja i uśmiechnął się blado. –
Zaraz wy. Nie wylosujcie tematu o hobby, ja go chcę.
– Będę się trzymał od
hobby z daleka – odparł Andrzej.
– Dzięki. – Maks znów
się uśmiechnął, tym razem już bardziej po swojemu, wyszedł z sali, zamknął
drzwi i stanął obok Anity. – Kurde, mam coraz większego stresa.
– Będzie dobrze. – Anita
pogłaskała go po ramieniu. – Za godzinę już nas tu nie będzie.
***
We wtorek po ustnej
maturze z angielskiego – zdanej przez niego i Maksa na piątki, przez Anitę na
czwórkę – Andrzej zrobił sobie przerwę w nauce do egzaminu na filologię i wczesnym
popołudniem poszedł na Wał. Tam się dobrze myślało, odpoczywało, odcinało od
wszystkiego.
Zjawienie się
kilkadziesiąt minut później Marcina było jak cofnięcie się w czasie. Marcin
niewiele się zmienił – nadal nadmiernie wrażliwy, nadal przejmujący się innymi,
nadal taki… łatwy w rozmowie. Już nie tak pociągający jak kiedyś, choć wciąż
całkiem atrakcyjny. Może nie na tyle, by iść z nim znów do łóżka, ale na tyle,
by patrzeć na niego z przyjemnością.
I, oczywiście, koniec
końców też chciał gadać o Filipie. Też się nim przejmował. Ale Marcinowi można
było powiedzieć pewne rzeczy nieco szczerzej. To, co wcześniej tak Andrzeja
denerwowało – fakt, że Marcin zbyt dobrze poznał pewne szczegóły jego domowych
spraw i najwyraźniej niektórych kwestii się domyślał – teraz okazało się
swoistym ułatwieniem, nie musiało się tak pilnować każdego słowa.
Z Filipa Marcin
przeskoczył do tematu studiów i – co było do przewidzenia – na początku trochę
się obraził, gdy Andrzej nie chciał mu nic konkretnego powiedzieć. Potem mu przeszło,
ale w tej początkowej urażonej reakcji było tyle typowego Marcina, że aż się
chciało roześmiać. Ludzie się jednak nie zmieniają.
Gdy się pożegnali,
Andrzej ruszył w drogę powrotną z tenisówkami w dłoni. Lubił chodzić po lesie
boso. Było w tym coś odprężającego i przyjemnego, to uczucie chłodnej ziemi,
zabawnie kłujących w stopy liści, gałązek, kamyków, ocierającego się o opuszki
palców piasku. Marcin zawsze marudził, gdy chodzili razem po lesie, „Po co
znowu zdejmujesz buty, chcesz sobie stopy rozwalić, chcesz wdepnąć w jakieś
gówno dzika, co ci odwala z tym łażeniem boso jak w jakiejś sekcie?”. Andrzej
raz nie wytrzymał i zapytał: „Wolałbyś, żebym łaził bez spodni?”. „Tak”, odparł
wtedy Marcin, „przynajmniej miałbym z tego jakiś pożytek. Lubię patrzeć na
twoją gołą dupę, twoje gołe stopy jakoś niezbyt mnie podniecają”.
W gruncie rzeczy, przy
różnych swoich wkurzających zachowaniach i tak dalej, Marcin był zawsze w
porządku, pomyślał nagle Andrzej. Wobec mnie był zawsze w porządku. Nawet gdy
ja byłem nie w porządku wobec niego.
Tknięty jakimś dziwnym
wrażeniem, zawrócił i podszedł z powrotem do miejsca, w którym siedział Marcin,
zamyślony, obejmujący ramionami skrzyżowane nogi, wpatrzony gdzieś przed
siebie.
– Hej.
Marcin obrócił się,
popatrzył ze zdziwioną miną.
– Co?
– Powodzenia na
egzaminach.
To właściwie nie było
to, przez co Andrzej zawrócił. Ale tego, przez co zawrócił, nie umiał wyjaśnić;
może nawet nie umiał nazwać.
– Wzajemnie! – usłyszał,
gdy już odszedł kawałek. Uśmiechnął się do siebie, machnął trzymanymi w ręku
tenisówkami. Cóż, pewne rzeczy naprawdę się nie zmieniły. Przy Marcinie
człowiek nie musiał nazywać pewnych spraw, pewnych odczuć. Mogły one po prostu
być – takie, jakie były: nienazwane, nie do końca zrozumiane, czasem nawet
niechętnie zauważane.
***
U pana Przemka temat
Filipa był oficjalnie zakazany, albo raczej – zablokowany. Gdy po raz pierwszy
wypłynął w czasie treningów, pan Przemek zwołał ich wszystkich, ostro opieprzył
za powtarzanie plotek, komentowanie spraw, których w pełni nie rozumieją i
opowiadanie bzdur, które naganiają kolejne bzdury. Zapowiedział, że nie życzy
sobie o tym słuchać, nie życzy sobie ich wymądrzania się o tak tragicznej
sprawie, a jeśli nie mają niczego lepszego do roboty i się nudzą, to mogą
ruszyć tyłek po szczotkę i mopa w składziku i wypucować całą szkołę na błysk.
Widać było, że pana
Przemka sprawa Filipa mocno ruszyła. Po raz pierwszy od początku całej historii
Andrzeja dopadło współczucie – ale nie dla Filipa, tylko dla pana Przemka.
Musiał mu się przypomnieć własny syn, choć tamten umarł w zupełnie innych
okolicznościach. I może pan Przemek czuł wściekłość na innego ojca, który
pewnie z jego punktu widzenia kompletnie nawalił.
Na treningach temat
Filipa zatem więcej nie wypływał, ale w szatni żył własnym życiem. To było tak
nudne i męczące, te komentarze, teorie i głupawe dowcipy, którymi niektórzy się
przerzucali. Andrzej starał się jak najszybciej przebrać i iść na salę
treningową albo do domu, bo atmosfera w szatni zwyczajnie drażniła.
Tak jak dzisiaj, gdy
całą grupą wyszli spod pryszniców i się ubierali. Kilku chłopaków coś omawiało
półgłosem, imię Filipa padło parę razy, a potem jeden z nich, chyba Tadek,
obejrzał się i powiedział głośno:
– Ty, Andrzej, twój
stary jest w policji, nie?
– Tak. – Nawet nie
uniósł głowy, zawiązywał dalej lewy but. Brak kontaktu wzrokowego i lapidarne
odpowiedzi nieraz zniechęcają drugą stronę do dalszych prób nawiązania
kontaktu.
– Jak on jest tym
głównym szefem u nas i w Szczecinku, to pewnie wie, co się odpierdala, nie? –
naciskał Tadek. – Co gliny zjebały, że jest taki syf z tą sprawą Filipa?
Andrzej uniósł głowę.
– Nikt nic nie zjebał –
powiedział spokojnie. – I nie ma żadnego syfu. Jest tylko gromada kretynów,
którzy im bardziej nic nie wiedzą, tym więcej mają do powiedzenia. Jeśli chcesz
dostać ich legitymację członkowską, to muszę przyznać, że masz spore szanse.
– Pierdol się –
odparował Tadek. – Mój wujek się kumpluje z tatą Filipa i mówił ostatnio, że
tam się na komendzie niezłe rzeczy odjebały. Ci na górze to chyba mają w tym
jakiś interes, że tak kombinują z dowodami. Twój stary to pewnie skasował
niezłą kopertę za to, że to wszystko tak ładnie kryje, nie? Albo sam coś
spierdolił i innym każe to zamiatać pod dywan.
Dwóch chłopaków
stojących obok roześmiało się.
Andrzej powoli skończył
z lewym glanem. Prawy już był zawiązany. Mieszanina dziwnych wrażeń nie
pozwalała oderwać wzroku od trzymanego w palcach sznurowadła.
Ojciec był głupim
komuchowskim gnojem, to fakt. Milicyjnym, ubeckim dupkiem. Pierdolonym
skurwysynem, który potrafił tylko lać, dopóki nie trafił na opór. Nie zasługiwał
ani na szacunek, ani na sympatię, ani na współczucie. Nigdy. Nawet teraz, gdy
ktoś tak po nim jechał.
Ale ojciec to była jego,
Andrzeja, prywatna sprawa. Nic nikomu do tego. Co sam mówił i myślał o ojcu –
to jego prawo. I tylko jego.
Poza tym w tym akurat
przypadku to było zwykłe kurestwo, ta gadanina. Jeśli chodzi o pracę, ojciec
był strasznym służbistą, był cholernie rzetelny, bardzo zaangażowany, przejęty,
miał ogromne poczucie odpowiedzialności. Nie za siebie i swoje stanowisko – za
swoich ludzi. Im niższych w hierarchii, tym bardziej. Ile razy ojciec powtarzał
to „moje chłopaki” w odniesieniu do zwykłych, najniższych stopniem ludzi z
posterunków, ile razy jechał, już jako komendant powiatowy, żeby się spotkać z
nowymi, świeżo przyjętymi pracownikami, bo „co to za szef, jak go ludzie nigdy
na oczy nie zobaczą”, bo „mają wiedzieć, że jak cokolwiek, to ja jestem, nie
tylko na tabliczce i na podpisanym rozkazie”, bo „siedzeniem na dupie za
biurkiem nie buduje się zaufania i dyscypliny”. Przed świętami objeżdżał
wszystkie punkty w powiecie, żeby złożyć osobiście życzenia. Jak się parę lat
temu zrobił na posterunku w Barwicach problem, dość poważny, między tamtejszym
kierownikiem a dwoma dzielnicowymi, ojciec stanął po stronie dzielnicowych i
ostro przywołał kierownika do porządku. „To on jest szefem”, mówił potem mamie
przy kolacji, „to on ma obowiązek pilnować, żeby mogli ze sobą normalnie
pracować. Jak szef strzela fochy i histeryzuje jak obrażona nastolatka, to jaki
on przykład daje swoim ludziom? Już jeden rzucił przez to papierami, dobrzy
dzielnicowi mają mi odchodzić z posterunku, bo kierownik jest przewrażliwioną
na swoim punkcie damulką?”.
Ojciec lubił swoją
pracę. Może nawet więcej: ojciec uwielbiał swoją pracę. Po raz pierwszy Andrzej
spojrzał na to pod tym kątem. Dotąd myślał, że w byciu policjantem ojciec lubi
mundur, władzę, prestiż, wywoływanie strachu. Chyba jednak nie – chyba było w
tym coś więcej, coś innego. Ojciec odnajdywał w tej pracy coś, co dawało mu
poczucie, że robi wartościowe rzeczy.
Ojciec lubił swoją
pracę. Wkładał w nią serce, to zdecydowanie można było zauważyć, o ile chciało
się temu przyjrzeć.
A w sprawie Filipa
ojciec dawał z siebie wszystko nawet podwójnie, chociaż nie musiał, chociaż
miał od tego ludzi. Poza tym sugerowanie, że ojciec połakomiłby się na jakieś
łapówki czy podobne, było tak debilne…
Nienawidzę go, pomyślał
Andrzej. Ale za inne rzeczy. Za to, co mnie dotyczy. Pod względem tego, jak
wykonuje swoje obowiązki w pracy, ja się nie mam o co przyczepić. Dobra, jasne,
milicyjny komuch i tak dalej, ale w sumie… to mnie nie dotyczy. Dotyczy mnie
tamto, w domu. I z tym sobie poradziłem sam. I przy tym nie potrzebuję
czyjegokolwiek komentarza, nic nikomu do tego. A tutaj…
Uniósł głowę i spojrzał
na Tadka, który właśnie szturchał łokciem jednego z dwóch stojących obok
chłopaków.
– Ty, zobacz, jak go
zatkało – zakpił Tadek. – Wujek mówił, że tata Filipa to i twojego starego, i
jego przydupasów wykopie z tych stołków na komendzie za to, co zjebali. Aż się
będzie kurzyło, tak będą spierdalać w podskokach.
Andrzej wstał i wolnym
krokiem podszedł do Tadka. Był spokojny; czuł ten zimny, dokonujący błyskawicznych
kalkulacji w głowie spokój, który już znał, który pamiętał sprzed roku, z
poprzedniego marca, ze sprawy z tamtym debilem z maturalnej. Szybkie
oszacowanie wzrokiem otoczenia. Miarowy oddech. Rozluźnienie mięśni, zanim się
je napnie.
Tylko nad wyrazem twarzy
najwyraźniej nie zapanował, bo choć się lekko uśmiechnął, dwóch kretynów
stojących dotąd obok Tadka nagle powstrzymało głupie chichoty i się odsunęło.
– Co, kurwa? – rzucił
Tadek zaczepnie.
Andrzej stanął tak
blisko, że tamten musiał się oprzeć o ścianę. Jeszcze krok, niech się wciśnie w
ścianę bardziej. I jeszcze krok. Ręce w kieszeniach, ale ramieniem zablokował
go z boku, tak by chłopak nie mógł się przesunąć. Teraz miał go ładnie
zagonionego w róg sali.
– Co tak nagle uciekasz?
– zapytał cicho.
– Pojebało cię? –
warknął Tadek. – Weź się odsuń albo ci przypierdolę. – Wyciągnął ręce i
próbował odepchnąć Andrzeja od siebie. Andrzej chwycił go szybko za nadgarstki
i przycisnął do ściany tak, żeby dłonie Tadka wbijały się chłopakowi w klatkę piersiową.
Jedną nogę ustawił pod takim kątem, by w razie potrzeby móc szybko kopnąć tego
kretyna w krocze.
– Masz kiepski refleks –
powiedział uprzejmie. – Obyś słuch miał lepszy.
– Spierdalaj.
– Nie szarp się –
poradził. – To nic nie da, a ja się zrobię nieprzyjemny. Jak grzecznie
posłuchasz, to puszczę.
– Czego, kurwa, chcesz?
Andrzej przyglądał mu
się przez chwilę. Tadek wyraźnie zaczynał się bać.
– Ej, weźcie tego pojeba
ode mnie! – rzucił w stronę kolegów.
Jeden z chłopaków się
ruszył, ale ledwo zrobił krok czy dwa, rozległ się głos Maćka:
– Jak się któryś do nich
zbliży, to ma wpierdol ode mnie, i to zanim zdąży tam podejść.
Andrzej obejrzał się
przez ramię. Kumpel Tadka zawahał się, po czym wrócił na ławkę i zaczął grzebać
w swoim plecaku z taką miną, jakby w ogóle go tu nie było.
Andrzej spojrzał
ponownie na Tadka i przycisnął go jeszcze mocniej do ściany.
– Wracając do tematu –
podjął takim tonem, jakby prowadzili towarzyską rozmowę, i uśmiechnął się.
Tadek się wzdrygnął. – Jeszcze jedno słowo o moim ojcu, o jego pracy, o jego
związku z całą tą sprawą Filipa i tak dalej, a zrobię ci krzywdę. Nie będę ci
wyliczał, co dokładnie, nie potrzebuję cię straszyć. Po prostu najzwyczajniej w
świecie zrobię ci krzywdę, tak bardzo, jak tylko będę umiał. A uwierz, umiem.
Jeśli masz problem z wiarą, podam ci imię i nazwisko chłopaka, któremu rok temu
zafundowałem bardzo długi pobyt w szpitalu. Kojarzysz? – Tadek pokiwał głową,
szybkim, krótkim, nerwowym ruchem. – To dobrze. A pamiętaj, że od tamtego czasu
minął dobry rok. A na kick-boxing chodzę cały czas. Jakieś pytania?
Tadek pokręcił głową.
Andrzej znów się uśmiechnął, puścił go, zrobił dwa, trzy kroki do tyłu, wsadził
ręce do kieszeni spodni.
– To spierdalaj –
doradził, wskazując głową w kierunku drzwi od szatni.
Tadek gwałtownie oderwał
się od ściany, chwycił szybko swoje rzeczy i z butami w ręku dopadł wyjścia.
– Jesteś pojebanym
psycholem – rzucił wściekle, już z dłonią na klamce.
– Jestem – zgodził się
Andrzej z rozbawieniem i zorientował się, że już kompletnie nie panuje nad
uśmiechem, który, czuł to wyraźnie, jakoś dziwnie wykrzywia mu usta. – Jestem
pojebanym psycholem, a jeśli mnie sprowokujesz, to się przekonasz, że jestem
bardziej pojebany, niż ci się wydawało.
Tadek najwyraźniej
chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił; spojrzał na swoich kolegów.
– A wy kurwa co, nic? –
zapytał ze złością.
– Weź się odwal –
burknął ten, którego wcześniej zastopował Maciek. – Muszę iść do domu, mam
jutro sprawdzian z fizy, nie będę dla ciebie dupy nadstawiał.
Drugi chłopak udawał, że
w ogóle nie słyszał pytania. Tadek popatrzył ponuro na wszystkich w szatni –
dużo ich nie było, paru innych chłopaków siedziało cicho, tylko obserwując
rozwój sytuacji – splunął ostentacyjnie na podłogę i wyszedł, zatrzaskując za sobą
mocno drzwi.
Andrzej spokojnie
podszedł do ławki, na której miał swoje rzeczy, i zaczął powoli pakować strój
treningowy do plecaka. Potrzebował chwili, żeby odetchnąć, żeby ten dziwny
nastrój, który go ogarnął, wreszcie odpuścił. Stał tyłem do chłopaków w szatni,
więc tylko słyszał, jak jeden po drugim wreszcie wychodzą, niektórzy bez słowa,
niektórzy z krótkim „Cześć” albo „Na razie”.
W końcu w szatni zrobiło
się cicho. Odetchnął.
– Przestałeś się już
uśmiechać jak psychopata? – usłyszał głos Maćka. Odwrócił się. Maciek siedział
tam, gdzie był cały czas, na ławce tuż przy przejściu do pryszniców, ubrany, za
to bez butów, z plecakiem na kolanach.
– Nie wiem – mruknął.
– Przestałeś –
stwierdził Maciek, patrząc na niego uważnie. – I dobrze. Uśmiechałeś się tak,
że mi się przypomniał Lecter z „Milczenia owiec”, też się tak uśmiechał. A
potem patroszył ludzi. Odwaliło ci trochę, wiesz? Za mało miałeś kłopotów w
zeszłym roku?
Andrzej wzruszył
ramionami i zapiął plecak. Teoretycznie Maciek miał rację. Ryzykowanie kolejnej
awantury, kolejnej takiej historii jak w marcu zeszłego roku, zwłaszcza teraz,
tuż przed egzaminami na studia, tuż przed wyjazdem stąd – było idiotyczne.
Pozbawione sensu. Bezzasadne, biorąc pod uwagę powód. Ale jakoś…
– Poniosło mnie –
powiedział.
Trzeci raz. Za pierwszym
poniosło go w czasie tamtej bójki z debilem – w którymś momencie kompletnie
stracił nad sobą kontrolę, pamiętał tamto wrażenie, jakby się wszystko
odłączyło, albo raczej jakby on się od wszystkiego odłączył. Taki psychiczny stan
nieważkości. Zachwycający. Przerażająco zachwycający.
Za drugim razem parę
godzin później, przy starciu z ojcem. Wtedy dominowała furia, przez którą
prawie nie widział i ledwo mógł złapać oddech.
A teraz trzeci raz.
Zupełnie zimny, lodowato spokojny. Wręcz – bawiący. Ale w pewnym momencie
Andrzej miał wrażenie, że stoi na jakiejś krawędzi, krawędzi, którą może nawet
chciałoby się przekroczyć, wystarczy nieco mocniej docisnąć dłonie, mniej do
klatki piersiowej, bardziej do szyi…
Nie mogę tak tracić nad
sobą kontroli, pomyślał. Dopiero teraz docierało do niego, że przesadził, że
mógł przesadzić. Należało się jakoś kontrolować, pilnować, nie poddawać takim
dziwnym napadom, zwłaszcza tak bez powodu i bez sensu.
– No, nieźle cię
poniosło – zgodził się Maciek. – Ale w sumie rozumiem. Ja się z moim starym
często kłócę i nieraz mnie wkurwia równo, ale jakby mi ktoś tak po nim jechał,
to też bym przyjebał. Rodzina powinna się trzymać razem.
Bzdura, pomyślał
Andrzej. I nie o to chodziło. Zupełnie nie o to.
Tyle że w sumie sam nie
wiedział, o co w takim razie.
Założył kurtkę. Nie
chciał tego robić. Ale trzeba było, żeby nie pozostawiać spraw niezamkniętych.
– Dzięki za pomoc –
odezwał się i zapiął zamek. – Jak się ten drugi chciał wtrącić. To było
niepotrzebne, sam bym sobie poradził. Ale dzięki.
– Spoko – odparł Maciek.
– W końcu wiesz… kumplowaliśmy się, nie?
Andrzej wziął plecak,
sprawdził, czy jest dobrze zapięty.
– Tak – mruknął po
chwili.
– Andrzej… co się stało?
Spojrzał na Maćka.
– W sensie?
– No… – Maciek wykonał
ręką jakiś bezradny ruch. – No kurwa, w ogóle. Nagle się kompletnie przestałeś
do mnie odzywać. I jakbyś mnie w ogóle nie widział, nie znał. A jak już, jak
ćwiczymy czy coś, to jakbyś był ciężko obrażony. O co ci chodzi?
– O nic.
– Weź nie pierdol –
zdenerwował się Maciek, wstał i cisnął swój plecak na ławkę. – Jak masz jaja,
żeby wciskać Tadka w ścianę jak rodzynkę w ciasto, to miej też jaja, żeby
powiedzieć, co masz do mnie.
Andrzej zarzucił własny
plecak na ramię. A pieprzyć to. Będzie jazda bez trzymanki.
– Dobra – powiedział,
podszedł do Maćka i stanął przed nim z rękami w kieszeniach kurtki. Maciek był
kilka centymetrów wyższy, dość zwalisty. Ale znało się jego słabe punkty, więc
w razie starcia… – Chcesz wiedzieć, co mam do ciebie? To sobie przypomnij listopad.
– Co „listopad?” –
zapytał Maciek ze zdziwioną, zagubioną miną.
– Twój kuzyn –
przypomniał mu Andrzej. – Wasze komentarze.
– Jezu, serio? – jęknął
Maciek. – Kurwa, o to poszło? Że ten głupek tak walnął? Przecież to nie było do
ciebie…
– Nie – przerwał mu
Andrzej spokojnie. – Nie chodzi o to, co on powiedział, tylko o to, co ty
powiedziałeś. A powiedziałeś, że takich jak ja powinno się odstrzelić.
Widać było, jak Maciek
próbuje połączyć wątki.
– Przecież to nie było o
tobie, tylko… – zaczął i nagle urwał. Najwyraźniej właśnie zaskoczył. Otworzył
szerzej oczy, zrobił taką minę, jakby zderzył się z czymś wyjątkowo
przerażającym. – Pierdolisz – odezwał się po chwili cicho. – Przecież ty nie
jesteś… – Znów zrobił nieokreślony ruch ręką.
Andrzej darował sobie
komentarz. Zresztą najwyraźniej lekkie uniesienie brwi wystarczyło, bo Maciek
urwał, opuścił rękę.
– Ja pierdolę –
powiedział jeszcze ciszej. – Ty tak na poważnie.
– Gratuluję refleksu –
odparł Andrzej sucho. – I zakładam, że teraz masz już swoją odpowiedź. Więc tak
w imię dawnego kumplowania się uprzedzam, że jeśli będziesz kiedyś próbował
mnie „odstrzelić”, w dowolny sposób, to odpłacę ci dokładnie tym samym. A
jeżeli będziesz chciał na treningach zmienić osobę do sparingów, to nie ma
problemu, ja cię siłą nie trzymam. Cześć.
Odwrócił się i ruszył do
wyjścia.
– Andrzej.
Głos Maćka zatrzymał go
już w drzwiach. Obejrzał się.
– Co? – zapytał krótko.
Maciek stał, trochę
przygarbiony, z rękami wepchniętymi w kieszenie bluzy. Patrzył jakoś dziwnie.
– Nie powiem nikomu –
powiedział cicho. Było w tym więcej prośby niż obietnicy.
– Wiesz co – odparł
Andrzej, poprawiając plecak na ramieniu – mam to w dupie. Rób sobie, co chcesz.
Mam w dupie ciebie i mam w dupie wszystkich wokół. Rzygam tym miastem. Rzygam
baniem się, że ktoś się dowie. I rzygam udawaniem, że wcale mnie to nie
dotyczy, gdy ktoś mówi, że takich jak ja powinno się odstrzelić.
Gdzieś to jednak nadal
tkwiło, nadal tak idiotycznie bolało. Wydobyło się teraz, w narastającej w
głosie złości, w dłoni zaciśniętej na klamce, w napięciu mięśni pleców.
Patrzyli na siebie przez
moment w milczeniu. I nagle do Andrzeja dotarło, jakie to jest bezsensowne. Tak
jakby można było cokolwiek zmienić. Tak jakby można było zmienić ludzi.
Uśmiechnął się kpiąco –
to była kpina z samego siebie, nie z Maćka – wzruszył ramionami, pokręcił
głową, odwrócił się i wyszedł z szatni.
Na przystanku było
pusto. Usiadł na ławce pod wiatą, wyciągnął papierosa, zapalił.
Naprawdę zaczyna mi
odbijać, stwierdził, wydmuchując dym; oparł łokcie na kolanach i pochylił się
trochę. Jeszcze tylko powinienem po powrocie do domu stanąć przed ojcem i mu
powiedzieć: jestem gejem, niespodzianka, cieszysz się? Aha, i prawie pobiłem
dzisiaj jakiegoś dupka, tym razem naprawdę dlatego, że po tobie jechał, chociaż
w sumie nie wiem, czemu mnie to tak ruszyło, sam jadę po tobie znacznie gorzej
od wielu lat.
Zaciągnął się mocno. Od
kwietnia świat stawał się coraz bardziej… chwiejny.
Potrzebuję gruntu pod
nogami, pomyślał i spojrzał na swoje glany. Trzeba je znowu wyczyścić. I
sznurówka w prawym zaczyna się strzępić. Potrzebuję gruntu pod nogami, twardego
i jednoznacznego, konkretu, czegoś pewnego. Studiów na polonistyce. Innego
miasta, jak najdalej stąd. Jak najmniej ludzi. Książek, książek zamiast rozmów.
I panowania nad sobą. Chwilami je tracę. A jak je tracę, to jakbym spadał w
przepaść, nie jestem w stanie się niczego złapać, żeby to zastopować. Kurwa,
nie mogę tak tracić kontroli, jak stracę kontrolę, wszystko jebnie. Co jest ze
mną nie tak, że momentami tak mi się mózg odłącza, jakbym przechodził w jakiś
inny tryb, zupełnie poza zasięgiem zdrowego rozsądku?
– Hej. Coś już jechało?
Maciek usiadł obok na
ławce. Andrzej strzepnął popiół na ziemię.
– Jeszcze nic.
Siedzieli przez dłuższą
chwilę w milczeniu.
– Dasz zapalić? – spytał
wreszcie Maciek.
Andrzej wyjął paczkę z
kieszeni kurtki i uniósł ją w jego kierunku. Patrzył wciąż na buty. Maciek
wyjął papierosa; pstryknęła uruchamiana zapalniczka. Andrzej wepchnął paczkę z
powrotem do kieszeni.
– Nie wiedziałem –
odezwał się nagle Maciek takim tonem, jakby się bronił. – Nigdy nie widziałem
nikogo takiego, nie przyszłoby mi do głowy, że akurat na kick-boxingu… – Urwał.
– No wiesz.
Może to była jakaś próba
zrozumienia. A może usprawiedliwienia się. A może zrzucenia odpowiedzialności
na kogoś innego.
Tyle że to nie miało
znaczenia. Nie potrzebowało się tego.
– Wiem – powiedział
Andrzej spokojnie i spojrzał na Maćka. – Cytując, „pedały nie chodzą na
kick-boxing”.
– Andrzej… – zaczął
Maciek prosząco.
– Spoko. – Andrzej
wstał, uśmiechnął się kpiąco i wzruszył ramionami. – Mnie tu w zasadzie nie ma.
Odwrócił się i ruszył
przed siebie chodnikiem. Odechciało mu się czekania na autobus.
Gdy wrócił do domu, w
pierwszej chwili pomyślał, że nikogo nie ma – wszędzie było ciemno. Chociaż
nie, w salonie świeciło się jakieś słabe światło. Przedpokój tonął w mroku.
Andrzej włączył światło, rozebrał się, podszedł do pokoju.
– Jestem.
Ojciec siedział na
kanapie, tylko przy świetle stojącej obok lampy. Nie ruszał się, patrzył przed
siebie. Pokiwał wolno głową.
– Dobrze.
– Gdzie mama?
– U Ujazdowskiej. – Głos
ojca brzmiał… nawet nie obojętnie, raczej tak, jakby mówiący był myślami gdzieś
obok.
– Znowu jej coś
poszerza?
– Nie. – Chwila
milczenia. – Teraz coś szyje. Ujazdowska ma jakąś uroczystość rodzinną. Chce
się pokazać odstawiona jak stróż w Boże Ciało. Pewnie mama będzie z nią
siedzieć do wieczora.
Można było odnieść
wrażenie, że każde słowo sporo ojca kosztuje. Jakby mówił wbrew sobie.
– Może powie ojciec
mamie, żeby przestała się dawać wykorzystywać jako darmowa maszyna krawiecka? –
rzucił Andrzej na próbę. To powinno ojca rozruszać, przywrócić do normy. Sam
przecież czasem mamie powtarzał: „Za dobra jesteś, wiecznie komuś coś skracasz,
przedłużasz, zwężasz, poszerzasz, robią sobie z ciebie krawcową na telefon”.
Właściwie Andrzej nie
był pewien, czemu chce wybić ojca z tego dziwnego nastroju, w którym go
widział. To było po prostu jakieś takie… nienaturalne, to, jak siedział, jak
milczał, jak mówił.
– Niech mama robi, co
chce – odezwał się teraz ojciec. – Jak chce pomóc sąsiadce, to jej prawo.
Zmęczenie w jego głosie
było wręcz namacalne. Zmęczenie i coś jeszcze, coś, czego nie dawało się
określić.
Andrzej wzruszył ramionami,
odwrócił się. Nie to nie. Zresztą nie potrzebował rozmów z tym człowiekiem. Ale
po paru krokach zawahał się, zatrzymał. Coś dziwnego tkwiło w tej atmosferze
wokół ojca.
Wyłączył światło w
przedpokoju, stanął znów w drzwiach salonu. Jazda bez trzymanki, cały ten dzień
jest jakiś zwariowany. Podszedł do kanapy, usiadł w rogu.
– Coś się stało?
Ojciec przez chwilę
milczał. Siedział sztywno, wyprostowany, z rozstawionymi szeroko nogami, z
rękami na udach. Oddychał powoli. Wzrok miał cały czas wbity w okno.
– Nie mam już siły –
odezwał się wreszcie.
Zmęczenie i rezygnacja.
I zniechęcenie. To było w jego głosie.
– Nie mam już siły do
tej całej sprawy – podjął po chwili. – Do ludzi. Do ludzkiej głupoty. Ten
biedny dzieciak nie żyje, doprowadzony do granic wytrzymałości przez własnego
ojca, jego matka leży ciągle w szpitalu na lekach, a ten pier… – Ojciec urwał,
przymknął na chwilę oczy, wziął głęboki oddech, bardzo wolno wypuścił
powietrze. – A Kaszewski zachowuje się tak, jakby mu ukradli samochód i lokalna
policja nic nie robi, bo ma układy ze złodziejami. Awantury. Pisma z zarzutami.
Bzdury opowiadane na prawo i lewo. Wydzwanianie gdzieś do góry. – Znów na
moment umilkł. – Byłem dziś od rana w Szczecinie. – Zacisnął dłonie na
kolanach. – W wojewódzkiej. Z Solskim. Bo już do nich doszły te różne pisma i
inne, i wezwali nas, żeby to wyjaśnić. Możesz sobie wyobrazić, w jakim nastroju
jechaliśmy. Jest kupa roboty, nadchodzą wakacje, mamy tyle rzeczy do zrobienia,
takie zaległości przez tę sprawę, a teraz trzeba wszystko rzucić i jechać się
tłumaczyć, że nie jest się wielbłądem.
Andrzej przyglądał się
dłoniom ojca. Zaciskały się na materiale spodni.
– Chcą ojca zwolnić? –
zapytał cicho.
Dłonie puściły materiał.
– Nie – odparł ojciec
spokojnie, pokręcił lekko głową. – Nie. Nasz wojewódzki rozumie. Ale musiał
zareagować. Przemaglował nas, posprawdzaliśmy papiery, przeszliśmy punkt po
punkcie wszystko, co i jak zostało zrobione. I na końcu nam mówi, ja rozumiem,
ja wiem, znam takich jak ten wasz Kaszewski, wszędzie tacy są. Ale musiałem
sprawdzić, żebyśmy wszyscy mieli kryte tyłki. Wiem, że dobrze pracujecie. Wiem,
że sytuacja jest trudna. Trzeba przeczekać, w końcu do faceta dotrze, że nie ma
się o co awanturować, bo wszystko było prawidłowo.
Ojciec znów zamilkł.
Lampa stała po drugiej stronie kanapy, więc od strony Andrzeja twarz ojca była
słabiej oświetlona. Ale widać było na tej twarzy zmęczenie.
– Mam naprawdę dość. – W
głosie pojawiła się gorycz. – Nigdy nie miałem takiej ochoty pieprznąć tym
wszystkim jak właśnie teraz. Zawsze lubiłem tę pracę. Dalej ją lubię. Pracę.
Ale nie ludzi, na których się w tej pracy czasem natykam. Ludzie są najgorszą
częścią wszystkiego. Głupi, bezmyślni, przekonani, że wszystko wiedzą lepiej,
wiecznie z pretensjami, roszczeniami i jednocześnie zdziwieni, że od nich się
czegokolwiek wymaga. Sami zniszczą, a potem są obrażeni, że zniszczone i szukają,
na kogo zrzucić winę. – Pokręcił wolno głową. – Dzisiaj przez moment miałem
ochotę wstać i powiedzieć wojewódzkiemu: ja mam już wypracowane lata do
emerytury, więc dziękuję i od pierwszego odchodzę, sami się dalej w tym
babrajcie. Ale nie mogę tak. – Zacisnął prawą dłoń w pięść, uderzył lekko w
kolano. – Nie mogę. Nie można wyrzucić przez okno wszystkiego, co wartościowe,
przez jednego idiotę.
– Może niepotrzebnie się
ojciec w to tak angażuje? – zapytał Andrzej niepewnie. – W końcu to jest chyba
sprawa policji w tym miejscu, gdzie to się wydarzyło, a nie ojca?
Ojciec spojrzał na
niego. W tym wzroku nie było nagany, kpiny ani złości. Jedynie zmęczenie. I
może rozbawienie, takie minimalne, ledwo zauważalne.
– Jak „nie moja”,
Jędrek? – powiedział łagodnie. – Przecież to moi ludzie. Zresztą koniec końców
do mnie i tak by doszło, hierarchia jest określona, najpierw Solski odpowiada
przede mną, potem ja przed wojewódzkim i tak dalej. Ale przede wszystkim jak
mam go tak samego z tym zostawić, co mam mu powiedzieć, że co, że o, twój
rewir, twój problem, nie zawracaj mi dupy i sam się z tym męcz? Nie mogę tak. –
Znów zwrócił głowę w stronę okna. – Pracujemy z Solskim razem od lat. Był moim
zastępcą, jak jeszcze ja byłem tutaj kierownikiem. Jak mnie awansowali na
powiatowego, to go rekomendowałem na swojego następcę. I mu mówiłem: znamy się,
pracujemy tyle lat, dogadujemy się, będzie dobrze, ja mogę polegać na tobie, ty
możesz polegać na mnie. Przynajmniej o jeden rewir mogę być zupełnie spokojny,
jak mam tu ciebie, to tak, jakbym sam tu siedział. I co? – Ponownie spojrzał na
Andrzeja. – Teraz mam się na niego wypiąć i mu powiedzieć, żeby sobie sam
radził, ja go będę tylko rozliczał, bo mogę, od reszty umywam ręce? Nie mogę
tak. Nie chcę. – Opuścił głowę, westchnął. Lewą dłonią potarł czoło. – No
dalej, Jędrek – rzucił nagle sucho. – Dawaj te swoje mądrości. Że jestem
naiwny, głupi albo nie wiem, co. Że nie umiem sobie ustawić ludzi tak, żeby
obrywali po dupie za mnie. Że sam jestem sobie winien i powinienem się nauczyć
zarządzać ludźmi. Czy nie wiem, co tam wymyślisz. Nasłuchałem się już tego od
jednego z zastępców wojewódzkiego, jak mnie po wszystkim wziął na chwilę na
stronę i zaczął pouczać, jak powinienem pracować, jak powinienem „ustawiać
sobie ludzi”, żeby moje było na wierzchu. Gówniarz ze dwadzieścia lat młodszy
ode mnie, a jakby wszystkie rozumy pozjadał. Powiedziałem mu tylko, że
najwyraźniej wybrał niewłaściwą komendę, bo nasz wojewódzki tak ludźmi nie
zarządza, to się uśmiechnął kretyńsko i wzruszył ramionami. No, słucham. –
Popatrzył na Andrzeja. Miał zdecydowanie nieprzyjemną minę. – Nie krępuj się.
Ostatnio miałeś mi sporo różnych rzeczy do powiedzenia, pewnie jeszcze nie
skończyłeś. Poużywaj sobie, masz świetną okazję, dzisiaj nie mam siły się
bronić.
Andrzej przyglądał się
ojcu przez chwilę. Wzruszył powoli ramionami.
– Nie no – mruknął i
przeniósł wzrok na ławę. – Myślę, że to akurat jest fajne. Że jest ojciec ze
swoimi pracownikami i ich wspiera, a nie się nimi wysługuje i na nich zrzuca
cały syf.
Przez moment było
słychać tylko oddech ojca. I własny.
– Pierwszy raz w życiu
usłyszałem od ciebie komplement – odezwał się ojciec bardzo cicho. – Dzięki.
Nie masz pojęcia, jak czasami człowiek potrzebuje jednego dobrego słowa, żeby
się nie rozpaść na kawałki.
Możliwe, pomyślał
Andrzej. Na pewno czasem jedno słowo wystarczy, żeby jakoś się rozpaść. Jedno
zdanie. Strzelone tak bezmyślnie, tak swobodnie, a potem wielkie zdziwienie. „Bo
ja nie wiedziałem”. „Bo nikogo takiego nie znałem”. „Bo, bo, bo”, bo nagle stanąłem
twarzą w twarz z własną głupotą i nie spodobało mi się to, co zobaczyłem.
Ciekawe, czy Maciek na następnym treningu będzie co chwila sprawdzał, czy mu
się nie gapię na dupę.
– To co teraz ojciec
zrobi? – zapytał.
– To, co radził
wojewódzki – padła ponura odpowiedź. – Przeczekam. Przeczekamy to wszyscy. W
końcu świat wróci do normy. Tylko cholera wie, ile będziemy musieli na to
czekać.
– Yhym.
Zapadła cisza.
– Przyniósłbyś mi
papierosy? – zapytał ojciec po chwili. – Muszę zapalić. Potrzebuję się odprężyć.
Są u mnie w kurtce. Zapalniczka jest w drugiej kieszeni.
Andrzej wstał, poszedł
do przedpokoju, wrócił z papierosami i zapalniczką. Podał ojcu otwartą paczkę.
Ojciec wyjął papierosa, wsadził do ust. Andrzej uniósł zapalniczkę, przypalił
mu tego papierosa, ojciec zaciągnął się mocno, równie mocno wydmuchał dym.
Andrzej wyjął drugiego
papierosa, przytrzymał w zębach i pstryknął zapalniczką. Ojciec gwałtownie
odwrócił głowę.
– Co ty robisz? –
zapytał ostro.
Andrzej znieruchomiał, z
zapalniczką uniesioną na wysokość podbródka i z niezapalonym papierosem w
ustach. Cholera. Zapomniał się na moment, właśnie to do niego dotarło.
Patrzyli na siebie z
ojcem przez chwilę bez słowa.
Nagle ojciec się
roześmiał. Krótko, cicho. Pokręcił głową. Spojrzał znów na okno.
– Nie widzę tego –
powiedział spokojnie, z rozbawieniem w głosie. – I módl się, żeby mama nie
wróciła za wcześnie od sąsiadów.
Nie odrywając wzroku od
ojca, Andrzej przypalił papierosa, odłożył paczkę Marlbolo i zapalniczkę na
ławę, powoli się zaciągnął. Wolał mieć sytuację pod kontrolą. Cholera wie, czy
ojciec nie zmieni nagle zdania.
– Zresztą nie ma co
udawać – odezwał się ojciec, przysunął sobie leżącą na rogu ławy popielniczkę i
strzepnął do niej popiół. – Wiem, że popalasz za moimi plecami. Próbuję tego za
bardzo nie widzieć, nie czuć. Mam już dość awantur w domu. Nie udało mi się nauczyć
cię, żebyś nie palił, muszę się tym pogodzić. Zresztą… – Wzruszył
ramionami. – Nie jestem pod tym względem dobrym przykładem. – Znów się
zaciągnął. – Jak widać na załączonym obrazku – dorzucił, gdy wydmuchał dym. –
Ale to niezdrowe, Jędrek. Nie powinieneś palić. W moim wieku to już nie ma
znaczenia, ale ty jesteś młody, zdrowy, całe życie przed tobą. Powinieneś
przestać. Spróbuj rzucić po tych swoich egzaminach na studia. – Przesunął
popielniczkę bardziej w jego kierunku. – I nie strzepuj popiołu na dywan.
Przez dłuższą chwilę
palili w milczeniu. Ojciec wyglądał już odrobinę lepiej, nie taki napięty i
przybity.
– Może nalać ojcu wina?
– zaproponował Andrzej. – W lodówce jest ciągle ta niedokończona butelka z ojca
urodzin.
Ojciec zgniótł
niedopałek w popielniczce i wyjął z paczki kolejnego papierosa.
– Nie – powiedział
stanowczo. – Alkohol to nie jest dobry sposób, żeby się odprężyć. – Zapalił,
odłożył zapalniczkę na ławę i spojrzał na Andrzeja surowo. – Nigdy nie jest.
Zapamiętaj to sobie. Z dwojga złego, jak masz palić albo pić, to lepiej pal.
Papierosami zatruwasz tylko siebie. I tylko ciało, nie głowę. Nie spotkałem się
jeszcze z żadnym przestępstwem popełnionym dlatego, że ktoś wypalił parę
papierosów za dużo. Ale takich, co komuś albo sobie zrobili krzywdę, bo wypili
o parę kieliszków za dużo, spotkałem aż nadto. Jak będziesz za dużo palił, to
co najwyżej będziesz śmierdział i będziesz miał pożółkłe palce. A jak będziesz
za dużo pił, to się stoczysz. I pociągniesz za sobą wszystkich, którzy są dla
ciebie ważni. Albo ich stracisz. – Zaciągnął się, wypuścił z ust dym, spojrzał
na swoją dłoń. – Jak mój ojciec – dodał ciszej. – W domu ciągle czegoś
brakowało, ale wódka zawsze była. Moja matka się zarzynała, żeby było co jeść, a
mój ojciec potem… – urwał, wzruszył ramionami. – Nieważne. W każdym razie z
alkoholem uważaj. I z prochami. Mogą ci mówić, że to lekkie, że tylko od czasu
do czasu, że to fajna zabawa. Gówno prawda. – W jego głosie pojawiło się coś
zawziętego. – Trzymaj się od tego syfu z daleka. Pal, jak już musisz palić, ale
z alkoholem obchodź się jak z niewypałem w rękach, a od prochów z miejsca
uciekaj, bo to już nawet nie niewypał, to tykająca bomba, tylko czasem z
opóźnionym zapłonem. Rozumiesz? – spytał ostro i popatrzył tak, jakby był zły.
– Tak – odparł Andrzej,
wytrzymując jego wzrok.
– Dobrze. – Twarz ojca
złagodniała, ton też. – Jesteś inteligentny, to nie trzeba ci dwa razy
powtarzać. Po prostu uważaj. Patrz ludziom na ręce. Nie miej za dużo zaufania
do wszystkich, bo się przejedziesz. To nawet nie to, że ludzie zawsze chcą źle.
Ludzie w większości nie są źli, tylko głupi. Ale to często gorzej.
Andrzej zdusił
niedopałek w popielniczce. Z tym mógł się zgodzić. Ludzie są przede wszystkim i
najczęściej głupi.
Ojciec przyglądał mu się
przez moment, po czym uniósł paczkę Marlboro w jego kierunku.
– Chcesz jeszcze
jednego?
Andrzej popatrzył na
ojca z zaskoczeniem. Ojciec uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony.
– Bierz, przecież widzę,
że masz ochotę – powiedział.
– To jakiś test? –
spytał Andrzej podejrzliwie. – Czemu mi ojciec sam proponuje?
Ojciec wzruszył
ramionami.
– Jesteś pełnoletni. I
tak palisz, nie ma co grać komedii. – Zerknął na trzymanego w drugiej dłoni
papierosa. – I chcę z tobą posiedzieć. Bez awantur. Naprawdę nie mam dziś siły
na awantury. I naprawdę nie chcę siedzieć sam.
– Mama pewnie niedługo
wróci – mruknął Andrzej, zakłopotany ostatnimi słowami. Ojciec popatrzył na
niego dziwnie. Dziwnie łagodnie. Uśmiechnął się znów, bardzo lekko, to w
zasadzie było tylko drgnięcie kącików ust.
– Weź tego papierosa,
Jędrek – odpowiedział cicho. – Weź papierosa, zapal, posiedź tu ze mną i nie
szukaj dziury w całym.
Andrzej wyjął jednego
Marlboro z paczki, uniósł do ust, nie odrywając wzroku od ojca. Ojciec wziął zapalniczkę
z ławy, przechylił się w bok i przypalił mu papierosa.
– I nie wygadaj się
przed matką – dodał. – Bo obaj będziemy mieli przechlapane.
– Jasne.
Ojciec oparł się plecami
o tył kanapy. Popielniczkę położył na siedzeniu, pomiędzy nimi. Palił w milczeniu,
wpatrzony przed siebie, trudno powiedzieć, czy w okno, czy w ścianę, czy w
sufit. Dalej wyglądał na zmęczonego i smutnego, ale zniknęło to dziwne
napięcie, które czuło się kilkanaście minut wcześniej.
Andrzej usiadł po
turecku, zwrócony przodem do ojca. Tytoń przyjemnie wgryzał się gardło, z dymem
wyrzucało się z siebie wszystko, co się tego dnia wydarzyło. To odprężało,
palenie naprawdę odprężało.
– A w ogóle co u ciebie?
– zapytał nagle ojciec. Pytanie było spokojne, nienapastliwe.
– W porządku – mruknął
Andrzej odruchowo.
– A tak naprawdę?
Ojciec się nie poruszył.
Nie zmienił też tonu. Ale było w tym pytaniu coś, co sprawiało, że człowiek tym
razem chciał się zastanowić nad odpowiedzią.
Andrzej przez chwilę się
wahał. Ale to był naprawdę dziwny dzień. Jakby się za mocno, za długo kręciło
na karuzeli, tak jak w dzieciństwie, i po zejściu z niej nie mogło się utrzymać
równowagi. Wszystko się kołysało. Gdy był mały, w takich momentach po prostu
siadał na ziemi i czekał, aż to minie. Niech się wykołysze. Próba utrzymania za
wszelką cenę pozycji pionowej kończyła się zwykle upadkiem. Niech się
wykołysze, aż się uspokoi, mówiła mama, siadając obok niego. Czasem trzeba po
prostu poczekać, aż świat się przestanie kołysać, i dopiero wtedy wstać.
– Tak naprawdę to nie
wiem – powiedział szczerze.
Ojciec zerknął na niego,
pokiwał głową, znów spojrzał na okno. Uniósł papierosa do ust.
– Tak. Ja też tak
naprawdę nie wiem.
Dopalili w milczeniu
papierosy, niemal jednocześnie zgnietli ich resztki w popielniczce. Ojciec
sięgnął po paczkę, wyjął sobie kolejnego i wyciągnął paczkę w kierunku
Andrzeja. Andrzej wziął trzeciego Marlboro, przysunął się trochę, przypalił
papierosa ojcu, potem sobie. Odłożył zapalniczkę na ławę, ale nie odsunął się z
powrotem na koniec kanapy. Jakoś tego dnia bliskość ojca nie przytłaczała ani
nie odpychała.
To był naprawdę dziwny
dzień. Dziwaczny. Rozchwiany. Kończony w dymie palonych wspólnie papierosów, w
ciemności lekko rozcinanej światłem lampy w rogu pokoju, w milczeniu zmieszanym
z dwoma spokojnymi oddechami. Nie wiadomo, co myśleć o takim dniu. Nie wiadomo,
po co, dlaczego on jest. Nie wiadomo, co z nim zrobić.
Może nie ma sensu
analizować. Może po prostu trzeba go przeżyć. A potem wstać i iść dalej.
Andrzej strzepnął popiół
do popielniczki. Ojciec się mocno zaciągnął. Dym unosił się, rozsnuwał wokół
coraz cieńsze nitki, powoli rozmywał się w powietrzu. Było cicho. I mimo
wszystko – nie aż tak źle.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz